12 minute read
Katarzyna Dędek: Portret prowincji
Portret prowincji
Widzieliśmy, jak te miejscowości się zmieniają. Powstają nowe rynki i drogi, ale znikają sklepy, dworce kolejowe czy PKS. Zobaczyliśmy też, jak wielu ludzi wyjeżdża za granicę za pracą.
Advertisement
Katarzyna Dędek Jacenty Dędek
Przez ponad sześć lat Katarzyna i Jacenty Dędek jeździli po całej Polsce, odwiedzili kilkaset miejscowości nie większych niż trzydzieści tysięcy mieszkańców, przeprowadzili setki rozmów, zrobili tysiące zdjęć. Powstał projekt dokumentalny zatytułowany „portretprowincji.pl”. Publikujemy fragmenty tekstu oraz zdjęcia z albumu, a także rozmowę z autorami.
BARMANKA Jeszcze tylko cztery dni, do czwartku, i koniec. Pani Maria zamknie lokal na klucz. Teraz odpocznie po 62 latach pracy. Nie licząc czterech spędzonych w fabryce, to 58 lat stoi za barem. – Narobiłam się – mówi – przecież to wystarczy i na dwie kobiety.
Wszystko ma już zaplanowane od maja. Chorowała wtedy trochę, niby nic poważnego, uszy ją bolały, zebrała się w sobie i postanowiła: „Wypowiadam”. Decyzji swojej nie cofnie, choć ją prosili: „Pani Mario, jeszcze trochę…”. Ale wypowiedziała i koniec, nie będzie z gęby dupy robić. W pierwszym miesiącu odwiedzi synów, co mieszkają pod Wrocławiem. Za długo nigdzie nie posiedzi, tydzień, najwyżej dwa, bo nie lubi. Później zęby sobie zrobi. A może będzie odwrotnie? Zrobi zęby i dopiero pojedzie do synów? Apotem? Co potem, tego jeszcze nie wie. Do N. przyjechała w1956 roku, tylko na kilka dni, na wesele brata. Miała wtedy 21 lat i dobrą pracę wfabryce wrodzinnych stronach. Zapisała się już do Związku Młodzieży Polskiej i mieszkanie miała obiecane po Nowym Roku. Ale brat mówi: „Co będziesz wracać, samego mnie tu zostawisz?”. No to została.
Pracę znaleźli jej zaraz na drugi dzień. Nie przypuszczała, że ona, tokarz-ślusarz, całe życie spędzi za barem. Pani Maria dziwi się samej sobie, 58 lat bez żadnej przerwy.
– N. nie było wtedy takie obdarte jak teraz. Tu było siedemnaście zakładów, i kopalnia była, ludzie zjeżdżali się do pracy z całej Polski, z Białostockiego, Warszawy, Krakowa, Lublina. Robili, mieli pieniądze, to się i bawili. Dancingi były codziennie do północy, w soboty i niedziele do czwartej nad ranem. Tak było jeszcze w„Kolorowej” wRynku, bo wbarze to już zupełnie inna robota. Bar był od zawsze. Za Niemca nazywał się „Kaffe Mutter”. Później był „Robotnik”. – Do „Robotnika” to i chłop wozem przyjechał, konia zostawił po drugiej stronie ulicy, przyszedł z batem, wypił setkę, kiełbasę zjadł i poszedł. Ale później i woźnicom nie wolno było pić – kwituje pani Maria. Potem nazywał się „Grunwaldzki”, ale nie podobało się urzędnikom, że ludzie mówili: „Biją się chłopy jak pod Grunwaldem”, i zmienili na „Mozaikę”. W „Mozaice” bili się tak samo, choć zdaniem pani Marii, wcale nie tak mocno.
– Ludzi przychodziło dużo, nieraz i sto osób, miejsca nie było, żeby się bić wśrodku. Popchnął jeden drugiego, najwyżej we dwóch się przewalili. Aja z ludźmi nie zadzierałam, nie chodziłam po sądach, jak niektóre, i na milicję nie dzwoniłam.
Najwięcej klientów było w soboty, bo przychodzili kierowcy, mieli wolne. Tu była taka firma, „Transport” się nazywała, to oni jak przyszli, pili ile weszło. Mieli pieniądze. Jak by nie mieli? Paliwa zaoszczędzili, komuś coś przewieźli. Pili i tak sobie siedzieli, ale jak za piętnaście dziesiąta powiedziałam: „Panowie, proszę kończyć, bo zamykam”, to bardzo ładnie w sznureczek się poustawiali. No i z mężczyznami pracuje się dziesięć razy lepiej, bo chłopa to ja z tyłu wezmę za ramiona i wywalę, jak pijany i nie słucha. Ababy się nie da. Będzie wyzywać… Baby agresywne są, jak popiją…
Pani Maria podkręca telewizor w rogu bufetu. Za nim, na ścianie pomiędzy sztucznymi i prawdziwymi kwiatami, ekspozycja dostępnych piw i wódek. Wprzeszklonej gablocie znów piwa i wódki, zimne nóżki i śledzik. Można też zjeść na ciepło: jajecznicę z dwóch jaj za 4 zł, bigos i flaczki, pierogi ruskie i gulasz z podrobów. Gołąbki z sosem – 5 zł. Herbata – 2, a kawa – 3 zł.
→→ Białe obrusy na metalowych stołach przykręconych do podłogi. Przy automatach do gry trzech nastolatków. – Mafia sycylijska – mówi barmanka. – Pozwoliłam wstawić, bo mi co miesiąc sto złotych dokładają do czynszu.
Znudzony mężczyzna pośrodku sali kończy trzecią butelkę piwa. Ruchu wielkiego nie ma.
– Kiedyś kolejka się do baru ustawiała aż do mostu. Sprzedawałam sto butelek wódki dziennie, wino jak przywieźli, to dziesięć skrzynek za dwa dni poszło. Ateraz – krzywi się – dziennie najwyżej dwie, trzy butelki wódki sprzedam. Awino? Tego fikoła czy mamrota jednej skrzynki i przez miesiąc nie wypiją. Dawniej żyło się lepiej. Był kryzys, ale klienci wszystko przywieźli, i kurę, i gęś. Bili świnię – to kiełbasy miałam. Szczególnie jak kłopot z wódką był, to za butelkę wszystko się dało załatwić. Bo jak – świniobicie i bez wódki się obejść?
Władza ludowa umiała dowartościować pracowników. Wnagrodę organizowano wycieczki, a pani Maria pracowała bardzo dobrze.
– Za komuny to ja całą Polskę zwiedziłam. – Jej palec ląduje na białym obrusie. – Wciemno na mapie mogę pokazać, gdzie jakie miasto się znajduje. Do partii się nie zapisała, a jak chciała iść do kościoła na misje, to kierowniczka jeszcze jej doradziła: „Napisz, że wyszłaś do biura, po biurze cię nie będziemy szukać”. – W końcu sama zostałam kierowniczką. Jak przyjechałam, miałam tylko siedem klas, ale jak dali mnie na bufet i szefową zrobili, to musiałam iść do szkoły – technikum gastronomiczne skończyłam. Dobrze mi szło, miałam zdolności. Granice Polski do dzisiaj pamiętam: Czechy – 1310, Ruskie – 1244, NRD – 460, morze razem z Helem – 524. A teraz podliczyć – powinno być 3538 kilometrów.
Rozgląda się po lokalu, którego jest właścicielką od 21 lat.
– Wzięłam to na ostatku, jak już wszystkie lepsze sklepy pobrali ci, co pracowali wbiurach. Właściwie to pierwszeństwo mieli pracownicy, ale myśmy nie mieli pieniędzy na wykup. Zaryzykowałam i wzięłam na kredyt. I po dwóch miesiącach pracy wszystko im spłaciłam, łącznie z piecem węglowym na dole, wszystko za dwa miesiące. A teraz te graty to już nic nie warte. Lodówka – gdzie kto teraz taką kupi? Ale jeszcze chodzi, wezmę i wszystko porozdaję, a reszta na złom. – Zaraz podam, Andrzejku, siadaj, pal papieroska. Ja ich tu wszystkich znam, i po imieniu, i po nazwisku, cztery pokolenia przychodziły do mnie. O, tam siadali – pani Maria wskazuje na stołek z boku baru, przy okienku „zwrot naczyń”. – Siadali i mówili. Dawniej ludzie dużo mieli do opowiedzenia, a mnie ciekawiło i słuchałam… Trzy opowieści wryły jej się w pamięć: – O dziesięcioletnim chłopcu (teraz starszy pan, przychodzi do baru do dzisiaj), co wracał w 1945 roku z Białorusi z młodszym bratem. Ludzie na granicy pączki im dali, a oni nie wiedzieli, co to pączek, bo w życiu pączka nie widzieli. – O nastolatku, co z matką i krową do Polski po wojnie ze Wschodu jechał (tego ze dwa lata już nie było). Na polskiej granicy kolejarze dali bydłu jeść i pić, a ludziom zupę i chleb. Można było jeść, ile kto chciał, i jeszcze po sto złotych dali. To matka mu mówi: „Idź i kup trochę chleba”. Przyniósł pełny worek. Matka się ucieszyła: „Dobrze zrobiłeś, to i krowie damy, jak będzie głodna”. Nie wiedzieli, gdzie jadą i jak długo podróż będzie trwała. Dojechali do Kłodzka. A że byli z krową, to przydzielili im gospodarkę. Niemka jeszcze tam mieszkała, zupy nagotowała, podała do stołu, ale mówi: „Nie mam chleba”. I patrz pani, jakie szczęście, że oni ten worek chleba przywieźli… – O żołnierzu (ten już dawno nie żyje), który gdy front się cofnął, znalazł rannego Niemca. Nie dobił go, ale dał mu pić. Zabrał też jego dokumenty, bo myślał: Jak go Ruscy znajdą, to i tak po nim. Po wojnie postanowił napisać do jego rodziny, że widział śmierć, i zwrócić papiery. Przyszła odpowiedź – on żył i pamiętał Polaka. Chciał mu się odwdzięczyć – zapraszał, słał paczki i pieniądze. Mieszkał na południu Niemiec, w Bawarii.
No, ale ten nie pojechał. Niemiec chciał go tu odwiedzić, to znowu wstydził się, że ma małe mieszkanie. Szczególnie ta opowieść weszła pani Marii wgłowę. Bo to przecież wojna, ale ludzkie uczucie. – Mówię mu: „To pan miał szczęście i on. Pan przeżył i on przeżył”. Płakać mi się chciało… Dużo się tu wbarze ludzkich losów nasłuchała, dlatego nie wierzy w żadne przeznaczenie. Każdy sobie sam życie układa, tylko myśleć trzeba trochę. Miłość? Miłość jest ślepa – to ślepota, choroba mózgu, człowiek wariuje od tego. Wartość człowieka największa, to być uczciwym, krzywdy nikomu nie robić, wybaczyć… Do baru przychodzi przed dziewiątą, kończy pracę punktualnie o dwudziestej drugiej. Tylko w Boże Narodzenie i Wielkanoc nie otwiera. – Nie potrzebuję wolnego, no bo ja tu mam wolne, siedzę sobie, ja tu jestem jak wdomu. I ludzie przychodzą. Dawniej to jeszcze brała na zastępstwo, jak potrzebowała na parę dni wyjechać. Wystarczyło, że człowiek uczciwy był, a teraz to i uczciwy rady nie daje, musi się na tej maszynie, na kasie, znać, więc od dziesięciu lat pani Maria nigdzie nie była.
– Ale już wymówiłam. Napisałam tylko do urzędu miasta i zaraz kierowca burmistrza takiemu jednemu powiedział, i teraz wszyscy wiedzą. No, zęby muszę sobie w końcu zrobić… PS: Pani Maria siedzi na tapczanie. Na ścianie nad nią
→→ oprawione wdrewniane ramki barwne fotografie z Janem Pawłem II zrobione podczas audiencji.
– Po zamknięciu to ja przez trzy miesiące nie mogłam dojść do siebie, zapadłam na taką – jak to się mówi? Depresję. Siedziałam cały czas w oknie, a jak nie, to włóżku leżałam. Powiedziałam synom, żeby do mnie nie dzwonili, sąsiedzi mi przynosili jedzenie. Żal mi tego lokalu strasznie. Teraz widzę przez okno, jak tu nad rzeką te pijaki moje chodzą… to znaczy konsumenci.
Konsumenci przenieśli się parę ulic dalej do „Trumienki”, do baru, wcześniej mieścił się tam zakład stolarski wyrabiający trumny.
Właścicielka irytuje się na tę zwyczajową nazwę. – To nie jest żadna „Trumienka”. – Jak to? – nie ukrywa zdziwienia jeden z bywalców. – No, a jak się nazywa? – Ajak ma moja córka na imię? – …? – Paulina. Nazywa się „Bar u Pauliny”. Szefowa zna osobiście panią Marię. – Wszyscy ją tu dobrze znają – mówi. – Takiej jak ona to nie było i już nie będzie, z ludźmi umiała się obchodzić, ale jak trzeba było, to i szmatą przyłożyła – dodaje. – Bo z nimi czasem inaczej nie można, następnego dnia są jeszcze wdzięczni.
– Nie, panie Stasiu, pan już piwa nie dostanie, mleka niech pan się lepiej napije.
PIEKARNIKI S. mogłoby być miasteczkiem idealnym. Ryneczek jest niewielki i zgrabny, z popiersiem Tadeusza Kościuszki na wysokim białym cokole. Od południa, w prześwicie między pierzejami klasycystyczny kościół, a dalej Urząd Miasta. Po przeciwnej stronie centrum autobusowe i dawna synagoga. Nawet pałac jest wokolicy, choć akurat on popada wcoraz większą ruinę. Natomiast miasteczko wciąż tętni życiem. Przecina je droga krajowa 78, na której ruch słabnie dopiero wieczorami, więc może to wrażenie ciągłego ruchu i płynności udziela się ludziom. W ryneczkowych sklepikach kwitnie handel, nieliczne witryny świecą pustkami, czekając na nowych właścicieli. Tylko budynek dawnego GS-u tu nie pasuje… Przyciężki jak na skalę miasteczka, ale władza ludowa postawiła, to stoi, i handel się toczy wnim raczej niemrawo. Ludzie wolą kupować w zakolu PKS. Tam raczkujący kapitalizm wystawił swoje centra handlowe i ludzie jak dzika rzeka, co opuściła dawne koryto, przenieśli się obok dawnej synagogi. Synagoga, teraz restauracja „Aprile”, dziś jest przystrojona białymi wstążkami. Czeka na komunijne dzieci i ich gości.
