8 minute read

FESTIWALE

Next Article
OD KUCHNI

OD KUCHNI

Pochwała biesiadowania

Dziwnie się pisze o festiwalu, na którym i o którym całymi latami tylko się gada. Bo to trochę tak, jakby trzeba było nagle przełączyć kabelek w głowie. Wujek Dobra Rada zmienia się oto w obiektywnego krytyka, juror w dziennikarza, wewnętrzny obserwator w obserwatora, który obowiązkowo powinien pozostać na zewnątrz, wystudzić emocje, nie patrzeć na artystów przyjacielskim okiem. Biesiada Teatralna w Horyńcu Zdroju odbywa się nieprzerwanie od 35 lat i jest chyba ostatnim polskim przeglądem teatrów amatorskich, offowych i szkolnych. Jeżdżę na nią od pięciu-sześciu lat i nie mogę pozbyć się wrażenia, że właśnie tam gadanie o teatrze i robienie teatru ma głęboki sens. Bo dotyka się na niej jakiś fundamentów scenicznych, wszystkie elementy (relacja widz-aktor, aktor-krytyk, widz-krytyk, aktor- -aktor) znajdują się w równowadze. Wszyscy są sobie w jakiś sposób potrzebni, równoważni. To nie jest potężny pijarowsko ani bogaty festiwal. Ministerstwo Kultury regularnie skąpi grosza, wspierają go tylko siły wojewódzkie, urzędnicy od kultury z Przemyśla, wójt Horyńca, kilka prywatnych firm. Zespoły przyjeżdżają tu na własny koszt, organizatorzy zapewniają im tylko noclegi i wyżywienie, wszyscy artyści liczą na zdobycie choć jednej z sześciu nagród pieniężnych, żeby zwróciły się wydatki. Spektakl zakwalifikowany do konkursu musi trwać około godziny i oczywiście wpasować się w przestrzeń dawnego horynieckiego teatru dworskiego, w którym obecnie mieści się Dom Kultury. Przez trzy konkursowe dni od rana do wieczora gra się średnio po 5 przedstawień, które oglądają prawie wyłącznie członkowie innych zespołów, dwa najlepsze są potem wieczorem prezentowane widzom z Horyńca. Ostatniego dnia, po ogłoszeniu werdyktu, występują laureaci. Jurorzy oprócz oceny przedstawień muszą każdego dnia rano spotkać się z uczestnikami na omówieniach. Podczas tych porannych rozmów mówią nie tylko jurorzy, a artyści nie tylko się bronią; zabierają głos także członkowie tych zespołów, które jeszcze nie grały. Odbywa się regularna burza mózgów nad każdym spektaklem, projektem, występem. I nie ma w tym żadnej obłudy, grzecznościowych komplementów, przyjacielskiego poklepywania po plecach. Raczej przypomina to ogromną kozetkę u psychoterapeuty, na której siedzą wszyscy razem. Inna sprawa, czy z takich rozmów może wykluć się idealny spektakl, czy da się po nich naprawdę poprawić błędy, zapamiętać nową interpretację własnej pracy. Może raczej chodzi o to, żeby się zwyczajnie wygadać – wyrzucić z siebie myśli, które zakotłowały się w głowie na spektaklu, sprawdzić, jak brzmią, czy trafiają do twórców i świadków. Okropnie lubię tę część horynieckiego festiwalu. Bo wtedy to nasze gadanie, spory, drwiny i zachwyty stają się częścią, epilogiem zakończonych dzień wcześniej przedstawień. Bez nich pokaz byłby w jakiś sposób ułomny – ale tylko tu w Horyńcu. Gdybym odpowiadał za promocję tego festiwalu, wywiesiłbym w całej Polsce banery z hasłem „Horyniec: teatr to także gadanie” albo coś w tym stylu, nieco zgrabniej ujęte. Podejrzewam, że wysoka środowiskowa ranga malutkiego przeglądu bierze się właśnie z docenienia przez artystów tej atmosfery spotkania. Zespół, który przyjeżdża do Horyńca, musi czuć się trochę tak, jak ów szekspirowski bohater, dworski urzędas, a w młodości aktor amator, tak opisany słowami Hamleta: „Gdzie jest Poloniusz? Na biesiadzie, ale na takiej, gdzie to nie on je, tylko jego jedzą”. Zjadanie teatru odbywa się w Horyńcu jakby dwuetapowo – w konfrontacji z widzem i w zderzeniu z krytyką ekspertów i kolegów-artystów. I jest to jedyny znany mi przypadek, w którym teatralna kanapka tak chętnie sama wskakuje w paszczę widza i woła: No, ugryź mnie wreszcie, człowieku, potrzebuję tego!".

