Podróż do kresu pamięci

Page 1

Krzysztof Orzechowski Podróż do kresu pamięci

scena orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 3

2015-09-09 14:37:58


Tekst Krzysztof Orzechowski Projekt graficzny Władysław Pluta Redakcja Maria Płażewska Współpraca redakcyjna Sabina Niedzielska Korekta Jolanta Spodar DTP Inter Line, Kraków Przygotowanie ilustracji do druku Inter Line, Kraków Druk Drukarnia Skleniarz, Kraków Printed in Poland © Copyright by Wydawnictwo BOSZ © Copyright by Krzysztof Orzechowski Olszanica 2015 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-7576-258-7 BOSZ Szymanik i wspólnicy spółka jawna 38-722 Olszanica 311 Biuro: ul. Przemysłowa 14, 38-600 Lesko tel. +48 13 469 90 00, +48 13 469 90 10 faks +48 13 469 61 88 biuro@bosz.com.pl www.bosz.com.pl W tekście pisanym odręcznie przez Autora i w cytowanych wypowiedziach zachowano oryginalne formy gramatyczne i styl

scena orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 4

2015-09-09 14:37:58


Raczkowanie w kotle

Na pograniczu kultur zderzyły się dwa rodzinne żywioły. Toruń – miejsce mojego urodzenia – miał wszelkie cechy miasta przygranicznego, gdzie krzyżowały się polskie i niemieckie wpływy. Niedaleko, w Aleksandrowie Kujawskim, do 1914 roku była komora celna oddzielająca zabór pruski, do którego należał Toruń, od rosyjskiego. Nieco dalej, w kierunku północnym, za Nowym Miastem Lubawskim, zaczynały się Prusy Wschodnie i do 1945 roku przeważał tam pierwiastek niemiecki, efekt trwającej od dziesiątek lat germanizacji. W Toruniu, mimo że w dwudziestoleciu międzywojennym należał do Polski, wyraźnie czuło się obce wpływy, ale nie było aktów wrogości. Bydgoska „krwawa niedziela” – jedna z głośniejszych, obok prowokacji gliwickiej, niemieckich akcji dywersyjnych początku wojny – w Toruniu nie znalazła odzewu ani naśladowców mimo niewielkiej odległości dzielącej oba miasta. Może dlatego, że Toruń był kosmopolityczny i tolerancyjny „od zawsze”. Pokojowo koegzystowali tu Polacy, Niemcy, a także – od pewnego momentu – repatrianci z Kresów Wschodnich. Po rewolucji październikowej w Toruniu znajdował się jeden z ważnych punktów przesiedleńczych, tędy przepływały rzesze Polaków z Litwy i z Polesia. Zwłaszcza „wilniucy” dobrze się tu zasymilowali. W przyszłości Toruń miał stać się dla Wilna tym, czym Wrocław dla Lwowa.

11

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 11

2015-09-09 14:37:59


Raczkowanie w kotle Dla Polaków mieszkających na Pomorzu i w Wielkopolsce wielokulturowość tych ziem nie stanowiła problemu. Naprawdę istotne były inne podziały wynikające z różnic w pojmowaniu patriotycznego obowiązku walki z pruskim zaborcą. Dramatyczny epizod historii znany jest powszechnie z literatury (Placówka od zawsze była szkolną lekturą, chyba jest nią nadal, a chłop Ślimak stał się wzorem oporu wobec zakusów Hakaty). Zmagania wielkopolskiej inteligencji i duchowieństwa zostały wiele lat temu sugestywnie przedstawione w serialu Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy oraz w innych przekazach literackich i filmowych. Kulturowe i gospodarcze związki Torunia z Poznaniem były bardzo bliskie, ale pomysł „na polskość” Pomorzanie mieli inny: znacznie mniej spektakularny, często kojarzony z nadmierną ugodowością – wręcz z kolaboracją – jednak niezwykle skuteczny. Na Pomorzu wykorzystywano wszystkie możliwości, jakie dawał pruski system edukacji oraz rozwijające się struktury gospodarcze. Szkolono dzieci w miarę możności na najlepszych niemieckich uniwersytetach, a patriotyzmu uczono w domu, a nie na zebraniach tajnych stowarzyszeń. Efekt był zdumiewający: u progu XX wieku na Pomorzu pozostawał w polskich rękach znaczny kapitał inwestycyjny. Wszystkie te problemy znalazły odbicie w mojej rodzinie. Przodkowie mojego dziadka po kądzieli (ojca mojej mamy), Bronisława Hozakowskiego – znanego pomorskiego kupca, pochodzili z Wielkopolski. Rodzinne dyskusje o postawach patriotycznych trwały od wielu pokoleń. Nie tylko dyskusje: w 1939 roku, po wkroczeniu Niemców, dziadek odmówił podpisania niemieckiej listy narodowościowej (volkslisty), tracąc majątek, ryzykując przesiedlenie do Generalnej Guberni i narażając życie. Pewnie by je stracił, gdyby nie interwencja brata Zygmunta, który wy­ciąg­nął go z niemieckiego więzienia, powołując się na swoje zasługi dla narodu niemieckiego i Krzyż Żelazny otrzymany za „odwagę w powietrzu”. Był lotnikiem i podczas I wojny światowej został przymusowo wcielony

12

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 12

2015-09-09 14:37:59


Raczkowanie w kotle do pruskiej armii. Oto dramatyczny paradoks typowy dla rodzin z tamtych terenów. Dziadek był właścicielem dużej firmy nasienno-ogrodniczej znanej w kraju i za granicą pod szyldem „B. Hozakowski Toruń”, którą odziedziczył w 1920 roku po swoim ojcu, Bolesławie, jako jego pierworodny syn z dziesięciorga dzieci. Firma była jedną z największych w tej branży w północnej Polsce. Nawiasem mówiąc, konkurencyjna, ale znacznie mniejsza, znajdowała się w rękach niemieckich. Dziadek – wykształcony w Danii, Holandii i we Francji, znający świetnie oprócz polskiego dwa języki: francuski i oczywiście ­niemiecki – był światłym obywatelem swojego miasta. Oprócz pracy zawodowej oraz szerokiej działalności dobroczynnej i społecznej od 1922 roku piastował godność konsula honorowego Francji. To spłata „długu” rodzinnego: jego babka była rodowitą Francuzką osiadłą w Polsce w pierwszej połowie XIX stulecia. Pewnie ta domieszka krwi spowodowała, że był arbitralny i miał wybuchowy charakter, szybko i samodzielnie podejmował decyzje, czym zaskakiwał najbliższych i współpracowników. Nie był więc partnerem i szefem łatwym, a jednak powszechnie ceniono go i lubiano za niezwykłą aktywność życiową i zawodową, za wielką pracowitość oraz wybitną wiedzę fachową w swojej dziedzinie. Firma założona przez mojego pradziadka Bolesława w 1885 roku i pięknie rozwinięta przez jego syna Bronisława zajmowała się handlem nasionami, cebulkami i kłączami, a także sprzedażą narzędzi ogrodniczych i rolniczych. Z biegiem czasu dokupiono ziemię pod zakłady ogrodnicze, głównie zajmujące się krzyżówkami roślin w celu uzyskania nowych odmian i najwartościowszego materiału siewnego, a także spichrze przeznaczone do magazynowania, sortowania, suszenia i pakowania nasion. Firma specjalizowała się również w niektórych odmianach kwiatów i roślin ozdobnych, przede wszystkim dalii. Hand­ lowano też herbatą i samowarami, a dziadek Bronisław rozszerzył import z Dalekiego Wschodu o przyprawy i korzenie.

13

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 13

2015-09-09 14:37:59


Raczkowanie w kotle Mój dziadek dobrze przysłużył się Toruniowi w latach międzywojennych. Był nie tylko znanym kupcem i przemysłowcem, lecz również niezwykle aktywnym działaczem społecznym i hojnym filantropem. Jako radny miejski, zajmował się strażą pożarną, oczysz­czaniem miasta, zagospodarowaniem wiślanego nadbrzeża. Dokumentował fotograficznie Toruń i Podgórz. Opiekował się zespołami śpiewaczymi. Był prezesem lub wiceprezesem wielu organizacji społecznych, m.in. Towarzystwa Polsko-Francuskiego, Pomorskiego Towarzystwa Ogrodniczego, Izby Przemysłowo-Handlowej, Stowarzyszenia Opieki nad Więźniami. Współorganizował obchody 700-lecia Torunia. Był także członkiem Toruńskiego Towarzystwa Naukowego, sędzią handlowym przy Sądzie Okręgowym. Zakładał na pustych terenach Torunia kwietniki i trawniki, obsadzając je krzewami ozdobnymi. Fundował stypendia, dokształcał zawodowo swoich pracowników, a najzdolniejszych wysyłał na zagraniczne praktyki. Zainteresowanych jego działalnością odsyłam do 5. tomu Toruńskiego Słownika Biograficznego. Moja babka, Eugenia z Bortnowskich Hozakowska, była repatriantką z Kresów Wschodnich – z Mińska Litewskiego, ale jej przodkowie pochodzili z Litwy. Pamiętam ze zdjęć: miała warkocz długi do kolan, była bardzo ładna. Jak większość panien stamtąd, łatwo ulegała melancholii, była zawziętą i upartą introwertyczką, gustowała w sztukach pięknych, kochała teatr, poezję i muzykę. Rodzice babki, uciekając przed hordami bolszewików, nie zdołali wynieść z pożogi niczego. I taką „gołą” i piękną pannę ujrzał w 1921 roku mój dziadek w Pomorskiej Izbie Rolniczej, w Toruniu, gdzie dostała pracę. Ujrzał i natychmiast się oświadczył. Moja babka wprawdzie darzyła uczuciem polskiego lotnika, ale zwyciężył rozsądek i pragmatyczny żywioł pomorskiego kupiectwa połączył się z „wysadzoną z siodła” kresową, pełną zadumy inteligencją. A moje życie będzie upływało pod dyktando podszeptów dziadka twardo stąpającego po ziemi

14

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 14

2015-09-09 14:37:59


Raczkowanie w kotle i babki – kresowianki, która czytywała Lermontowa oraz Puszkina i uwielbiała stare rosyjskie romanse. Przejęcie toruńskiej firmy przez Niemców i przymusowa okupacyjna emigracja moich dziadków do Warszawy, czyli z Reichu do Generalnej Guberni, przyniosły żniwo tragiczne. Stracili syna. Bolesław Władysław Bogdan, zwany przez rodzinę Zbyszkiem, a zdrobniale Bysiem, został ujęty w łapance, gdzieś w Alejach Jerozolimskich, gdy wracał z Saskiej Kępy z tajnych kompletów przygotowujących do matury, i słuch po nim zaginął. Dziadek wykorzystał wszystkie możliwości, łącznie z niemieckimi wpływowymi przedsiębiorcami, z którymi handlował przed wojną, wydał masę pieniędzy na łapówki, korzystał nawet z pomocy słynnego jasnowidza Ossowieckiego. Bez skutku! Według późniejszej, najbardziej prawdopodobnej wersji Bysio został rozstrzelany następnego dnia po ujęciu na podwórzu lub w pobliżu Pawiaka wraz z pięcioma innymi więźniami. W taki sposób dziadek stracił męskiego sukcesora, pozostała mu tylko córka, Irena. Moje pojawienie się na świecie ukoiło nieco jego rozpacz, wprawdzie wnuk, a nie syn, ale zawsze chłopiec, który mógł stać się w przyszłości dziedzicem ogromnej fortuny. Bysio do wybuchu wojny uczył się w Rydzynie, koło Leszna, w dawnym pałacu książąt Sułkowskich, gdzie fundacja ich imienia założyła gimnazjum i liceum z internatem. Wychowanie młodych chłopców, przy bardzo wysokim poziomie nauczania, odbywało się tam iście po spartańsku: spanie na twardych pryczach, mycie w zimnej wodzie, żelazna dyscyplina. Przygotowywano ich do życia w każdych warunkach. Irenę (później moją mamę) rodzice wysłali przed wojną na nauki do Sacré Coeur. W Pobiedziskach (Polskiej Wsi) koło Poznania siostry sercanki prowadziły gimnazjum i liceum z internatem dla panien z dobrych domów. To była zupełnie inna bajka. Wychowywano przyszłe matki i żony według wzorców, rzecz jasna,

15

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 15

2015-09-09 14:37:59


Raczkowanie w kotle katolickich, ale nie stroniąc od nowoczesnych metod, zarówno w przedmiotach nauczania, jak i troszcząc się o rozwój fizyczny, rozwijając zainteresowania, kształtując potrzeby uczestniczenia w sztuce i kulturze. W obu szkołach, tak różnych przecież, usiłowano wpoić młodzieży prawdziwe wartości według ściśle określonego pomysłu. Można z tego kpić, co dzisiaj – w czasach, kiedy pomysłu na edukację brakuje, a jej poziom pozostawia wiele do życzenia – nie wydaje się sensowne. Warto też pamiętać, że w opisany sposób kształcono pokolenie, które w Powstaniu Warszawskim dokonało cudów heroizmu i odwagi, zdając celująco egzamin z patriotyzmu. Na swoją chwałę i… niestety… na swoją zgubę. Urodziłem się u schyłku pięknego lata, 6 września 1947 roku, pośród kwiatów, w drewnianym letnim domu na terenie ogrodów mojego dziadka. Idylla nie trwała długo. To, czego nie dokonali Niemcy, udało się komunistom. Dziadek umarł, babka została uwięziona przez reżim stalinowski za kontakty ze swoim bratem emigrantem, wysokim urzędnikiem naszej londyńskiej „dwójki”, czyli wywiadu wojskowego. Firma została upaństwowiona, majątek skonfiskowany. Moje dzieciństwo nie było sielskie, zaczęło się od udziału w parotygodniowym „kotle” założonym w naszym rodzinnym domu przez Urząd Bezpieczeństwa. Młodszym Czytelnikom należy się wyjaśnienie: „kocioł” to była potoczna nazwa akcji represyjno-inwigilacyjnej stosowanej przez stalinowski aparat bezpieczeństwa m.in. na terenie Polski. Służył wykryciu powiązań wszystkich i wszystkiego z badaną sprawą. Polegał na czasowym zajęciu podejrzanego mieszkania („punktu kontaktowego”) przez agentów, którzy wpuszczali do środka odwiedzających, ale nie wypuszczali nikogo, prowadząc intensywne przesłuchania. W „naszym kotle” przy ul. Mostowej 8 w Toruniu, trwającym cztery tygodnie, w kulminacyjnym momencie przebywało blisko trzydzieści osób. Miałem wówczas dziewięć miesięcy.

16

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 16

2015-09-09 14:37:59


Mój album

Mój album

17 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 17

2015-09-09 14:38:00


Te dwie fotografie stanowią klamrę moich studiów aktorskich w krakowskiej PWST. Na pierwszej – z 1966 roku – jestem „fuksowany”, czyli przyjmowany w poczet artystycznej braci studenckiej przez starszych kolegów. Zadania, które wówczas stawiano przed pierwszoroczniakami, były żartobliwe i niewinne. W późniejszych latach różnie z tym bywało i często trzeba było wywiązywać się ze znacznie trudniejszych i okrutniejszych zadań. Moje „fuksowanie” nieodparcie kojarzy mi się z zabawnym wierszykiem Gałczyńskiego pt. Moczmy nogi! A drugie zdjęcie zostało zrobione w roku 1970 w Budapeszcie, gdzie w ramach wymiany szkół teatralnych graliśmy nasz spektakl dyplomowy.

18 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 18

2015-09-09 14:38:03


Dwa zdjęcia z mojego spektaklu dyplomowego. To były Niemcy Kruczkowskiego zrealizowane pod kierunkiem reżysersko-pedagogicznym prof. Bronisława Dąbrowskiego. Grałem Willego. Obok mnie Tadzik Huk w roli Profesora Sonnenbrucha. A na drugiej fotografii towarzyszą mi, niestety już nieżyjąca, Ania Halcewicz (Ruth) i Staszek Iżyłowski (Peters).

Księżniczka na opak wywrócona Calderona/Rymkiewicza pod kierunkiem reżysersko-pedagogicznym doc. Haliny Gryglaszewskiej to drugi mój dyplom. Grałem Fisberta. Na zdjęciu Danuta (Monika) Niemczyk (Diana), Halina Miller-Jończyk (Laura) i ja (Fisberto).

19 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 19

2015-09-09 14:38:08


W co się bawić – piosenki Wojciecha Młynarskiego. To był nasz warsztat w reżyserii Haliny Kwiatkowskiej. Na fotografii zbiorówka z tego spektaklu, trochę pozowana do wspólnego zdjęcia. Jesteśmy wszyscy, cały mój rok, no może nie wszyscy, bo brakuje Jurka Święcha. Patrząc od lewej, w pierwszym rzędzie stoją: Joasia Dobrzańska, Adaś Trela, Halinka Miller-Jończyk, Staszek Iżyłowski, Grażynka Barszczewska, Leszek Świgoń, Monika Niemczyk i Leszek Piskorz. W drugim rzędzie: Zina Zagner, Romek Marzec, Ania Musiał, Justyna Moszówna, Paweł Niedoba, Ania Halcewicz i Tadek Huk. No i ja z tyłu, w dziwnej pozie.

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 20

20 —

2015-09-09 14:38:08


21 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 21

Mój pradziadek Bolesław Hozakowski (z prawej) i moja prababka Maria Alojza z d. Mikoszewska. Zdjęcia pochodzą z końca XIX wieku. Mają więc blisko 120 lat! Błysk magnezji w fotograficznym atelier i dziś możemy oglądać takie cuda. A na dolnym zdjęciu Maria Alojza na łożu śmierci, na przełomie lat 1912 i 1913. Tak się wówczas umierało: w domu, w otoczeniu najbliższych.

2015-09-09 14:38:13


Jak można było tak zepsuć jedyne, ocalałe zdjęcie! Nie wiem, czy numerki koło postaci wstawiła moja mama czy babcia, czy ktoś inny. Serce mnie boli, ale trudno! A więc pod numerem 1 kryje się Wiktoria Hozakowska z d. Świątkowska – moja praprababka. Pod numerem 2 – jej syn – ksiądz Władysław, a obok z numerem 3 – Maria Alojza – moja prababka. I dzieci: z numerem 4 – Bronisław – mój dziadek. 5 i 6 to jego bracia – Marian i Włodzimierz. Fotografia pochodzi z 1896 roku. Na drugim zdjęciu młody Bronisław najwyraźniej już wyrósł i zmężniał. Ma siedemnaście lat. Na następnej fotografii mój dziadek dojrzał naprawdę. Ta pochodzi z 1913 roku, Bronisław ma lat dwadzieścia sześć.

22 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 22

2015-09-15 10:19:07


Te zdjęcia to skany ze starych kolorowych slajdów. W latach 30. ubiegłego wieku takie materiały fotograficzne produkowała firma Agfa. Były one ogólnie dostępne, oczywiście dla ludzi zamożnych. Na zdjęciach mój dziadek Bronisław Hozakowski i jego syn Bysio na statku, podczas którejś z licznych zagranicznych podróży. Ta była chyba do Afryki.

23 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 23

2015-09-09 14:38:17


24 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 24

2015-09-09 14:38:24


Raczkowanie w kotle Ale nie uprzedzajmy zdarzeń. Nieco wcześniej, w październiku 1947 roku uroczyście obchodzono moje chrzciny: matką chrzestną była Krystyna Bronikowska (w majątku jej ojca, w Jachimowicach, moja mama spędziła część okupacji), a ojcem – mój dziadek, Bronisław. No bo jakże: byłem jego oczkiem w głowie, przyszłym spadkobiercą firmy i majątku! W tym samym miesiącu odbyła się jeszcze jedna „wielka gala”, która miała stać się przysłowiowym gwoździem do trumny naszej rodziny. Konsul Bronisław Hozakowski za zasługi dla Francji został kawalerem Legii Honorowej. Po raz ostatni przez pokoje mieszkania przy ul. Mostowej przewinął się tłum dyplomatów francuskich z ówczesnym ambasadorem Garreau. Przybyły osobistości z Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Francuskiej i z Zarządu Miasta Torunia, pojawili się także dostojnicy kościelni. Organizację wielkiego przyjęcia nadzorowała moja babcia. A nie było to proste. W tamtych, powojennych latach nie było ani na czym, ani przy czym posadzić tylu gości. Największym problemem okazał się jednak brak odpowiedniej, reprezentacyjnej zastawy stołowej. W końcu babcia upatrzyła w jakimś poznańskim antykwariacie nieco zdekompletowany, ale ogromny serwis, wprawdzie fajansowy, lecz niezwykle elegancki. Był to „jardiniere” firmy Villeroy & Boch z pięknym kwiatowym, grafitowo-granatowym deseniem obrysowanym żyłkami złota. Pojedyncze talerze z tego serwisu przechowuję do dziś jako największą rodzinną pamiątkę. Jakież było moje zdumienie, gdy w latach 70. podczas teatralnego wyjazdu do Niemiec Zachodnich natrafiłem w Kolonii na salon V&B z… wannami, umywalkami i sedesami! Wychowany w kulcie naszego serwisu – dopiero wtedy dowiedziałem się, że ta znana w Europie firma, o ponaddwustuletniej tradycji, specjalizowała się głównie w ceramice użytkowej, ale produkowała też „dla honoru domu” krótkie, niezwykle wysmakowane serie zastaw stołowych i fajansowej, ozdobnej galanterii. Tak zresztą dzieje się do dziś, a salony V&B wróciły do Polski. Do takich „ekstrafirmowych” serwisów z początków XX wieku należał nasz „jardiniere”.

25

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 25

2015-09-09 14:38:24


Raczkowanie w kotle W październiku 1947 roku stół udekorowany dodatkowo niskimi kompozycjami kwiatowymi, uzupełniającymi kolorystykę serwisu, wyglądał przepięknie. Przyjęcie wypadło wspaniale. Ale tego – dla funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa obserwujących od zakończenia wojny poczynania znienawidzonych, przedwojennych „burżujów” – było zdecydowanie za wiele! Drugiego czerwca 1948 roku umarł mój dziadek. Spekulowano o otruciu, ale myślę, że wersja śmierci naturalnej, spowodowanej szybko postępującą chorobą nowotworową, jest najbardziej prawdopodobna. 5 czerwca odbył się ceremonialny pogrzeb. Moja mama tak to opisała: (…) pożegnały go ogromne tłumy ludzi; kondukt żałobny prowadził ksiądz biskup Czapliński z Pelplina w otoczeniu wielu dostojników kościelnych, księży toruńskich i zakonnic. Trumnę pokryły niezliczone ilości kwiatów. Prócz rodziny i ambasadora Francji wraz z konsulami francuskimi z Gdańska, Poznania, Szczecina i z miast, gdzie placówki takie istniały – w żałobnym kondukcie (z bazyliki św. Janów, aż do cmentarza św. Jerzego) szły wszelkie organizacje społeczne, których zmarły był członkiem, przedstawiciele instytucji, z którymi związany był pracą i działalnością fachową, przyjaciele, pracownicy jego biur i zakładów i wszyscy ci, którzy go znali, cenili i szanowali. Od siebie dodam: tłumy torunian! Oglądam stare fotografie zrobione z górnych pięter lub dachów kamienic: nieczęsto się zdarza, aby taka rzesza ludzi odprowadzała zmarłego na miejsce wiecznego spoczynku. No i oczywiście musiało roić się od tajniaków. Trzynastego czerwca funkcjonariusze UB aresztowali babcię, wywożąc ją do Warszawy, do słynnego mokotowskiego więzienia, na Rakowiecką. Całą noc trwała w domu rewizja. Następnego dnia założono – wspomniany już – „kocioł”. Znowu sięgam do rodzinnych wspomnień spisanych przez mamę w trzeciej osobie:

26

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 26

2015-09-09 14:38:24


Raczkowanie w kotle W mieszkaniu trwało – jak w ponurym śnie – dwadzieścia parę osób zatrzymanych, gdy przychodzili do Eugenii Hozakowskiej [nie wiedząc o jej aresztowaniu – przyp. autora] – bez rzeczy osobistych, bez możliwości porozumienia się z rodziną, bez ułatwienia im kontaktu ze światem zewnętrznym. Wszyscy pilnowani byli dniem i nocą przez pięciu tajniaków z Urzędu Bezpieczeństwa z naganami w ręku, którzy zmieniali się co parę godzin. Wówczas to Irena Orzechowska [moja matka, autorka cytowanych słów – przyp. autora] dowiedziała się od nich, że sztych z obrazu Diego Velásqueza „Margaretha Infantin von Spanien”, wiszący w pokoju, przedstawia ją samą w dzieciństwie, bo „stać starych było na to, aby córkę tak przebrać”. W siedemnastym dniu czerwca sam komendant UB, przybyły na miejsce, zawiadomił Irenę o profanacji grobu jej ojca Bronisława „przez złodziei”, którzy rozkopali grób i wyciągnęli trumnę ze zwłokami na wierzch. Działo się to w nocy. Ukradli platynową szczękę i pierścienie. Tak donosiły gazety. Szczęka, najzupełniej zwykła, pozostała po śmierci w domu, nie włożono jej Bronisławowi. Żadnych pierścieni ani nawet obrączki zmarły nie miał na palcach. W wiele lat później Irena dowiedziała się od prokurator Wellin (zmarłej śmiercią samobójczą), że dokonało tego UB (nakaz aresztowania Bronisława był również wydany tuż przed jego śmiercią), sprawdzając, czy w trumnie nie ma woskowej lalki, a żywy Bronisław przebywa poza granicami kraju! Szukano również przy zwłokach tajnych papierów. Eugenia Hozakowska przed zamknięciem trumny – w obecności wielu ludzi – włożyła swemu mężowi mały ołtarzyk z pudełka od papierosów z modlitwami i różańcem z chleba, który sobie zrobił sam w hitlerowskim więzieniu. Któryś z ubeckich obserwatorów uznał tę paczuszkę za tajne akta! Najbardziej chyba w czasie „kotła” poszkodowane było dziecko, mały Krzysztof [to ja – przyp. autora]. Irena wystąpiła na piśmie do komendanta UB o możliwość wysuwania wózka z synem na balkon od Mostowej. Niestety, nie wyrażono na to zgody. Dziecko przez

27

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 27

2015-09-09 14:38:24


Raczkowanie w kotle cztery tygodnie tkwiło w dwóch pokojach z tyloma osobami, bez powietrza i w gęstym dymie papierosów zdenerwowanych ludzi. Odbiło się to fatalnie na jego zdrowiu i dopiero pomógł dłuższy pobyt w Rabce. W czasie trwania „kotła” przybył z kondolencjami do Eugenii Hozakowskiej któryś z konsulów francuskich. Nie mógł być na pogrzebie, przebywał w tym czasie we Francji. Zrobił się ogromny szum wśród tajniaków. Zawiadomiono władze UB. Konsula wraz z przerażoną żoną zamknięto w pustym gabinecie Bronisława, bo tam nie wolno było wchodzić zatrzymanym. Dla towarzystwa usadzono Irenę w jednym z foteli, zakazując mówienia czegokolwiek. Wyraz oczu i niemy, przeczący ruch głową może powiedzieć dużo. Goście zrozumieli. Zaczęli się głośno domagać wypuszczenia do samochodu. Pokazywali paszporty dyplomatyczne, które na całym świecie chronią przedstawicieli obcych państw. Przybyły pośpiesznie komendant toruńskiego UB nie mógł się z nimi dogadać. Poza językiem rosyjskim nie znał żadnego zachodniego. Musiał jechać do swego biura, żeby porozumieć się z Warszawą, co ma w tej sytuacji uczynić. Trwało cztery godziny, zanim zwolniono zatrzymanych dyplomatów. Co jedli zatrzymani? Na czym spali? Ano co dwa tygodnie służąca Klara, obładowana wielkim koszem, wychodziła w asyście dwóch tajniaków po zakupy żywnościowe. Paliła się ze wstydu, jak potem mówiła, bo znała moc osób i moc osób ją znało, podchodziło, chciało się czegoś dowiedzieć. Tajniacy stawali murem po jej bokach, nie dopuszczając do jakichkolwiek rozmów. Ale i tak Toruń wrzał! Raz w tygodniu dostarczano warzywa i owoce z zakładów ogrodniczych. Przynoszono je do kuchni, dwaj ludzie z ogrodów wsuwali pojemniki przez próg i uciekali po żelaznych schodach, aż dudniło. Wszelkie zakupy odbywały się na koszt rodziny. Gotowała Babunia [moja prababcia – przyp. autora] przy pomocy obecnych pań. Milcząca Babunia o kamiennej, pełnej rozpaczy twarzy. Ale mimo wszystko dobrze, że miała zajęcie, że nie myślała o tragedii [aresztowano jej córkę – przyp. autora] w momentach, gdy trwały narady,

28

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 28

2015-09-09 14:38:24


Raczkowanie w kotle jaki wymyśleć jednodaniowy posiłek dla tylu osób. Na szczęście nie musiano karmić tajniaków, którzy, bojąc się otrucia, nie pili nawet wody z kranu. Irena raz tylko ujrzała wybuch rozpaczy u Babuni. Stało się to wówczas, gdy jeden z tajniaków – wymachując naganem przed twarzą staruszki – powiedział jej: „O, ty już swojej córki nigdy nie zobaczysz!”. Szlochając, wśród potoków łez, przeklinała łotrów aż do siódmego pokolenia. Na pytanie o spanie – opowiada w swoim wierszyku pani Trzaska Sokołowska. Osoba niemłoda, w długich, rudych „anglezach”, chciała koniecznie obecnych rozśmieszać, wchodząc co rusz pod stół i stamtąd szczekając jak pies lub piejąc jak kogut – po wyjściu z „kotła” napisała wierszyk (uważała się za poetkę!), który tutaj trzeba zamieścić, stanowi bowiem obrazek tamtych dni. Oto „rymowanka” pani Trzaski: Wspomnienie Przyszłam na chwilę po kwiaty do Pani Konsulowej. Niestety nie wyszłam zaraz z mieszkania przy Mostowej. Zostałam zatrzymana. I byłam tam trzy tygodnie. I było dwadzieścia pięć osób. I było nam niewygodnie. Spaliśmy, na czym się dało. Fotele – kanapy – dywany. Myślało się w nocy, nie spało. I trwało to trzy tygodnie. Na cóż to było potrzebne? Do dziś nam nic nie wiadomo. Martwiły się nasze rodziny. Liczyliśmy w nocy godziny.

29

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 29

2015-09-09 14:38:24


Raczkowanie w kotle Jakiś czas potem firma dziadka została upaństwowiona, co niewątpliwie wynikało ze zmian ustrojowych. Nowe władze szukały pretekstu, aby pozbawić dawnych właścicieli ich majątku. W wypadku naszej rodzinnej firmy gwoździem do trumny okazała się… świnia, która zgodnie z dawną tradycją była tuczona odpadkami na zapleczu ogrodnictwa, a w okresie przedświątecznym zabijana, ćwiartowana i rozdawana pracownikom. Władze skarbowe uznały ten proceder za nielegalną hodowlę zwierząt i nałożyły tak astronomiczny domiar, że moja mama, kierująca firmą po śmierci swojego ojca, nie była w stanie sprostać finansowym żądaniom. Firma znalazła się w upadłości, trafiła pod tymczasowy zarząd państwowy, by potem – zgodnie z praktyką – zostać przejęta przez Skarb Państwa. Żadne programy wyjścia z upadłości nie doczekały się odpowiedzi ze strony ówczesnych władz. Były to lata 50. ubiegłego wieku. Upaństwowiona firma zaczęła ulegać postępującej degradacji. W 2001 roku podjąłem starania o unieważnienie tego, co komunistyczne władze, działając bezprawnie i bezkarnie, zrobiły z naszym majątkiem. Po ośmiu latach wysiłków uzyskałem ostateczne decyzje sądowe i administracyjne anulujące dekret ministra rolnictwa z lat 50. o upaństwowieniu rodzinnej firmy. Rozpoczął się etap drugi, który trwa do dziś, etap zabiegów o zwrot nieprawnie odebranego majątku, tego, co fizycznie można odzyskać, lub o stosowne odszkodowanie za to, co przepadło nieodwracalnie. Moje roszczenia dotyczyły nie całego majątku, a znikomej jego części, ocalałej z pogromu, możliwej do policzenia i udokumentowania. Najbardziej zadziwiające stanowisko w tej sprawie zajmował (i zajmuje nadal) Prezydent Torunia, reprezentujący gminę. Po wykorzystaniu wszystkich przysługujących mu kroków prawnych, założeniu i przegraniu spraw sądowych o zasiedzenie, nie mogąc odwrócić niekorzystnych dla siebie rozstrzygnięć, podjął grę na czas. Tu krótkie wyjaśnienie. Ujawnienie praw właściciela (czyli moich – spadkobiercy) w księgach wieczystych może nastąpić

30

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 30

2015-09-09 14:38:24


Raczkowanie w kotle po uchyleniu dawnych decyzji komunalizacyjnych, co pozostaje w gestii ministra administracji i cyfryzacji. Otrzymałem stosowne decyzje uchylające tamte, sprzed lat. Są one naturalną konsekwencją wszystkich wyroków sądowych. Ale każda nowa decyzja administracyjna może być zaskarżona w postępowaniu sądowym. Pan Prezydent skorzystał z tego prawa. I – jak się okazało – skutecznie. Bo w maju tego roku (2015) Trybunał Konstytucyjny uznał za sprzeczny z prawem zapis o zwrocie w naturze majątku, który został skomunalizowany przed ponad dziesięciu laty. Po wielu staraniach moja sprawa zatoczyła wielkie koło i wróciła do punktu wyjścia. Zawirowanie prawne, oczekiwanie na jednoznaczną wykładnię, na ewentualne poprawki do istniejących zapisów ustawowych doprowadzą prawdopodobnie do kolejnej procedury procesowej, która może trwać i trwać. Perpetuum mobile! Ja taką politykę władz Torunia trochę rozumiem, bronią interesu miasta. Oburzające jest dla mnie co innego. Organy władzy nie płacą za postępowania sądowe ani grosza, a one kosztują i to sporo. Za wieloletnie procesy płacisz ty, płacę ja, płacimy my wszyscy z naszych podatków. Dlatego władze mogą, w pełni bezkarnie, nie bacząc na merytoryczne argumenty, prowadzić takie postępowania w nieskończoność. Miną kolejne miesiące, lata… Może do tego czasu umrę? A społeczeństwo płaci. Prawo administracyjne (a z nim miałem najwięcej do czynienia) jest u nas tak skonstruowane, żeby obywatelowi wydawało się, że może wygrać z urzędem. Tak naprawdę jego konstrukcja zakłada przedłużanie każdej sprawy „ad mortem usrandum”. Ale wróćmy do przeszłości! Moje dzieciństwo upływało pod znakiem zagrożenia, lęku o los babki katowanej w mokotowskim więzieniu, nierozpoznawalnego wówczas, ale wyraźnie wyczuwalnego napięcia, coraz dłuższej rozłąki z rodzicami (mój ojciec był architektem i odbudowywał zrujnowaną Warszawę), narastającej biedy. Pod wpływem podszeptów nieobecnej babki uciekałem w wyobraźnię i tak zaczęły się moje pierwsze doświadczenia teatralne.

31

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 31

2015-09-09 14:38:24


Raczkowanie w kotle Baj Pomorski – lalkowa scena Torunia była miejscem mojej inicjacji jako widza. Chłonąłem spektakle z rozpalonym czołem i z powiększonymi przez chorobę wypiekami na policzkach. Od pełnego papierosowego dymu „kotła” miałem problemy z płucami. Zaprzyjaźniona aktorka – pani Lena czy pani Nina (już nie pamiętam) – przyniosła kiedyś do naszego domu lalkę jawajkę. Cóż to było za przeżycie – móc dotknąć! Wtedy debiutowałem też jako budowniczy teatru. Z tekturowych pudeł, bibułek, szmatek i sznurków sposobiłem podświetlaną nocną lampką scenę i dekorowałem ją, stawiając pierwsze kroki jako reżyser i scenograf. Do największych moich sukcesów trzeba zaliczyć oklaskiwaną przez rówieśników inscenizację Pana Twardowskiego ze słynną sceną wyniesienia bohatera na Księżyc, inspirowaną – rzecz jasna – spektaklem w Baju Pomorskim. W tamtych latach urodziłem się również jako recytator. Gdy byłem w pierwszej klasie podstawówki, w auli Liceum im. Mikołaja Kopernika podczas jakiejś akademii, wygłosiłem wiersz o melodyjnym refrenie: „nasza duma, nasza sława – to jest przyszłość, to Warszawa”. Wiadomo, cały naród odbudowywał swoją stolicę. Pamiętam też mój pierwszy kostium. Było to przebranie pierrota – z wysoką czapką z pomponem – które wszystkie domowe kobiety misternie wydziergały wieczorami. Zdaje się, że było to z okazji karnawałowego balu dla dzieci albo może fety uświetniającej przyjazd Dziadka Mroza. Towarzyszyła mi dziewczynka w stroju śnieżynki i – to pamiętam na pewno – miała na imię Lusia i misternie upięte ciemne włosy. Po tej pierwszej kostiumowej zabawie pozostało mi zdjęcie: chłopczyk i dziewczynka patrzą na siebie z „pewną dozą nieśmiałości”, ale z wyraźnym zainteresowaniem. Lusia była trochę przypadkowym epizodem w moim stawaniu się mężczyzną. Nie spotkałem jej nigdy potem. Wówczas znacznie bardziej interesowały mnie dziewczynki z sąsiedztwa, z mojej ulicy Mostowej. Podkochiwałem się w Zosi. Miała starszego brata, a rodzina ich mamy znała moją rodzinę jeszcze sprzed wojny. U nich na klatce

32

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 32

2015-09-09 14:38:24


Raczkowanie w kotle straszyło! Mieszkali na drugim piętrze, a na pierwszym wejścia do mieszkań były oddzielone od schodów dodatkowymi oszklonymi drzwiami. Szyby były matowe, pokryte jakimiś wzorkami, a jeszcze ząb czasu naruszył powierzchnię, tworząc wytarcia i zadrapania. Wszystko to w tajemniczy sposób załamywało światło i – w naszej dziecięcej wyobraźni – tworzyło wizerunki twarzy, masek, postaci… „Duch! Duch!” – wrzeszczeliśmy jak oszaleli i pędziliśmy co tchu w piersiach schodami w górę lub schodami w dół… Babcia była już wówczas z nami. Od wyjścia z więzienia, mniej więcej od 1952 roku, po jakim takim dojściu do siebie, aktywnie uczestniczyła w wychowywaniu wnuka i prowadzeniu toruńskiego domu.

33

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 33

2015-09-09 14:38:24


Pierwsze pas z Melpomeną

W roku 1955 na krótko, a na przełomie lat 1956/1957 na stałe zabrano mnie z Torunia do Warszawy, gdzie rodzice sposobili prawdziwy dom: niewielki segment na Mokotowie. Na podłogach beton, w piwnicy sklecona kuchnia na fajerki, reszta też pozostawiała wiele do życzenia. Prace budowlane trwały wiele lat, nigdy nie starczało pieniędzy, sytuację pogorszył rozwód rodziców. Zostałem sam z mamą, która dorabiała przepisywaniem na maszynie i dzięki temu jakoś wiązała koniec z końcem. Problemy finansowe towarzyszyły mnie i moim bliskim przez wiele lat. Dopiero niedawno stanąłem na nogi, moi bliscy już tego nie dożyli. Pociechą było to, że niejedyni znajdowaliśmy się w takiej sytuacji. Wiele rodzin, przed wojną zamożnych, nawet bardzo zamożnych, za socjalizmu klepało biedę. Sprawiedliwość dziejowa została bezpardonowo wyegzekwowana przez apostołów nowego społecznego ładu… Z warszawskiej szkoły podstawowej pamiętam tylko dwa epizody. W inscenizacji Balladyny, ograniczonej z konieczności do sceny w chacie, zagrałem Kirkora. Była to moja pierwsza rola, którą moja mama polała łzami wzruszenia, ale – mimo niezłych recenzji – w ślad za nią nie poszły (na razie) następne sukcesy artystyczne. Drugi epizod nie był miły. Koleżance z sąsiedniej ławki powiedziałem zasłyszany gdzieś wierszyk: „ja ci radzę, ja

111

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 111

2015-09-09 14:39:28


Pierwsze pas z Melpomeną ci radzę, ty się połóż, ja ci wsadzę!”. Wiem, że jest to trudne do uwierzenia, ale wtedy, czysty jak kryształ, nie zdawałem sobie sprawy, o jaki „wsad” mogło chodzić. Rodzicielka owej dziewczynki nie miała w tej sprawie żadnych wątpliwości i rozpoczęła natychmiastową akcją zmierzającą do oczyszczenia szkoły z chuliganów. Sytuację komplikował fakt, że „molestowana” ofiara okazała się prawdziwą proletariuszką o zdrowym, moralnym kręgosłupie, chuligan natomiast pochodził z rodziny przedwojennych burżujów potem powiązanych z Rządem Emigracyjnym w Londynie, którym komunistyczne władze odmawiały paszportów. Jakoś ocalałem. Podobna sytuacja zdarzyła się w szkole średniej w ósmej klasie [dzisiaj trzeciej gimnazjalnej – przyp. autora] i tym razem miała prawdziwe zabarwienie polityczne. Moją koleżankę, Anię, ubraną z okazji majowego święta w strój organizacyjny ZMS-u (biała bluzeczka, granatowa spódniczka, czerwony krawat) zapytałem, czy założyła czerwone majtki. Wtedy też, dzięki mądrości nauczycieli, ocalałem. Od tej pory byłem już ostrożny. Nawiasem mówiąc, po wielu, wielu latach, już w wolnej Polsce, spotkałem na warszawskiej Starówce Anię, teraz Hannah, pracownika naukowego Instytutu ds. Holocaustu w Brukseli, marcową emigrantkę, moją szkolną koleżankę od czerwonych majtek. O tym jeszcze napiszę. Tymczasem wracam do szkoły podstawowej po to, by z niej jak najszybciej wymknąć się do domu – z kluczem zawieszonym na szyi, żebym go nie zgubił. Uciekałem w grę wyobraźni, bardzo podobną do dzisiejszego RPG (role playing game), którą prowadziłem z moim nieodżałowanym kolegą sąsiadem, Staszkiem Latałło, późniejszym bohaterem Iluminacji Krzysztofa Zanussiego, znakomicie zapowiadającym się operatorem filmowym, który zginął w Himalajach. Nie śniło nam się wtedy o Tolkienie. Nasza fantasy wyprzedziła późniejszą modę o lat co najmniej trzydzieści.

112

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 112

2015-09-09 14:39:28


Prezentowane strony pochodzą z mojego „Domowego kajetu”. Były to pierwsze, nieśmiałe kroki w kierunku prawdziwego teatru.

113 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 113

2015-09-09 14:39:32


To zdjęcie mojego pradziadka, Bolesława Hozakowskiego, z okresu kiedy wspierał Stanisława Przybyszewskiego i był wydawcą jego dramatu Śluby (niestety nie przetrwał do naszych czasów).

Ze Staszkiem Latałło, moim kolegą i sąsiadem z wczesnych, warszawskich lat – później operatorem filmowym, który zginął w Himalajach – uciekałem podczas naszych zabaw w krainę imaginacji. Na zdjęciu: Stanisław Latałło jako bohater filmu Krzysztofa Zanussiego Iluminacja.

114 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 114

2015-09-09 14:39:37


Moja szkoła – Liceum im. Juliusza Słowackiego w Warszawie. Byłem tam filarem dobrze działającego kółka dramatycznego.

A to koleżanki i koledzy z klasy na przyjęciu z okazji pięćdziesięciolecia matury.

115 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 115

2015-09-09 14:39:43


Tak to się wtedy odbywało! Wchodząc na salę egzaminacyjną, kandydat musiał podać komisji przygotowany przez siebie i spisany repertuar. Ta autentyczna kartka pochodzi z mojego egzaminu na Wydział Aktorski krakowskiej PWST, z roku 1966.

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 116

116 —

2015-09-09 14:39:44


Moje pierwsze role w warszawskiej Komedii. Zygmunt w Boso, ale w ostrogach Grzesiuka w reż. Zbyszka Czeskiego i Taer w Błękitnym potworze Gozziego w reż. Zdzisława Leśniaka.

117 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 117

2015-09-09 14:39:47


I moje niektóre role w Dramatycznym. Na pierwszym zdjęciu Franek Szywała w U mety Rostworowskiego w reż. Ludwika René (siedzę obok Mirosławy Krajewskiej, po mojej lewej stronie wybitna i przekochana Danuta Szaflarska, w głębi Zygmunt Kęstowicz. Na drugim Posłaniec w Medei Eurypidesa/Dygata w reż. Stanisława Brejdyganta (z Jadwigą Jankowską-Cieślak, która grała rolę tytułową). Na trzecim Król Francji w Królu Learze Szekspira w reż. Jerzego Jarockiego (z Joanną Szczepkowską – Kordelią).

118 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 118

2015-09-09 14:39:51


Wielki Lear – Gustaw Holoubek, w spektaklu Jerzego Jarockiego. Na zdjęciu z Piotrem Fronczewskim, który grał Błazna.

Również wspaniały Zbig­niew Zapasiewicz z Karolem Strasburgerem w Nocy Listopadowej Wyspiańskiego w reż. Macieja Prusa.

119 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 119

2015-09-09 14:39:54


120 —

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 120

2015-09-09 14:39:55


Pierwsze pas z Melpomeną Gdyby życie można było pociąć na plastry – najlepszy na późniejsze rany byłby ten z czasów szkoły średniej. Geny babci i dziadka drzemały sobie spokojnie, a ja mogłem oswajać teatr z perspektywy młodego, coraz bardziej zafascynowanego widza. A było co oglądać. Pierwsza połowa lat 60. obfitowała w wydarzenia naprawdę niezwykłe. Przede wszystkim fenomen Teatru Współczesnego pod artystycznym kierunkiem Erwina Axera z takimi spektaklami jak: Kariera Artura Ui, Ifigenia w Taurydzie, Wielki człowiek do małych interesów, Trzy siostry, Nie do obrony i wiele innych. Ateneum Warmińskiego i pamiętne premiery Marata/Sade’a oraz Niech no tylko zakwitną jabłonie, Powszechny Hanuszkiewicza z Kolumbami, Zbrodnią i karą, Panem Wokulskim, Weselem, Weselem Figara. A był jeszcze „staropolski” Narodowy Dejmka, Dramatyczny – zwany domem Dürrenmatta – Świderskiego z pamiętnymi spektaklami Ludwika René. Coś, co zdecydowanie odróżniało teatr mojej młodości od dzisiejszego, to jego różnorodność stylistyczna i myślowa. Również to, że ówcześni krytycy teatralni mieli narzędzia, dzięki którym mogli dokonywać ocen krańcowo różnych scenicznych zjawisk. Dzisiaj wszystko odbywa się według jednej i jedynie słusznej recepty przepisanej przez tak samo myślących i podobnie wyedukowanych recenzentów i teatrologów. W uproszczeniu, sukces zapewnia teatr politycznej niezgody z domieszką sosu gejowskiego i taki obowiązuje powszechnie. Chwilami odnoszę wrażenie, że młodzi praktycy inaczej tworzyć nie potrafią, a teoretycy o czym innym nie umieją pisać. Ale to podobno nieprawda. Być może. Dla mnie dzisiejszy teatr stał się potwornie nudny, bo jest monotematyczny i naśladowczy. W warszawskim VII Liceum im. Juliusza Słowackiego było przyzwoicie prowadzone kółko dramatyczne, którym opiekował się Teatr Polski. Stopniowo zdobywałem pozycję pierwszego „aktora”. Wystąpiłem w wielu programach poetyckich i muzycznych,

121

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 121

2015-09-09 14:39:55


Pierwsze pas z Melpomeną narzuconych akademiach „ku czci”, ale też w spektaklach realizowanych z naszej uczniowskiej inicjatywy. Wtedy zresztą nie było tak głębokiego podziału między tym, co państwowotwórcze, a tym, co płynęło z potrzeby serca. Czasy były prostsze. Nasze umysły (oczywiście „zniewolone”) nie były poddawane relatywnej niepewności, jak to ma miejsce dzisiaj. Wówczas profesor Baumann wierzył niewzruszenie w system, dzisiaj powiada, że „pewna jest tylko niepewność”. Majakowski na rocznicę rewolucji był dla nas równie ważny, co ukochany Gałczyński mówiony podczas studniówki. Nie znaczy to, że nie kontestowaliśmy. Na miarę naszych młodzieńczych wyobrażeń politycznych. Pamiętam, jak przed maturą paliliśmy legitymacje ZMS-owskie kolegów (ja nigdy do tej organizacji nie należałem) i skandowaliśmy w kółko: „Czas przerwać naszych granic klatkę, Polska od morza do morza, Rosjanie na Kamczatkę!”. Z opinią świetnego deklamatora i zdolnego kandydata na aktora stanąłem przed komisją egzaminacyjną warszawskiej PWST i nie zostałem przyjęty. Nawet nie przebrnąłem przez pierwszą eliminację. Surowe oko rektora Jana Kreczmara (praktycznie on wówczas decydował o losach kandydatów podczas wstępnego etapu egzaminów) kazało mi odłożyć marzenia o teatrze. Potem przez rok studiowałem historię na Uniwersytecie Warszawskim i wreszcie, po pomyślnie zdanym egzaminie, zostałem bez najmniejszych problemów przyjęty do krakowskiej Szkoły Teatralnej. Tak zaczęła się moja zawodowa, trwająca do dziś, przygoda ze sceną. Moja babka triumfowała. Choć, jak zawsze, nie okazywała tego: „Ty na aktora? Przecież się garbisz i masz słaby wzrok”. „Babciu, Holoubek też się garbi i jeszcze sepleni!”. Skąd ten teatr się do mnie przyplątał? Niewątpliwie tkwił w moich genach. Ale po kim? Z pewnością uwrażliwienie na piękno i duchowość mojej babki kresowianki miało tu jakieś znaczenie. Ale nie tylko babki! Okazuje się, że z dramaturgią miał już do czynienia mój pradziadek, Bolesław Hozakowski, pragmatyczny

122

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 122

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną kupiec. W latach 1906 i 1907 wspierał – jako wydawca dramatu Śluby – Stanisława Przybyszewskiego. Współcześni tak to komentowali: „Kiedy po Toruniu rozeszła się wieść, że nakładem Hozakowskiego drukuje się sztukę teatralną jakiegoś P-go, nazywano go filantropem, ponieważ miał odwagę literata wspomagać, gdyż dotąd nakładem H. wychodziły jedynie książki do nabożeństwa i śpiewniki kościelne…” (Zygmunt Czapla, „Piast” 37, 1935). Niestety, ani tekst nie przyniósł sukcesu wydawniczego, ani sztuka nie zrobiła kariery na scenach. Pradziadkowi pozostał rękopis dramatu troskliwie przechowywany przez jego syna, Bronisława. Ale zaginął w zawierusze II wojny światowej. Pozostały jedynie listy pisane przez Przybyszewskiego do mojego pradziadka i w tej samej sprawie do innych adresatów zamieszczone w tomach opracowanych przez profesora Stanisława Helsztyńskiego. Z perspektywy czasu i doświadczeń myślę, że Kreczmar miał rację. Patrząc na to z jednej strony, być może na aktora się nie nadawałem; nadmierny krytycyzm i samokontrola zawsze przeszkadzały mi w osiągnięciu sukcesu na scenie. Z drugiej zaś strony, gdyby krakowscy egzaminatorzy nie mieli innego zdania niż warszawscy, nigdy nie udałoby mi się zrealizować marzeń. Aktorstwo bywa często pierwszym, ale nie ostatnim stopniem wtajemniczenia w teatr, który może być zarówno polem artystycznych wzlotów na miarę wyobraźni mojej babki, jak i pragmatycznych działań mojego dziadka. Studia przypadały na okres rozgrywek i burzliwych przemian politycznych, najpierw marcowa awantura (1968), potem narastający przedgrudniowy kryzys (1970). Partia potrzebowała młodej krwi, dlatego byliśmy nachalnie werbowani przez I sekretarza, aktora Starego Teatru, który niewiele lat później skorzystał z teatralnego wyjazdu na gościnne występy, by już do Polski z Zachodu nie wrócić. Któregoś dnia podzieliłem się moimi wątpliwościami z Halinką Bortnowską, moją ciotką, a zarazem krakowską przewodniczką i opiekunką, wówczas sekretarzem redakcji ZNAK-u.

123

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 123

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną Po namyśle powiedziała: „Sam, bez zaplecza, nie przebijesz się, jeszcze z takimi obciążeniami rodzinnymi! A ponieważ do kościoła chyba jest ci dalej – poważnie rozważ taką ewentualność”. Rada Halinki była być może pragmatyczna, być może korespondowała z poglądami mojego dziadka, ale tego przez wiele lat nie rozumiałem. Sumienie podpowiadało mi raczej, że była to zbieżność pozorna. Przecież on w czasie okupacji volkslisty nie podpisał! Dzisiaj, po latach, wiem, że słowa mojej ciotki były z pewnością przemyślane. Mówiąc o „obciążeniach rodzinnych”, Halinka miała na myśli swojego ojca, Leona. Działalność wywiadowcza politycznego emigranta powodowała, że jego bliscy, którzy pozostali w sowietyzowanej Polsce, łatwego życia nie mieli. O represjach stalinowskich, które dotknęły moją babcię, już pisałem. A po 1956 roku? Odcięto od świata całą moją rodzinę i odebrano jej prawo do jako takiej egzystencji. Czyli skazano na wegetację na rubieżach sowieckiego imperium. Pierwsza – dzięki poparciu hierarchów kościelnych – zaczęła wyjeżdżać za granicę moja ciotka. Potem ja. Wreszcie moja mama. Partyjny parasol stworzył mi alibi wobec coraz częściej nękających i szantażujących mnie i moich bliskich „werbowników” z bezpieki. Rozwiązał problemy paszportowe za cenę wielokrotnie niższą niż podpisywanie deklaracji o współpracy. Dzięki temu uniknąłem lustracyjnego stresu. A polityczny epizod, który wtedy rozpocząłem, trwał na szczęście krótko, był całkowicie bierny i udało mi się z niego wyplątać. Wówczas nie było innego rozwiązania, przynajmniej tak mi się wydawało, mimo licznych wątpliwości. Dziś jestem pewien, że artysta powinien być apolityczny za wszelką cenę i swój przejściowy alians z komuną uważam za błąd. Wybory, których musiała dokonywać polska inteligencja w latach komunistycznego zniewolenia, nie były łatwe. Nie poddają się czarno-białym schematom narzucanym przez krzykliwych apostołów rozliczania wszystkich za wszystko.

124

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 124

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną Powrót do Warszawy po studiach był z punktu widzenia startu do aktorskiej kariery nierozsądny. W Krakowie mnie chciano, w Warszawie musiałem o wszystko prosić, a etat w Teatrze Komedia dostałem dzięki protekcji. Natrafiłem na silną konkurencję absolwentów szkoły warszawskiej, zwłaszcza w telewizji i filmie, ich tu znano, mnie nie. Z rolami nie było tak źle. Ale Komedia w tamtych latach nie miała zbyt wysokich notowań. Sukces na Żoliborzu traktowany był w innych dzielnicach Warszawy z przymrużeniem oka. Były też plusy moich pierwszych kroków w zawodzie w tamtych latach. To przede wszystkim kontakty z Teatrem Polskiego Radia, które udało się przenieść z Krakowa, gdzie podczas studiów zdobyłem mikrofonowe doświadczenia pod okiem, a właściwie uchem, niezapomnianej Romany Belczyk-Bobrowskiej. Związek z warszawską redakcją był silny, równoprawny, wręcz przyjacielski. Bez niego aklimatyzacja w stołecznym środowisku trwałaby niepomiernie dłużej i nie wiem, czy w ogóle byłaby możliwa. Pozytywną wartością tamtych lat był mój udział w szkolnych koncertach żywego słowa. To była bardzo operatywnie prowadzona akcja obejmująca nie tylko szkoły warszawskie, ale cały teren dawnego województwa warszawskiego. Nauczyła mnie występowania w każdych warunkach (nieakustyczne sale gimnastyczne) i przed każdą publicznością (od elitarnego warszawskiego liceum po prowincjonalną zawodówkę). Była to znakomita lekcja war­ sztatu, dokształcanie głosu, dykcji, aktorskiej wyrazistości. Ale też szkoła pokory i dyscypliny. Uczyła występowania na estradzie w bliskim kontakcie z widzem, często niechętnym, nieprzygotowanym i prymitywnym. Dawała wiele satysfakcji, gdy niesforną publiczność udało się uspokoić, zainteresować i zmusić do słuchania. Dzisiaj, gdy brakuje pomysłu na rolę ludzi teatru w edukacji młodego pokolenia, tamte podróże przez epoki i konwencje literackie, prezentowane często przez wybitnych aktorów w szkolnych salach, wydają mi się ideą wartą przypomnienia, przygotowującą

125

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 125

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną młode pokolenie do odbioru spektakli teatralnych. Jeśli w radiu spełniałem się artystycznie, to w trakcie szkolnych występów uczyłem się panować nad publicznością. A w Komedii doskonaliłem warsztat wokalny. W tamtych latach był to również teatr muzyczny z niewielką stałą orkiestrą. Roman Czubaty – kierownik muzyczny, kompozytor i aranżer – usiłował wprowadzać na scenę pozycje musicalowe na ówczesną miarę i możliwości. Z Romansem z wodewilu Krumłowskiego/Krzemińskiego zjechaliśmy na zaproszenie Jana Wojewódki ogromne połacie Stanów i kawałek Kanady. W warunkach koszmarnych, za 10 czy 12 dolarów dziennej diety, często przenosząc dekoracje, grając w nieprzystosowanych salkach parafialnych, znosiliśmy upokorzenia publiczności i… szefa. Dla mnie – młodzieńca wychowanego w „komunie”, któremu zagranica kojarzyła się wyłącznie z „demoludami” – było to jednak przeżycie niezwykłe. Na włas­ ne oczy mogłem zobaczyć Museum of Modern Art czy Galerię Guggenheima, pogapić się na Time Square, pospacerować Piątą Avenue, przystanąć przy Tiffanym, posiedzieć na trawie w ogrodach ONZ-etu… Poznałem w Komedii wielu wspaniałych ludzi, często zdolnych artystów. Łączyła nas, na dobre i złe, świadomość przynależenia do teatralnej drugiej ligi. Odtąd nigdy jej nie lekceważę i nigdy nie okazuję pogardy zespołowi, który w opinii środowiskowej i medialnej uchodzi za gorszy. Moje późniejsze doświadczenia dyrektorskie powiązane były również z drugoligowcami. Sytuacja krakowskiej Bagateli, w momencie kiedy obejmowałem ten teatr, była dokładnie taka sama jak warszawskiej Komedii, a w pewnej mierze Teatr im. Juliusza Słowackiego, żywiąc się tradycją i dawnymi dokonaniami, również zepchnięty został na margines życia teatralnego i niedoceniony. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak jest, i znalezienie właściwych mechanizmów promocyjnych stały się podstawą moich działań jako szefa artystycznego w obu wypadkach.

126

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 126

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną Tymczasem nadszedł rok 1975. Od nowego sezonu zostałem aktorem Teatru Dramatycznego m.st. Warszawy. Tym razem bez protekcji, a za „osiągnięcie artystyczne”, za zagranie Taera w Błękitnym potworze Gozziego. Ten spektakl na zaproszenie reżysera, Zdzisława Leśniaka, obejrzał dyrektor Holoubek. Z teatralnego przedszkola znalazłem się na „studiach doktoranckich”. Dramatyczny w latach 70. uchodził za drugi, obok Starego, najlepszy zespół w Polsce, tu pracowali najwybitniejsi polscy artyści, aktorzy, reżyserzy, scenografowie, kompozytorzy. Tu przecinały się też wektory politycznych napięć, opozycji intelektualnej i artystycznej. Dla mnie była to przede wszystkim lekcja niezwykle przemyślanej zespołowości. Gustaw Holoubek stosował bezwzględne zasady feudalne, tworząc silną kastowość, ferując nieomylne wyroki na temat możliwości artystycznych, talentu i przydatności zawodowej aktorów. Ale jednocześnie budował przywiązanie do Teatru, poczucie bezpieczeństwa, więzi z zespołem u każdego niemal pariasa aktorskiego zajmującego miejsce w słynnej „garderobie geniuszów”. Było to duże pomieszczenie na końcu korytarza III piętra, garderoba zbiorowa, gdzie siedzieli – już „przeczekani” – starsi aktorzy z młodszymi, jeszcze pełnymi nadziei. Wśród nich: Henryk Czyż, Karol Strasburger, Tomasz Stockinger, Maciej Damięcki, Lechosław Herz, Czesław Lasota i ja. Było to miejsce swobodnej wymiany myśli „dołów” oraz krytyki poczynań „góry”. Taki teatralny Hyde Park. Dzisiaj by się powiedziało: Holoubek potrafił rozwijać indywidualne motywacje i cechy identyfikacji z grupą. Każdy miał wyznaczone nieformalne zadanie, również poza sceną: ktoś grał rolę „rozśmieszacza”, inny znawcy sportu, jeszcze inny intelektualisty, konesera mody, zdobywcy damskich serc. Byli specjaliści od skandali lub nadużywania alkoholu, ale byli też nieudacznicy, obiekty żartów szefa i aktorskiej czołówki – chłopcy do bicia. Pojawiały się (sporadycznie) damskie podmioty pożądania. Wszystko w odpowiednich proporcjach. Jeśli ktoś

127

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 127

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną zaakceptował taką kompozycję zespołu, to o swój los mógł być spokojny. Gorzej było z niepokornymi. Twarda, okrutna lekcja, ale jakże ważna i potrzebna. Przekonałem się o tym po objęciu Teatru im. Juliusza Słowackiego. W tym zespole panowała swoi­sta „urawniłowka” i musiałem szybko zadbać o hierarchię autorytetów. W Dramatycznym uzyskałem status rzetelnego aktora drugiego planu i grałem sporo. Pracowałem m.in. z Jerzym Jarockim, Ludwikiem René, Maciejem Prusem, Krzysztofem Zaleskim, Gustawem Holoubkiem, Maciejem Wojtyszką, Jerzym Grzegorzewskim. Byłem aktorem na tyle zajętym, żeby cały czas znajdować się „w obiegu” – uczestniczyć w najciekawszych wydarzeniach. Jednocześnie zadania, które mi powierzano, nie pochłaniały mnie bez reszty. Taka sytuacja pozwalała mi zachowywać pozycję czynnego obserwatora. A było na co patrzeć! Widziałem w Dramatycznym rzeczy wielkie i piękne, artystyczne dokonania najwyższej miary. Ale widziałem też, jak przez gwiazdorski zespół nie zdołał przebić się jeden z największych talentów reżyserskich tamtych lat – nieżyjący już Janusz Nyczak. Widziałem artystyczną porażkę innego świetnie zapowiadającego się twórcy, również już nieżyjącego, Jerzego Grzegorzewskiego. Z udziału w jego 50-minutowym spektaklu osnutym na kanwie arcydzieła Czechowa Czajka pozostało mi nierozwiązane do dziś aktorskie zadanie: jak wejść na scenę, żeby nie było widać, że na nią wchodzę. Obsesja Jurka była rzeczywiście niezwykła: dotychczas obowiązująca praktyka sceniczna kazała aktorom tak wchodzić, żeby było widać, że wchodzą. A historia teatru podpowiadała wiele anegdot na temat słynnych entrée gwiazd. W Dramatycznym byłem świadkiem, jak szef inteligentnie, dowcipnie, po mistrzowsku podkpiwał z niezbyt akceptowanych kolegów. Ale widziałem też jego wielkoduszne gesty pomocy okazywane nie tylko tym, do których było mu blisko, ale wszystkim, którzy tego rzeczywiście potrzebowali.

128

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 128

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną Parę lat temu, w któryś skwarny dzień czerwcowy na otwartym posiedzeniu Polskiej Akademii Umiejętności miałem okazję wysłuchać arcymądrej dysertacji Holoubka na temat sytuacji kultury polskiej w czasach przemian. Jako aktor, nie należałem do bezkrytycznych admiratorów szefa, nie byłem też jego pupilem. A jednak, słuchając wykładu, uświadomiłem sobie, ile zawdzięczam temu człowiekowi i o ileż uboższe byłyby moje doświadczenia zawodowe i życiowe, gdyby nie dane mi było go spotkać. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że jego genialna charyzmatyczność wynikała z przeciwieństw, z niezwykłego połączenia cech, delikatnie mówiąc, przyziemnych ze sprawnością intelektualną najwyższej miary. Kiedy dotarła do mnie wiadomość o śmierci Gustawa Holoubka, nie wiedziałem, co powiedzieć. Najwłaściwsze było milczenie. Cały wieczór oglądałem telewizję, słuchałem radia. Ile pięknych i gładkich słów wypowiedziano, ile wzniosłych formułek, modulacji głosu, wykreowanych min – bezbrzeżnie żałobnych lub delikatnie, przez łzy uśmiechniętych, bo przecież życie toczy się dalej, a my, komedianci gramy komedię mimo wszystko: totus mundus agit histrionem… A mnie utkwiła tylko bezradność Mariana Opani i jego nieśmiałe zwierzenie: „kochałem go jak ojca i nie mogę się z jego śmiercią pogodzić, myślałem, że będzie żył zawsze” – coś w tym rodzaju, cytuję z pamięci. Przeczuwałem, że wraz z odejściem tego człowieka skończyła się bezpowrotnie wspaniała epoka w historii polskiego teatru. Również moja. On był ostatnim wielkim strażnikiem tradycji, wartości. Ostatnim, który potrafił „tak poloneza wodzić”. Ktoś powiedział: „Sam Zapasiewicz nie poradzi”. Nie poradził, przeżył Gustawa zaledwie o półtora roku. Holoubek nauczył mnie wszystkiego: nie był łatwym nauczycielem, nie zawsze sprawiedliwym, arbitralnym, piekielnie złośliwym. Kiedyś podsłuchałem jego opinię na mój temat: „Zobaczycie, on kiedyś będzie dyrektorem teatru, wtedy nam wszystkim pokaże”. Mimo ironii było w tym jakieś prorocze

129

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 129

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną uznanie dla młodego aktora, którego nie do końca akceptował. Myślę, że miał ze mną kłopot, ocenił mnie jako niezbyt zdolnego aktora, wyznaczył miejsce w drugim szeregu, a ja mu się ciągle wymykałem, nie byłem spolegliwym podwładnym. Tak, w Dramatycznym uczestniczyłem w rzeczach wielkich i pięknych, widziałem gesty prawdziwie królewskie, a jednocześ­ nie byłem często świadkiem zachowań na poziomie błazeńskim. Słowem – poznałem prawdziwy teatr! Wydarzenia polityczne początku lat 80. okazały się dla Dramatycznego szczególnie dotkliwe. Tu przecięły się wektory wszystkich napięć – ze względu na rangę teatru, a przede wszystkim osobę szefa. Gustaw Holoubek był niewątpliwie największym autorytetem polskiego teatru w tamtych latach, posłem na sejm, członkiem różnych społecznych komitetów, osobą głęboko uwikłaną w sprawy publiczne, wieloletnim prezesem ZASP-u, koryfeuszem narodowej kultury. Komunistyczne władze bardzo się z nim liczyły i na wiele mu pozwalały. Do czasu. Okazało się, że w sytuacjach naprawdę poważnych ten, uważany za „swojego”, człowiek potrafił być nieprzejednany. Byłem świadkiem jego odejścia. Walec represji przetoczył się przez teatr, również za środowiskowy bojkot telewizji, który – w opinii władz stanu wojennego – w Dramatycznym miał swój początek i centrum dowodzenia. Obserwowałem ludzkie postawy, często gesty puste, niewiele mające wspólnego z przekonaniami politycznymi, nastawione na chwilowy poklask – wyrazy nadmiernych ambicji artystów, do niedawna jeszcze rozpieszczanych przez władze. Przy mnie „solidarnie” opuszczali (w dwóch turach) zespół ci najwięksi. Do tej pory uważam to za błąd. Po nas choćby i potop – zdawały się mówić gwiazdy obrażone na decydentów, tak naprawdę zdradzając scenę, która ich wykarmiła. Ale wtedy było to uznawane za jedynie słuszną decyzję, a ci, którzy ją podjęli, udzielali nam – tym, którzy zostali –­­lekcji patriotyzmu, wyjaśniając, na czym polega kolaboracja. Była to przerażająca gra pozorów, bo przecież – tak

130

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 130

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną naprawdę – ci, którzy mieli dokąd odejść, udzielali dobrych rad tym, którzy odejść nie mieli gdzie. W mojej tradycji rodzinnej patriotyzm był zawsze pełnym poświęcenia gestem miłości do Ojczyzny, nigdy teatralną manifestacją. Choćby historia mojego praszczura, księdza Sykstusa, kapelana „czerwonych” i jego udział w Powstaniu Styczniowym. Naprawdę nazywał się Karol Mikoszewski. Urodził się około 1832 roku. Był jednym z najważniejszych organizatorów i uczestników Powstania Styczniowego, po stronie „czerwonych”. W kościele św. Aleksandra w Warszawie, gdzie był wikarym, przygotowywał wiernych do tego patriotycznego zrywu. Wydawał gazetę podziemną „Głos Kapłana Polskiego”. Był członkiem Komitetu Centralnego Narodowego, a po wybuchu Powstania – do czasu ogłoszenia dyktatury gen. Langiewicza, którego zwalczał – w składzie Tymczasowego Rządu Narodowego. Od grudnia 1863 roku przebywał na emigracji. Objechał pół świata: był w Austrii, Prusach, Francji, Hiszpanii, Portugalii, Brazylii, Argentynie, Urugwaju, Chile, Peru, Anglii, ponownie we Francji, Belgii, Szwajcarii, Włoszech. Wszędzie – jako polityczny emisariusz i polski patriota – działał niezwykle aktywnie. W 1873 roku powrócił na ziemie polskie, został aresztowany przez władze carskie i osadzony w X Pawilonie Cytadeli w Warszawie. Potem zesłano go do Wołogdy. Zwolniony, bez prawa powrotu do Warszawy, osiadł w Krakowie, skąd w 1886 roku został wydalony przez władze austriackie. Umarł w Budapeszcie w roku 1886. O postawie mojego dziadka wobec hitlerowskiego najeźdźcy, o babce torturowanej w stalinowskich więzieniach już pisałem. Buntowałem się, bo wówczas byłem przekonany, że mnie nie trzeba uczyć patriotyzmu, zwłaszcza gdy „nauczyciele” niczym nie ryzykowali. Jestem pewien, że gdyby zostali, Holoubek wróciłby po niedługim czasie do Dramatycznego w glorii i chwale. Wygląda jednak na to, że w tym wypadku nie tyle chodziło o uratowanie teatru, ile o status męczenników.

131

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 131

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną Grzeszę zbytnią subiektywnością oceny. Dzisiaj można powiedzieć, że solidarny protest tych „wielkich” stał się (summa summarum) jakąś cegiełką w odzyskaniu upragnionej wolności. No tak, ale wówczas nikt nie przewidywał takiego rozwoju wydarzeń. Dla nas „maluczkich” teatr był domem, który należało przede wszystkim chronić. Zanim ostateczny walec represji przetoczył się po naszym teatrze, był Mord w katedrze T.S. Eliota, reżyserskie dzieło Jerzego Jarockiego, które graliśmy w czasie stanu wojennego w archikatedrze św. Jana, na warszawskiej Starówce. W Krakowie Stary Teatr grał tę samą sztukę – w tej samej reżyserii – w katedrze na Wawelu. Doświadczenie niesamowite, nie do zapomnienia! Do dziś nie wiem, jak Holoubkowi udało się uzyskać zgodę polityczno-wojskowych władz, z kim rozmawiał i jakich użył argumentów. A przecież już był „trefny” – wcześniej złożył mandat poselski. Myślę, że decydować musiał sam Jaruzelski. Niezwykły paradoks naszej najnowszej historii: otoczeni czołgami, w zimnym kościele, zniewoleni przez brutalną siłę graliśmy sztukę o zniewoleniu przez brutalną siłę. Sztukę o utracie życia jako cenie za wierność swoim przekonaniom. A w roli biskupa Thomasa B ­ ecketa niezrównany mistrz – Gustaw. Andrzej Łapicki opowiadał później w którymś z wywiadów: „Z drużyną rycerzy łomotaliśmy w drzwi katedry mieczami, a stojący na ulicy zomowcy krzyczeli: »Co się tam dzieje?!«. Mordowałem Holoubka i wygłaszałem przemówienie, że wprowadzamy teraz twarde prawo, rozejdźcie się do domów i słuchajcie zarządzeń władzy. Te cytaty z Eliota były jakby przeniesione z rozporządzenia o stanie wojennym, ludzie to wspaniale odbierali”. A potem była godzina policyjna i nocne powroty po spektaklu (mieliśmy przepustki) wyludnionymi ulicami, które rytmicznie przemierzały wojskowe patrole. Był marzec roku 1982. Na moich oczach nastąpił koniec najlepszego okresu Teatru Dramatycznego. Potem byłem świadkiem: pojednawczych gestów

132

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 132

2015-09-09 14:39:56


Pierwsze pas z Melpomeną warszawskiego komitetu partii, krótkiej walki zespołu z niechcianym Gawlikiem, ostracyzmu środowiska i krytyków, nominacji Okopińskiego, Prusa, Zapasiewicza, bojkotu teatru przez widzów. Piszę o tym wszystkim i zdaję sobie sprawą, że w ocenie faktów odzywa się we mnie dusza pragmatycznego Pomorzanina. Cóż, nie mam monopolu na rację i być może mój osąd jest dla wielu krzywdzący.

133

orzechowski_z indeksem i cytatami.indd 133

2015-09-09 14:39:56


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.