9 minute read

Muzyka

Next Article
Rozmowa wydania

Rozmowa wydania

Nie wyobrażam sobie życia bez śpiewu

Patryk Adamkiewicz od dziecka marzył o śpiewie operowym. Ze słynnego duetu Montserrat Caballe i Freddie Mercury to śpiew wokalistki fascynował go bardziej. Dziś podąża w ślady wielkich mistrzów śpiewu i uważa, że to jego przeznaczenie.

Advertisement

ROZMAWIAŁA MAŁGORZATA KLIMCZAK / FOTO ŁUKASZ HARUŃ

Ma pan bardzo ciekawy opis na Facebooku Patryk Adam-

kiewicz – śpiewak operowy. Skąd taki pomysł? - Zajmuję się muzyką klasyczną, czyli śpiewaniem arii operowych. Śpiewak operowy kojarzy się z tenorem, który śpiewa w operze. To jest najbardziej potoczna nazwa. W wokalistyce tym określeniem nazywa się rodzaj głosu męskiego.

A pan jest tenorem? - Tak, jestem tenorem. W ogóle jestem ogromnym fanem muzyki klasycznej. Od dziecka grała mi ta muzyka w duszy i wiedziałem, że chcę się zajmować śpiewaniem.

W Szczecinie bierze pan udział w różnych projektach. - Jestem mieszkańcem Szczecina od 6 lat, ale przyjechałem tu, kiedy zacząłem współpracę z Teatrem Broadway Małgorzaty Obłój, z którym współpracuję do dziś. Mam dużo koncertów solowych z pianistą Markiem Kwartą. Robię też projekty z Piotrem Hueglem który jest wokalistą. To są projekty związane nie tylko z muzyką operową, ale też z musicalem, polską wokalistyką rozrywkową czy liryczną.

Jak przyjechałem pierwszy raz do Szczecina i wysiadłem na dworcu, zakochałem się w tym mieście i stwierdziłem, że to jest chyba czas, żeby się osiedlić. Wcześniej mieszkałem trochę za granicą, w Łodzi, Poznaniu, Warszawie, a w Szczecinie znalazłem swoje miejsce.

To ciekawe, bo wiele osób obiera przeciwny kierunek. - Szczecin ma bardzo dużo uroku. Ma przepiękne kamienice, dużo zieleni, jest gdzie pójść. Bulwary są w samym centrum miasta i nie trzeba chodzić po obrzeżach. Nie jest tłoczno w porównaniu do innych miast w Polsce. Uważam, że w Szczecinie jest wszystko, co jest mi potrzebne. Jest opera, jest filharmonia, są teatry, są kina, są sklepy, można żyć. A dla artysty jest to miasto wystarczające? - Zależy co rozumiemy przez słowo artysta. Czy chcemy dawać ludziom szczęście przez to, co robimy, czy chcemy być artystami wielkiego formatu.

To może określmy tak: dla osoby zajmującej się dziedziną

artystyczną. - Jest to trudne miasto z racji tego, że tu jest wielu znakomitych muzyków, aktorów, wokalistów. Trzeba znaleźć swój złoty środek. Niech każdy robi to, w czym się dobrze czuje. Wiadomo, że zaczynamy od małych projektów, potem przechodzimy do większych, ale musimy je realizować od początku do końca. Jeżeli się poddamy na pierwszym etapie i się poddamy, to nic nie stworzymy. Trzeba cały czas szukać odpowiedników swojego rozwoju. Jak kocham operę i chciałbym śpiewać na wielkich scenach operowych, ale na ten moment nie jest mi to dane. Dlatego muszę coś robić, żeby się nie zastać. W muzyce trzeba poszerzać swoje umiejętności. Jeździć na kursy, szkolić się u profesorów. Głos jest takim instrumentem, który potrzebuje stałego mechanika. Nie zawsze jesteśmy w stanie wszystko sami skoordynować. Potrzebny jest człowiek, który nas słyszy tak, jak nas słyszy publiczność.

Jak wyglądała pana droga do śpiewu przed Szczecinem?

- Całe życie uczyłem się prywatnie, więc nie wiem, jak to jest być na studiach muzycznych. Miałem epizod za granicą, śpiewałem koncerty solowe. Nie miałem ustawionych sztywnych ram. Moje życie toczy się tak, jakby to było moje przeznaczenie. Niektórzy się dziwią, że stawiam na jedną kartę w życiu, ale jestem skoncentrowany na śpiewie operowym. Moja droga jest trudna, ale jest piękna. Przechodzę przez różne szczeble kariery. Jednego dnia stoimy na scenie teatru, a innego dnia śpiewamy na zupełnie innej uroczystości. Teraz realizuję cykl koncertów, który się zaczął w ubiegłym roku La Scala Night. Jest to program poświęcony

mistrzom opery i musicalu oraz wielkim wykonawcom muzyki amerykańskiej. Jest to projekt, który się składa z dwóch części, akompaniuje mi przy tym pianista Marek Kwarta. Ten koncert ma na celu przybliżyć widzom śpiew operowy. Nie chcę, żeby to było ciężkie, patetyczne i olbrzymie, ale bardziej znane przeboje operowe, pieśni neapolitańskie jak „O sole mio”, „Granada”, szlagierowe „Brunetki, blondynki”. To wszystko w pierwszej części koncertu, a w drugiej utwory z dużych musicali – „Koty”, „West Side Story”, „My Fair Lady”, a do tego utwory Franka Sinatry. Z tym projektem jeżdżę po Polsce, a co będzie dalej, zobaczymy.

Ma pan swoje ulubione opery czy arie? - Mam ulubionych kompozytorów – Verdi, Puccini. Chyba najbardziej znani kompozytorzy oper. Jeśli chodzi o same opery, to na pewno jedną z moich ulubionych jest „Tosca”, „Traviata”, „La boheme”, „Carmen”, czyli wielkie tytuły, które wszyscy znamy.

A jeśli skręcimy w stronę musicali? - Wszystkie klasyczne musicale, czyli te, w których aktor czy solista śpiewa techniką klasyczną. Współcześni artyści musicalowi mają trochę inaczej ustawiony głos niż śpiewak operowy. Uważam, że musical jest formą trochę trudniejszą niż opera, bo łączy w sobie śpiew, aktorstwo, taniec i mowę, więc jest to trudniejsza forma wykonawcza. Podobnie jest z operetką, która jest lżejszą formą opery, ale jest bardziej wymagająca, bo więcej się w niej dzieje. Jakich ma pan mistrzów śpiewu? - Na pewno Alfredo Kraus, bardzo znany tenor, oczywiście swego czasu byli to Luciano Pavarotti, Placido Domingo. Mamy wspaniałego polskiego śpiewaka Piotra Beczałę, który jest na szczytowych miejscach, jeśli chodzi o śpiew klasyczny. Zapraszają go największe opery. Ma przepiękny głos, ogromny warsztat. Z ogromną przyjemnością oglądam nagrania z jego udziałem, żeby patrzeć na perfekcję, którą on ma, a ja na dzień dzisiejszy jeszcze nie mam. To są wzory, które warto naśladować. Nie chodzi o to, żeby być jak on, bo głos jest instrumentem bardzo indywidualnym, ale wyłapywać aspekty techniczne, które on ma opanowane do perfekcji. Dla mnie na dzień dzisiejszy jest on jednym z najlepszych śpiewaków na świecie.

Teraz czas na ulubione arie. - „E lucevan le stelle” z „Toski”, partia Caravadosiego. Lubię wszystkie arie, które są bardzo dramatyczne. Lubię, kiedy się dużo dzieje i jest gęsto śpiewana. Piękna arią jest „Nessun dorma” – tenorowa aria Kalafa z początku trzeciego (ostatniego) aktu opery „Turandot” Giacomo Pucciniego. Nigdy po nią nie sięgałem. Przepiękna dramatyczna aria z opery „Pajace”.

Zwycięzca ostatniego Wielkiego Turnieju Tenorów zaśpiewał

tę arię. - To jest aria wymagająca od śpiewaka doskonałej techniki. Dla głosu dzieje się w niej bardzo dużo, aria ma bardzo długie i wysokie dźwięki. Właśnie do takiego śpiewania jest mi najbliżej. W takich ariach trzeba dążyć do perfekcji. Czasami może nam nie pójść, bo mamy zły dzień, powietrze jest za suche, różne aspekty mogą mieć wpływ na to, jak ją zaśpiewamy. Głos musi być bardzo wypoczęty. To jest aria, której jeszcze nie zaśpiewam. Może za 10 lat. To kwestia wieku, dojrzałości głosu. Nie można przeskakiwać pewnych etapów, śpiewać zbyt wcześnie dużego repertuaru, żeby nie zepsuć głosu. Chodzi też o doświadczenia życiowe i o emocjonalność. Śpiew operowy musi być emocjonalny. Ważne też jest, żeby wiedzieć, o czym się śpiewa. Młody chłopak nie zaśpiewa pewnych partii. Nauka śpiewu wymaga cierpliwości i przejścia przez pewne etapy. Jak coś nie wychodzi, należy to odłożyć i wrócić do tego za jakiś czas.

W sztukach dramatycznych jest podobnie. Młody aktor nie

powinien grać Makbeta czy Króla Leara. - Oczywiście. Musimy mieć cierpliwość. Ja przez wiele lat nie rozumiałem tego, że trzeba być cierpliwym. Nabywam doświadczenia życiowego i zawodowego. Natomiast wiem, że to jest moje przeznaczenie. Nie wyobrażam sobie życia bez śpiewu. Mając 6 lat, słuchałem duetu Montserrat Caballe i Freddy’ego Mercurego „Barcelona” i powiedziałem rodzicom, że ja będę śpiewać jak ta pani, a nie jak ten pan.

Ma pan jakieś pasje poza śpiewem? - Wszystko, co się kręci wokół sztuki. Lubię chodzić na koncerty, na wystawy. W domu też słucham dużo muzyki. Szczecin ma wielu wspaniałych artystów reprezentujących różne dziedziny sztuki.

Jakie pan ma najbliższe plany? - Na razie stawiam na samorozwój, czyli lekcje u profesorów. Najbliższe koncerty planuję na grudzień.

Eva Minge demaskuje świat mody na łamach kryminału

Zdecydowanie jest artystką w pełnym tego słowa znaczeniu. Wszyscy znamy ją jako cenioną projektantkę mody. Wielu wie, że maluje także obrazy, projektuje wnętrza oraz działa charytatywnie. Niedawno postanowiła wszystkich zaskoczyć i… wydała powieść sensacyjno-kryminalną. O czym jest „Gra w ludzi”? Na to pytanie odpowiedziała nam sama autorka.

w którym od lat bywam i który na swój sposób obnażam. Jest tu tyle samo zła ile dobra.

Więcej w niej prawdy czy fikcji? - Zdecydowanie prawdy.

W książce porusza pani temat kobiet, które, chcąc osiągnąć sukces, wchodzą w toksyczne relacje. Czy to domena świata mody? Czy książka ma być też swojego rodzaju ostrzeżeniem?

- Jest ostrzeżeniem, ale i motywuje, że nie wszystko stracone, że można podnieść się z dna. Są tu jednak i sytuacje bez wyjścia. Pokazuję, jak ich uniknąć. Pokazuję także prawdziwą miłość, ale ona się tylko tli w pierwszej części „Gry w ludzi”. Więcej tu jednak wykorzystywania ludzkich uczuć niż szczerości emocjonalnej.

ROZMAWIAŁA EWELINA ŻUBEREK / FOTO ARCHIWUM PRYWATNE

Właśnie wydała pani swoją pierwszą powieść sensacyjną. Co

pchnęło panią w tym kierunku? - Życie i pandemia, czyli wolny czas. Ale także obietnice składane przez długie lata, że kiedyś wreszcie wrócę do pisania, bo czuję misję i mam sporo do opowiedzenia. Ku przestrodze i ku pokrzepieniu.

Czy pisanie okazało się dla pani równie łatwe jak projektowanie

i malowanie? - Kocham pisać i gdyby miał to być dla mnie proces wymuszony, nigdy bym tego nie robiła.

O czym jest „Gra w ludzi”? - To sensacyjna powieść demaskująca wielki świat mody, potężnej międzynarodowej finansjery i celebrytów. To pokazanie prawdziwego zaplecza social mediów, tego, co często stoi za kolorowymi fotkami na pięknym jachcie i jakie ceny faktycznie mają dobra luksusowe w niektórych przypadkach. Pokazuje, jak wielką cenę często trzeba zapłacić za nasze marzenia i że miłość nie zawsze jest uczciwa oraz bywa narzędziem zbrodni. „Gra w ludzi” uświadamia, jak „powstają” niektóre celebrytki i jak blisko im do kurtyzan, tych historycznych. Książka jest sensacją i kryminałem, bo wątek gry w ludzi jest faktem. Są gracze i zawodnicy, tyle że zawodnicy nie mają pojęcia, w co są uwikłani, i że wygrana gracza, który postawił na zwycięskiego zawodnika, dla niego jest zawsze straszną przegraną.

Ponoć książka inspirowana jest prawdziwymi wydarzenia-

mi i prawdziwymi ludźmi? - Tak, to świat, który znam. Świat,

Może trochę kontrowersyjnie, ale czy wykorzystywanie młodych kobiet w świecie mody to norma, czy raczej wyjątek od

reguły? - Jak w każdym środowisku, w którym są piękne kobiety - nie ma reguły. Prawdziwe modelki pracują w ten sposób, ale są i pseudomodelki, samozwańcze egzemplarze, które pod hasłem „jestem modelką” stosują praktyki z burdelu, a nie wybiegów mody. Tu nie ma reguł, liczy się człowiek i jego moralność. Nie oceniam tego, nie ganię, po prostu pokazuję, jak jest.

Jaka jest cena marzeń głównej bohaterki i czy możemy liczyć na

szczęśliwe zakończenie? - Cena największa, jaką można sobie wyobrazić. Przegrywa życie, by… nie poddać się jednak i zacząć grać o wielką wygraną. Jest przykładem tego, jak z dna można się odbić… I to już trzeba przeczytać.

Czy „Gra w ludzi” jest książką tylko dla kobiet? Czy mężczyźni także odnajdą w niej coś dla

siebie? - Absolutnie jest to książka bez podziału na płeć. Są tam źli mężczyźni i bardzo złe kobiety. Są dobrzy mężczyźni i dobre kobiety. Wątek męski, czyli główny bohater, może stanowić inspirację dla wielu panów, a niektóre panie mogą nieźle otworzyć im oczy.

Na koniec nie może zabraknąć pytania o to, czy pracuje pani

nad kolejną książką? - Jestem na ukończeniu drugiej i myślę intensywnie nad trzecią.

Czy, poza pisaniem, czytanie także jest bliskie pani sercu?

- Oczywiście. Czytam dosłownie wszystko, pod warunkiem, że da się to czytać i nie jest schematyczne, przewidywalne.

This article is from: