ŻYCIA RYSY
Redakcja Anna Śledzikowska Korekta Zofia Smęda Redakcja techniczna i przygotowanie do druku Anna Olek Projekt okładki i zdjęcie newRebel Interactive
Książka została wydrukowana na papierze Ecco-Book Lux 80 g/m2 wol. 1,8 dostarczonym przez firmę Map Polska
Imprimi potest ks. Piotr Filas SDS, prowincjał l.dz. 135/P/2011 Kraków, 23 marca 2011
© Wydawnictwo Kurii Metropolitalnej „Gość Niedzielny” © 2011 Wydawnictwo SALWATOR
ISBN 978-83-7580-230-6
Wydawnictwo SALWATOR ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków tel. (12) 260-60-80, faks (12) 269-17-32 e-mail: wydawnictwo@salwator.com www.salwator.com
Wstęp Dzwonek telefonu. Z wyświetlacza uśmiecha się do mnie ładna blondynka (ta nowoczesna technika…). Odbieram i zostaję zalany opowieścią o pomagającej ludziom siostrze zakonnej. Że koniecznie muszę ją pokazać w telewizji, może zrobię reportaż? Albo od razu film dokumentalny! Rozmowa trwa kilkanaście minut, podczas których udaje mi się wtrącić kilka monosylab. Urywa się tak nagle, jak się zaczęła – Agata musi już biec. Do czwórki dzieci, męża, dwóch psów, trzech świnek morskich i jednego królika. Drogi Czytelniku, muszę Cię ostrzec. Bierzesz do rąk książkę, którą napisała osoba opętana. Nie, nie przez siły nieczyste ani przez chorobę umysłową. Agata jest opętana lubieniem ludzi. Nie przepuszcza swoich bohaterów przez reporterską wyżymaczkę, nie wysysa z nich duszy, by ich historię wyprodukować, wydrukować, a potem zapomnieć. Agata swoich bohaterów kocha. Ręka do góry, kto spotkał kiedyś pełnoetatową mamę gromadki dzieci, żonę, panią gromadki zwierząt i zabieganą dziennikarkę, która w swojej redakcji pracuje właściwie na dwóch etatach, i która w dodatku znajduje czas na spotkanie z drugim człowiekiem. Nie, nie mówię o szybkiej „kawie na mieście”. Prawdziwego reportażu nie da się napisać w pół dnia. Prawdziwe spotkanie z drugim człowiekiem wymaga czasu. Niekiedy milczenia. Spaceru, patrzenia w drzewa. Picia herbaty.
7
Krótkie historie o ludziach (nie)zwykłych
O Mikołaju nieświętym Mikołaj nie przypomina ani hollywoodzkiego krasnala, pokrzykującego przez komin, ani aureolka nie oświetla mu pastorału. W plastikowym worku niesie puszki. Z tych puszek będą prezenty dla biednych jak on sam.
Gdy jest ładna pogoda – w miarę ciepło i nie pada – wstaje skoro świt. Nie czeka nawet na śniadanie, za które w noclegowni starcza chleb i parówkowa. Jedna puszka, dwie, trzy. – Jeśli ktoś chce pracować, będzie pracować – mówi. Siódma puszka, dziewiąta. Z brudnych ulic Pragi idzie ku torom. Torowiska to puszkowe eldorado. Jedenasta, dwunasta, piętnasta. – Ludzie wyrzucają z pociągów, ja zbieram. – Taki ekolog ze mnie – podśmiewa się. Mija godzina. Puszek jest ponad trzydzieści. Mijają dwie. Za barkiem szybkiej obsługi, przy śmietniku, przy sklepie. Czterdzieści jeden puszek, czterdzieści sześć. Godzina dziewiąta. – No i mamy kilogram. Wiesz, ile wchodzi na kilogram? Prawie pięćdziesiąt. To całe pięć złotych. Będzie na znaczek. Połowę znaczka właściwie. Bezdomny Mikołaj od kilku lat wysyła paczki potrzebującym: ubrania, żywność. To, co uda się zebrać, lub to, co przekażą mu dobrzy ludzie.
11
Krótkie historie o terminowaniu Powinno być tak: radosne starania, poranny test i wielkie szczęście. A potem, gdy się widzi na USG rozbrykane minirączki i mininóżki, szczęście powinno być jeszcze większe. Ale czasem nóżki nie brykają, a czasem ich wcale nie ma. I słychać płacz. Nie tylko rodziców.
Anka zerwała Różę Z mężem Karolem czekali na dziecko cztery lata. No bo najpierw, po ślubie, chcieli się nacieszyć sobą, potem była praca, no a potem trochę zeszło, zanim na teście pojawiły się dwie kreski. Ale to było szczęście. Niewyobrażalne. Chodzili cali w skowronkach. Nawet imię już mieli: Róża. Bo imię przecież musi pasować do dziecka. Anka, szczupła blondynka z niebieskimi oczami, nie płacze. Mówi dobitnie, powoli, cedząc najstraszniejsze wyrazy chyba po to, aby brzmiały jeszcze straszniej: – Na początku piątego miesiąca dowiedziałam się, że moja Rózia ma całkowity rozszczep kręgosłupa i jakąś straszną wadę czaszki. I że śliczna wcale nie będzie. Lekarze powiedzieli, że ponieważ nie przeżyje porodu, najlepiej będzie urodzić wcześniej. – Dlaczego się zgodziłam? Nie uwierzysz, ale nie bardzo wiedziałam, co oni do mnie mó-
17
wią. Gadali coś o zdrowiu moim albo dziecka. Co ze mną potem robili, też nie pamiętam. Dwa dni w szpitalu minęły na lekach uspokajających i przeciwbólowych. Rózi nie widziała. Położna tylko rzuciła, że dziecko nie żyło i było bardzo chore. I że nie mogła Rózi pokazać, bo to straszny widok. A potem się zaczęło. Życie bez ciąży, bez dziecka, ale ze „świadomością”. – Świadomością, że zabiłam Rózię, a nawet jej nie pochowałam – głos Anki zaczyna wibrować. – Do dziś, choć minęły 2 lata, jestem na lekach antydepresyjnych. Czasem myślę, że Rózia mi wybaczyła, że jest teraz szczęśliwa. Ale czasem… Anka czasem modli się o szybką śmierć. Ta jej modlitwa to bardziej walka z Bogiem. Taki krzyk: Coś mi zrobił? Co ja zrobiłam? Dlaczego na to pozwoliłeś? O „nowe” dziecko modlić się nie chce, bo przecież dla „starego” nie była dobrą matką. – Przestałam chodzić do kościoła... Jestem zła na siebie, że podpisałam ten cholerny świstek, i na ludzi, którzy mi go podsunęli… Anka, gdy rozmawia z innymi dziewczynami po terminacji, słyszy: służba zdrowia powinna pomóc podjąć dobrą decyzję. A dobra decyzja to taka, że dziecko żyje do końca. Bez względu na to, jak bardzo jest chore. – Ale wiesz, czy oni to zrozumieją? Koleżanka rozmawiała nawet z profesorską sławą na temat donoszenia syna i naturalnego rozwiązania. Tego, co usłyszała, nawet nie chce się powtarzać. Mdli mnie po prostu. Ktoś powiedział Ance, żeby się modliła do świętej Joanny Beretty-Molli. Może kiedyś zacznie. Ale jeszcze jest za wcześnie. Gdy się zerwie najpiękniejszą Różę, bardzo boli.
18
muzycznej i płynie do listopadowego, pachnącego zziębniętymi liśćmi ogrodu. I choć czasem Grześkowe palce uderzają o jeden takt za daleko, bo tak to już w głowie z implantem się układa, słychać w tym graniu czułość, wrażliwość, pasję. I światło. Gdy Grzesiek gra Beethovena, wilgotnieją oczy.
Maksymalne pasje Na salę ćwiczeń wpada jak bomba. – Dzień dobry, jestem Maks, miłośnik komórek – przedstawia się szarmancko. – Ma pani komórkę, mogę posłuchać? Jaki to model? Nie wie pani? A gdzie ja mam właściwie usiąść? – niecierpliwie „rozgląda się” rękami. Siada i odsłuchuje pożyczony (wymuszony) telefon. Jedna melodyjka, druga, siedemnasta. Wszystkie nagrywa na MP3. – Jaki dzwonek pani najbardziej lubi? Ten jazzowy? Ten polifoniczny? – melodyjki zmieniają się jak w komórkowym kalejdoskopie. I kolejny przycisk: – Ooo... Smooth – z rozmarzeniem w głosie mówi Maks. I z tej komórkowej emocji szybko trzepocze rękami. Jakby chciał odfrunąć. Potok słów, jak to u autystycznych pasjonatów: – Jaki najwyższy dźwięk pani śpiewa? G dwukreślne? Dobrze... – i brzdęk, w G. – No to niech pani zaśpiewa to G. Nie? Dlaczego? O, ten dzwonek jest specjalnie dla pani, bo właśnie z G dwukreślnym. (Maks trzepocze). A umie pani grać? (Znów trzepotanie). No to ja gram akompaniament, a pani melodię. Teraz! A może coś rozrywkowego? A może chociaż kolędę? (trzepotanie). Pamięta pani „Cichą noc”? Gramy w C-dur czy w G-dur? Zamiana ról: to Maks miał być „pytanym”. Jest pytającym. I dyrygentem. Kilka pierwszych taktów na dwa fortepiany: – Przepraszam – przerywa nagle Maks. – Jeszcze raz. Ja zrobię wstęp jazzowy, a pani wejdzie potem... Jazzowy koniec „Cichej nocy” w środku listopada... – To dla pani właśnie było – oświadcza Maks i wraca do tematu główne-
29
nej i muzycznej. Okazało się, że nie musi nawet używać notacji brajlowskiej (choć ją zna), bo najtrudniejsze utwory powtarza ze słuchu (absolutnego). Podobno zresztą niektórym niewidomym muzykom nuty przeszkadzają... Jedna z zakonnic skontaktowała Maksa z fundacją SYNAPSIS. Zajęli się nim kompleksowo, dreptali za nim, diagnozowali. I stwierdzili ponad wszelką wątpliwość: Maks ma autyzm. I skierowali na właściwą terapię, która trwa do dziś. Cel jest jeden: usprawnić komunikację Maksymilian – świat niemuzyczny. Bo ze światem muzycznym to już sobie Maks poradzi sam.
Moja mama z Birkenau Pamiętam, że pani Stanisława pomodliła się nade mną, a po porodzie przeżegnała moją córeczkę. Gdyby nie ona, Elżunia by nie przeżyła... – wspomina pani Jadwiga. Jest jedną z kobiet, którym Stanisława Leszczyńska pomogła przyjąć dziecko. W Birkenau.
Pani Jadwiga Salomon ma ponad osiemdziesiąt lat. W sierpniu 1944 r., gdy Warszawa płonęła jak żagiew, była już mężatką i oczekiwała pierwszego dziecka. Mała radość w strasznych czasach. Dziś, siedząc w fotelu w domu seniora w jednej z podwarszawskich miejscowości, wspomina tamte chwile z drżeniem w głosie. Mówi lękliwie, jakby nadal widziała płonącą jak żagiew Bednarską. I jakby słyszała płacz noworodków w baraku 17., w obozie Birkenau. Człowiek człowiekowi Dorwali ich pod Halą Mirowską. Popędzili w przeciwne kierunki. Męża już nigdy nie zobaczyła. Kobiety zagnali do Pruszkowa, a kilka godzin potem jechały już nabitym pociągiem w nieznane. Coś im mówili, że jadą na nowe życie, do jakiejś fabryki, do pracy. Trzynastego sierpnia 1944 r. były na miejscu.
35
Chore baby Prawdopodobieństwo wystąpienia choroby ultrarzadkiej jest mniejsze niż skreślenia szóstki w Totka. Wybrańcy losu...
Styczeń 2010. Mail był dziwny: spotkanie w szpitalu, jakieś choroby, obrona, walka. Maila wysłała Dorota Kołodziejczyk. Dziennikarka. Zajmowała się kulturą, czy też – Kulturą. Żadnego tam reklamowania twórczości przez wielkie Tfu. Więc skąd u niej tematyka chorobowa? „Trzeba tam być i pomóc, choćby samą obecnością. To są ludzie wyjątkowi, a zabiera im się najlepszy sposób leczenia: z jedyną taką lekarką” – brzmiała mniej więcej mailowo Dorota. „Przyjedziemy z całej Polski i będziemy walczyć: pompestycy, krabiki i inni”. Niezła armia.
Armia z dużymi głowami Armia tłoczy się w hallu międzyleskiego Centrum Zdrowia Dziecka. Pospolite ruszenie bardziej: na rumakach – wózkach z wielkimi kołami, i z białą bronią w formie białych kul. Dorota biega między rycerzykami: dziećmi z ciut za dużymi główkami, ich matkami i ojcami. Dziewczynkom matki powiązały proporce z kokard. I tylko paru rycerzom siwy włos przebłyskuje na
53
Sushi vs pierogi Rosną jak grzyby mun po deszczu. Na prowincji i w wielkich miastach. Moda to, orientalny lansik czy umiłowanie kwaśnego ryżu i kwasów omega 3 w surowej rybie?
Blech! Śniegowe błoto pod nogami, zimno i źle. Początek grudnia w pełnej krasie. Na dość prowincjonalnej uliczce w Otwocku (złośliwi twierdzą, że tu same takie), między jedną ciuchownią, drugą a trzecią, jakimś cudem uchowała się oaza młodych intelektualistów – księgarnia dla dzieci. A vis-à-vis kolejne dziwo: napis Sushi&pierogi. Ludzie przeskakują kałuże i podejrzliwie zerkają na knajpiane drzwi. Jedni – z japońską tajemniczą miną mrużą oczy. Inni – po sarmacku, jakby przegryzając pieroga z mięsem, ruszają wąsem: może jeszcze ktoś wynajdzie grochówkę o smaku tiramisu?
Miska oświaty Anna Skorupska mieszka w Otwocku już 10 lat. I polubiła ten swoisto-błotny folkor, szarawy koloryt miejsca, gdzieniegdzie przeplatany starymi sosnami. Dawno temu polubiła też pierogi i socjologię. Pierogi lepiła, socjologię skończyła. I przez wiele
71
Przepis na miłość Z rodziną jest jak z ciastem drożdżowym. Bierzesz wodę, drożdże, cukier. Robi się zaczyn. A potem mąkę i jajka. Powstaje kula ciasta.
A jak się ciasto dobrze, z sercem wyrobi i postawi w cieple, to drożdże robią swoje. Kula rośnie i rośnie. Aż się z misy wylewa. Potem trzeba jeszcze raz rękami zamiesić. Jeśli ciasto ma być dobre, nie wolno rąk żałować. Dużo trudu. Wykłada się ciasto na blachę, i do pieca. Jeśli odpowiednio wyrobione – urośnie trzykroć. A potem tylko kroić i jeść. Pycha.
Początki i plany To będzie już ze trzydzieści lat temu. Ona miała dwadzieścia lat, on dwadzieścia dwa. Mieszkali niedaleko, w sąsiednich wsiach, ale poznać to się poznali przypadkiem. Zośka szła przez pole, Mietek jechał rowerem do... innej. Trochę pobłądził, zapytał o drogę i... tak już zostali. Zośka się czasem śmieje, że gdyby siedziała wtedy w domu, nie musieliby się ze sobą męczyć. A ślub to pamięta cała wieś: Zośka w pięknej białej sukni... Podobno teraz znów moda na koronki i falbany. A za ołtarzem stał jej brat
79
Betlejem nasze powszednie Dzisiaj w Betlejem zamiast gospody stołówka. Żłóbka nie ma, tylko dziesiątki łóżek w małych salkach. Jest za to siano: cały stos piętrzy się w rozklekotanej szopie, obok starej pralki i kilku worków z ciuchami.
Ciuchy, w stanie dobrym, przywiozła do Betlejemu Straż Miejska. Komuś nie były potrzebne, w Betlejem wszystko się przyda. Co chwila trzeba kogoś doprowadzić do ładu, umyć, ubrać. W Betlejemie, w warszawskich Włochach, nie ma też pastuszków. Tamci pastuszkowie, choć ubodzy, pewnie jakieś schronienie mieli, może nawet domy... A ci tutaj to nie tylko domów nie mają, ale i zdrowia. A czasem nogi albo ręki. Kuśtykają do Betlejem na tej jednej nodze, gdy zaczynają się mrozy, albo przywozi się ich z melin. Zapitych i zawszonych. Tu mają co jeść, gdzie spać. Mają dom: Dom Chleba. I mają też księdza, co raz w tygodniu odprawi Mszę św. Ta Msza jest dobrowolna, bo nie każdy mieszkaniec Betlejemu w Betlejem wierzy. I mają Agnieszkę i Andrzeja: „zarządców” i „administratorów”. Stan cywilny: rodzina nieświęta. Stan uduchowienia: w drodze, choć na prostej. Stan portfela: zero. Wspólnota: Chleb Życia.