Advertisement

Wybryk (każd y aktkosztuje d olara), Teatr RESURSA

W Horyńcu żyje się przez te kilka dni jak w izolacji. Granica ukraińska o rzut beretem. Las. Pola. Nie ma czasu na telewizję, zwiedzanie okolicy, stosik kupionych w kiosku gazet rośnie obok łóżka. Imprezowych atrakcji jak na lekarstwo. Widz, juror, artysta porusza się w zaklętym trójkącie: teatr, stołówka, nocleg. Ciągle ta sama krzyżówka w centrum Horyńca, schody przed teatrem, gdzie pali się papierosy. Czasem jest tu przeraźliwie zimno, dwa lata temu było nawet 37 stopni mrozu. Nie wiem, dokąd prowadzą drogi z krzyżówki, czy w ogóle gdzieś prowadzą. Nie mam żadnych traumatycznych wspomnień ani anegdot z tego festiwalu. Właściwie nic poza spektaklami nie pamiętam. Pamiętam rozmowy. Z rozmów rzadko da się wystrugać jakąś anegdotę. Bo festiwal w Horyńcu nie jest dla uczestników teatralnym świętem. Tu nie oddycha się wolnością po wyrwaniu się z codziennego kieratu obowiązków. Do Horyńca przyjeżdża się trochę jak do obozu pracy. Ale nie za karę. Dla reedukacji i po narkotyk zmęczenia, dopalacz sensu. Zachrzaniają organizatorzy, zachrzaniają artyści, jury nie ma chwili wytchnienia. I wtedy dopiero, w wirze spektakli, obowiązków, słów, rozumiemy, z czego naprawdę trzeba budować wspólnotę teatralną. Oczywiście Horyniec jest czterodniową utopią, skansenem festiwali dawnego typu, bez gwiazd i pierwszej ligi. Ale jaki piękny to skansen! Tak jakby wrocławski Festiwal Teatrów Otwartych z lat siedemdziesiątych albo krakowskie Reminiscencje z lat osiemdziesiątych skurczyły się, przepoczwarzyły i zeszły do amatorskiego podziemia, nie tracąc nic ze swego klimatu. I teraz operują

w Horyńcu w innej skali, ale udowadniają, że ten model spotkania dalej jest potrzebny i ważny dla twórców z innego niż ten oficjalny obiegu teatralnego.

Horyniecka Biesiada ma swoich liderów i swoich gigantów. Od kilku lat regularnie zbierają tu nagrody rzeszowski Teatr Przedmieście, warszawska Kompania Mamro, Parabuch i Teatr Pijana Sypialnia, jest ceniona grupa Planeta M. z Poznania, kielecki Ecce Homo… Aktorzy seniorzy z ruchu, który już można nazwać Teatrem Trzeciego Wieku, konkurują w Horyńcu z nastolatkami prowadzonymi przez instruktorów teatralnych z domów kultury. Są amatorzy i amatorzy sprofesjonalizowani. Pogrobowcy dawnego offu i przedstawiciele ruchu teatrów tańca.

Opowiem szerzej o trzech najdziwniejszych i najciekawszych horynieckich zjawiskach teatralnych.

W Horyńcu ma swoich wiernych fanów ostatni aojd z Lubelszczyzny, aktor weteran Jerzy Kałduś, specjalista od monodramów ukazujących koniec wiejskiego świata. Kałduś, przebrany najczęściej w stare chłopskie łachy, stuka sękatym kosturem o deski sceniczne i zaczyna te swoje opowieści, jakby był przybyszem z innego wymiaru. W jego głosie słychać wschodni zaśpiew i tęsknotę za wiejską Arkadią. Nawet kiedy odgrywa Konopielkę Redlińskiego, nie tyle drwi z ciemnoty i zabobonu, co szuka w tym prostym świecie zwyczajnego, niemożliwego do wyśmiania piękna. Kałduś próbuje na co dzień w suszarni w bloku albo w chacie na wsi, jego pierwszym słuchaczem jest najczęściej kilkuletnia wnuczka. Tworzy jednoosobowy bieda-teatrzyk, nie potrzebuje reżysera, bo sam dzięki instynktowi wsiowego gaduły bezbłędnie trafia z intonacjami,

wie, jaka historia zaciekawi słuchacza.

Aneta Adamiecka prowadzi Teatr Przedmieście i nie boi się ustawiać swoich przedstawień w tradycji kantorowskiej. Wizualne i formalne nawiązania do Teatru Śmierci łączą się w jej pracy z literaturą Myśliwskiego i Kawalca. Sięga po Dybuka An-skiego i własne wspomnienia, historie rodzinne. Na scenie często występuje jej dwóch synów, sama też często wchodzi w świat przedstawiony. Rekwizyty i obiekty z przedstawień Kantora zyskują w jej spektaklach drugie życie, bo umieszcza je w nowym kontekście, zderza z literaturą i doświadczeniem obcym Kantorowi. I wtedy to nie jest już cytowanie, nawiązywanie, dialog z wielkim artystą, ale kontynuacja, dobieranie się do nieznanego rdzenia tamtej twórczości. W jej spektaklach Kantor i jego forma teatralna zyskuje nowy, świadomie prowincjonalny, a nie artystowski wymiar. Jest ustawiana w perspektywie prywatnej i lokalnej. I nie ma już ambicji opowiedzenia i zamknięcia w sobie całego dwudziestego wieku. Staje się doświadczeniem intymnym, jednorazowym. To trochę tak, jakby Adamska odkrywała gdzieś na strychu stare rodzinne zdjęcia z rynku małego miasteczka, a na jednym z nich dostrzegała charakterystyczną sylwetkę malarza i reżysera, który przypadkiem wszedł tu w kadr. I teraz ona patrzy na rzeszowską przeszłość, prowincjonalną obyczajowość jakby jego oczami – przechodnia, uciekiniera, dziwnego kronikarza i kolekcjonera klisz pamięci. Skoro niewiele widać z tej perspektywy, Adamiecka musi dołożyć swoją optykę, niejako symbolicznie domalować siebie do tej fotografii.

Teatr Pijana Sypialnia Stanisława Dembskiego – podbili Horyniec spektaklami Wyjowisko i Osmędeusze – tworzy grupa warszawskich studentów, wytrenowanych wokalnie lepiej od niejednego profesjonalnego aktora. Dembski przygotowuje z nimi albo dziewiętnastowieczne ramotki i żarty sceniczne, albo mierzy się z utworami Białoszewskiego. Młodzi aktorzy świadomie zakładają niedzisiejszy kostium, przyjmują na słowo honoru przebrzmiałą konwencję teatralną. I nie chcą z niej drwić, puszczać oka do widza, że to tylko tak na niby, ku swawoli i uciesze. Oni próbują raczej zbadać,

Osmęd eusze, Teatr Pijan a Sypialn ia

ile było w niej prawdy, co zasłaniała, co próbowała wyrazić przez sztuczność i sztywne reguły. Kiedy tylko zaczną oddychać w niej pełną piersią, przyjmą ją jako swój naturalny język, zaczyna się zdobywanie publiczności, przestrajanie jej wrażliwości, podróż w czasie. Spektakle Dembskiego są zawsze skonstruowane jak mechaniczne zabawki, nakręcone i puszczone w ruch. Tylko że występują w nich aktorzy-lalki, obdarzeni świadomością. Wiedzą, co i jak ma działać w tej konwencji, dlaczego trzeba odejść od realizmu i nowoczesności, czemu postać musi stosować się do tych, a nie innych reguł. Dzięki temu oglądamy na scenie zespół, grupę aktorów podporządkowanych zadaniu. Przedstawienie nie rozpada się na epizody i indywidualne popisy, ale działa totalnie. Czasem jest aż za gęste, zbyt podomykane, zrobione z zegarmistrzowską precyzją. Nie robi się już takiego teatru. Naiwnie perfekcyjnego. I dobrze, że Dembski i jego aktorzy pokazują, że on nie stracił wcale racji bytu. Bo jest, może być dopełnieniem obrazu polskiego teatru, lekcją innej wrażliwości, pochwałą sztuczności, w której jest sama prawda o mechanizmach scenicznych.

Teatry Przemieście i Pijana Sypialnia pojawiają się oczywiście na innych festiwalach, Jerzy Kałduś przyjeżdża bodaj tylko tu. To, że mogą się spotkać w Horyńcu, buduje ciekawą platformę dyskusji: bo jak połączyć trzy tak różne metody teatralne i pomysły formalne w jedną ofertę dla publiczności, jak znaleźć wspólne elementy ich poszukiwań? Jak w ogóle je porównywać? Oceniać? Nagradzać? Więc gadamy, kłócimy się, szukamy. Póki trwa ten spór – teatr żyje, festiwal nie znika. Czasem mam nawet wrażenie, że to gadanie o teatrze może być ważniejsze od nagród i honorarium. Zgoda – to rozpoznanie obowiązuje tylko w Horyńcu. Ale właśnie dlatego horyniecka utopia musi dalej trwać.

Osmęd eusze, Teatr Pijan a Sypialn ia

Orfeusz i Eurydyka, Teatr Ecce Homo

Osmęd eusze, Teatr Pijan a Sypialn ia

Przetańczyć zmierzch, Amatorski Teatr Dramatyczn y im. Józefa Żmudy ze Stalowej Woli

This article is from: