8 minute read

Adam Leszczyński: Ludowa historia Polski

Ludowa historia Polski

Listy inżyniera Koźmińskiego – który socjalistów i rewolucji nienawidził, robotnikami gardził, a w miarę rozwoju wypadków pogrążał się w panicznym lęku o własne życie – dobrze ilustrują szok, jakim bunt robotniczy był nie tylko dla zaborców, ale przede wszystkim dla rodzimych elit.

Advertisement

Adam Leszczyński Paula Kaniewska

Publikujemy fragment książki Adama Leszczyńskiego „Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu, mitologia panowania” (Wydawnictwo W.A.B., premiera: 12 listopada 2020 roku).

Wstyczniu 1906 r. dyrektor techniczny zakładów włókienniczych „R. Biedermann” w Łodzi, inżynier Leon Koźmiński – jedyny Polak w kierownictwie firmy – napisał do jednego z właścicieli fabryki, donosząc o przebiegu pertraktacji z robotnikami w sprawie ciągnącego się już od dwóch tygodni strajku. Robotnicy chcieli zapłaty za całe dwa tygodnie, fabrykant zapłacił za trzy i pół dnia. Koźmiński opisywał atmosferę rozmów:

Dzisiaj rano o 11-ej przyszła policja, aby być obecna przy wypłacie. Płacono robotnikom za 3 ½ dnia. Jednak delegacja złożona z jednych i tych samych, co zwykle, robotników przybyła z pomocnikiem komisarza policji do kantoru, żądając zapłaty za dwa tygodnie. […] Naturalnie, że każdego z nas po kolei obwiniają o zamknięcie [fabryki] i grożą śmiercią. Policja zachowuje się w sposób najzupełniej tolerancyjny, co ich jeszcze więcej ośmiela […]. Zadziwiająca rzecz, ile pieniędzy mają przywódcy naszych robotników (delegaci); portmonetki wprost wypełnione papierami, muszą być dobrze przez partie wynagradzani. Pijatyki są na porządku dziennym, bo połowa przynajmniej delegatów bywa zawsze pijana.

Listy inżyniera Koźmińskiego – który socjalistów i rewolucji nienawidził, robotnikami gardził (i bał się ich), a w miarę rozwoju wypadków pogrążał się w panicznym lęku o własne życie – dobrze ilustrują szok, jakim bunt robotniczy był nie tylko dla zaborców, ale przede wszystkim dla rodzimych elit (poza garstką radykalnej inteligencji). Koźmiński wszędzie widział agentów partii rewolucyjnych; w jednym z listów przepraszał, że wyraża się niejasno, ale to dlatego, że jego zdaniem agenci PPS opanowali pocztę i czytają korespondencję. Dyrektor nieustająco posądzał delegatów robotniczych o kradzieże i pijaństwo, a policję – o nadmierną pobłażliwość. Pod koniec stycznia 1906 r., kiedy wojsko stacjonowało już na stałe w fabryce („oficer mieszka w dwóch pokojach na parterze, będzie dostawał od nas tylko obiady”), a kozacy rozpędzali chcących pracować robotników (fabryka stała i wszystkich zwolniono), Koźmiński donosił właścicielom:

Takiego niedołęstwa i kokietowania robotników ze strony policji trudno sobie wyobrazić. Kiedy na przykład robiono rewizję w domach familijnych Poznańskiego, to robotnicy byli już o niej na kilka godzin uprzedzeni. Naturalnie, że nic nie znaleziono, ale za to zamydlono oczy całemu miastu swoją jakoby energią. Naturalnie, że socjaliści tryumfują. […] W każdym razie zuchwalstwo przewodników naszych robotników jest nadzwyczajne […]. Chcieli oni jeszcze dyktować swoje warunki […]. Jako szczegół charakteryzujący tych wielkich ideowców posłużyć może fakt, że Karasiński zebrał na podanie depeszy do Szanownych Panów około 6–ciu rubli, które potem ukradł czy też przepił i wysłał delegację […], aby kantor za depeszę zapłacił, gdyż oni z powodu małego zarobku nie mają jej czym opłacić. Mam taki wstręt do tej hołoty, że po prostu nie chcę z nimi rozmawiać.

Twierdził z oburzeniem, że w sąsiednich fabrykach łódzkich było jeszcze gorzej: u Poznańskiego nie ma majstrów, robotnicy sami kontrolują produkowany towar, a dokumenty podpisują jako „samorząd tkalni” i „samorząd przędzalni”. W fabryce Geyera „mają jakieś delegacje robotnicze, po kilka na każdej sali, robotnicy ci nic nie robią, tylko pilnują, aby wśród robotników był spokój” – donosił ze zgrozą. Koźminski zamieszkał w fabryce, gdzie czuł się bezpieczniej w obliczu anarchii, w której pogrążało się miasto. Działalność partii socjalistycznych oraz zwykły bandytyzm były z jego perspektywy nie do odróżnienia. Bał się o życie – dodajmy, nie bez powodu. W innym liście pisał:

Mamy czasy w Łodzi tak straszne, jak nigdy dotąd. Cały personel np. takiego szpitala Pozn.[ańskiego] to rozmaitych odcieni socjaliści. Spełniono tam w tych dniach zbrodnię nad jakimś umierającym awanturnikiem. Trzech zbirów weszło do sali niby przez nikogo (?) nie widziani i przyklęknąwszy nad leżącym na podłodze rannym, zamknęli mu usta, przebili sztyletem i wyszli – również przez nikogo (?) nie widziani. Przecież to już jest takie łajdactwo, jakiego nie dopuściliby się nawet Hotentoci. Polowanie na ludzi wśród białego dnia to teraz jest tak zwykła rzecz, że nawet nikogo nie dziwi.

W lutym 1906 r. Koźmiński donosił, że w Łodzi stoi połowa fabryk, a niektórzy fabrykanci ulegają żądaniom strajkujących i podnoszą płace – ale brak solidarności pomiędzy właścicielami „nigdy nie uspokoi zrewoltowanych robotników”. Taka „licytacja”, pisał dyrektor, nigdy nie zaspokoi ich żądań. W zamian proponował zarządom fabryk wspólne ustalenie płac robotniczych – tak, aby starczało na szkoły i mieszkanie. →

Przeżycia dyrektora Koźmińskiego dobrze oddają perspektywę mieszczańskich elit wobec rewolucji.

Gdy robotnik zobaczy, że ma opiekuna w fabrykancie – odwróci się ze wstrętem od dzisiejszych przyjaciół i będzie pracował spokojnie i uczciwie. Wszak robotnik nasz był takim dawniej, dopokąd go ta hołota socjalistyczna nie rozbudziła, ukazując fałszywe apetyty na przynętę […] Przecież te ciągłe żądania to tylko różnolitość postępowania fabrykantów wywołuje, i to się nigdy nie skończy. Te bierne umysły są tak opętane, że trudno z nimi coś mówić. Byłem na jednym posiedzeniu, gdzie zawiązywało się stowarzyszenie palaczy i maszynistów w celu wzajemnej pomocy. Trudno sobie wyobrazić większą głupotę tych biernych ludzi. Oni sobie np. wystawiają, że towarzystwo tylko wówczas się pędzie rozwijać, jak wypowie «walkę» fabrykantom. Na te umysły jest jednak jedyny środek związania się w jednolity związek […].

Koźmiński miał tu na myśli Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy Palaczy i Maszynistów Fabrycznych w Łodzi, jeden ze związków zawodowych założonych dla robotników przez narodową demokrację, która wówczas włączyła się aktywnie w zwalczanie rewolucji. Jego pogarda wobec związku palaczy i maszynistów była o tyle znamienna, że sam go współzakładał. Koźmiński napisał nawet referat programowy, który wygłosił na pierwszym zebraniu, i to po nim zanotował te refleksje. Dyrektor był już wówczas endeckim działaczem, którego zaangażowanie tylko pogłębiło się w czasie rewolucji; nie ukrywał, że związek powstaje po to, aby utrudnić działanie socjalistom.

W marcu 1906 r. znękany dyrektor donosił o kolejnych niepokojach w Łodzi i prosił o urlop. „Chciałbym być gdzieś oddalony od kraju i moich rodaków, żeby nie słyszeć polskiego języka” – pisał, dodając, że w okolicach jezior włoskich jest „życie tanie”, a obok w Mediolanie można odwiedzić wielką wystawę przemysłową. W sierpniu 1906 r. dyrektor jednak rozmawiał już z przedstawicielem PPS („przebieg żądania bardzo spokojny”, raportował). Informował wówczas także – co było nowością – o pomocy socjalnej dla poszczególnych robotników. Jednemu z nich w ciągu tygodnia zmarło troje dzieci na szkarlatynę. Dyrektor dołożył się do pogrzebu z prywatnych pieniędzy – chociaż nie ze współczucia, ale z wyrachowania. „Musimy mieć jakiś kredyt, którego nadużywać nie będziemy” – pisał wprost.

W następnych listach donosił o egzekucjach wojskowych i protestach przeciwko nim. Na początku października wojsko rozstrzelało po wyroku sądu polowego pięciu ludzi, a tłum robotników – ok. 2 tys. osób – zebrał się na placu egzekucji i zaczął wykopywać zwłoki. Wojsko złapało 40 osób, w tym jednego z przywódców robotniczych w fabryce Biedermanna. „Oficer, który dowodził wojskiem przy ochronie zabitych, podobno zostanie oddany pod sąd za to, że nie strzelał” – donosił Koźmiński nie bez satysfakcji. Represje działały, władze zyskiwały przewagę. „Biorąc na ogół miny robotników znacznie spokorniały, czują bat na siebie” – pisał z satysfakcją dyrektor pod koniec października. Dodawał jednak post scriptum: „Wczoraj wieczorem na rogu Widzewskiej i Przejazdu, obok poczty zabito tajnego żandarma”.

Przeżyciom dyrektora Koźmińskiego warto było poświęcić uwagę dlatego, że dobrze oddają perspektywę mieszczańskich elit wobec rewolucji – elit, których duża część wtedy właśnie na długie lata związała się z ruchem narodowym, jeśli nie formalnie, to emocjonalnie i politycznie. Co oburzało Koźmińskiego? Po pierwsze – sam fakt, że robotnicy wysuwają żądania. Uważał za niemożliwe, że mogli wpaść na nie samodzielnie; musiał być to wynik wywrotowej agitacji. Po drugie – strajkowy szantaż, który uważał za anarchię. Tak bardzo nienawidził socjalistów, że podejrzewał spisek władz carskich, które według niego miały tolerować „anarchię” i „hołotę” w przewrotnym celu zniszczenia przemysłu w Królestwie, konkurencji dla fabryk w Moskwie czy Petersburgu. Postulatów politycznych wysuwanych przez przedstawicieli partii socjalistycznych – kontroli nad produkcją, nowej organizacji pracy – nie rozumiał w ogóle: wydawały mu się szaloną utopią, ludową fantazją o wywróceniu świata na opak, tak bardzo nie przystającą do prymitywizmu i tępoty robotników, że nawet nie zasługującą na prawdziwą polemikę. Robotnicy byli po prostu głupi, natomiast agitatorzy – działacze partii, które Koźmiński słabo rozróżniał – z jego perspektywy byli wywrotowcami i bandytami, zasługującymi na najsurowsze kary. Echa tych wszystkich poglądów, typowych dla związanej ze stronnictwem narodowym burżuazji, można odnaleźć w ówczesnej endeckiej i konserwatywnej prasie. […]

Przemoc kryminalna mieszała się z polityczną. Bojówki różnych partii – PPS od 1905 r., PPS–Lewicy, SDKPiL i endecji od 1906 r. – stosowały na dużą skalę terror wobec przeciwników politycznych. Zabijano osoby podejrzewane o bycie zdrajcami i konfidentami. Od 1906 r. część fabrykantów podobno wynajmowała bojówki złożone z kryminalistów do terroryzowania robotników i ochrony. Przez cytowanego wcześniej inżyniera Leona Koźmińskiego – który pisał w korespondencji wylewnie o odrazie i obrzydzeniu wobec robotników i działaczy socjalistycznych – zapewne w części przemawiał zatem strach. Rewolucja była okrutnym i krwawym spektaklem, a partie robotnicze stosowały często terror wymierzony bezpośrednio w majstrów, inżynierów czy właścicieli. Pracowników fabrycznego nadzoru wywożono na taczkach za bramę, więziono, bito czy zrzucano ze schodów. Koźmiński musiał pisać listy do Biedermannów, ponieważ w obawie o własne życie wyjechali oni z →Łodzi za granicę, podobnie jak

Postulaty polityczne partii socjalistycznych wydawały się Koźmińskiemu szaloną utopią, ludową fantazją o wywróceniu świata na opak.

wielu innych przedstawicieli najbogatszej burżuazji. W pierwszej fali wyjazdów, po strajkach w styczniu i lutym 1905 r. Łódź opuściło ok. 100 rodzin. W maju 1905 r. robotnicy przetrzymali fabrykanta Hermana Freidenberga, dopóki nie zgodził się na skrócenie czasu pracy i podwyżkę. 30 września zastrzelono innego fabrykanta, Juliusza Kunitzera. Terror wzmógł się podczas wielkiego strajku w październiku i listopadzie 1905 r. 2 stycznia 1906 r. dyrektor Koźmiński narzekał w liście, że „zezwierzęcenie doszło do niemożliwych granic”: robotnicy na Bałutach „strzelają wprost salwami rewolwerowymi”, a podczas pogrzebu jednego z zamordowanych „burżujów” robotnicy wymyślają „patrzcie, burżuja niosą, szkoda, że jednego, jaką trumnę ma elegancką”.

W przedruku pominęliśmy przypisy. Adam Leszczyński jest historykiem i socjologiem, profesorem na Uniwersytecie SWPS, dziennikarzem OKO.press. Autor między innymi książek reporterskich o Afryce oraz kilku monografii historycznych, w tym o historii społecznej PRL.

Paula Kaniewska instagram.com/paula.kaniewska

This article is from: