13 minute read
Magdalena Biejat: Dobrostan znaczy więcej niż dobrobyt
Dobrostan znaczy więcej niż dobrobyt
Jeżeli myślimy o gospodarce wyłącznie przez pryzmat PKB, to tak, jakbyśmy jadąc samochodem, zwracali uwagę tylko na prędkość. Staramy się jechać jak najszybciej niezależnie od tego, czy to bezpieczne dla pasażerów. Powinniśmy myśleć o wskaźnikach sukcesu bardziej kompleksowo, dla dobra nas wszystkich.
Advertisement
Magdalena Biejat Julia Chibowska
Sprzeciwiam się propozycji podniesienia płacy minimalnej w takim kształcie, w jakim postuluje to Prawo i Sprawiedliwość. Żeby nie było wątpliwości, jestem zdecydowaną zwolenniczką podniesienia najniższych płac (i będę o to zabiegać w Sejmie, zgodnie z programem, z którym Lewica szła do wyborów), bo za pracę należy się wynagrodzenie pozwalające na godziwe życie. Ale nie należy zabierać się do tego w sposób tak nieodpowiedzialny, jak robi to partia rządząca, bo ciągnie to za sobą wiele negatywnych skutków ubocznych. Na przykład tak popularne ostatnio świadczenia gotówkowe (a zwłaszcza te jednorazowe) nie poprawią jakości życia. Potrzeba nam systemowej, długofalowej strategii opartej na współpracy między obywatelami a państwem. Strategii, która pozwoli przekuć dobrobyt państwa w dobrostan obywateli. Po prostu stać nas na więcej. Ale nie tylko w sferze finansów – to już wiemy – lecz także w kwestii sposobu ich rozdzielania. Jak tego dokonać? Mam pewną propozycję. Wymaga ona jednak radykalnej zmiany naszego myślenia o państwie, demokracji i usługach publicznych, ukształtowanego w latach dziewięćdziesiątych. Refren najntisów Przypomnijmy sobie, jak to było. Mam takie wspomnienie z samego początku podstawówki. Nauczycielka puszczała nam audycję dla dzieci nagraną wcześniej na kasetę z radia, ale nie zdążyła wyłączyć magnetofonu, dzięki czemu usłyszeliśmy refren jakiejś dziwnej piosenki: ,,Pieniądze leżą na ulicy, więc je podnieś’’. Słuchaliśmy jej z dzieciakami i ze śmiechem biegaliśmy po klasie, wygłupiając się, że zbieramy z ziemi wymyślone banknoty. Po latach odnalazłam tę piosenkę (to ,,Biznesmeni’’ Kabaretu OT.TO) i nie mogłam wyjść ze zdumienia, że po pierwsze, jest taka zła (no, ale czego się spodziewać), a po drugie, że tak świetnie oddaje klimat ówczesnej epoki – mogłaby wręcz stać się hymnem polskich najntisów. Ten quasi-ironiczny zachwyt szybkimi karierami, pieniędzmi na wyciągnięcie ręki (więc je podnieś…), pogarda dla ciężkiej pracy. Takim powietrzem oddychaliśmy w latach 90., my, dzieci polskiej transformacji, którym wkładano do głowy, że wszystko jest na wyciągnięcie ręki, tylko trzeba się postarać. A jak ci się nie udało, to sama jesteś sobie winna. W tym samym okresie na murach czytałam „Balcerowicz musi odejść”, ale wszyscy wkoło zapewniali zdroworozsądkowo, że wcale nie powinien. Przekonująca do wyrzeczeń obrona modelu polskiej transformacji towarzyszyła nam od tamtej pory przez długie
lata. Zmieniali się politycy, partie, kontekst, ale refren pozostał ten sam: że tak trzeba było z tą transformacją, że musimy poczekać, że nie będzie teraz na kulturę, bo to jeszcze nie czas, nie będzie na socjal, bo nie możemy „przejadać”, nie będzie na zdrowie, bo to czarna dziura, nie będzie na budżetówkę, bo jak ktoś chce więcej, to może przejść do prywatnej firmy, że gonimy Europę, że oczywiście zajmiemy się ważnymi sprawami, ale niech tylko nas przyjmą do NATO, a potem do Unii Europejskiej, niech minie kryzys, niech wzrośnie PKB, już tylko odsuńmy PiS od władzy. Agdy już będziemy drugą Japonią, dogonimy Hiszpanię, Niemcy i resztę świata, to wtedy oczywiście się tym wszystkim zajmiemy. Taki sposób myślenia wpływał na wszystkie obszary życia społecznego: nie pytaj, co ci da państwo, tylko bierz się do roboty. Czekaliśmy więc i wchodziliśmy na rynek pracy w przeświadczeniu, że tylko ciężka harówka,
→→→ wyrzeczenia i kredyt na resztę życia są gwarancją sukcesu i spełnienia zawodowego. Czekaliśmy zapatrzeni wrosnące słupki PKB, ale efekty tego niesamowitego wzrostu „tygrysa Europy”, jak ładnie określano nasz kraj, nie docierały do szerszych grup społecznych. Wsłuchani w refren przekonujący nas o konieczności wyrzeczeń godziliśmy się na samozatrudnienie czy kolejne umowy o dzieło („Oczywiście możemy pani odprowadzić składki, ale kwota brutto zostaje ta sama” – znacie to?). Nasz „cud gospodarczy” wdużej mierze opierał się na elastyczności zatrudnienia i przerzuceniu ryzyka ekonomicznego na pracowników, czyli – jak to w swoim czasie ujął premier Morawiecki – na „zarządzaniu oczekiwaniami” ludzi harujących za miskę ryżu. Dodam tu od siebie, że drugie tyle energii często wkładamy wwyegzekwowanie tego ryżu pod postacią „zwlekającego przelewiku” („Tak, tak, wyjdzie wprzyszłym tygodniu” – to też pewnie słyszeliście).
Transfery PiS-u, choć na pierwszy rzut oka zrywają z polityką zaciskania pasa, są paradoksalnie emanacją najntisowego neoliberalizmu.
Stać nas na więcej? (wersja PiS-u) Prawo i Sprawiedliwość było pierwszym ugrupowaniem u władzy, które zrozumiało, że ludzie czują, iż stać nas na więcej niż tylko ślizganie się utartym torem lat dziewięćdziesiątych. Diagnoza była słuszna, choć niestety wyszło jak zwykle. Oczywiście, należy pamiętać o tym, że program 500 plus to pierwszy transfer społeczny na taką skalę, który trwale odmienił życie Polaków, radykalnie rozprawiając się z nieprzyzwoitą dla rozwiniętego kraju skalą ubóstwa. Ale prostota 500 plus jest też największą słabością tego programu. To był przecież chwyt kampanijny, reklamowany zresztą – o czym mniej już pamiętamy – jako narzędzie polityki prorodzinnej. Ruch ten nie wynikał wżadnym stopniu z myślenia systemowego, które mogłoby zakładać na przykład wzmocnienie samego świadczenia inwestycjami wżłobki, przedszkola, służbę zdrowia czy wzrost płac dla nauczycieli, by zapewnić strategiczne, długofalowe wsparcie dla rodziców i ich dzieci.
Podobnie jest z flagowym pomysłem PiS-u z zakończonej niedawno kampanii wyborczej – podniesieniem pensji minimalnej do trzech tysięcy na koniec 2020 roku i czterech na koniec 2024. Jeszcze przed wyborami Onet.pl ujawnił notatkę Ministerstwa Finansów, z której wynika, że efektami ubocznymi tak gwałtownego i nieproporcjonalnego do skali krajowych zarobków wzrostu najniższych płac będzie wypychanie ludzi na śmieciówki, wykluczenie z rynku pracy ludzi o niższych kwalifikacjach czy wzrost cen produktów i usług kompensujący w budżetach przedsiębiorców skok wynagrodzeń. Wkonsekwencji zostanie piękny frazes na użytek kolejnej kampanii („Chcieliście zarabiać więcej, to macie”), ale sytuacja gorzej zarabiających – którzy wteorii mają najwięcej zyskać – de facto się pogorszy. Transfery PiS-u, choć na pierwszy rzut oka zrywają z trwającą od ponad ćwierćwiecza polityką zaciskania pasa, są paradoksalnie emanacją najntisowego neoliberalizmu. Zamiast inwestować w rozwój usług publicznych, oddajemy pieniądze obywatelom, żeby w prywatnym sektorze szukali tego, czego państwo nie chce im zapewnić. Sęk w tym, że taka polityka, po pierwsze, nie jest wystarczająca, bo każdy rodzic wie, że za 500 złotych miesięcznie nie opłaci prywatnego żłobka, serii wizyt u specjalisty z chorym dzieckiem czy korepetycji z kilku przedmiotów dla nastolatka siedzącego wieczorami w przepełnionych klasach publicznej szkoły. Po drugie, zwiększony popyt na usługi, które w normalnej sytuacji powinno świadczyć państwo, i rosnąca pula pieniędzy możliwych do zgarnięcia nieuchronnie prowadzą do wzrostu cen. 500 plus to krok w dobrym kierunku i należy to świadczenie utrzymać. Ale bez wsparcia dobrze przemyślanymi
inwestycjami w usługi publiczne, transfery gotówkowe będą tylko nędznym coverem ascetycznego refrenu najntisów. Wiem, że stać nas na więcej.
Zapatrzeni w PKB Jak zatem wyjść z rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych? Przede wszystkim musimy zacząć myśleć takimi kategoriami, które pozwolą nam dostrzec złożoność rzeczywistości społecznej, czyli rozprawić się ze z wygodnym – a jakże upraszczającym i krzywdzącym – sprowadzaniem miary dobrobytu państwa do jednej liczby, jaką jest Produkt Krajowy Brutto (PKB). Problem ze wskaźnikami makroekonomicznymi, jak właśnie PKB, jest taki, że czasem zapominamy o tym, co tak naprawdę mierzą. Jednym z największych błędów polskich dyskusji o ekonomii od czasów transformacji jest hipnotyczne przywiązanie do rosnących słupków PKB jako wyroczni w zakresie ekonomicznej sytuacji Polski i jej obywateli. Nawet OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) uznała PKB za wskaźnik kontrowersyjny, ponieważ „mierzy dochód, ale nie równość, mierzy wzrost, ale nie zniszczenia, a także ignoruje takie wartości jak spójność społeczna czy środowisko”. Bardzo dobitnie wyraził te zastrzeżenia już pół wieku temu Robert Kennedy podczas przemówienia wkampanii prezydenckiej tragicznie przerwanej zamachem kilka miesięcy później: „Do Produktu →→ Narodowego Brutto wlicza się zanieczyszczenie powietrza, reklamy papierosów i karetki, które oczyszczają nasze autostrady z zabitych. [...] Wlicza się [do niego] napalm, głowice nuklearne i policyjne pojazdy opancerzone do walki z rozruchami w naszych miastach. [...] Nie bierze [on] jednak pod uwagę zdrowia naszych dzieci, jakości ich edukacji czy radości, którą czerpią z zabawy. [...] Nie mierzy naszego sprytu ani odwagi, naszej wiedzy ani nauki, naszego współczucia ani oddania krajowi. Wskrócie, mierzy wszystko prócz tego, co czyni życie wartościowym. I może nam powiedzieć o Ameryce wszystko, prócz tego, dlaczego jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy Amerykanami”. Na marginesie warto dodać, że Kennedy mówił o Produkcie Narodowym Brutto (PNB). PNB (wskaźnik wyparty z makroekonomicznych porównań przez PKB na początku lat 90. XX wieku) korygował PKB o wartość dochodu lub straty wynikającej z transferów z zagranicą (PNB nie wlicza zysków wygenerowanych na przykład przez obywateli francuskich w Polsce, ale wlicza zyski wygenerowane przez polskich obywateli we Francji). Inaczej mówiąc, kraje, które czerpią duże zyski z inwestowania za granicą (jak USA czy Niemcy) będą miały PNB wyższy od PKB, odwrotnie niż te, wktórych dochody z inwestycji trafiają za granicę (jak Chiny czy Polska). Chociażby ta różnica pokazuje, że PKB należy stosować z wiedzą
o jego ograniczeniach, mając świadomość tego, że jest on miarą bieżącej produkcji czy raczej „ruchu w interesie”, ale już nie typu tej produkcji, jej charakteru narodowego czy wpływu na warunki życia obywateli, zwłaszcza w perspektywie długofalowej. Jeżeli myślimy o gospodarce i szerzej o sukcesie narodowym wyłącznie przez pryzmat PKB, to tak, jakbyśmy jadąc samochodem, zwracali uwagę tylko na prędkość. Staramy się jechać jak najszybciej, skupiając się na tym, żeby nie obniżyć tempa jazdy, niezależnie od tego, czy pasażerowie mają gdzie siedzieć, czy prędkość jest dla nich bezpieczna, ile benzyny spalimy i czy nie przegapimy zjazdu z autostrady. Stać nas na to, by pomyśleć o wskaźnikach sukcesu bardziej kompleksowo dla dobra nas wszystkich.
Przekuć dobrobyt w dobrostan Przyjmuje się czasem, że PKB jest miarą dobrobytu, choć nic nie mówi o dobrostanie obywateli. Innymi słowy, mierzy wynik ekonomiczny państwa, ale już nie to, jak się w nim żyje. A to poważny problem dla decydentów, którzy chcą na tej podstawie podejmować decyzje polityczne. Właśnie dlatego dziesięć lat temu prezydent Nicolas Sarkozy zamówił głośny raport o miarach stanu gospodarki i rozwoju społecznego. Komisja wybitnych ekonomistów, pod kierunkiem noblisty Josepha Stiglitza, postulowała w nim poszerzenie repertuaru wskaźników o miary dobrostanu (wellbeing), ujmującego także kwestie pozaekonomiczne, to jest, co ludzie robią, co mogą robić, jak się czują i w jakim żyją środowisku. W ostatnich dekadach wypracowano wiele alternatywnych mierników, które mają pokazać bardziej zniuansowany obraz rozwoju ekonomicznego. Już wlatach 90. XX wieku ONZ opracowała Wskaźnik Rozwoju Społecznego (Human Development Index) biorący pod uwagę oczekiwaną długość życia, średnią liczbę lat edukacji i dochód narodowy per capita. Wostatnim czasie w kontekście mierzenia dobrostanu obywateli rozwija się podejście wieloaspektowe. Od 2007 roku Legatum Institute – londyński think-tank działający na rzecz likwidacji ubóstwa – publikuje doroczny indeks koniunktury oparty między innymi na zmiennych, takich jak jakość ekonomii (stabilność, dochód), środowisko biznesowe (łatwość założenia, prowadzenia i rozwijania przedsiębiorstw), władza (efektywność, korupcja), edukacja (dostęp, wyniki, jakość na kolejnych poziomach kształcenia), zdrowie (stan zdrowia, dostęp do usług, śmiertelność), bezpieczeństwo (konflikty, przestępczość, ich długofalowy wpływ na sytuację społeczną), wolność osobista (podstawowe wolności i tolerancja), kapitał społeczny (siła relacji osobistych i społecznych, normy społeczne i zaangażowanie obywatelskie) czy środowisko naturalne (otoczenie mające bezpośredni wpływ na ludzi i zmiany wpływające na przyszłe pokolenia). Od 2011 roku ukazują się także raporty OECD mierzące dobrostan w poszczególnych krajach. Zobaczmy, jakie możemy
wyciągnąć wnioski z raportu „Jak się żyje w Polsce” (How’s life in Poland) z 2017 roku. Na tle innych krajów OECD Polska nie wypada dobrze wkwestii warunków materialnych, to jest wysokości płac czy dochodu netto gospodarstw domowych. Polscy pracownicy są też bardziej zestresowani i mają mniej czasu wolnego. Co więcej, przewidywana długość życia należała do najniższych wśród krajów zrzeszonych w OECD, a swoje zdrowie ocenia dobrze lub bardzo dobrze tylko 58 procent dorosłych Polek i Polaków, czyli aż o jedenaście punktów procentowych mniej, niż wynosi średnia wszystkich badanych krajów. Istniejące wskaźniki dobrostanu pozwalają zatem wyjść poza proste ramy ekonomii dobrobytu i wieloaspektowo zdiagnozować złożony, ekonomiczno-społeczny stan państwa oraz problemy, których usunięcie zaowocuje poprawą warunków materialnych i środowiskowych ludności. A teraz najważniejsze: to nie tylko teoria! Pierwsze kraje z sukcesem wyciągają wnioski z tych badań i przekładają nowe wskaźniki na pragmatykę procesu politycznego. W 2017 roku Szkocja przyjęła Krajowe
→→ Ramy Rozwoju, wedle których celem polityki państwa jest dobrostan wszystkich obywateli, określany zestawem 81 wskaźników odnoszących się do wszystkich obszarów życia społecznego, takich jak oczekiwana długość życia, zdrowie psychiczne, aktywność fizyczna, podróże, zadowolenie z opieki medycznej czy choroby związane z pracą zawodową. Cele wyznaczane w Krajowych Ramach Rozwoju koncentrują się wokół wybranych parametrów, które pozwalają zaplanować budżet, a następnie zmierzyć skuteczność inwestycji. Nowa Zelandia jako pierwszy kraj na świecie oprócz zwykłego budżetu przyjęła w tym roku budżet dobrostanu (Wellbeing Budget), zwiększający nakłady na takie obszary priorytetowe jak zdrowie psychiczne, walka z przemocą w rodzinie czy przeciwdziałanie ubóstwu dzieci. Islandia, która wraz ze Szkocją i Nową Zelandią ustanowiła sieć Rządów Ekonomii Dobrostanu (Wellbeing Economy Governments), kładzie nacisk na równość dochodów i opiekę rodzicielską. Krajowe Ramy Rozwoju i Budżet Dobrobytu to także droga do inkluzywnego społeczeństwa i odpowiedź na frustrację wykluczonych oraz zniechęconych do polityki
obywateli. Dla Ministra Finansów Nowej Zelandii Granta Robertsona ekonomia dobrostanu to także sposób na zniwelowanie nierówności społecznych wykorzystywanych przez populistów wtrakcie walki wyborczej.
Stać nas na więcej! (wersja lewicy) Czas, byśmy rozpoczęli wPolsce ogólnonarodową dyskusję nad Krajowymi Ramami Rozwoju i wskaźnikami, które powinny się w nich znaleźć, bo uznajemy je za istotne dla jakości naszego życia. Świat jest przecież wieloaspektowy i potrzebujemy wieloaspektowych wskaźników, a nie jednej uproszczonej statystyki, która mówi nam o Polsce wszystko, prócz tego, co najważniejsze dla nas jako obywateli. Inaczej nadal będziemy zachwycać się tym, że Polska jest cudowną zieloną wyspą, na której rośnie PKB, choć mieszkańcy tego nie odczuwają, pracują długie godziny, mają marne szanse na dotarcie do lekarza specjalisty, gdy zachorują, i nie mogą liczyć na przyzwoite usługi publiczne.
