4 minute read

Lech Raczak Felietony

Felietony

Kazania i skargi

Advertisement

(dwa niedrukowane felietony przeznaczone dla „Gazety Wyborczej-Poznań”)

Trzy metry pod płotem

Przyjechałem z wakacji od prasy nieświadom śmierci Czesława Miłosza, w dzień po jego pogrzebie. Rzuciłem się od razu na gazety. Jeszcze nie otrząsnąłem się z poruszenia tą śmiercią (dla mnie Miłosz pozostanie najważniejszym polskim poetą dwudziestego wieku), jeszcze nie pojąłem w pełni skandalu wokół jego pogrzebu, gdy zadygotała w kieszeni komórka.

– Jesteś już w Polsce? – zapytał drżącym od emocji głosem przyjaciel-artysta. – Witam w kraju, gdzie człowieka nie pochowają godnie, jeśli nie napisze przed śmiercią lojalki.

Ponieważ mój przyjaciel w sprawach wiary jest dość ortodoksyjny, Kościołowi oddany, „Nasz Dziennik” czytuje bez wysiłku moralnego i większych emocji, a mnie traktuje czasem jak lewaka, trockistę i KORowski relikt IV Międzynarodówki nie wart wysiłku nawracania, więc zdziwiłem się nieco.

– Boli mnie, jeśli ktoś zmuszony jest składać deklaracje przeciw własnej twórczości, a instytucje wymuszające lojalki odrzucam. Studiuję właśnie teologiczne księgi. Jeśli znajdę przesłanki świadczące o możliwości zbawienia poza Kościołem – wypiszę się.

– Uspokój się, nie przesadzaj – usiłowałem studzić emocje.

– Czy ty też zamierzasz pisać lojala? – zawołał z oburzeniem. – Nie. – To zostaniesz pochowany pod płotem! Cieszę się, że będę w dobrym towarzystwie – zarechotał złośliwie.

Kiedy zmarł Molier, wynikł znamienny spór teologiczny. Komediant był urzędnikiem królewskim, więc należał mu się grób na państwowym, katolickim cmentarzu. Arcybiskup Paryża sprzeci

fot. Krzysztof Fabiański

wiał się jednak, by chować aktora i do tego autora Świętoszka w poświęcanej ziemi. – Jak daleko w głąb sięga święcenie? – spytał król.

– Jakieś dwa metry – odpowiedział arcybiskup. – Więc pochowajmy go na trzech metrach – zdecydował o kompromisie król.

Czytając o pogrzebie wielkiego poety, zacz ynam się zgadzać z poglądem mego impulsywnego przyjaciela: trzy metry pod płotem to najlepsze miejsce, w którym prochy niepokornie buntujących się przeciw odwiecznym porządkom świata artystów powinny oczekiwać trąb Końca Końców.

12.09.2004

„Bóg czesze się w kucyka” – taki transparent rozwiesili kibice na ostatnim meczu Bresci, z którą Roberto, od lat uczesany tak właśnie, walczył o utrzymanie się w ekstraklasie.

fot. Krzysztof Fabiański

Uczesanie Boga

Z okien mojego mieszkania na przedmieściu Werony, w Paronie, widuję wieże kościoła innego przedmieścia – Chievo. Nazwa ta od kilku zaledwie miesięcy znana jest Włochom – tak nazywa się trenująca tam drużyna piłkarska. Klub z Chievo przez lata poruszał się na granicy Serie B i C, czyli włoskiej II i III ligi. Przed rokiem awansował do Serie A i stał się sensacją ostatniego sezonu, przez kilka miesięcy przewodząc rozgrywkom. Przy czym nie sam fakt długotrwałego przewodzenia w klasyfikacji zjednał drużynie tysiące fanów, ale jej styl. Dewiza Chievo jest – zdawałoby się – banalna i stara jak futbol: strzelić więcej bramek niż przeciwnik. Jest jednak wyjątkiem w praktyce ostatnich lat włoskiej piłki, w której dominuje raczej zasada – nie pozwolić, by przeciwnik strzelił nam więcej. Stąd drużyna z przedmieścia Werony (warta w całości mniej niż pojedynczy zawodnicy Juventusu, Romy, Interu czy Milanu) grająca piłkę żywiołową i radosną, tracąca masę bramek i strzelająca jeszcze więcej wywołała furorę.

Natomiast styl reprezentacji Włoch przypomina manierę starych, bogatych, wielkich klubów (które zresztą przestały święcić triumfy w rozgrywkach międzynarodowych) – jest zachowawczy, wydumany, taktyczny, pozbawiony fantazji i nudny. Większość włoskich kibiców jest przeświadczona, że przyczyna tego jest prosta – brak w składzie reprezentacji Roberto Baggio.

„Bóg czesze się w kucyka” – taki transparent rozwiesili kibice na ostatnim meczu Bresci, z którą Roberto, od lat uczesany tak właśnie, walczył o utrzymanie się w ekstraklasie. Baggio gra w słabej Bresci, bo od lat nie chce go żaden z „wielkich” trenerów. Bóg jeden wie dlaczego. Być może z zazdrości. Baggio potrafi realizować precyzyjnie trenerskie „założenia taktyczne”. Potrafi jednak też przekroczyć je i wtedy na boisku zaczyna się dziać to, co kochają kibice – nieprzewidywalne zagrania, szalone driblingi, groźne strzały i gole z niemożliwych pozycji, nieoczekiwane podania otwierające partnerom drogę do bramki. Czasem trwa to przez cały mecz, czasem tylko pięć minut. Ale pięć minut nieokiełznanej piłkarskiej fantazji jest więcej warte niż osiemdziesiąt pięć mozolnej rozgrywki. Po meczu dziennikarze omijają trenerów, pędzą po wywiad do Baggio, a zamiast omówień schematów taktycznych drukują potem w gazetach długie poematy prozą (nieważne, czy grafomańskie) o geniuszu Roberta. A kibice, zdecydowana ich większość, po prostu go… kocha.

Zimą Baggio odniósł groźną kontuzję. Lekarze orzekli, że przynajmniej przez sześć miesięcy będzie niezdolny do gry. Trapatoni, selekcjoner reprezentacji, wygłosił obłudną mowę o losie, który przesądza sprawy. Po trzech miesiącach Roberto wrócił na boisko. Ocalił Brescię przed degradacją. Wszyscy orzekli, że jest najlepszy. Nikt nie zaprotestował, że Bóg czesze się inaczej niż Baggio (który zresztą jest buddystą, więc do idei Boga ma stosunek absolutnie różny od swoich fanów). Prasa i lud zgodnie żądali, by włączyć go do reprezentacji. I piłkarz pozostał w domu.

Dlatego jeśli reprezentacja Włoch nie odniesie na mundialu sukcesów, kibice potwierdzą swoje przekonanie – bo nie było tam Baggio. A jeśli azzuri wygrają? Wtedy będą świętować radośnie i z fantazją, powtarzając sobie tylko w duchu stary okrzyk najwyższego zdumienia „non c’é piú religione!” („nie ma już żadnej religii”).

16.06.2002

This article is from: