Widokówki

Page 1


Widok贸wki


Redakcja Agnieszka Ćwieląg-Pieculewicz Korekta Zofia Smęda Projekt okładki Monika Marek Redakcja techniczna i przygotowanie do druku Anna Olek Imprimi potest ks. Piotr Filas SDS, prowincjał l.dz. 324/P/2011 Kraków, 14 czerwca 2011 © 2011 Wydawnictwo SALWATOR

ISBN 978-83-7580-218-4

Wydawnictwo SALWATOR ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków tel. (12) 260-60-80, faks (12) 269-17-32 e-mail: wydawnictwo@salwator.com www.salwator.com


Czysty poranek nad wodą był, matko. Biała pierś ptaka na różowej toni Między oparem ciemnego sitowia I niezmącone radosne promienie. Aż nagle obłok zjawił się i chmury Zakryły słońce a wtedy łzy gniewu Stanęły w oczach. Czemu tak jest, matko, Że ani ranek, ani kwiat ni śniade Jabłko na szorstkiej gałęzi jabłoni Nie potrwa dłużej niż to jedno mgnienie? Czemu otwiera się skrzydło motyla Na lot mierzony ziarnkami klepsydry I czemu matko sama być przestajesz Piękną dziewczyną w której się kochałem? Czyż nie ma rady żeby farbą złotą Czy przezroczystą, pokryć świeżą różę I tak zachować – na zawsze, na zawsze, Kwiaty i ranki, drzewa i motyle? Temu pytaniu oddawałem życie Chcąc być jak tafla w której się powtarza To co raz jeden na niej się odbiło. I obojętny na to czy przedłużę Świat o wiek cały czy o jedną chwilę. Czesław Miłosz, Grób matki, cz. III


Widokówka z Łotwy


N

a umówione spotkanie w centrum Rygi przyszedłem dziesięć minut za wcześnie. Był silny mróz. W mieście toczyło się normalne przedpołudniowe życie. Ulice, pełne ludzi spieszących wśród hałd śniegu w różne strony, prowokowały do refleksji. Zgarbiona staruszka uginała się pod ciężarem dwóch dużych toreb wypełnionych proszkiem do prania. Człapała z trudem, posuwając nogi po udeptanym śniegu. Była pewnie szczęśliwą zwyciężczynią kolejkowych zmagań o zdobycie towaru. Położyła torby na śniegu i poprawiła chustę na głowie. Po drugiej stronie na śniegowej zaspie siedziała mała dziewczynka w czerwonym za dużym płaszczyku i czerwonej czapce, spod której wystawały czarne loki. Na kolankach ściskała małego kotka. Mówiła do niego czułe słówka i co jakiś czas całowała w nosek. Z kieszeni wyjęła dużą białą chustkę malowaną w jaskrawe wzory. Zawinęła kotka w chustkę, zawiązała supeł i delikatnie położyła w śniegu. Wyjęła coś z drugiej kieszeni, uklękła i wsypywała to coś do wykopywanych dołków, przyklepując śniegiem. Za każdym razem przed wsypaniem czegoś do dziurki podnosiła rączkę do buzi. Podszedłem do niej, ale ona

9


nie przerwała swej pracy, a gdy skończyła, przywitała mnie, śmiejąc się niebieskimi oczyma: – Dzień dobry – filuternie schyliła główkę. Usiadła z powrotem na śniegu. Rozpakowała kotka i pocałowała go w nosek. – Może pan usiąść – zaprosiła, wskazując miejsce na śniegu. – Jak masz na imię? – zapytałem, przykucnąwszy obok dziewczynki. – Sylwia. A pan nie jest z Rygi. – Masz rację. Jestem przejazdem – dziewczynka poważnie pomachała głową ze zrozumieniem. – Tak jak Siateczka. On też jest przejazdem – dziewczynka wskazała na kotka. – Jeszcze dziś pojedzie na wieś do babuni. – A skąd przyjechał? – Od babuni. – I pojedzie do... – Do babuni! – odpowiedziała lekko poirytowana gradem pytań. – Jak to? Wróci tam, skąd przyjechał? – Ach, nie! Przyjechał od jednej babuni i pojedzie do innej babuni. Przyjechał od tej, co mieszka nad rzeką, a pojedzie do tej, co mieszka nad morzem. – A tak – skinąłem głową ze zrozumieniem. – A co zakopywałaś w śniegu? – Nasionka. Wysiewałam nasionka, proszę pana. – Jakie nasionka? – Nie wiem. Nasionka są tak małe, że trudno rozpoznać. One są w ogóle niepodobne do roślinki, która z nich wyrasta. Sadzę te nasionka, które znajdę.

10


– No tak, trudno rozpoznać z nasionka, jaka będzie roślinka. – O, widzi pan to – dziewczynka z trudem wydobyła z kieszeni kilka nasion przypominających granulowaną herbatę. – Może pan wie, jaki kolor kwiatków będzie miała ta roślinka? Nikt nie wie. Nikt, proszę pana. Ale wspaniale jest czekać do lata na niespodziankę. Wspaniale. Prawda? – Tak, wspaniale. Tylko czy to aby nie za wcześ­ nie na siewy? Jest jeszcze zima. I czy tak można siać w śniegu? Dziewczynka wstała. Otrzepała się z białego puchu i już miała odejść. – Mówi pan jak moja mama – rzuciła przez ramię – a ja już nie mogę się doczekać. Nasionka dadzą sobie radę. Trzeba tylko każde przed włożeniem do ziemi... albo do śniegu pocałować. O tak – dziewczynka zademonstrowała rytuał tego dziwnego wysiewania. – A teraz przepraszam bardzo, ale spieszę się. Do widzenia – była wyraźnie poruszona moim pytaniem o termin siania nasionek. – Do widzenia – krzyknąłem za odchodzącą maleńką postacią całującą kotka w sam nosek. Po drugiej stronie ulicy już od jakiegoś czasu stała zielona, mocno wyeksploatowana Łada. Wyjąłem z kieszeni poszarpaną karteczkę i sprawdziłem numery rejestracyjne. Tak to Darius. Był bardzo punktualny. Samochód ruszył śliskimi ulicami Rygi. Za miastem, na poboczach drogi, leżały ogromne hałdy

11


Widokówka z Moskwy


M

iałem jechać do Moskwy, by go zobaczyć, by się z nim spotkać. Wiele o nim słyszałem. Wyobrażałem go sobie jako człowieka wysokiego, słusznej budowy, o surowym spojrzeniu, pełnego prawości i spokoju. Legendy, które mi o nim opowiadano, wskazywały, że jest on typem Piotra – Skały, w cieniu którego życie, mimo że jest niebezpiecznie, jednak zdaje się nabierać sensu. Jednocześnie można – choć dalej po omacku, ale znacznie pewniej – kroczyć drogą wiary. Jeśli cokolwiek wiedziałem o prawosławiu, to tylko to, że on gdzieś tam żyje, naucza i w konspiracji słucha spowiedzi, spacerując bulwarem nad brzegiem rzeki Moskwy. Całe rosyjskie chrześcijaństwo widziałem przez pryzmat jego osoby. Wyjazd opóźniały formalności. Trzeba było czekać jeszcze dwa tygodnie. Wiadomość zastała mnie w ogrodzie: „Dziś rano ktoś siekierą rozrąbał głowę ojcu Aleksandrowi, gdy ten szedł do swojego chramu na służbę. Doczołgał się do furtki domu i tam skonał”. Kilka dni później przyjechali: Natasza, Żenia i Jurij. Nie płakali, ale trudno było z nimi rozmawiać, choć byli w pełni przekonani o sensowności tej śmierci. „Jeśli ziarno nie obumrze...”. Pozostały dzieci, duchowe dzieci Aleksandra Mienia.

51


Moskwa, ulica Nowoszczukinskaja. Szare duże bloki. Klatka schodowa wypełniona duszącym, słodkim zapachem kotów, które zamieszkiwały piwnicę. Drzwi otwarł Misza. Jego oczy zawsze były uśmiechnięte i smutne jednocześnie, ale niezwykle przyjazne. – Oli nie ma w domu – powitał mnie, jakbyśmy się znali od zawsze. – Jest z Katią w szkole. Zrobię herbatę. Wybierz sobie jakieś kapcie. W szafce i wokół niej w sporym nieładzie leżało wiele rozmaitych kapci. Próbowałem szukać do pary, ale zrezygnowałem. Wydawało mi się, że znam się z Miszą od dawna, choć widziałem go pierwszy raz. Usiadłem w kuchni na wersalce, z której radośnie sterczały sprężyny. – Katia chodzi z pikietą do szkoły – ciągnął Misza, nalewając wrzątek do stakanów2. – Otwarliśmy dla naszych dzieci prywatną szkołę, ale nie chcą nam oddać pomieszczeń, więc dzieci pikietują. Ot, taka praca. Herbata była niezwykle mocna, za to z cukrem. Rezolutna ośmioletnia Katia chodziła co dzień do szkoły z plakatem, który zawierał cytat „z wieszcza”: Uczitsja, uczitsja, jeszczjo raz uczitsja z podpisem W.I. Lenin i czerwonym dopiskiem wielkimi literami: Tolka gdie? Wieczorem modliliśmy się już wszyscy razem. Przed jedzeniem Ola i Misza zaśpiewali swoją ulubioną modlitwę: „Pobłogosław, Panie, z wysokiego 2

52

szklanek


nieba... co by w Twojej Polsce nie zabrakło chleba...” na znaną góralską melodię i na dodatek po polsku, a wszystko to na Nowoszczukinskaj, koło dietskoj polikliniki. Huk metra nie pozwalał na rozmowę. Ola wyjęła jakąś książeczkę i czytała. Katia stała zamyślona. Dookoła tłum trochę zniechęconych i, jak ja, zaspanych ludzi, ale co się dziwić, jest wczesny ranek, jeszcze przed świtem. Ola w końcu krzyknęła mi do ucha: – Możemy modlić się razem. Do Nowoj Dierewni dwie godziny jazdy i to w takich warunkach. My zawsze w drodze się modlimy. Czytamy dzisiaj o Marii i Marcie. Katia czytała już w domu, a ja nie zdążyłam. Zresztą zawsze wolę w metrze. Ola trzymała w ręku Nowy Testament. Gdy z Nataszą dowiedziały się o zamordowaniu ojca Aleksandra, zaraz zjawiły się na miejscu. Ola zanurzyła Nowy Testament w kałuży krwi. – To jest nasza relikwia – wskazała Ola na książeczkę. – On oddał życie za nas tak jak Jezus. Ostrzegali go, a on dalej wygłaszał prelekcje, odczyty, przygotowywał książki. Tak normalnie. Zachowywał się jak prawdziwy chrześcijanin. Huk szarpał słowa. Przesiedliśmy się na elektriczkę3. Na dworcu kupiłem ciepłą bułkę z nadzieniem i zjadłem ze smakiem, choć Ola ostrzegała, że mięso może być z psa, kota, lub z... 3

pociąg elektryczny

53


Widokówka z Kijowa


K

ijów najpiękniejszy jest wiosną, gdy kwitną kasztany. A to była jesień. Słotna, senna jesień. Chodniki żółte od palczastych, rozczapierzonych liści kasztanowców nadawały miastu jakiegoś niezwykłego ciepła. Umówiłem się z nim w Pokrowskim monastyrze. Nigdy wcześniej nie widziałem go na oczy. Rozmawialiśmy chwilę przez telefon i wydał mi się ascetą słowa. Plecak, niezwykle ciężki, uciskał ramiona. Byłem już nieźle spocony, gdy dotarłem do monastyru. – Tak właściwie to nie wiem, czy dobrze, że się spotykamy. Ty jesteś przecież katolikiem – powitał mnie niezwykle chłodno. – To jest Maria – przedstawił swoją towarzyszkę. – Mamy teraz katechezę niedzielną dla dorosłych. Możemy się spotkać za trzy godziny. – Chętnie posłucham. Jeśli można? – szukałem punktu zaczepienia. W ogromnej cerkwi, w bocznej kaplicy wszystkie ławki były zajęte. Ludzie w różnym wieku. Także dzieci. Katechezę głosił z namaszczeniem i niezwykle długo. Ludzie cierpliwi. Ja przysypiałem. Nareszcie wyszliśmy przed cerkiew.

63


– Co tydzień głosisz katechezy? – spytałem, przyglądając się jego całkiem młodej twarzy z długawą już, czarną brodą. – Tak, co tydzień. Czego chcesz od nas? – dalej był oschły, a nawet trochę niegrzeczny. – Szukam ludzi wierzących, by trochę pobyć razem. – Ty jesteś katolikiem, a my prawosławni. – Piękne cerkwie są w Kijowie. – Tak. Piękne. – Może zrobimy małą pielgrzymkę po świątyniach? Jeśli macie czas oczywiście. Zgodził się nie bez wahania. Nie ukrywał też swego zdziwienia taką propozycją. Nie przypuszczałem, że w Kijowie w każdej cerkwi w niedzielę wieczorem modlą się ludzie. Wieczernia. Piękna modlitwa pełna śpiewu i mistyki wschodniej liturgii. Plecak potwornie uciskał mi plecy. Maria w połowie pielgrzymki wzięła moją torbę. Każdy z nas modlił się po swojemu. A na kijowskie chodniki spadały wciąż nowe, palczaste, złote liście. – To już chyba wszystkie ważniejsze cerkwie w tej okolicy – powiedział, spoglądając uważnie to na mnie, to na Marię. – Gdzie chcesz jechać? – zapytał w końcu. – Hm... Nie wiem. Może na dworzec. – Masz gdzie spać w Kijowie? – zapytała Maria. – Nie. Jestem tu pierwszy raz i nie znam nikogo. Ale myślę, że pojadę na dworzec.

64


Wskazali mi przystanek autobusowy. Na pożeg­ nanie podaliśmy sobie ręce. Odchodząc, Maria pomachała mi przez ramię. Chwilę czekałem. Gdy już miałem wchodzić do skrzypiącego pojazdu, który właśnie nadjechał, opryskując chodnik wodą z wielkiej kałuży, usłyszałem jego głos: – Zaczekaj! – biegł w kierunku autobusu. – Właś­ ciwie możesz zanocować u mnie, ale... W metrze nie sposób było rozmawiać. Huk rozbijał wypowiadane myśli. Przechodząc przez skwer, znaleźliśmy odpowiednią okazję. Mówiliśmy o modlitwie Jezusowej. Czy można nią żyć nieustannie? Czy ona izoluje od świata, czy zagłębia nas w to, czym świat jest rzeczywiście? A może nas zamyka? – Po co mielibyśmy się otwierać? Na co? – zapytał ze zdziwieniem i irytacją. – Otwierać się na ludzi, na to, co mówią, czym żyją. Przecież gdzieś tam mamy swoich mistrzów? – Moi mistrzowie, moi nauczyciele stoją na półkach – przerwał ostro. Zaczął padać drobny deszcz. Jesień. Kobieta prowadziła małego pieska na niewiarygodnie długiej smyczy do połowy nawiniętej na ramię. – Nie mieszkam sam. Jest jeszcze ze mną Nadieżda Pawłowna. Nie dziw się. Opowieść o życiu Nadieżdy Pawłownej przerwał, przekręcając klucz w zamku drzwi do mieszkania. W domu mówiło się szeptem. W łóżku leżała stara

65


Widokówka z Wrocławia


O

stry zgrzyt hamującego tramwaju przerwał nam rozmowę. Obejrzeliśmy się natychmiast. Obok staruszki, leżącej prawie pod kołami wagonu, na jezdni pojawiła się biała strużka mleka. Kobieta podnios­ ła się na klęczki i mówiła sama do siebie: – Mleko. Moje mleko. Cały litr mleka. A miało starczyć na jutro, na budyń. Rozglądała się po ludziach i pokazywała na białą kałużę. Z tramwaju wyskoczył motorniczy: – Nic pani nie jest? Przecież mogłem panią rozkwasić na dobre! Cudem wyhamowałem! Jak pani chodzi! – Nic się nie stało. Tylko niech pan patrzy, mleko i to cały litr – biadoliła staruszka, kładąc rękę na policzku. – Pomóż mi pan wstać! Motorniczy podał jej rękę. Kobiecina jęknęła lekko. – O, patrz pan, jeszcze sobie kolano stłukłam. Oj, takie dobre mleko... Ruszyliśmy dalej. Stary dworzec autobusowy po drugiej stronie ulicy straszył szkieletem dawnego baru i tragicznym nieładem całego placu. Wyglądem do złudzenia przypominał obrazki z byłej Jugosławii, pogrążonej w bezsensownej i niezrozumiałej wojnie,

73


do której już wszyscy chyba przywykli. Taka bałkańska enklawa w samym środku Wrocławia. – Wiesz, dla mnie to, co mi mówisz o Polsce, szczególnie wszystko, co dotyczy ostatnich czterdziestu lat, no wiesz, samoorganizowanie się społeczeństwa i jego upór w dążeniu do samodzielności, jest jak odkrywanie drugiej strony Księżyca – powiedział Towns, mrużąc oczy i przyglądając się ruinom dworca. Przywykłem już do jego specyficznego amerykańskiego akcentu i zjadania niektórych końcówek. Taki angielski wydawał się mi o wiele śpiewniejszy i powoli łapałem się na tym, że sam zaczynam mówić w ten sposób. – Skąd możesz znać Polskę, jeśli jesteś tu po raz pierwszy i to prawie zupełnie przypadkowo. My, Polacy, często sami gubimy się w zakrętach naszej historii. Sami siebie nie możemy zrozumieć. – Powiedz, co się stało z tymi wszystkimi ludźmi, którzy pracowali w SB, którzy zajmowali się śledzeniem? No, co robi teraz ten chłopak, ten długowłosy blondyn, który często śledził ciebie? – To był bardzo biedny człowiek. Esbecja żerowała na jego słabości seksualnej... – No dobrze, to już mi tłumaczyłeś, ale co on teraz robi? – Nie wiem. Gdzieś żyje. Może zmienił miasto i gdzieś tam, na drugim końcu Polski, sobie mieszka. – No a inni? Ci, którzy zgłaszali się na ochotnika, którzy donosili, robili w ten sposób kariery? Co z nimi?

74


– Pewnie tak samo. Niektórzy przeprowadzili się, a wszyscy na pewno zapomnieli o swojej przeszłości. Myślę, że wielu nieźle się urządziło i dobrze się im powodzi. – I teraz mogą być na przykład twoimi sąsiadami? – Tak. Właśnie tak. – I ta pani, która sprzedaje tu owoce, może też kiedyś... – wskazał ręką na kobietę w średnim wieku ważącą jabłka. – Może i ona też. Miałem wrażenie, że Towns chciał jeszcze coś powiedzieć, ale on tylko odetchnął głębiej. Na dobrą sprawę znałem go zaledwie kilka tygodni i nawet nie zdążyłem się przyzwyczaić do jego wyglądu typowego Jankesa z krótko obciętymi, ciemnymi włosami i dużymi czarnymi oczyma. Skórę na twarzy i rękach miał wypaloną przez słońce. Słuszny wzrost, luźny sposób bycia i ubiór, do którego wyraźnie nie przywiązywał wagi. Skończył architekturę w Atlancie. Opowiadał, że jego studencka parafia znajdowała się naprzeciw parafii Martina Luthera Kinga w biednej dzielnicy miasta. Po każdej mszy świętej przed kościołem aż się roiło od biedaków – głównie Murzynów, którzy prosili o pieniądze, żywność, a czasami nawet o ubrania. Wszystko, co użebrali pod kościołem, zamieniali na wódkę. W tej dzielnicy prawie w ogóle nie było sklepów, tylko kilka melin z tanim alkoholem. Te cotygodniowe spotkania drążyły serce Townsa. Ci ludzie – jak sam wspominał – byli głosem Boga mówiącym mu wprost, że to, co robi, nie wystarczy, by w pełni

75


Widokówka z więzienia


B

yliśmy spóźnieni kilka minut. Samochód ojca Tadeusza stał na parkingu. Rozejrzałem się dookoła, czy gdzieś nie spaceruje. Była piękna i słoneczna pogoda. Wiosna trwała zaledwie kilka dni. W tym roku bardzo spóźniona, ale niewiarygodnie intensywna. Krzewy w parkach były już zupełnie zielone. Kwitła żółta forsycja. W każdym człowieku pojawiały się nowe siły do życia. – Wejdziemy i zapytamy na bramie, gdzie jest ojciec – postanowiłem. – Mogliśmy nie kupować cukru, wtedy byśmy zdążyli – narzekał Andrzej. Przesunęła się metalowa zasuwa judasza, a po chwili otwarły się ciężkie drzwi zakładu karnego. – Ojciec już jest? – Tak, zaraz zawołam – odparł strażnik. Weszliśmy do szarego małego korytarza i stanęliśmy naprzeciw grubej kraty. Przed nami pojawił się poprzeczny korytarz oddzielony ze wszystkich stron rzędami metalowych prętów, stojących równo, gęsiego, poprzerywanych drzwiami, które prowadziły w różne miejsca. Pierwsze do sali widzeń, drugie na schody na wyższe piętra, gdzie znajdowała się administracja, wreszcie trzecie do głównej części więzie-

85


nia, a czwarte do naszego korytarzyka. Właśnie przed tymi czwartymi drzwiami staliśmy, czekając. Otwierał je strażnik, naciskając przyciski za kratą, tuż przy okratowanym okienku. Kiedy tylko nacisnął przycisk, zapalało się światło, a przy drzwiach coś zgrzytało. System pozwalał otwierać tylko jedne drzwi naraz. Przy okienku jakaś kobieta z radiem w foliowej siatce nie mogła się porozumieć z innym strażnikiem. Z drugiej strony oddzielonego korytarza pojawił się mężczyzna w średnim wieku z papierosem w ustach. Strażnik nacisnął guzik, zapaliło się ­światełko, zazgrzytało w drzwiach. Mężczyzna chwycił się krat w drugich drzwiach i krzyczał do tego strażnika, z którym próbowała się porozumieć kobieta: – Staszek, kot ma wściekliznę! – Co? – strażnik przyłożył rękę do ucha. – Co ma? – Wściekliznę – krzyczał mężczyzna. – Kto ma wściekliznę? – Kot. – Co, kot ma wściekliznę? – dziwił się strażnik – a skąd wiesz? – No idź, zobacz na podwórko. Siedzi z wywieszonym jęzorem. Ślipia ma mętne i tak nimi przewraca, jakby miał zdechnąć. – No to trzeba będzie dobić. – No – mężczyzna odczepił się od krat i poprosił o otwarcie drzwi na schody. – Jest jakaś epidemia, to nic dziwnego, że i tu się przypałętało – stwierdził drugi strażnik. – O, idzie kapelan. To dowodziki, panowie – odezwał się do nas.

86


Wyjęliśmy dowody osobiste i oddaliśmy strażnikom. Przycisk, światełko, zgrzyt w drzwiach i weszliś­ my do okratowanego korytarza. Trzask drzwi. Znowu przycisk, światełko, zgrzyt, trzask drzwi. W tych murach słychać nieustanne trzaskanie drzwiami. Cisza nastaje, gdy o szóstej dom zaczyna żyć innym rytmem. Większość drzwi pozostaje otwartych, ale wtedy nie wolno już nigdzie otwierać cel i wszyscy więźniowie są zamknięci aż do rana. Przeszliśmy przez półkole podwórza do bloku zwanego tutaj krzyżem. Na parterze, po prawej stronie, była maleńka kaplica mieszcząca około trzydzieści osób. Weszliśmy na sekundę do zakrystii, ale sami nie wiedzieliśmy po co. – Jakiś kot dostał wścieklizny, mówili na bramie – zrelacjonowałem, gdy wspinaliśmy się po schodach na drugie piętro. – Gdzie? Tu, w więzieniu? – spytał ojciec. – Tak, tam gdzieś włóczy się po podwórku – uzupełnił Andrzej. Ojciec stanął i podrapał się po głowie. – Eee... Pewnie ma hifa – odparł. – Hifa... Jak to możliwe? – zdziwiłem się. – Normalnie – ojciec ruszył dalej – hifowcy go złapali i mu wstrzyknęli. Jest tu dwupiętrowy blok nosicieli wirusa. Mają lepsze warunki – dwuosobowe cele, ciepłą wodę. Nad nimi jest piętro alkoholików z grup AA, ci mogą nawet wychodzić na zewnątrz na mitingi. Ale hifowcy bywają niebezpieczni. Zdarzyło się już, że ugryźli strażnika. Jedna grupa na prze­ pustce jeździła tramwajami i kłuła zakażonymi igła-

87


Widokówka z dzieciństwa


D

o domu rodzinnego przyjechałem przypadkiem. Zepsute auto unieruchomiło mnie tego wieczoru. Już kiedy wchodziłem do środka, miałem dziwne przeczucie. Tyle razy przechodziłem przez te stare drzwi wejściowe i nigdy nie miałem takich odczuć, a może nigdy tego nie zauważyłem. Odchodząca z drzwi bordowa farba odsłaniała swą zieloną poprzedniczkę, a ta z kolei odkrywała zaskakującą prawdę, że kiedyś te drzwi były błękitne. – Co za fantazja – pomyślałem i już wiedziałem, że na tej, skądinąd słusznej refleksji się nie skończy. Myśli ruszyły jak wodospad: jaki kolor drzwi towarzyszył kolejnym okresom mojego życia? I wtedy zdałem sobie sprawę, że te drzwi były i są niemym świadkiem mojego dzieciństwa, tak niewinnego i naiwnego, jak piękna baśń, a także młodości pełnej fascynacji i zakochań, za którymi sam nigdy nie mogłem nadążyć. I może trochę bardziej sporadycznie, ale te drzwi przyglądały się też mnie samemu: Jakubowi – studentowi uczącemu się, co to znaczy ryzyko walki w podziemiu, walki o ideały nie do podważenia. A i tego wieczoru, mimo że nie dawały po sobie poznać, z pewnością pełne ciekawości przyglądały mi się, a może nawet domyślały się i rozumiały znacznie więcej, niż mogłem się spodzie-

103


wać. Kryły w sobie historię mojego życia. I właśnie dokładnie w tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie tylko mojego, ale także mojej siostry, rodziców, babci i dziadka, którego nigdy nie poznałem, tajemniczego wujka, a w zasadzie brata babci, zabitego w nieznanych okolicznościach i to nie wiadomo, czy przez Niemców, czy przez Ruskich i… Poczułem respekt dla tych drzwi, respekt i szacunek. Przypomniałem sobie rozmowy przy rodzinnym stole, gdzie się mówiło o palącej konieczności wymienienia ich na nowe, bo wiatr zawiewa przez nie śniegiem. Nie byłem w stanie w tym momencie ustalić, dlaczego ich nie wymieniono, ale wiedziałem, że postąpiono słusznie. Patrzyłem na nie jak wryty, nie mogłem oderwać od nich oczu, ale nagle coś mnie zabolało w okolicy serca, które zaczęło walić jak zwariowane, tak jakby ono już zrozumiało to, z czego ja sam jeszcze nie zdawałem sobie sprawy. Ścisnęło mnie w gardle i ruszyłem jak oszalały w górę po schodach, jakbym przed czymś uciekał, jakbym się bał, że mnie dopadnie, zacznie dusić, a ja tego nie wytrzymam, bo nie byłem przygotowany na takie starcie. W swoim pokoju, a dokładnie w pokoju, gdzie mieszkałem za młodu, usiadłem zdyszany na krześle i próbowałem się uspokoić. Nie chciałem o tym myśleć. Starałem się skupić na sprawach bieżących, na zepsutym samochodzie i na konieczności zakupienia papieru toaletowego. Trochę pomogło, choć gdzieś podświadomie zdawałem sobie sprawę, że na dłuższą metę nie ucieknę.

104


Wieczorem spacerkiem udałem się na basen. Jeśli w tygodniu nie przepłynę kilku kilometrów, mój organizm się buntuje. Noc była spokojna, chłodna, jesienna. Basen wybudowano niedawno, w połowie drogi do pobliskiego lasku. Słońce już zaszło, a latarnie uliczne jeszcze się nie zapaliły, tylko przyczajone czekały na gęstniejący mrok. Wydawało mi się, że w tych pierwszych skrawkach ciemności widziałem trzech chłopców idących gęsiego. I przed oczyma stanęła mi tamta zima z dzieciństwa – zima stulecia. Przeciskała się z mgły niepamięci, nabierając ostrości. Pojawiły się głosy, którymi wtedy szumiały wszystkie stacje radiowe i telewizyjne, żeby w te trzaskające mrozy dzieci i starcy nie wychodzili na zewnątrz. A my, każdego ranka, ciągnąc swe sanki jak rydwany, z wypiekami na twarzy, dyszeliśmy w drodze do tego lasku, który teraz zniknął w ciemności. Krył on w sobie niewielką górkę – jedyną atrakcję zimową tych okolic, płaskiej jak stół Wielkopolski. Zjazdy na łeb na szyję między drzewami dodawały wigoru i brawury, a także podnosiły adrenalinę, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, co oznacza to słowo. W drodze powrotnej, z soplami u nosa jak jeden mąż, rozcieraliśmy na tyłkach straszne zielone siniaki, nabite przy zjazdach po muldach. Trzeba je było przez kilka tygodni ukrywać przed rodzicami, by przerażeni nie zabronili nam tej wspaniałej zabawy. Pobliski stawek zamarzał czasami jak lustro, a czasami jak tarka, ale zawsze wyślizgiwaliśmy go, jeżdżąc na łyżwach do późnego wieczora. Było to

105


Spis treści Widokówka z Łotwy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7

Widokówka z Moskwy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49 Widokówka z Kijowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 61 Widokówka z Wrocławia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 71 Widokówka z więzienia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 83 Widokówka z dzieciństwa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 101



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.