Jako posłanka chcę przekonać zarówno koleżanki i kolegów z Lewicy, jak i wszystkie progresywne posłanki i posłów z innych ugrupowań, których znów w tym Sejmie nie jest tak mało, by rozpocząć działania na rzecz przyjęcia polskich KRR. Definiowałyby one nadrzędne cele polityki krajowej we wszystkich jej głównych obszarach i stanowiłyby zobowiązanie polityków względem obywateli w zakresie tego, jaki kraj dla nich budujemy, jakie kwestie są dla nas, jako społeczeństwa, najważniejsze, jak je rozumiemy i mierzymy, jak realnie działamy na ich rzecz. Cele wyznaczone wKRR stanowiłyby punkt wyjścia dla lokalnych – samorządowych wskaźników rozwoju. Państwo czy jednostki samorządu terytorialnego, definiując swoje cele, miałyby możliwość samodzielnie wybrać parametry, którymi mogłyby zmierzyć poziom realizacji. Byłby to punkt odniesienia dla operacjonalizacji budżetów krajowych i samorządowych, wyznacznik dla oceny wartości inwestycji, również w perspektywie długofalowej. Dzięki KRR, które jasno zdefiniują cele i wskaźniki ich osiągnięcia, debata publiczna ma szansę powrócić na poziom racjonalnych argumentów, konkretnych rozwiązań i ich skutków społecznych. KRR wymuszają ocenę efektywności proponowanych rozwiązań systemowych, ograniczając w ten sposób argumentacje światopoglądowe i ideowe oraz demagogię. Ponadto KRR mobilizują do współpracy międzyresortowej i synchronizacji polityk, na przykład wobszarze zdrowia i polityki pracy lub edukacji i ochrony środowiska. Ta propozycja to nie tylko postulat techniczny. Przekłada się on na zmianę sposobu projektowania usług publicznych i myślenia o rozwoju państwa w kategoriach dobra wspólnego, a nie sumy odosobnionych osiągnięć. Tylko zmieniając paradygmat myślenia, jesteśmy w stanie realnie odpowiedzieć na wyzwania współczesności: rewolucyjne zmiany rynku pracy pod wpływem nowych technologii, kryzys zaufania dla demokratycznych instytucji, kryzys klimatyczny i dramatyczne napięcia społeczne, które mogą za nim iść. Być może ten pomysł wyda się na pierwszy rzut oka
egzotyczny. Takim właśnie epitetem niektórzy okre- ślają pogram Lewicy, jednak fakt, że tak wielu wybor- ców nam zaufało, świadczy o rosnącej gotowości na zmianę sposobu myślenia, zarówno o uprawianiu po- lityki, jak i o roli państwa i sektora usług publicznych. Wierzę, że już teraz powinniśmy zabrać się do roboty i przekonywać do tego pomysłu obywateli, by wreszcie zbudować dla nich państwo, na jakie nas stać.
Najwyższy czas, byśmy zainwestowali nie tylko we wzrost produkcji, lecz także w dobrostan obywate- li, tym bardziej, że on również przekłada się na wynik gospodarczy, tylko w nieco dłuższej perspektywie. Nie ograniczajmy się tylko do dyskusji o wzroście płac czy świadczeń, lecz także myślmy kompleksowo o celach i zadaniach sektora usług publicznych. Wieloaspektowe spojrzenie leżące u podstaw decyzji politycznych pomo- że nam zbudować kraj, w którym czujemy się dobrze, bezpiecznie i zdrowo, w którym możemy realizować nasze potrzeby, nawet jeśli pieniądze nie leżą na ulicy.
Magdalena Biejat jest socjolożką. Od lat związana z organizacjami pozarządowymi. Członkini Lewicy Razem. Posłanka na Sejm IX kadencji.
Julia Chibowska behance.net/juliachibowska
Źródła: How’s Life in Poland?, oecd.org Is GDP a satisfactory measure of growth?, oecdobserver.org National Indicator Performance, nationalperformance.gov.scot Stiglitz Joseph E., Sen Amartya, Fitoussi Jean-Paul, Report by the Commission on the Measurement of Economic Performance and Social Progress, ec.europa.eu The Wellbeing Budget 2019, treasury.govt.nz