8 minute read
Misza Tomaszewski: Biedni katolicy patrzą na siebie
Biedni katolicy patrzą na siebie
Gdybym miał wskazać pojęcie, którego akcje w polsko-katolickiej debacie publicznej będą systematycznie rosnąć, postawiłbym na „przemoc symboliczną”.
Advertisement
Stanisław Gajewski Misza Tomaszewski
Oprzemocy symbolicznej zaczęło się w polskim Kościele mówić głośniej minionego lata. Dziennikarze wydawanych przez diecezje tygodników „Niedziela” i „Gość Niedzielny” pisali o niej w kon tekście kilku happeningów, w tym przede wszystkim Tęczowej Matki Boskiej oraz Królewskiej Waginy z Tęczowymi Madonnami. Przypomnijmy. Wostatnich dniach kwietnia wokół jednego z płockich kościołów – tego samego, w którym kilka dni wcześniej na instalacji Grobu Pańskiego obok haseł „pogarda”, „nienawiść” i „hejt” pojawiły się „homozboczenia”, „gender” i „LGBT” – ktoś rozwiesił plakaty z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej z tęczową aureolą. Miesiąc później na trójmiejskim Marszu Równości pojawiła się grupa aktywistek niosących transparent z waginą w koronie, który budził skojarzenia z monstrancją z procesji Bożego Ciała. W odpowiedzi dziennikarze tygodników katolickich ostrzegali przed „przemocą symboliczną”, która polega na „profanowaniu największych chrześcijańskich świętości” („Niedziela”) i „szarganiu świętości osób wierzących” („Gość Niedzielny”). O „akcie przemocy symbolicznej” mówiła także niekojarzona raczej z prawicą prezydentka Gdańska, Aleksandra Dulkiewicz. Głos zabrał wreszcie Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskup Stanisław Gądecki, który w liście do pobitego księdza napisał: „Ze smutkiem dostrzegam eskalację wrogich zachowań wobec ludzi wierzących, wtym stosowanie przemocy symbolicznej i fizycznej”. Wpodobnym tonie utrzymane było sierpniowe „Stanowisko biskupów diecezjalnych w sprawie aktów przemocy motywowanych nienawiścią wobec Kościoła katolickiego i jego wiernych”. Wciągu raptem kilku miesięcy ukute przez francuskiego socjologa Pierre’a Bourdieu pojęcie przemocy symbolicznej zaczęło robić coraz większe zasięgi w polsko-katolickiej bańce informacyjnej. Jak to wytłumaczyć?
Biskup i prokurator Mniej interesująca odpowiedź na to pytanie byłaby taka, że język nauk społecznych stopniowo przesiąka do języka publicystyki (w tym także do języka publicystyki katolickiej), a ten wymaga uproszczeń. I tak oto pojęcie pierwotnie opisujące subtelne formy
oddziaływania, przy pomocy których klasy dominujące narzucają klasom zdominowanym swój własny ogląd i swoją własną ocenę sytuacji ich podporządkowania, zaczyna być używane na określenie mniej lub bardziej prowokacyjnych happeningów. Jest jednak także odpowiedź ciekawsza, która każe wziąć w nawias to, co katoliccy biskupi i dziennikarze wiedzą, a czego nie wiedzą o teorii klas społecznych Bourdieu. Narracyjny potencjał słów jest ważniejszy od intencji, z jaką się tych słów używa. Pytanie brzmi zatem: w jaką opowieść układają się wypowiedzi polskich katolików na temat wymierzonej w nich rzekomo przemocy symbolicznej? Z pewnością nie jest to opowieść o większościowej religii, której wyznawcy mogą liczyć na to, że na straży ich religijnych uczuć staną nie tylko biskup i dziennikarz, lecz także policjant i prokurator, o co otwartym tekstem apelowali w swoim liście biskupi →→ i do czego rzeczywiście doszło w obydwu wspomnianych przypadkach. Nie jest to opowieść o potężnej instytucji, która dysponuje całym arsenałem miękkich i twardych narzędzi wpływu, w tym również takimi, do których pojęcie przemocy symbolicznej pasuje dużo lepiej niż do wizerunku Matki Boskiej z tęczową aureolą. Definicję przemocy symbolicznej spełnia raczej wydarzenie, na które wizerunek ten stanowił odpowiedź: umieszczenie hasła „LGBT” gdzieś pomiędzy „pogardą” i „hejtem” w instalacji Grobu Pańskiego, którą – statystyki nie pozostawiają co do tego wątpliwości – oglądać musieli również nasi nieheteronormatywni bracia i siostry, ukryci w Kościele przed innymi i przed samymi sobą. To oni, stygmatyzowani przez polskich katolików w powtarzanej w tysiącu kazań i artykułów opowieści o „tęczowej zarazie” – i nieraz z pokorą przyjmujący ten stygmat – są ofiarami prawdziwej przemocy symbolicznej. →
Nie mamy żadnego powodu, by sądzić, że bogaty i wpływowy Kościół może funkcjonować odmiennie niż inne bogate i wpływowe instytucje.
Pojęcie przemocy symbolicznej będzie powracać w konserwatywnym dyskursie katolickim, ponieważ umożliwia mówienie o dominującej grupie wyznaniowej i o dominującej instytucji religijnej jako o słabych i, co za tym idzie, potrzebujących dodatkowej ochrony aktorach życia publicznego. Analogicznie, sprawcy i sprawczynie rzekomej przemocy symbolicznej, na przykład osoby LGBT+, stają się w tej opowieści silną, zwartą i wpływową grupą interesu. W tym miejscu chciałbym zrobić dwa zastrzeżenia. Po pierwsze, bynajmniej nie próbuję powiedzieć, że nie istnieją silne organizacje lobbujące na rzecz ograniczenia wpływu instytucji religijnych albo poszerzenia praw osób nieheteronormatywnych. Chodzi raczej o to, że rewersem konserwatywnej narracji o przemocy symbolicznej jest zapisanie tych osób en bloc do jakiejś „klasy dominującej”, co brzmi trochę śmiesznie, a trochę strasznie w kontekście dotykającej je na co dzień zgoła niesymbolicznej przemocy. Po drugie, bynajmniej nie próbuję wyrażać entuzjazmu w stosunku do Królewskiej Waginy. Nie próbuję wyrażać entuzjazmu w stosunku do czegokolwiek. Staram się po prostu zrozumieć zeszłoroczne happeningi jako narzędzia użyte w sporze politycznym, w którym polski Kościół katolicki – będący nie tylko wspólnotą religijną, lecz także instytucją polityczną – bierze czynny udział.
Logika władzy Jeśli to, jak polscy biskupi ustosunkowali się do ujawnienia skali przestępstw seksualnych wobec dzieci w polskim Kościele oraz skali związanych z tym nadużyć i zaniedbań, przyniosło jakieś dobre owoce, to jednym z nich jest uświadomienie sobie przez wiele osób wierzących, że Kościół jest strukturą władzy. W swojej socjologicznej naiwności za dobrą monetę zwykliśmy bowiem brać opowieść o „świętym Kościele grzesznych ludzi”. Nie to, że Kościół nie jest święty albo że ludzie nie są grzeszni. To prawda. Tyle tylko, że nie cała. Dopiero konfrontując się z faktem systemowego ukrywania przez menedżerów w koloratkach niewyobrażalnej krzywdy spowodowanej przez ich podwładnych w koloratkach, liczni katolicy i katoliczki zrozumieli, że zawiódł nie tylko człowiek, lecz przede wszystkim instytucja. Oczywiście, to nie instytucja gwałciła dzieci, ukrywała dowody i uciszała świadków. To
instytucja została jednak zorganizowana w sposób, który bardzo to wszystko ułatwił.
To właśnie miałem na myśli, kiedy po skandalicznej konferencji prasowej liderów polskiego Episkopatu pisałem do nich w liście otwartym: „Jesteście skończeni, ponieważ Wasze wypowiedzi do złudzenia przypominały wypowiedzi dyrektorów generalnych przedsiębiorstwa naftowego, próbujących się wymówić od odpowiedzialności za katastrofę ekologiczną, do której doprowadzili myślą, mową, uczynkiem i – przede wszystkim – zaniedbaniem. Jesteście skończeni nie dlatego, że jesteście ludźmi złymi, lecz dlatego, że jesteście ludźmi słabymi – ludźmi wkręconymi wtryby instytucji władzy, których logika reprezentowania tej instytucji czyni ślepymi na wydarzające się w niej i za jej pośrednictwem zło”. Kościół, oprócz tego, że – jak wierzymy – jest wspólnotą założoną przez Jezusa z Nazaretu, jest także instytucją administrowaną przez ludzi. Mało tego, zrządzeniem historii – bo mam nadzieję, że nie zrządzeniem Boga – stał się on instytucją bogatą i wpływową (przynajmniej lokalnie). Nie mamy żadnego powodu, by sądzić, że jako taki może on funkcjonować →→ odmiennie niż inne bogate i wpływowe instytucje, wokół których koncentruje się życie polityczne i gospodarcze. To nie jest tak, że boskie pochodzenie impregnuje na logikę władzy i posiadania. Jezus obiecał co prawda Piotrowi, że bramy piekielne Kościoła nie przemogą, ale nie wspomniał o jego własnych strukturach. Jezus wogóle niewiele ma wspólnego z tym, jak zorganizowana jest hierarchia kościelna i jakie mechanizmy (braku) kontroli władzy zostały w niej wprowadzone. Ich obecny kształt stanowi raczej pochodną historycznych form władzy politycznej, do których większość z nas z jakiegoś powodu nie chce wracać. Pytanie, które jako wierzący chrześcijanie i chrześcijanki powinniśmy dziś zadawać, brzmi następująco: wjaki instytucjonalny sposób należy zorganizować Kościół, żeby zmniejszyć podatność jego funkcjonariuszy na wspomnianą logikę władzy i posiadania? Czysto teoretycznie na miejscu arcybiskupów Gądeckiego i Jędraszewskiego mógłby się przecież znaleźć każdy i – dlaczego nie? – każda z nas. Ponownie: nie mamy powodu, by podejrzewać, że na ich miejscu oparlibyśmy się „racjonalności obliczonej na to, żeby władzę potwierdzić, wzmocnić i odtworzyć, nie dając przy →
tym żadnego sygnału, który mógłby zostać odebrany jako przejaw słabości” (jak pisałem w cytowanym już liście). Jestem przekonany, że narzędzia socjologii władzy pozwalają nam zrozumieć działania podejmowane przez liderów i rzeczników polskiego Kościoła znacznie lepiej, niż rozumieją je oni sami.
Proroctwo Symeona Myliłby się jednak ten, kto liczyłby na to, że Kościół, który straci parcie na władzę, straci również parcie na politykę. Nie jest to, moim zdaniem, możliwe, bo chrześcijaństwo ze swojej istoty jest polityczne. Wtym kluczu interpretuję proroctwo Symeona: „Oto Ten dla wielu wIzraelu jest dany […] na znak, któremu będą się sprzeciwiać” (Łk 2,34). Nadwiślańscy kaznodzieje lubią sięgać po ten fragment Ewangelii, ilekroć publiczna aktywność przedstawicieli Kościoła spotyka się ze społecznym oporem (jak gdyby każdy opór świadczył o osobistym wybraniu polskich katolików przez Boga). W ten sposób plakaty z Tęczową Matką Boską stają się wich oczach mimowolnym dowodem na słuszność biskupich i dziennikarskich wypowiedzi utrzymanych w poetyce „tęczowej zarazy”. Tak się jednak składa, że to nie polityka prowadzona przez polski Kościół jest kryterium interpretacji Pisma. Przeciwnie, to Pismo stanowi kryterium interpretacji i oceny polityki prowadzonej przez polski Kościół. I, delikatnie rzecz ujmując, z tej perspektywy nie wygląda ona najlepiej. Jeśli potraktować płocką instalację Grobu Pańskiego jako reprezentatywną dla polskiego katolicyzmu – a tak właśnie skłonny jestem ją traktować – to wkartonowym przeglądzie grzechów głównych uwagę zwraca nie tylko obecność „gender” i „LGBT”, lecz także nieobecność innych motywów. Nie ma na przykład odwracania się plecami do przybysza, nie ma naruszania praw pracowniczych, nie ma braku troski o środowisko naturalne… A przecież krytyka wszystkich tych grzechów miałaby solidniejsze podstawy biblijne niż tropienie „homozboczeń”. Tak zwana „opcja na rzecz ubogich” jest jedną z biblijnych metanarracji, które nadają zasadniczą spójność poszczególnym księgom Pisma. Nic mi nie wiadomo o tym, żeby taką metanarracją była szeroko praktykowana w polskim Kościele katolickim „opcja przeciwko osobom LGBT+”. Chrześcijaństwo jest polityczne, ale nie każda sprawa stanowi równie dobry pretekst do politycznego zaangażowania Kościoła. Polityczne zaangażowanie Kościoła spotyka i będzie spotykać się ze sprzeciwem, ale nie każdy sprzeciw świadczy o tym, że ludzie, których działania ów sprzeciw budzą, mają Boga po swojej stronie.
Osobom wierzącym, które poczuły się osobiście dotknięte zeszłorocznymi happeningami z Tęczową
Matką Boską i Królewską Waginą, chciałbym powiedzieć, że staram się je zrozumieć. Muszą one jednak wziąć pod uwagę, że ich Kościół uczestniczy w sporze politycznym, którego temperaturę sam podnosi poprzez liczne wypowiedzi i działania swoich przedstawicieli. Mało tego, jest w tym sporze stroną przeważającą i wykorzystującą swoją przewagę, choć to akurat prędzej czy później ulegnie zmianie. Chcąc pozostać wierny swojemu posłannictwu – nazwijmy je „proroctwem Symeona” – Kościół nie może w tym sporze nie brać udziału. Tak czy inaczej będzie spotykał się ze sprzeciwem. Tak czy inaczej „uczucia religijne” osób wierzących będą „obrażane”. Tak czy inaczej „największe chrześcijańskie świętości” będą „profanowane”. (Chyba że spór polityczny zostanie zawieszony, ale to oznaczałoby powrót do jednej z tych „historycznych form władzy politycznej, do których większość z nas z jakiegoś powodu nie chce wracać”.) Jeśli więc tak być musi, to niech przynajmniej będzie tak w sprawach, które dotykają rdzenia tożsamości chrześcijańskiej: solidarności z przybyszem, sierotą i wdową, którzy są starotestamentowymi figurami osób ubogich i wykluczonych. Nie wolno angażować Kościoła w nagonkę na słabszych, choćby nawet kiedyś mieli stać się silniejszymi.
Misza Tomaszewski jest nauczycielem i wychowawcą w 2. Społecznym Liceum Ogólnokształcącym w Warszawie. Redaktor działu „Lewa Nawa” w Magazynie Kontakt.
Stanisław Gajewski stanislawgajewski@gmail.com