Szklarz przyjechał tu ze swej wioski między Bolesławcem a Złotoryją w dobrych czasach, jak nazywa lata 80. minionego wieku. Działał jeszcze wtedy Bumar, a w tutejszych domach klepało się słynne piekarniki. On zresztą nie był jeszcze szklarzem, tylko pracownikiem miejscowego „kołchozu” (PGR), ale później też się wkręcił w piekarnikowy biznes. – Nie wie pani, co to piekarniki? Takie prostokątne blaszane skrzynki z drzwiczkami, z szybką, na nóżkach. Upiecze pani w tym kaczkę, kurczaka, boczek. Upiecze pani ciasto, wysuszy grzyby. WS. pracowało przy tym po pięć, sześć osób w każdym domu. Szklarz nie wie, czy na prawo, czy na lewo, ale wszyscy żyli z piekarników. Przyjeżdżali po nie z całej Polski, bo S. to była jedna wielka fabryka, tyle że w wielu domach. Dziś trudno byłoby ustalić, kto z miasteczka to wymyślił, a potem wszyscy się rzucili i zaczęli klepać. Szklarz zastanawia się chwilę i robi rozmarzoną minę. – Niech pani sobie wyobrazi, że tylko na te szkiełka tygodniowo ośmiu ludzi pracowało; cięło się ich po sześćdziesiąt tysięcy i wszystko na pniu schodziło. To nie były żadne żaroodporne szybki, zupełnie zwykła
czwórka. Czasami po te szkiełka i trzy razy dziennie jeździłem do okolicznych hut. To szło okropnie, to szły tysięce, w każdym domu, panie. I nagle – trach, przestało się sprzedawać. Korzeni Szklarza należy szukać na północy i południu Polski, bo ojciec był z Białostockiego, a matka z Bieszczad. W jej wsi działały bandy i tym podobni. – Nawet chrzestnego brat brał w tym udział – Szklarz nie chce wdawać się w szczegóły. – Lepiej nie mówić, okropne rzeczy robili. W końcu wyłapali ich, a całą wieś wysiedlili. W wagony wsadzili i na Dolny Śląsk. Na miejscu Ruscy ich rozlokowali, ta wioska tu, ta tam. W Wojcieszynie mieszkała cała Polana Dolna, a w Chojnowie ludzie z sąsiedniej wioski. Jeden brał ten dom, drugi następny, tak że cała rodzina w kupie zamieszkała. A Niemców już nie było. Wystraszyli się, że Iwan idzie, w popłochu wszystko pozostawiali i uciekli. Babcia opowiadała, że u nas pierzyny jeszcze ciepłe były, krowy ryczały, trzeba było je zaraz doić. Ze swojej wioski między Bolesławcem a Złotoryją wyjechał, zanim wszystko zaczęło się walić, a ludzie uciekać. Zresztą starzy zawsze się tam czuli tymczasowo. Nie pozwalali młodym remontować, bo nie warto, bo Niemcy wrócą, bo wszystko zabiorą. Babcia powtarzała mu, że to cudze, ich ziemie są tam, w Bieszczadach. Miała nadzieję, że uda jej się wrócić.
Szklarz co roku jeździ na groby na Wszystkich Świętych i wie, że tam teraz bieda taka sama jak tu, wS. Wszystko pouciekało do Niemiec, Belgii, Holandii. Domy niby odmalowane, ale ludzie za granicą siedzą.
Jedzie ich dwoje do pracy, dzieci z dziadkami zostawiają, przyjadą, podremontują i znowu jadą zarabiać. W rodzinie Szklarza pierwszy wyjechał syn, zięcia później ściągnął, potem synową z dziećmi. Szklarz nie ma co do tego wątpliwości, pracy się teraz wS. nie znajdzie, a jak znajdzie, to za pięćset złotych i na czarno. Ciężko wzdycha, zapalając kolejnego papierosa. – Co tam będę dużo gadał. Przyjść do kościoła o dwunastej godzinie. Nie ma młodzieży. Wszystko za granicą siedzi, jeszcze dwa, trzy lata i S. się wyludni. Starzy poumierają i będą pustostany. W rynku pełno takich po czterdziestce siedzi na ławkach bez roboty. Cholerne bezrobocie jest, proszę pani. Gdzie w zakładach pracowało po dwadzieścia, trzydzieści ludzi, teraz pracuje czterech. A jak pracy nie ma, to jest złodziejstwo i chuligaństwo, bo każdy chce żyć. Dobrze, że jest gdzie wyjechać, bo tu nie będzie już lepiej. Moja babcia, co jeszcze hrabiów pamiętała, opowiedziała mi przyszłość, to znaczy wywróżyła. Byłem wtedy wSolidarności i z przypiętą Matką Boską pojechałem do niej. Ababcia w krzyk, żebym natychmiast to zdjął. „Dlaczego?”. „Przecież ona płacze, a z tego nic dobrego nie będzie”. I widzi pani, do czego doszło? Stare czasy wracają. Świat się odwrócił i jest tak, jak w babci młodości. Hrabiostwo sobie dobrze żyją, a reszta musi na nich zasuwać.