6 minute read
Leszek Bzdyl – Tańczę? Czy ja tańczę?
Po przedstawieniu idziemy do Klubu Flisak na Piwnej. Kelner robi fantastyczne mojito. Jest dobrze. Spektakl, czwarty po premierze, płynął swoim rytmem, zdarzenia stawały się same z siebie, publiczność zawisła z nami na cienkiej linii porozumienia. Przy stole siedzi parę osób, które znam, ale raczej przelotnie – jeszcze nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. Muzycy, wizualiści, nowa trójmiejska siła, kolejna generacja artystów urodzonych na kamieniu. Mają moc i prą ze swoimi światami, nie patrząc na to, co było, i nie myślą, z czym się mogą zderzyć. Byli na naszym przedstawieniu. Mówią o tym, co widzieli, że podążali, że zrozumieli, mimo że przekaz w zasadzie pozawerbalny. Uśmiecham się głupkowato, bo moja głowa nie chce już myśleć o tym, co było, a jednocześnie łasa jest na pochwały, czyli typowy miszmasz pospektaklowy. Próbuję zmienić temat na ten typowy dla trójmiejskiego „artystycznego pubu”, czyli gdzie jest i czy w ogóle jest w mieście portowo-stoczniowym odbiorca artystycznych poczynań…
– Dzisiaj – mówię – była pełna sala. Ale zastanawiam się, ile jeszcze razy zagramy?
Advertisement
– Wiesz, macie całkiem niezłą promocję, piszą recenzje z waszych przedstawień – oni łapią się na mój podstęp i wchodzą w temat.
– Tak, tak, ale my stale docieramy do tej samej grupy. To ledwie jakieś tysiąc osób w wielkiej aglomeracji – jęczę. – Można zagrać tylko 7–8 przedstawień w roku.
– Ale przecież gracie na scenie teatru repertuarowego. Ludzie idą do kasy, patrzą na repertuar, pytają, dowiadują się i kupują bilety.
– Tak, tak, ale najczęściej po pytaniu, co to za tytuł, i po odpowiedzi dziewczyn z obsługi, że w tym przedstawieniu tańczą, większość z nich rezygnuje.
– Hmm… – przytakują ze współczuciem i zrozumieniem.
I pewnie powiedzieliby coś interesującego na temat własnych potyczek z mieszczańsko-portowym gustem peryferyjnego miasta, ale ja już się nakręciłem. Niewiele trzeba, żebym się nakręcił. Wrzucam im moje najświeższe zdziwienie światem, w którym przyszło mi żyć:
– Zajrzałem ostatnio na portal informujący o zdarzeniach kulturalnych w mieście, a tam widzę, że nasze spektakle fruwają z podpisem „taniec nowoczesny”. Gdybym to ja szukał pomysłu na wieczór i przeczytał, że jakieś przedstawienie firmowane jest jako taniec nowoczesny, to prawdopodobnie miałbym reakcję à la Woody Allen i zwizualizowałbym sobie ludzi w trykotach, którzy usilnie nie chcą otworzyć ust. I wybrałbym wizytę w kinie.
Spojrzałem na muzyków i wizualistów, oczekując pubowego pomruku akceptacji. A tam nic. Tylko nieśmiałe zaskoczenie:
– Przecież ty robisz taniec nowoczesny…
Mojito przestało smakować. Poczułem, że to nasze przedstawienie było jednak bardzo wyczerpujące. Wróciłem do domu i napisałem list do zaprzyjaźnionego redaktora związanego z tym trójmiejskim portalem:
Witaj,
to, co napiszę, jest dość trudne dla mnie, bo… nie lubię wtrącać się w czyjeś pomysły i zamysły. Moje wyobrażenie o tym, co robię, może być bardzo dalekie od tego, jak jest to postrzegane… Do rzeczy – na stronie Waszego portalu, w zakładkach informujących o aktualnych spektaklach pod propozycjami Teatru Dada jest kategoria określająca nasze przedstawienia – „taniec nowoczesny”. Wybacz, ale to jest absolutnie myląca informacja. Od zarania odcinaliśmy się od takiej terminologii. Zawsze określaliśmy się jako „teatr”. Gdybym przeczytał informację, że spektakl, na który miałbym ewentualnie się wybrać, reklamowany jest hasłem „taniec nowoczesny”, to raczej bym zrezygnował, bo moja wyobraźnia narzuciłaby mi obrazy dziewczyn rzucających nogami do uszu w otoczeniu naładowanych testosteronem facetów, w kostiumach zwiewnych i z muzyką z pogranicza jazz-popu.
Prosiłbym o podpisywanie nas hasłem „teatr”. Pozdrawiam i wybacz nachalność…
Dzień później dostałem odpowiedź:
Leszek Pytanie jest zasadne. To jest pewien standard, którego samodzielnie nie mogę zmienić. Przyjęliśmy taką kategoryzację dawno temu, choć od początku byłem tej nazwie przeciwny. Minęło trochę czasu i myślę, że warto się nad nią ponownie zastanowić. À propos Twojej wizji „tańca nowoczesnego” – wybacz, ale nagości u Was dostatek, sprawne, wygimnastykowane dziewczyny też są i chyba z testosteronem również nie ma problemu, więc nie wiem, skąd te pretensje ;-)
W pierwszym czytaniu tej przyjacielskiej odpowiedzi nie zauważyłem kończącego zdanie „uśmieszku”…
TEATR TAŃCA
huczy i dudni od lat. Bywa, że cichnie, że zapominam… Niesiony energią kolejnych premier, spotykając się z wnikliwymi sądami po przedstawieniach, które nie utykają na słowach o tym, co WIDAĆ, czyli na TAŃCU, myślę sobie, że wszystko jest na swoim miejscu, czyli:
– ciało, ruch czy też to coś, co odczujemy jako taniec, to ostatecznie podstawowy element obecności aktora na scenie,
– widz nie zamyka oczu, aby lepiej wsłuchać się we frazę literatury, w kompozycję muzyczną, nie pomija okiem aktora, aby zobaczyć grę napięć scenograficznych linii (poza tymi przypadkami, kiedy aktor niby jest, ale lepiej by było, gdyby zszedł ze sceny…),
– emocjonalne, psychologiczne, transgresywne, a nawet post-postkonceptualne zdarzenia generowane są przez szkieletowo-mięsno-płynny podmiot aktorski (czasami to zdarzenia wodzą owego aktora z punktu w punkt, ale ostatecznie nie stanowi to wielkiej różnicy),
– umowa międzyludzka, że coś, co ma początek i koniec, określone miejsce prezentacji i śladowy choćby udział człowieka w kostiumie, kreującego lub odtwarzającego, powoduje, że rozpoznajemy, że to coś jest teatrem.
Wtedy wiem, że jestem wpisany w teatr, i wiem, po co wchodzę na scenę.
Zostałem zaczepiony przez redakcję tym tanecznym numerem, zatem znowu muszę rzecz przemielić i opowiedzieć sobie to samo po raz kolejny.
Co mnie obchodzi w teatrze taniec sam w sobie? Nic. Nic dla mnie nie wynika z tego zachwytu dla ruszających się ciał (lub nieruszających się ciał…). Jeśli nie zostanę uwiedziony tematem, człowiekiem, opowieścią, która nie potrzebuje nadmiaru słów, opowieścią, w której to nie słowa, a człowiek wiedzie mnie po iluzji zrozumienia, to ten cały taniec jest wydmuszką. Tak jak cały teatr, w którym bez słów dramatu cała historia zdarzeń scenicznych nie ma w sobie śladu życia. Czy też muzyka, która bez iluminacji świetlnych w trakcie koncertu i wzmocnienia głośnikowego jest tylko natrętnym powtórzeniem bitów, lub sztuki wizualne, które bez filozoficzno-społeczno-politycznych narracji kuratora zdają się tylko podrabianiem dadaistycznego gestu przewrotnej kreacji.
Nie obchodzi mnie taniec, teatr-tańca, taniec współczesny w tej swojej różnicującej kategoryzacji. Ostatecznie taniec jest tylko treningiem i rzemiosłem. Interesuje mnie człowiek, zespół ludzi, którzy określili swój własny język i korzystają z niego, zapominając o nim jednocześnie. Jeśli chcą się ze mną skomunikować na poziomie spektaklu, to wchodzę w to. Jeśli chcą się ze mną skomunikować na poziomie dywagacji o sile wiary w rzemiosło artystyczne, to przepraszam – ja wychodzę.
Wiem, wiem, wielu lubi zapomnieć się w patrzeniu. I nie myśleć. Ja wolę obserwować i myśleć. Nie nazywać i myśleć jednocześnie. Zapominać o myśleniu, dać się uwieść człowiekowi scenicznemu, wracać do myślenia, patrzeć i przeżywać myślenie z jego wszystkimi teatralnymi – widowiskowymi i niewidowiskowymi – emanacjami. Czytam zdarzenia sceniczne poprzez moją świadomość teatru, który jest wieloraki i nieograniczony. Stale transformujący się.
Niech to będzie moje ostateczne wyznanie wiary. Wierzę w teatr. I pragnę, aby poprzez teatr czytano przedstawienia, które realizuję pod szyldem Dada von Bzdülöw. Nie cierpię dzielenia teatru na kategorie. To usilne katalogowanie, rozdrabnianie, nazywanie każdego kolejnego warsztatowego odkrycia i tworzenie wokół warsztatu rozbudowanej teorii odbiera teatrowi moc. Rozmiękcza widza i pozwala mu na bezrefleksyjną i nieuważną konsumpcję. Czasami oślepia i ogłupia. Częściej to drugie.
Jest teatr. Tylko i aż teatr. A w nim, między innymi, jest taniec.
I kończąc, zapętlając. Parę miesięcy po premierze Piny zdecydowałem się jednak na wycieczkę do kina. Bałem się, ale ostatecznie był to miły wieczór. Urzekła mnie makieta, w której ożywione laleczki zaczynają tworzyć gęstą atmosferę Caffe Müller. Ale nie o tym… Szukając informacji, gdzie mogę zobaczyć film, przeczytałem:
Kino Luna Pina – niedziela – 18:15 musical
Leszek Bzdyl *napisane w pociągu w drodze na Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca w Lublinie ;)