A N N A LU TO S Ł AWS K A-JAWO R S K A
.
ZONY SPADAJACE Z NIEBA '
ZAPISKI
W Y D A W N I C T W O S A L W AT O R KRAKÓW
Redakcja Anna Śledzikowska Magdalena Mnikowska Korekta Marta Stęplewska-Przybyłowicz Redakcja techniczna i przygotowanie do druku Artur Falkowski Projekt graficzny i okładka Artur Falkowski Zdjęcia Michał Jaworski (archiwum prywatne)
Imprimi potest ks. Józef Figiel SDS, prowincjał
© 2020 Wydawnictwo SALWATOR
ISBN 978-83-7580-744-8 (wersja drukowana) ISBN 978-83-7580-745-5 (wersja elektroniczna)
Wydawnictwo SALWATOR ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków tel. 12 260 60 80 e-mail: wydawnictwo@salwator.com www.salwator.com
WST Ę P
Mam dość! Ile można tęsknić, przylepiać co wieczór łzami znaczki na koperty, tłumaczyć psu: – Panek nie przyjdzie. – I pies kładzie się na tapczanie Michała i czeka. Co muszę zrobić? Urlop bezpłatny na rok? Przede wszystkim paszport i wiza! Trzeba się wziąć w garść i ruszyć do działania. Przytwierdziłam mały jasiek do brzucha, wyglądało na siódmy miesiąc; mąż jest delegowany z Kombinatu w Nowej Hucie jako wykładowca dla hutników w Algierii, zna dobrze język francuski, no i jest inżynierem z wymaganą specjalnością. Wszystko to 7
kłamstwo. Wymyślone dla pana kapitana MO. Przygląda mi się. Ze współczuciem? Ale i tak musiałam doczekać chwili, kiedy uznano, że należy ułatwić łączenie rodzin. Michał był na zbiorowym kontrakcie z huty, ja nie byłam w ciąży, ale bardzo, bardzo tęskniłam. I pies też. A tu stan wojenny. Mój optymizm został poddany próbie oczekiwania. Wiosna, prima aprilis i wreszcie lecimy do panka z walizami, torbami i nadzieją na miękkie lądowanie. I tak spadłam z nieba w ramiona Michała na algierskim lotnisku. Inne żony w różnych terminach spadały podobnie jak ja. Hasło przyjęło się wśród kooperantów.
5 KWIETNIA 1982
Annaba1. Jestem tu. I od czasu do czasu moja wyobraźnia dzwoni dwa razy do waszych drzwi. Moja wyobraźnia otwiera je i moja wyobraźnia odtwarza wasze uśmiechy. I wtedy opowiadam wam o kolorach, w których żyję, mówię słowa, które was śmieszą, choć oznaczają zwykłe czynności, ale nazwane po arabsku. Unikam opowiadania o jedzeniu. Nie chcę widzieć w waszych oczach łakomstwa czy żalu. Nie mogę wam tego posłać ani przywieźć. Jem więc w zaciszu swojego domku pomarańcze, daktyle, migdały. Siedzę w ogródku, gdzie kwitnie niestrudzona chińska róża, gdzie wytworna palma nie jest ozdobą gabinetu ministra, tylko robi to naturalnie – wyrasta prosto z ziemi pod naszym oknem. Naszym oknem naszej sypialni. Nazwy algierskich miast za: Algérie – Tunisie = Algeria – Tunisia [mapa], Paris 1981, Michelin 172. 1
9
W domku, do którego wprowadził nas Michał, są trzy pokoje. Różnią się między sobą. Każdy służy zupełnie innym celom. Duży, do którego można wejść z podwórka-ogródka, jest duży i różnoraki. Ma w sobie elementy rozrywkowe – sprzęt radiowo-magnetofonowy, dużo różnych taśm, filmy, aparaty fotograficzne, długi stół do długich dyskusji o Polsce oraz użyteczną lodówkę pełną smakołyków, w cieniu lady kuchenkę i zlewozmywak. Tam gotuję. Nie bez przepychanki. Michał ma swoje poglądy na garnki, zapałki i myjki. No tak, ale w momencie kiedy ten dom ma być moim królestwem – to już na pewno kuchnia jest moim tronem. Powiedziałam więc krótko tonem nieznoszącym pomruku: auto twoje, kuchnia moja. Poddał się bez sekundy namysłu. Zwłaszcza że na końcu tego domku jest pokój sypialny. I choć jest często zamknięty, w naszej świadomości temat sypialni jest całą dobę otwarty. Jak długo? Poukładałam w szafkach swoje majteczki, chusteczki, poprałam koszule, skarpetki Michała. Z pewną tremą poprzewieszałam spodnie, wiatrówki, tak żeby było praktyczniej, i czekałam na sztywne ruchy Michałka. On tak sztywnieje, kiedy coś jest nie po jego myśli, i właściwie nie robi uwag, ale ten, kto go zna, wie, że neguje w środku, w sobie ten fakt czy ten pogląd. Bywa napastliwy i pieniacki, lecz kiedy się to przetrzyma, nie podsycając tematu, 10
przycicha i znowu jest najwspanialszy. Bałam się, że te gorsze cechy rozwiną się u niego w samotnym życiu, wśród gromady mężczyzn. Ale nie. Samotność unaoczniła nam obojgu, kim jesteśmy dla siebie, choć nie wiem, czy było to już teraz potrzebne. Wyrzucam po trochu z moich kieszeni pochowane tam wspomnienia, bóle i śmiechy, okruchy z minionych długich miesięcy. Tym bardziej że nie wzięłam swoich poprzednich zeszytów, w których pisałam na gorąco, choć oczywiście niekiedy znacząc tylko słowem jakiś ważny, może nawet najważniejszy temat. W listach podlegających cenzurze też pisałam tak, żeby nikogo obcego, broń Boże, nie zastanowić. I wychodziły takie listy niemal prawdziwe, niemal osobiste, prawie szczere. Czy teraz potrafię zrekonstruować całą niezwykłą atmosferę tamtych miesięcy? A właściwie po co? We mnie i tych, którzy to przeżywają, nigdy to zupełnie nie spłowieje, a ci, którzy tego nie przeżyli, znajdą w opisie albo za mało, albo za dużo – zależnie od własnej wyobraźni, uczuciowości, zaangażowania. Wczorajsza wiadomość to taka, że wiele kobiet, z którymi rozmawiał urlopowany inżynier z kontraktu tam, w Polsce, w hucie konkretnie, uważa, że dobrze się stało, że ogłoszono stan wojenny. Czyli biorą rzecz naskórkowo, powierzchownie, oceniając jedynie nieważne zjawiska. Byłam 11
zdumiona. Obracałam się w środowisku, gdzie rzecz kwalifikowana była jako katastrofa narodowa. No, ale jeśli ktoś ma wzrok sięgający kiosku z nabiałem, to śmietana rzeczywiście teraz jest, co prawda ta gorsza i nie po 12 złotych, tylko po 34 złote, ale jest. Zastanawiająco szybko przeszłam w ten słoneczny, nieco leniwy tryb życia. Nie czuję potrzeby kontaktu z innymi ludźmi – nowymi, bo starzy przyjaciele Michała, których poznałam w grudniu 1980, są mile widziani. Biedni. Wszyscy mają kawałek serca w kraju. A tam jeszcze sucha trawa, brud, fałsz i podziemny wartki nurt prawdy i jedności. Jeszcze Polska nie zginęła, póki my jesteśmy. Jacy „my”? Do tego „my” zaliczam niestety pięć, siedem procent ludności. Może się mylę. Chciałabym się mylić. I nie wiem nawet, czy najważniejsze jest to, że istnieje aktywny opór podziemny, bo ważniejszy w moim odczuciu jest wewnętrzny sprzeciw, negacja narzuconego stanu. W momencie, kiedy się zgodzimy na panujący stan rzeczy, jesteśmy niewolnikami. Na gruncie negacji wyrasta szybko chęć walki; akceptacja – to gnuśność. Gnuśność bezpłodna. Uciekłam. Uciekłam od odpowiedzialności, od decyzji. Miałam możność demonstrowania swojej postawy, a ja się starałam o paszport. Usprawiedliwiam siebie jednak. Nie zostało mi już tak dużo życia, żeby je kroić na dziesiątki lat. Już kroję na lata. I dwa 12
z nich przeżyłam w samotności, bez Michała i bez ciebie, synku. I nie mam siły na więcej. A poza tym dla was też żyć powinnam. Decydując się na pozostanie tam, należało się zdecydować jednocześnie na walkę, czyli w rezultacie na zamknięcie. To już przekraczało moją dzielność. Byłam dzielna raz – kiedy odmówiłam udzielenia wywiadu. Piszę to w ogródku i przez ażurowy murek widzę kobiety w długich szatkach przychodzące do ośrodka zdrowia. To nasze sąsiedztwo. Idą spokojnie. Łagodzą tym spokojem swoich krewkich mężczyzn. Chodzę z Aresem na spacery. Z drogi widzę domki zwane tutaj bidon-wille, bo są niekiedy robione z bidonów, czyli kanistrów. Przebiegają dzieci – ładne, zaczepne, po swojemu dowcipne. Michał mówi, że jestem odważna, bo się tam zapuszczam. Odwagą jest wszystko, co robimy od momentu postawienia samodzielnie pierwszych trzech kroków, drogi mój opiekunie. Po krzaku chińskiej róży skacze smukły ptaszek. Jak się nazywasz, ptaszku? Pewnie nie wie. Jest od niechcenia pracowity, zbiera jakieś robaczki, ale ot tak, wśród skoków i fruwań. Nie to, co nasz dzięcioł: ten siada i wali w pień, aż echo niesie. Wszyscy wiedzą, że zarabia na chleb jak kowal czy perkusista. 13
Lasy wokół Miłomłyna, jeziora Suwalszczyzny, łąki pienińskie, smreki w Kościelisku, wszystko to już tylko pod powiekami, w kąciku ust, które się uśmiechają z rozrzewnieniem. A przecież Algieria jest przejmująco piękna. Ale to są krajobrazy. To się zwiedza, opisuje, fotografuje. To się potem wieczorami ogląda na ekranie i podziwia. Można nawet powiedzieć zgodnie z prawdą, że ciekawsze niż polskie. Lecz gdyby ktoś powiedział, że „tu na zawsze”, wpadłabym w rozpacz. Michał w pracy. Znowu jest inżynierem. Co za ulga. I co zabawne, widać po nim, co robi. Jest ukierunkowany, myśli konstruktywnie, przyjaźnie męskie, życzliwość bez podtekstów. Teatr to jednak zbiorowisko, którego nie sposób długo akceptować. Nie da się już pisać, zaglądają przez ażury małe dziewczynki: Bonjour, madame – trzeba odpowiadać kilka razy. 6 KWIETNIA 1982
Bez słońca, czyli jeden dzień ulgowy. Choć jeszcze o upale nie ma mowy, a jednak jest coś takiego, czego nie nazwałabym lękiem, ale przewidywaniem czy nawet odsuwaniem od siebie tej chwili, kiedy to bezchmurne niebo budzić będzie niechęć, a każdy 14
obłoczek powitamy wdzięcznym sercem. Włożyłam od razu do ziemi dwa człony jakiegoś tłustosza, zważywszy na jego obrzękłe liście pełne wody. Kwitnie różowo i żółto. Podobno rozmnaża się bardzo szybko. Tu wszystko szybko rośnie, zakwita, przekwita – rośliny i ludzie. Drzewa zawiązały na gałązkach ledwo seledynowe kokardki, łąki są nieprzyzwoicie zielone, stokrotki wybiegły na nie i udają płaty śniegu, a te żółte drobne kwiatki nic nie udają – są bezpretensjonalne. To widziałam po drodze z Algieru do Annaby. Taką wiosnę podarował mi Michał na prima aprilis. Od czasu do czasu w aucie głaskałam go po kościstych kolanach, żeby sprawdzić autentyczność przeżycia. Siedem miesięcy życia w sferze wspomnień, wyobrażeń, przewidywań, zwątpień, nadziei, rezygnacji, euforii oczekiwań, rozczarowań, porażek, nadziei, radości, snów, bezsenności, beznadziei, niespodzianek da capo al fine… Czy to, co tu będzie, mam traktować jako nagrodę za wytrwałość? Nie powinnam oczekiwać nadzwyczajności, bo sam fakt, że dzielę życie z moim mężczyzną, jest nadzwyczajny. I to powinno mi wystarczyć. A gdybym kaprysiła, to tylko każcie mi poczytać listy z okresu samotności.
15
Co jakiś czas – trudno mi go zresztą określić – raz na parę dni przypomina mi się niezwykle plastycznie PWST. Wspominam studentów na korytarzu i zupełny brak powietrza w sali wykładowej, okno musi być szczelnie zamknięte, ponieważ z dołu huk tramwajowo-samochodowy nie pozwala usłyszeć słów recytującego. Kompletny brak warunków do skupienia. Na korytarzu najczęściej gadanie, śmiechy. W takim hałasie powstaje świadomość dwudziestolatka, co to jest sztuka aktorska. Zużywają ogromnie dużo sił psychicznych, żeby się odgrodzić od świata zewnętrznego. Tę resztę skupiają na wykonaniu zadania wobec mnie i krytycznych oczu kolegów. Walczą z własną nieśmiałością, elementarnym poczuciem wstydu, prawem do intymnego przeżywania. Powoli zdejmuję z tego pączka ochronne łuski, jedną po drugiej. Towarzyszy mi w tej pracy i zażenowanie, i paląca ciekawość, a nade wszystko wola akuszera, by wydobyć ten płód. Czasem jest to tylko jeden prawdziwy krzyk, jedna autentyczna prawda, jeden wers, jedno słowo. I z tego pod koniec semestru wychodzi coś, co już jest do słuchania i patrzenia. Na czym można budować nadzieję. Rzadziej opinię. A jeśli nawet w szkole wydaje nam się, że mamy do czynienia z talentem, on go potem albo rozdrobni, albo zgubi, albo przepije i pozostanie gorycz. Przywiązywałam 16
się do swoich studentów i oni do mnie. Tym bardziej dziwi mnie mój zupełny brak zainteresowania tym ważnym przecież rozdziałem w moim życiu. Tak wszystko mi przeszło, jak miłość przechodzi. I zdumiewa człowieka, że kochał tak bardzo. 11 KWIETNIA 1982
Mija pierwszy dzień świąt Wielkiej Nocy. Jaki odmienny od wszystkich dotychczasowych. Trójjęzyczna msza św. w bazylice św. Augustyna, goście na obiedzie, slajdy. Gęsto od tematów Polski. Głównie za sprawą taśm z Sześćdziesiąt minut na godzinę. Twarze słuchaczy zmieniające się jak w niemym filmie od żywiołowego śmiechu do bolesnego skrzywienia. I twarz Michała wzruszona i ubawiona na zmianę. 13 KWIETNIA 1982
Wtorek poświąteczny. Bez słońca, silny wiatr, ciemne niebo. Ares się trzęsie, bo wszystko dokoła huczy, trzaskają okiennice. A ja myślę o Marku, który pojechał po swoją Izoldę. Nazwałam go kiedyś w naszym języku domowym Markiem witalnym, ale miło mi stwierdzić – miło, 17
bo to bliski Michałowi człowiek – że jest również inteligentny. I co zabawne, Zygmunt, również bliski kolega męża, który ma ciekawą umysłowość, jest w sprawach politycznych dużo bardziej utopijny od Marka, który – nieco młodszy – jest po prostu twardszy, czyli realniej widzi zjawiska, przemiany, prognozy dotyczące naszej polskiej rzeczywistości. No więc ten Marek może właśnie teraz już widzi swoją Izoldę i topnieje ze szczęścia. Bo tak to jest. I to lotnisko w Algierze, które mogło dla mnie być kilka lat temu miejscem, na którym rozgrywa się jakaś bajka czy awantura arabska, stało się miejscem, gdzie serca albo zamierają – to odloty, albo pękają w szwach z nadmiernego przypływu radości – to spadanie z nieba tej wyczekiwanej, wytęsknionej, wyobrażonej na wszystkie możliwe i niemożliwe (a fe!) sposoby. Jest tu również ktoś taki, kto nosi szerokie piękne pasy, zmienia spodnie kilka razy dziennie, źle mówi o kobietach – z wyjątkiem żony szefa – i udaje, że czeka na żonę. To czysta formalność, no i potężny argument dla opinii publicznej, gdyby komuś przyszło do głowy, że jego zainteresowania są bardziej wyrafinowane. Nie będziemy sobie zaśmiecać zapisków tą osobą. Jest tu tyle ciekawych rzeczy do zanotowania. Na przykład osły. Stoi sobie 18
taki osobnik pokryty szorstkim brązowym futerkiem o wdzięcznie za dużym łbie i albo myśli, albo skubie ostre, kłujące listki, albo po prostu chrupie śmieci. Czasem, jak tu się mówi, „odpowietrza się” i słychać to na kilometr. Kiedy podchodzi do niego Ares, to albo lekko „wbrykuje się” na niego – wtedy Ares staje się agresywniejszy, albo – co zastanawia – obraca się tyłem i wtedy trzeba odciągać psa, bo osioł przybiera pozycję obronną: „jak nie kopnę!”. W każde przedpołudnie maszerujemy z Aresem w górę i zależnie od samopoczucia psa – bardziej lub mniej przerażonego samolotami i ciężkimi, z rzadka jeżdżącymi tą drogą samochodami – idziemy dość daleko, aż zapuszczamy się w pobliże bidon-willi. Wczoraj przy publicznym wodociągu stała liczna gromada dzieci 19