Łukasz Drewniak
Pochwała biesiadowania FESTIWALE
D
ziwnie się pisze o festiwalu, na którym i o którym całymi latami tylko się gada. Bo to trochę tak, jakby trzeba było nagle przełączyć kabelek w głowie. Wujek Dobra Rada zmienia się oto w obiektywnego krytyka, juror w dziennikarza, wewnętrzny obserwator w obserwatora, który obowiązkowo powinien pozostać na zewnątrz, wystudzić emocje, nie patrzeć na artystów przyjacielskim okiem. Biesiada Teatralna w Horyńcu Zdroju odbywa się nieprzerwanie od 35 lat i jest chyba ostatnim polskim przeglądem teatrów amatorskich, offowych i szkolnych. Jeżdżę na nią od pięciu-sześciu lat i nie mogę pozbyć się wrażenia, że właśnie tam gadanie o teatrze i robienie teatru ma głęboki sens. Bo dotyka się na niej jakiś fundamentów scenicznych, wszystkie elementy (relacja widz-aktor, aktor-krytyk, widz-krytyk, aktor-aktor) znajdują się w równowadze. Wszyscy są sobie w jakiś sposób potrzebni, równoważni. To nie jest potężny pijarowsko ani bogaty festiwal. Ministerstwo Kultury regularnie skąpi grosza, wspierają go tylko siły wojewódzkie, urzędnicy od kultury z Przemyśla, wójt Horyńca, kilka prywatnych firm. Zespoły przyjeżdżają tu na własny koszt, organizatorzy zapewniają im tylko noclegi i wyżywienie, wszyscy artyści liczą na zdobycie choć jednej z sześciu nagród pieniężnych, żeby zwróciły się wydatki. Spektakl zakwalifikowany do konkursu musi trwać około godziny i oczywiście wpasować się w przestrzeń dawnego horynieckiego teatru dworskiego, w którym obecnie mieści się Dom Kultury. Przez trzy konkursowe dni od rana do wieczora gra się średnio po 5 przedstawień, które oglądają prawie wyłącznie członkowie innych zespołów, dwa najlepsze są potem wieczorem prezentowane widzom z Horyńca. Ostatniego dnia, po ogłoszeniu werdyktu, występują laureaci. Jurorzy oprócz oceny przedstawień muszą każdego dnia rano spotkać się z uczestnikami
na omówieniach. Podczas tych porannych rozmów mówią nie tylko jurorzy, a artyści nie tylko się bronią; zabierają głos także członkowie tych zespołów, które jeszcze nie grały. Odbywa się regularna burza mózgów nad każdym spektaklem, projektem, występem. I nie ma w tym żadnej obłudy, grzecznościowych komplementów, przyjacielskiego poklepywania po plecach. Raczej przypomina to ogromną kozetkę u psychoterapeuty, na której siedzą wszyscy razem. Inna sprawa, czy z takich rozmów może wykluć się idealny spektakl, czy da się po nich naprawdę poprawić błędy, zapamiętać nową interpretację własnej pracy. Może raczej chodzi o to, żeby się zwyczajnie wygadać – wyrzucić z siebie myśli, które zakotłowały się w głowie na spektaklu, sprawdzić, jak brzmią, czy trafiają do twórców i świadków. Okropnie lubię tę część horynieckiego festiwalu. Bo wtedy to nasze gadanie, spory, drwiny i zachwyty stają się częścią, epilogiem zakończonych dzień wcześniej przedstawień. Bez nich pokaz byłby w jakiś sposób ułomny – ale tylko tu w Horyńcu. Gdybym odpowiadał za promocję tego festiwalu, wywiesiłbym w całej Polsce banery z hasłem „Horyniec: teatr to także gadanie” albo coś w tym stylu, nieco zgrabniej ujęte. Podejrzewam, że wysoka środowiskowa ranga malutkiego przeglądu bierze się właśnie z docenienia przez artystów tej atmosfery spotkania. Zespół, który przyjeżdża do Horyńca, musi czuć się trochę tak, jak ów szekspirowski bohater, dworski urzędas, a w młodości aktor amator, tak opisany słowami Hamleta: „Gdzie jest Poloniusz? Na biesiadzie, ale na takiej, gdzie to nie on je, tylko jego jedzą”. Zjadanie teatru odbywa się w Horyńcu jakby dwuetapowo – w konfrontacji z widzem i w zderzeniu z krytyką ekspertów i kolegów-artystów. I jest to jedyny znany mi przypadek, w którym teatralna kanapka tak chętnie sama wskakuje w paszczę widza i woła: No, ugryź mnie wreszcie, człowieku, potrzebuję tego!".
131