92
Filmowe życie Andrzeja Andrzej na swojej podopolskiej wsi to był najlepszy w dzwonieniu dzwonkami. Ministrantowali tam wszyscy, łobuzowali niektórzy. Z czasem ministranckie dzwonki Andrzeja dzwoniły coraz ciszej, łobuzerka była głośniejsza. Piwko, kumple i imprezki. Carpe diem i do przodu. Elektryk z wykształcenia, z serca narwaniec i lekki wariat. Rodzina – ojciec i siostry – mogła mieć tylko nadzieję... Pierwsza praca we Wrocławiu, życie towarzyskie, czasem kościół. Bo Andrzej do Boga i wtedy jakiś respekt miał. A poza tym miał pannę, co go ciągnęła na niedzielne Msze. Potem, za pracą, wyjechał na Zachód. A tam była nie tylko bieda, ale i samotność. Dno. Był rok 2001, Andrzej miał 25 lat. – Języka nie znałem, pracy nie było. Przechodziłem obok kościoła i patrzę – rekolekcje. Kościół był polonijny, śpiewali po polsku. I tak fajnie grali na bębnach – opowiada, najpierw urywając co drugie słowo, za chwilę gładko i składnie. Jak mówi, do gadania się nie nadaje. – Przygarnęli mnie, choć bębniłem... strasznie. Gdy po jakimś koncercie byłem z siebie wyjątkowo dumny, okazało się, że ktoś ściszył mikrofon… Dobrze mi tam było. Wierzyłem w fajny klimat, w ludzi. Gdy „zarażony” wspólnotą Andrzej wraca do Polski, długo szuka tamtej atmosfery. Nie znajduje. Za to przypadkiem ogląda krótki reportaż: o chłopaku, co pomaga biedakom. Andrzej o chłopaku nie zapomina, ale przypomina sobie dawne ścieżki. Nawet kiedy słyszy o Jezuickim Wolontariacie Europejskim i idzie na „rozmowę kwalifikacyjną”, jest na gigantycznym kacu. Jakimś cudem zostaje w projekcie. W skrócie: jest odcięty od świata, mieszka w komunie, pracuje nad duchem i ciałem. Żeby żyć z najbiedniejszymi. Jak tamten chłopak z filmu. W wolontariacie Andrzej musi wybrać miejsce do pracy: dom Brata Alberta lub hospicjum. W hospicjum jest czyściutko i miło, i śliczne pielęgniarki… tylko do adorowania. U Brata Alberta
93
Po ślubie Agnieszka z Andrzejem zamieszkali w Betlejem. Stary budynek, świetlica – jadalnia i sale chorych. I ich maleńkie mieszkanko. W teorii, za całodobową pracę dostają niewielką pensję. W praktyce – cały dochód jest własnością wspólnoty. Ciuchów nie kupują, bo dostają dary. Gotować – nie gotują, bo to rola sprawniejszych podopiecznych: chcą i muszą czuć się potrzebni. – Żyć nie umierać – śmieje się Agnieszka. Andrzej: – Tym trzeba cały czas kręcić. Cały czas być na nogach... O 18.00 kolacja, rozdanie leków, modlitwa. Modlitwy nie ma w regulaminie, ale spotkanie Betlejemu jest zawsze w kaplicy. Wierzący się modlą, niewierzący – szanują. Potem gadają o całym dniu: kto co komu dobrego i złego. I wpisują się na adorację, na następny dzień. Domkowie ewangelizatorami? Domkowie bardzo zgodnie: – To my jesteśmy ewangelizowani! Jesteśmy leniwi, zmęczeni, oni są dużo wierniejsi. Czasem coś ukradną, jakieś majtki czy fajki, ale częściej poczęstują, dadzą coś swojego. I to jest niesamowite. My przecież mamy więcej, a tak trudno się dzielić. Agnieszka systematycznie przebiera ciuchy i oddaje, gdy ma za dużo. Na co czekają w tym swoim Betlejem? Domkowie krzywią się i kręcą głowami: żyją w pędzie, to nie jest w porządku. Idzie zima, trzeba więcej osób przyjąć, w święta pracownicy nie pracują, więc oni muszą podwójnie. I dlatego brakuje kontaktu z ludźmi. A oni nie chcą być „administratorami”, chcą być mieszkańcami Betlejem. Domkowie czekają więc na kogoś do pomocy. A tak prywatnie, to na pewno czekają na dziecko. Takie dziecko we wspólnocie to wyzwanie. Jak się urodzi, pewnie będą musieli opuścić Betlejem. Może pójdą do domu z samotnymi matkami? Dom nazywa się Nazaret. Agnieszka: – Właściwie nie wiem, co będzie dalej. Andrzej: – Dobrze będzie.
Małych świętych obcowanie Nie wiemy, jak towarzyszyć, jak o tym mówić. Uciekamy subtelnie lub na oślep. Ludzka reakcja na dziecięcą śmierć. A dzieci jej się nie boją.
Pallotyn ks. Paweł Dobrzyński sprawia wrażenie starszego, tymczasem ma niespełna 32 lata. Może to przez oczy? Prócz uśmiechu i spokoju są w nich zapisane historie małych przyjaciół. Tych z dziecięcej onkologii w Warszawie i tych, których odwiedzał w domach, gdy był kapelanem dziecięcego domowego hospicjum w Łodzi. Dzieci, którym towarzyszył przy śmierci, było ponad siedemdziesięcioro. Kiedyś pewnie o nich napisze. Kiedyś, bo teraz nie ma czasu: tworzy domowe hospicjum dla dzieci w Otwocku. Kilka lat już to trwa i jest trudne. Bo chociaż pieniądze nawet i są, to o ludzi trudno: lekarze i pielęgniarki boją się dziecięcego umierania. Wiele żmudnych miesięcy trwało znalezienie pediatry. Hospicjum ma ruszyć za dwa miesiące.
O rozmowach najtrudniejszych W książce ks. Pawła będzie o najtrudniejszych rozmowach i pytaniach. Będzie o Kacprze, 4-latku. Po chemiach, szpitalach, poprawach, w końcu poczuł się naprawdę dobrze. I wypisali go
101
Misja Warszawa Z Papui-Nowej Gwinei nie chciał wracać, bo tam było „kolorowo”, a Polska była „blada”. Ale Polska zbrązowiała. I teraz misje przeniosły się do Europy. – Ech… Globalizacji nie unikniemy – mówi o. Edward Osiecki.
Rano urzęduje tu Christopher, Kameruńczyk. Jest jak dobra sekretarka. Przyjmuje, wita, zapisuje. Potem, gdy ludzi przychodzi coraz więcej, zastępuje go zakonnica Maria: dwa lata w Hongkongu na misjach, dwa języki obce. Rozmawia, słucha i dzwoni. Ostatnio chyba ze 300 telefonów wykonała, bo zaprzyjaźniona rodzina z Czeczenii (trójka małych dzieci), otwarci, spokojni ludzie, szukała mieszkania do wynajęcia. Siostra obdzwoniła pół Warszawy. Gdy na końcu padało: „pochodzą z Czeczenii”, „gościnni” warszawiacy 300 razy rzucali słuchawką. Przykro. Ale zwykle praca w „Migrancie” jest radośniejsza. – O, wchodzą moi ulubieńcy, moje „dzieci” przyszły do szkoły – śmieje się siostra Maria, pokazując na drzwi. – Ta malutka to ma ze dwanaście lat, najstarsi są po trzydziestce. Najpierw kilkanaście godzin pracy na stadionie, potem tu – na polski. „Malutka” i reszta wieszają kurtki. Ciasno, jedna przy drugiej, bo dzisiaj samych Wietnamczyków będzie w „Migrancie” ze trzydziestu. Wciąż dzwoni do-
106
Tygrysy i Wielki Wódz – „Tygrys”, czyli mój wuj Feliks Kowalik, ksiądz i żołnierz AK, nocą polował na niemieckie pociągi, w dzień polował na dusze – opowiada mężczyzna w kapitańskiej czapce. – My tu też polujemy: na zagubione i nieszczęśliwe dzieci. Dajemy im trzy tygodnie prawdziwego dzieciństwa.
Czerstwa, ogorzała twarz, dziarski krok. Zawsze z nieodłącznym megafonem: – Czas na kąpiel, „jedynki” do wody – komenderuje, a z namiotów ciągną obozowicze. Kierunek: zagajnik, za którym rozciąga się malowniczy widok: jezioro Bełdany, jedna z odnóg Śniardw. Kilka kroków po schodkach, drewniany pomost i upragniony chłód wody. Kormorany, które siedziały na pobliskich drzewach, odlatują w popłochu. – Hej, kapiszonie jeden, dlaczegoś się wcześniej z wodą nie oswoił? – grzmi tuba ks. Mirosława Mikulskiego, który spod kapitańskiej czapki groźnie zerka na niesfornego nastolatka. – Uczymy, upominamy, że ostrożnie trzeba, spokojnie… Mówić to im można bezustannie – mruczy pod nosem i dobrotliwie patrzy na rozbawioną, wesołą gromadkę.
120
Jak sprytny Bóg Kaszuba przechytrzył Kiedyś przyszedł do ośrodka rybak: – Masz tu, ojcze, ryby dla dzieciaków. Ale czy pozwolisz, żebym wziął do chałupy pięć? Bo to widzisz, postawiłem rano sieci. Cztery dla twoich kolonii, jedną dla swojej rodziny. Wasze wszystkie pełne, moja jedna pusta...
W Jastarni wszyscy wiedzą, gdzie leży ośrodek. Choć przyjezdni czasem pytają: „gdzie jest ten ośrodek świętego Konkola?”. No bo jeśli coś ma czyjeś imię, to pewnie zmarłego. A najlepiej, żeby był świętym. Ośrodkowych domków jest kilkadziesiąt. Niektóre bardzo stare, inne nowsze, choć o komforcie nie można mówić. Bo nie o komfort tu chodzi. W centrum ośrodka – kaplica. Mała, drewniana. Żeby na Mszy św. pomieścili się wszyscy: dzieciaki i jastarniccy turyści, na zewnątrz rozkłada się koce. Wysoki, brodaty ksiądz mówi niedzielne kazanie: – Człowiek idzie na plażę, leży, leży. Słońce operuje. Człowiek robi się coraz bardziej przymulony, wraca z tej plaży jak nieprzytomny. Wraca do domu i boli go głowa, piecze całe ciało. Ale potem okazuje się, że ciało brązowieje. Że człowiek robi się piękniejszy, jest wypoczęty. I tak jest z opalaniem w Bożej miłości. Podczas adoracji Najświętszego Sakramentu najpierw po prostu jesteśmy z Bo125
giem. Boża miłość powolutku nas opala. A potem boli i piecze, bo Boża miłość obnaża nasze zranienia. No i schodzi z nas stara „skóra”. I okazuje się, że jesteśmy piękniejsi, lepsi, uleczeni. Opalajcie się do woli... Ojciec Konkol (jeszcze bez aureolki) kończy kazanie. Chociaż gorąco, nikt nie spieszy się na plażę.
Zamiast Nowej Zelandii Edek Konkol urodził się w samym centrum Jastarni, tuż obok kościoła. Może ta bliskość nauczyła go ufać? A może Bałtyk nauczył go mocno stąpać po ziemi, przy jednoczesnym patrzeniu w niebo? Jak wszystkie tutejsze dzieciaki dobrze znał Bałtyk. Kiedyś, gdy pływali z kolegą, przyszedł prąd. Porwał ich aż do Chałup. Uratowali się, bo wiedzieli, że z żywiołem się nie wygra, że trzeba mu się poddać i oszczędzać siły. I to ich pewnie jeszcze uratowało, że jastarnickie matki zawsze polecały dzieci Najświętszej Panience. Same nie dałyby rady... Edek dorósł i postanowił: zostanę misjonarzem. Wyjechał z Jastarni do seminarium ojców werbistów. Wiedział, że będzie prowadził misje w Nowej Zelandii. Pięć lat uczył się, jak nawracać. To była jego misja i jego marzenie. Ale po święceniach decyzja przełożonych była twarda: „zostajesz w kraju”. – Cały czas myślałem: „w takim razie jaki jest Twój plan, Boże? Szefie, o co ci chodzi?” – opowiada niskim, tubalnym głosem o. Edward. Jego kaszubskie „jo” przeplata się z podlaskim zaśpiewem. Ponad dwadzieścia lat w Białymstoku robi swoje. Była połowa lat 80. – Gdy wracałem jako młody wikary na pierwsze wakacje, zatrzymałem się w Warszawie, u sióstr miłości. Jedna z sióstr poprosiła mnie, żebym namaścił chorego. Okazało się, że chorym jest bezdomny z kanałów. Potrzebował stałej opieki, ale szpitale nie potrzebowały kloszarda. – Zostałem z nim. No
126
Spis treści Wstęp KRÓTKIE HISTORIE O LUDZIACH NIE ZWYKŁYCH O Mikołaju nieświętym Bezdomny Mikołaj nie ma nic. Mieszka w noclegowni pod Dworcem Wschodnim. W ciągu dnia zbiera puszki, a za zarobione pieniądze robi paczki i wysyła je… biednym dzieciom.
7
11
Krótkie historie o terminowaniu Dramatyczne historie kobiet, które stanęły przed dylematem: urodzić chore, czy „terminować”, czyli w majestacie prawa „dokonać prenatalnej eutanazji” swojego dziecka. Polskie prawo na to zezwala.
17
Szkoła wiolinowych cudów Czy można mieć słuch absolutny i prawie nie słyszeć? Można komponować – nie widząc? Oni potrafią. Historie młodych muzyków z podwarszawskich Lasek.
25
NIE ZWYKŁE KOBIETY Moja mama z Birkenau Historia Jadwigi Salomon, która urodziła córkę w obozie Birkenau. Dziewczynkę, jak i ok. 3 tys. innych noworodków, przyjęła
35
133
na świat sługa Boża – Stanisława Leszczyńska. Dzięki Leszczyńskiej ok. 30 niemowląt urodzonych w Birkenau – przeżyło. Miesiąc po ukazaniu się reportażu – Jadwiga Salomon zmarła. Tajemnica jednego pudełka Historia Mariny Nemat, Iranki mieszkającej na stałe w Kanadzie. W latach 80. była więziona i maltretowana w więzieniu w Iranie – za to, że była chrześcijanką. Gwałcona, bita, musiała przejść na islam. Do tej pory – żałuje. Jeździ po świecie i opowiada o losie więźniów politycznych…
41
Dziewczyna z Brzeskiej Brzeska to ulica, po której obcy w Warszawie boją chodzić. Młodzież z Pragi to najczęściej młodzież z marginesu, albo świadomie (?) do niego dążąca. Magda od tego stereotypu odbiega. Ratuje praskie kapliczki.
47
Chore baby Teresa Matulka, prof. Tylki-Szymańska, Dorota Kołodziejczyk. Co je łączy? Są chore. Na pomaganie. Działają na rzecz chorych na schorzenia ultrarzadkie. Ciężka walka...
53
NIE ZWYKŁE ZAWODY Ludwisarski taniec Jak zrobić dzwon? Potrzeba silnych chłopów, pasji i… odrobiny krowich włosów. Opowieść, jak krok po kroku, dosłownie z ziemi powstają dzwony. Moda od westiarek Zwykła historia o zwykłym życiu niezwykłych zakonnic. Szyją ornaty dla księży, haftują stuły. Tysiące ukłuć igłą – misterna praca, która odchodzi w zapomnienie…
134
61
66
Sushi vs pierogi Co się stanie, gdy poważna pani socjolog, zacznie nudzić się w poważnej korporacji? Zostaje sushi-masterką. Serio. NIE ZWYKŁE RODZINY Przepis na miłość Dwanaścioro dzieci, wielki stół, mama i tata. Historia rodziny, która planowała… chłopca i dziewczynkę. Na szczęście Bóg miał własny plan.
71
79
Nadzieja w wielkim mieście Czy niewierzący ojciec, menadżer z wielkiego miasta, może w wierze wychowywać dzieci? Może! I powinien nawet – bo ostatecznie to Bogu dzieci zawdzięcza. A po drugiego syna właśnie – poszedł do Santiago del Compostella.
85
Betlejem nasze powszednie Historia młodego małżeństwa, które pracuje w noclegowni dla bezdomnych. Z bezdomnymi mieszka, bezdomnym pomaga, dla bezdomnych – żyje.
92
NIE ZWYKLI KSIĘŻA Małych świętych obcowanie Migawki z pracy o. Pawła Dobrzyńskiego, który od wielu lat pomaga dzieciom nieuleczalnie chorym godnie umrzeć. Pomaga też rodzicom pogodzić się z tym. Nie jest to łatwe…
101
Misja Warszawa 106 I w Warszawie potrzeba misjonarzy. Bo w kilkumilionowym mieście wielu jest obcokrajowców, zupełnie samych i pozostawionych przez władze, samym sobie. Wietnamczykami w Polsce zajmuje się werbista – o. Edward Osiecki.
135
Herszt ma łagodne oczy O najstarszym kapelanie Powstania Warszawskiego, ks. Wacławie Karłowiczu. Mimo że do Powstania nastawiony był niechętnie, gdy wybuchło – walczył, pomagał, grzebał martwych, odbierał porody – wśród ruin i strzałów. Potem – w czasie PRL – razem z braćmi Melakami – działał w opozycji. Jest to OSTATNI reportaż – i rozmowa z ks. Karłowiczem. Miesiąc po spotkaniu – zmarł. Stefan Melak – również bohater reportażu – zginął 10 kwietnia 2010.
114
Tygrysy i Wielki Wódz 120 Ks. Mikulski ma ponad 70 lat. Od ponad 40, co roku, organizuje dla potrzebujących dzieci, głównie z domów dziecka, obozy nad Bełdanami. Każdy obóz to nawet… 500 osób. Pomagają mu zaprzyjaźnione rodziny. Jak sprytny Bóg Kaszuba przechytrzył Historia werbisty, o. Edwarda Konkola, który w ciągu kilkunastu lat zaopiekował się kilkunastoma tysiącami dzieci z patologicznych i biednych rodzin. Pracuje też z narkomanami. Mieszka w Białymstoku, pochodzi z Jastarni, gdzie co roku, dla zaniedbanych dzieci, zaczyna się „Droga” do normalności…
125