8 minute read

KOMAR

Next Article
NATURE

NATURE

U podnóża drewnianego ganku, dobudowanego do ściany domu, oczekiwały tym razem same kobiety, koło dwudziestu bab wiejskich. Powiadomione wreszcie o rychłym wyjściu starca, zeszły się tu i czekały. Z pokojów przeznaczonych dla pań szlachetnego rodu wyszły również na ganek obie panie Chochłakow, matka i córka. Pani Chochłakow, bogata i zawsze ze smakiem ubrana dama, była jeszcze dosyć młoda i bardzo przystojna, twarz miała nieco bladą, o bardzo żywych i niemal czarnych oczach. Mogła mieć najwyżej lat trzydzieści trzy, od pięciu zaś lat była wdową. Czternastoletnia jej córka miała sparaliżowane nogi. Biedna dziewczynka od sześciu miesięcy nie mogła chodzić; wożono ją w długim, wygodnym fotelu na kółkach. Prześliczna jej twarzyczka, wychudzona skutkiem choroby, była mimo to wesoła. W jej ciemnych, dużych oczach ocienionych długimi rzęsami tliły się filuterne iskierki :zatrzymały ją przez lato. Dokładnie w trzy miesiące po śmierci Zofii Iwanowny generałowa naraz zjawiła się osobiście w naszym mieścieizajechała wprost do Fiodora Pawłowicza; bawiła w miasteczku zaledwie pół godziny, ale zdążyła wiele zdziałać.

Było to wieczorem. Fiodor Pawłowicz, którego od ośmiu lat ani razu nie widziała, przyjął ją pijaniuteńki. Powiadają, że generałowa w mgnieniu oka, bez żadnych wyjaśnień, jak tylko go zobaczyła, wycięła mu dwa głośne i siarczyste policzki, trzykrotnie szarpnęła go porządnie za czub, a następnie nie mówiąc ani słowa, ruszyła wprost do czeladnej, do obu chłopców. Stwierdziwszy od pierwszego wejrzenia, że są nie umyci i w brudnej bieliźnie, wycięła policzek Grzegorzowi, oznajmiła mu, że zabiera dzieci do siebie, po czym wyprowadziła obu chłopców, tak jak ich zastała, zawinęła w pled, posadziła do karety i zawiozła do siebie. Grzegorz zniósł ten policzek jak oddany niewolnik, nie odezwał się jednym grubiańskim słowem, a kiedy odprowadzał starądo karety, ukłonił się w pas i rzekł z przekonaniem, że jej „Bóg zapłaci za sierotki".

Advertisement

MACIEJ LEWANDOWSKI, KOMAR, 2022, SUCHA IGŁA 17,5 X 25 CM WARSZAWA

„A ty gapa jesteś!" —zawołała generałowa na pożegnanie. Fiodor Pawłowicz zrozumiawszy rzecz całą doszedł do wniosku, że dobrze się stało, i po pewnym czasie bez zastrzeżeń dał generałowej formalne upoważnienie na wychowanie jego dzieci. O otrzymanych zaś policzkach sam opowiadał po całym mieście.

Moje Ulubione Drzewo

Dom Fiodora Pawłowicza Karamazowa stał dość daleko od centrum miasta, ale też niezupełnie na krańcu. Był dosyć stary, lecz na zewnątrz wyglądał wcale przyjemnie: parterowy z facjatą, powleczony szarawą farbą i kryty czerwoną blachą. Zresztą mimo starości miał jeszcze przed sobą długie lata życia Wewnątrz był przestronny i wygodny, obfitował w mnóstwo schowków, zakamarków i ukrytych schodów. Po pokojach i spiżarniach harcowały szczury, lecz Fiodor Pawłowicz nic sobie z tego nie robił: „Zawszeć to człekowi weselej, kiedy wieczorem zostaje sam w domu.” Miał bowiem zwyczaj odsyłać służbę na odwieczerz do oficyny i zamykać się na całą noc w domu. Oficyna ta stała na podwórzu i była również obszerna i mocna. Z rozkazu Fiodora Pawłowicza mieściła się w niej kuchnia, chociaż i w domu była odpowiednio do tych celów urządzona izba; Fiodor Pawłowicz nie znosił bowiem zapachów kuchennych, toteż obiad noszono mu zimą i latem przez podwórze.

Właściwie oba budynki były przeznaczone dla dużej rodziny i mogły pomieścić pięć razy tyle osób co obecnie. W czasie naszego opowiadania w domu mieszkał tylko Fiodor Pawłowicz z Iwanem Fiodorowiczem, w czeladnej zaś, woficynie, troje służby: stary Grzegorz, stara Marfa, jego żona, i młody służący Smierdiakow. Wypada teraz zająć się trochę tą nieliczną służbą.

Miał lat zaledwie dwadzieścia (brat jego Iwan miał dwadzieścia trzy, a starszy, Dymitr, dwadzieścia siedem). Przede wszystkim stwierdzam, że Alosza nie był żadnym fanatykiem ani, przynajmniej według mego zdania, nie był nawet mistykiem. Od razu wygłoszę swoje o nim mniemanie: był po prostu młodym altruistą, a wstąpił na drogę mniszą tylko dlatego, żew owym czasie ona jedna go olśniła, ona jedna objawiła mu się, rzec można, jako ideał wyzwolenia duszy, rwącej się z mroków doczesnego zła ku światłu miłości. Mówiłem, że choć stracił matkę, gdy miał cztery lata, zapamiętał ją na całe życie, zapamiętał jej twarz, jej pieszczoty —„jak gdyby stała przede mną żywa". Wspomnienia tego rodzaju (jak powszechnie wiadomo) sięgają czasem wcześniejszego dzieciństwa, czasem nawet drugiego roku życia, ale występują potem tylko jak gdyby jaśniejsze punkty z mroku, niby skrawek wydarty z ogromnego obrazu, który zgasł już i znikł na zawsze.

To samo było i z Alosza; pamiętał pewien letni, cichy wieczór, otwarte okno, skośne promienie zachodzącego słońca (te właśnie skośne promienie najżywiej występowały w pamięci), w rogu ikona, przed nią paląca się lampka, a pod ikoną na klęczkach łkająca histerycznie, z jękiem i krzykiem, matka, która trzyma go na ręku, ściska mocno, boleśnie, modli się za niego do Matki Boskiej i odrywając go od siebie, podnosi ku obrazowi, powierza opiece Bogurodzicy... i naraz wpada niańka, z przerażeniem wyrywa go z rąk matki. Widok niezwykły! Alosza zapamiętał z owej chwili także i twarz matki: mówił, że, o ilemógł spamiętać, była nieprzytomna, lecz piękna. Ale mało komu zwierzał się z tego wspomnienia.

W dzieciństwie i w młodości był nie bardzo wylewny, był nawet małomówny, ale nie skutkiem nieufności, nieśmiałości czy ponurej mizantropii, wprost przeciwnie, było w tym coś innego, jakiś szczególny rodzaj jak gdyby wewnętrznej zadumy, wyłącznie osobistej, nikogo innego nie dotyczącej, ale dla niego tak istotnej, że zapominał przez nią o otoczeniu. Kochał jednak ludzi: przez całe życie żył jak gdyby z bezgraniczną wiarą w ludzi, a jednak nikt nigdy nie uważał go za naiwnego czy prostaczka. Miał w sobie coś,co mówiło i przekonywało wówczas (zresztą i później, przez całe życie), że nie chce nikogo sądzić, że nie zechce brać na siebie oceny cudzych postępków i że za nic w świecie nie będzie nikogo potępiał. Zdawać by się nawet mogło.

Słuchaj. Aby tę rzecz bardziej uwydatnić, wspomniałem tylko o cierpieniach dzieci. O innych łzach ludzkich, którymi ziemia nasza jest na wskroś przesiąknięta, nie powiem już ani słowa, rozmyślnie zwęziłem temat. Pluskwą jestem i przyznaję z całą pokorą, że nie rozumiem, dlaczego świat jest tak, a nie inaczej urządzony. Człowiek niby sam sobie winien: dano mu raj na ziemi, a on zapragnął wolności i wykradł ogień z niebios, wiedząc z góry, że ściąga na siebie nieszczęście, zatem nie warto go żałować! O, mój nędzny, ziemski, euklidesowy rozum mówi mi tylko to, że na ziemi jest cierpienie, że winnych nie ma i że wszystko wypływa logicznie jedno z drugiego, wszystko płynie i wszystko równoważy ale to tylko euklidesowe głupstwa, przecie znam to już i nie mogę się zgodzić, by według tego żyć! Co mi z tego, że nie ma winnych i że wszystko wynika z siebie logicznie, że wiem o tym —domagam się odwetu, bo w przeciwnym razie niszczę siebie. I domagamsię odwetu nie gdzieś tam, kiedyś, w wieczności, ale tu, na ziemi, muszę to koniecznie sam zobaczyć. Wierzyłem, więc chcę sam zobaczyć, a gdybym przedtem umarł, to niech mnie wskrzeszą, bo jeżeli to wszystko odbędzie się beze mnie, poczuję się zbyt skrzywdzony. Nie po to cierpiałem, żeby moje cierpienie i występki, i ja sam, służyły jako nawóz do użyźniania jakiejś przyszłej harmonii.

Chcę zobaczyć na własne oczy, jak trwożliwa łania uśnie spokojnie obok drapieżnego lwa, a zamordowany wstanie i uściśnie mordercę. Chcę być tu, gdy wszyscy dowiedzą się naraz, po co to wszystko tak było. Na tym pragnieniu opierają się wszystkie religie, a ja wierzę. Ale dzieci, co ja z nimi wówczas pocznę? Oto pytanie, którego nie mogę rozstrzygnąć. Setny raz powtarzam —pytań jest wiele, lecz wziąłem tylko sprawę dzieci, ponieważ ten przykład najlepiej wyjaśnia, co chcę powiedzieć. Słuchaj, jeżeli wszyscy powinni cierpieć, aby cierpieniem okupić wieczną harmonię, to co tu robią dzieci, powiedz mi, proszę? Zupełnie nie mogęzrozumieć, czemu one mają cierpieć i dlaczego mają cierpieniem okupić harmonię? Dlaczego one też stały się mierzwą do użyźniania jakiejś przyszłej harmonii? Rozumiem, że ludzie mogą być solidarni w grzechu, rozumiem solidarność w odwecie, ale przecież dzieci nie mogą być z nami solidarne w grzechu, a jeżeli jest prawdą, że i one muszą odpowiadać za grzechy swoich ojców, dla mnie niepojęta. I cóż to za słowo Chrystusowe bez przykładu? Zginąłby lud bez słowa Bożego, albowiem dusza ludu łaknie tego słowa i wielkiego pięknego doznania. W młodości swej, dawno już, prawie czterdzieści lat temu, chodziłem z bratem. Anfimem po całej Rosji, zbierając ofiary na monaster; nocowaliśmy razu pewnego nad wielką, spławną rzeką, na brzegu.

SPEŁNI SIĘ, SPEŁNI!

Nieobecność starca w celi trwała jakie dwadzieścia pięć minut. Było już po wpół do pierwszej, kiedy wrócił, lecz Dymitra Fiodorowicza, w którego sprawie wszyscy się tu zebrali, wciąż jeszcze nie było. Zdawało się jednak, że zupełnie o nim zapomniano, i gdy starzec wszedł do celi, zastał swoich gości zajętych ożywioną rozmową.

Prowadzili ją przede wszystkim Iwan Fiodorowicz i obydwaj ojcowie. Wtrącał się czasem, i na pewno bardzo zapalczywie, Piotr Aleksandrowicz Miusow, ale jakoś mu się tego dnia nie szczęściło, był w sposób widoczny zepchnięty na drugi plan, nie zawsze nawet mógł się doczekać odpowiedzi, co, ma się rozumieć, ogromnie potęgowało jego wciąż wzbierającą irytację.

Trzeba wiedzieć, że już od dłuższego czasu rywalizował do pewnego stopnia z Iwanem Fiodorowiczem pod względem wykształcenia i nie mógł obojętnie znieść pewnego lekceważenia, jakie ten mu okazywał. „Dotychczas przynajmniej stałem na poziomie wszystkiego, o postępowe w Europie, a to nowe pokolenie stanowczo nas ignoruje” — myślał w duchu.

Nie spaliśmy tylko my dwaj,ja i ów młodzieniec, i rozgadaliśmy się o piękności świata Bożego i o wielkiej jego tajemnicy. Wszelkie źdźbło, każdy owad, mrówka, pszczółka złota, wszystko to w zdumiewający sposób zna drogę swoją, nie posiadając umysłu, tajemnicy Bożej przyświadcza, dokonywa jej —tak sobie gawędzimy i widzę, że rozgorzało serce miłego młodzieńca. Wyznał mi, że kocha las, ptaszki leśne: był ptasznikiem dotychczas, każdy głos ptasi rozumiał, każdą ptaszynę umiał wabić: „Nie znam nic lepszego od życia w lesie—rzecze i wszystko jest takie piękne." „Zaiste odpowiadam wszystko jest pię-kne i wspaniałe, ponieważ wszystko jest prawdą. Popatrz prawię mu na konia, zwierzę duże, bliskie nam,albo na wołu, co żywi człowieka i pracuje dlań, ponurego i zamyślonego, popatrz na pyski ich: jaka łagodność, jakie przywiązanie do człowieka, który przecież bije je często bez litości, jaka dobroć, jaka ufność i jakie piękno. Rozczula mnie świadomość, że nie mają one żadnego grzechu, albowiem wszystko dokoła, wszystko —prócz człowieka —jest bezgrzeszne, i z nimi Chrystus jest wcześniej niż z nami." „Jakże to —pyta mnie ów młodzieniec —czy i w nich jest Chry-stus?" „Czy może być inaczej? — odpowiadam. —Dla wszystkich jest Słowo, wszelkie stworzenie, wszelki twór,każdy listek dąży ku Słowu, Pana Boga chwali, po Panu Jezusie płacze, sam nie wiedząc, dowodząc tego tajemnicą życia swego bezgrzesznego. Ot —powiadam mu —po lesie tuła się straszny niedźwiedź, groźny i okrutny, ale niewinny." I opowiedziałem mu, jak pewnego razu niedźwiedź przyszedł do wielkiego świętego, który wiódł życie pokutnicze w lesie, w małej pustelni; i rozczulił się nad niedźwiedziem ten wielki święty, wyszedł doń bez strachu i podał mu kęs chleba. „Idź sobie, Pan Jezus z tobą." I odszedł srogi zwierz łagodnie i posłusznie, żadnej krzywdymu nie czyniąc. Rozczulił się ów młodzieniec, że niedźwiedź krzywdy świętemu nie czynił, i że z nim jest .

Pan Jezus. „Ach —powiada —jak piękne, jakże piękne i cudowne jest wszystko, co Pan Bóg stworzył!" Siedzi, zamyślił się cicho i słodko. Widzę, że pojął. I zasnął koło mnie snem lekkim, bezgrzesznym. Boże błogosław młodości! I modliłem się zań, nim zasnąłem: „Panie, ześlij pokój i światło dzieciom Twoim!" W Petersburgu, w korpusie kadetów byłem długo, prawie osiem lat, i nowe wychowanie zagłuszyło we mnie wiele wrażeń dziecięcych, chociaż niczegom nie zapomniał. W zamian zaś nabrałem tyle nowych nawyków i nawet przekonań, że przeistoczyłem się w istotę prawie dziką, okrutną i bezmyślną. Nabrałem poloru wychowania, ogłady towarzyskiej i znajomości języka francuskiego. Żołnierzy, którzy nam wówczas usługiwali w korpusie, miałem, jak i wszyscy koledzy, za bydło. Może nawet bardziej niż koledzy, bo byłem od nich wrażliwszy.

Po czterech latach służby znalazłem się wreszcie w mieście K., gdzie pułk nasz stał wtedy załogą. Towarzystwo miejscowe było mieszane, wesołe i liczne, gościnne i zamożne; przyjmowano mnie wszędzie bardzo życzliwie, albowiem miałem wesołe usposobienie,w dodatku uchodziłem za zamożnego oficera, co w świecie znaczy niemało. I oto zaszedł wypadek, odktórego wszystko się zaczęło. Upodobałem sobie w pewnej młodej i, pięknej pannie, mądrej, szlachetnego i dobrego charakteru, córce zacnych rodziców. Byli to bogaci, bardzo ustosunkowani ludzie, przyjmowali mnie u siebie uprzejmie i serdecznie. I oto przywidziało mi się, że owa panna czuje do mnie skłonność —zapłonęło moje serce, gdy trwałem w tym marzeniu. Później dopiero pojąłem i domyśliłem się, żejej wcale tak bardzo nie kochałem, że tylko ceniłem jej rozum i szlachetny charakter, co zresztą było zupełnie naturalne. Ambicja nie pozwoliła mi jednak oświadczyć się w owym czasie o jej rękę: trudno mi się wydawało rozstać z pokusami wolnego, kawalerskiego i rozwiązłego życia, do którego pociągał mnie mój wiek, tym bardziej że nie brakowało mi pieniędzy. Ale niejednokrotnie robiłem w tym kierunku aluzje. W każdym razie postanowiłem odłożyć na jakiś czas krok stanowczy. Po dwóch mną tę przewagę, że posiadał stosunki w najlepszych sferach stolicy i był bardzo wykształcony.

This article is from: