9 minute read

Damian Jaworek Adriatyk na Kujawach

Adriatyk na Kujawach

Ciechocinianie nie wyjeżdżali na wakacje. Wraz z początkiem sezonu gnali między tężnie. Wśród przyjezdnych furorę robiła plaża. Będąc na basenie, ludzie korzystali z dobrodziejstw mikroklimatu. Tam było wszystko – wszystko, czego potrzeba.

Advertisement

Damian Jaworek Dawid Zieliński

Zanim Ciechocinek stał się jednym z najpopularniejszych uzdrowisk w Polsce, miał być drugą Wieliczką zaopatrującą w XIX wieku Królestwo Polskie w białe złoto. Na piaszczystych nieużytkach w pobliżu Raciążka i Słońska wybudowano warzelnię soli oraz najdłuższe w Europie tężnie, które miały napędzać lokalną gospodarkę. Szybko jednak odkryto, że solanka ma również walory zdrowotne. I tak uzdrowiskowy charakter miejscowości zaczynał wieść prym nad jej przemysłowymi zapędami.

Złote czasy Ciechocinka nastały w międzywojniu. Wtedy to miasto stało się śródziemnomorskim kurortem. Wszystko za sprawą olbrzymiego basenu powstałego na rozległych, zacisznych terenach między tężniami. Cztery tysiące metrów kwadratowych, do tego piaszczyste plaże, szerokie na 33 metry, i woda o parametrach niemal jak w Adriatyku czyniły obiekt unikatowym w skali europejskiej. Nic dziwnego, że kąpielisko okrzyknięto „miniaturą morza południowego”. Modernistyczna konstrukcja była dziełem Romualda Gutta – wówczas architekta z pierwszych stron gazet.

Kąpielisko otworzył sam prezydent Ignacy Mościcki, który latem 1932 roku przyjechał do Ciechocinka na miesięczną kurację. Miejsce w mgnieniu oka stało się magnesem, który przed wojną przyciągał elity polityczną i →kulturalną. Po wojnie zaś stało otworem dla

Przed wojną tylko elita przyjeżdżała i bawiła się na tym basenie. Zwykłych mieszkańców nie było stać.

mieszkańców i przyjezdnych przybywających z różnych zakątków Polski, którzy mogli zaoszczędzić krocie, nie wyjeżdżając nad Bałtyk. Na basenie każdy znalazł coś dla siebie. Na tarasie rozbrzmiewała orkiestra przygrywająca do wieczornych dancingów, na wielbicieli masaży czekały bicze szkockie, dla dzieci był ogródek jordanowski, a dla nudystów – naturalne solarium ogrodzone płotem.

Czasy świetności basenu – i tym samym uzdrowiska – miały jednak swój kres. Po siedemdziesięciu latach obiekt zamknięto, podobno dlatego, że nie spełniał technicznych warunków. Od tamtej pory wypełnia go roślinność wyrastająca spomiędzy żelbetowych pozostałości. Nieodległa i słodko-gorzka historia tego miejsca jest mało znana współczesnym, choć wciąż żywa wśród mieszkańców i mieszkanek Ciechocinka.

Odskocznia od codzienności Krystyna Korzeniowska pochodzi z wielodzietnej rodziny rzemieślniczej. Jej ojciec był miejscowym stolarzem, któremu nie było dane korzystać z uroków kąpieliska. – Przed wojną tylko elita przyjeżdżała i bawiła się na tym basenie. Zwykłych mieszkańców nie było stać. Ojciec mógł tylko podglądać i mówił, że luksus tam był. Inny świat, inni ludzie – przywołuje słowa swojego taty pani Krystyna. Po 1945 roku basen stał się bardziej dostępny dla zwykłych zjadaczy chleba. Pani Krystyna spędzała tam całą swoją młodość. – W domu się nie przelewało. Nie stać mnie było na bilet, więc skakałam przez płot i już byłam na basenie. Tam się nauczyłam pływać. Ni stąd, ni zowąd ta umiejętność sama przyszła do mnie. Po mamie odziedziczyłam zamiłowanie do tego sportu – wspomina z rozrzewnieniem. Kiedy na początku lat 50. utworzono sekcję pływacką w klubie Zdrój Ciechocinek, jedenastoletnia wówczas Krysia dostała się do niej z drugim wynikiem. – O godzinie osiemnastej basen zamykano dla turystów, a my mieliśmy treningi. Czy prażyło słońce, czy padał deszcz, kilka kilometrów musieliśmy pokonać. Codziennie, całe lato, dokąd tylko basen był czynny.

Wieczorem reżim, hartowanie ciała i charakteru. Za to w ciągu dnia pani Krystyna i inni mieszkańcy korzystali z nadmorskiego kurortu pełnymi garściami. – Młodzi byliśmy, to skoki na trupa żeśmy urządzali z trzymetrowej wieży. Wojtek, mój kolega z sekcji, stał prosto, tyłem do tafli wody, ja głowę miałam między jego nogami, a swoimi oplatałam jego głowę. I żeśmy się rzucali. To była największa atrakcja tego basenu – opowiada z dumą pani Krystyna, choć nigdy nie była pewna, na kogo wylądują. – Troszkę niebezpieczne, ale zawsze oklaski żeśmy otrzymywali – zanosi się śmiechem i kontynuuje: – Nieraz żeśmy psocili. Koledzy zobaczyli umalowaną damusię, w takim koku, jakie wtedy były modne. Siedziała sobie na brzegu basenu. Żeśmy się zastanawiali, jak ją wepchnąć do wody. Zrobiliśmy sztuczny tłum, jeden o nią zawadził, drugi ją popchnął. W końcu wymuskane damusie wyglądały naturalnie.

Basen dla pani Krystyny był odskocznią od codzienności. Co roku z →utęsknieniem wyczekiwała

nadejścia lata. – Ten basen był dla nas wszystkim, jak byliśmy młodzi. Tam żeśmy się zbierali, tam żeśmy się zapoznawali. Potem, jak dorastaliśmy, w sekcji pływackiej dorabialiśmy sobie, ucząc pływania małe dzieci, które z rodzicami przyjeżdżały na basen. Nieraz żeśmy tam winko popijali, jak to młodzi, nieraz na tarasie potańczyliśmy. Graliśmy też w brydża. Pewnego dnia zapoznałam przy kartach swojego przyszłego męża, który pochodził z Torunia. Jesteśmy… byliśmy, bo już mąż nie żyje, małżeństwem brydżowym.

Pani Krystyna porzuciła basen dla miłości i wyjechała z Ciechocinka zaraz po maturze. Ale basen wychowywał kolejne pokolenia pływaków.

Kobiety ratowniczki – To było serce Ciechocinka! – wykrzykuje Paulina Wawrzynkiewicz, która niedługo po stanie wojennym przeniosła się z rodzicami do uzdrowiska. – Miałam wtedy osiem lat i tylko ten basen się dla mnie liczył – wyjawia Paulina, która jak tylko mogła, od razu zapisała się do Zdroju i zaczęła startować w zawodach. Niestety ze zmiennym szczęściem.

Starsi zawodnicy zwykle zostawali ratownikami. Paulina i jej przyjaciółka poszły w ślady swoich kolegów. I nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie to, że były pierwszymi kobietami z gwizdkami na pływalni w Ciechocinku. – Miałyśmy po czternaście albo piętnaście lat. Przyszedł do naszej sekcji szef Włocławskiego Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego i spytał, kto chce zrobić kurs na ratownika. Pół naszej sekcji poszło. To i my się zgłosiłyśmy, a co? I tak się znalazłyśmy na tym basenie – opowiada Paulina, która razem z przyjaciółką była ratowniczką przez kilka sezonów na początku lat 90. – Brać ratownicza w ówczesnych czasach była bardzo męska. My te szlaki dopiero przecierałyśmy dla kobiet. Na początku nie traktowano nas poważnie, podśmiewano się z nas. Ale potem wygrałyśmy zawody ratownicze na szczeblu wojewódzkim. I nagle okazało się, że mamy wszystkie umiejętności, które ratownikowi są potrzebne.

Topielców było jak na lekarstwo, przynajmniej według oficjalnych doniesień. Z pewnością to zasługa ratowników i ratowniczek. Za to śródziemnomorski mikroklimat pokazywał czasem swoje groźne oblicze, które Paulina dobrze pamięta. – Pewnego dnia miała być burza, która przeszła bokiem. Siedzimy na swoich stanowiskach i nagle patrzymy, że coś dziwnego nadciąga nad basen. Jest coraz bliżej i bliżej. Co to w ogóle jest? Nikt nic nie wiedział, nie było żadnych komórek. Musimy podjąć decyzję, że ewakuujemy kąpielisko. Ale ludzie nie chcą wychodzić, nie za bardzo w ogóle chcą słuchać, bo nie widzą w wodzie tego zagrożenia. A ja jestem przerażona. Gwiżdżemy i krzyczymy. Tłum zaczyna wolno wychodzić. A wichura wdarła się już na teren basenu i podrywa śmietniki, koce, reklamówki. Wszystko wiruje i wygląda strasznie… I jakimś cudem ta trąba ominęła nieckę basenu. →

Niezatapialny statek Trąba zrobiła spustoszenie, ale basen ani drgnął. Żelbetowe i drewniane konstrukcje pozostały na miejscu. Nieustannie budzą podziw Pauliny. – Konstrukcja basenu była w kształcie dużego statku. Prowadziło do niego piękne dojście. Szło się długą, szeroką aleją, która pozwalała nacieszyć się jego widokiem. Samą nieckę basenu można było zobaczyć dopiero, jak się weszło za ten statek. A na samym szczycie znajdowały się loża i duży przeszklony gabinet pana kierownika. Wszystko z niego widział, jak na dłoni, co się dzieje na kąpielisku. Pod jego gabinetem mieściły się dwa bufety, potem taras ze stolikami i dopiero basen i plaże się ciągnęły. Na dole we wnętrznościach statku była kotłownia, w której cały czas palono, żeby z pryszniców leciała ciepła woda. Ładnie to wyglądało i było przemyślane – zamyśla się Paulina, po czym przypomina sobie o największej dla niej atrakcji. – Te niesamowite szatnie! Miały wąskie, drewniane pomieszczenia. Jak się wchodziło do kabiny, wysuwało się takie deszczułki. Pan Zdzisiu, który co roku pracował w szatni damskiej, widział, że klapka jest wysunięta, wkładał wieszak, ja na nim zostawiałam ubranie i odsuwałam znowu deszczułkę. Pan Zdzisiu podchodził i odbierał rzeczy, a w zamian dawał numerek. To mi się właśnie najbardziej kojarzy z tym basenem. To wszystko było zrobione z klasą w każdym detalu.

Ciechocinianie nie wyjeżdżali na wakacje. Wraz z początkiem sezonu gnali między tężnie. – Na basen to przychodzili wszyscy. W gorące dni kolejki do kas miały po kilkaset metrów. Żeby dostać bilet, trzeba było stać z pół godziny, nawet godzinę – zauważa Paulina, która podkreśla jednocześnie, że miejsca starczało dla wszystkich, ale każdy chciał zająć swoje upatrzone. – Młodzież ciechocińska i w ogóle miejscowi lubili wylegiwać się na trawnikach wokół niecki basenu. Wśród przyjezdnych furorę robiła plaża. Byli też tacy, którzy się rozkładali na betonowych kostkach. A jeszcze dalej za plażą rósł piękny starodrzew, w cieniu którego można było sobie poleżeć, w ustronnym miejscu blisko tężni, które cały czas przelewały solankę. Będąc na basenie, ludzie korzystali z dobrodziejstw mikroklimatu. Tam było wszystko – wszystko, czego potrzeba.

Jak to możliwe, że basen mógł spełniać wszystkie potrzeby mieszkańców i kuracjuszy? Dla Alicji Gzowskiej, historyczki sztuki i miłośniczki akwenów, odpowiedzią był powściągliwy ekscentryk, który zaprojektował coś więcej niż miejsce do pływania i odpoczynku. – Romuald Gutt to była postać, którą trochę się zajmowałam. On był strasznie poważnym facetem, dla którego najważniejsza była architektura i to, żeby odpowiednio służyła społeczeństwu. Gutt miał przekonanie, że w tym, co robi, musi być uczucie do ludzi i głębokie zrozumienie ich potrzeb. To napędzało jego pracę i dzięki temu budynki, które stworzył, są na takim wysokim poziomie. Nie da się ukryć, że ten basen jest szczytem jego umiejętności. Zaczął go projektować w stylu modernistycznym, ale nie poddał się temu w płytki sposób. Miał świadomość nie tylko estetycznych walorów modernizmu, lecz także prostoty jego rozwiązań architektonicznych, które są ekonomiczne i poprawiają komfort życia społeczeństwa.

Ostatni dzień lata Przez całe lata na basenie niewiele się zmieniało. Ludzie odchodzili. Kiedy zmarł główny dyrygent, rozpadła się słynna orkiestra. Plażowicze byli jak z żurnala, a każdy kolejny krzyk mody zaraz odchodził w niepamięć, bo kostiumy bardzo szybko żółkły. Bilety raz szły w górę, raz w dół – w zależności od koniunktury. Wokół pływalni powoli wyrastały drzewa. Na plastik nikt nie narzekał, bo zamiast niego królowało drewno. Przed sezonem dbano o nadmorski piasek. Po sezonie wymieniano lodówki, które korodowały od zaso→lenia. Zmieniał się nieco krajobraz wokół kąpieliska

– dawniej podziwiano długą Marsową aleję z ceglanej mączki, potem chadzano po deptaku, na którym sprzedawano gofry i kierpce niczym w nadmorskich miejscowościach. A basen trwał. Od lat 30. dawał ludziom więcej, niżby mogli przypuszczać.

O tym jednak, że nic nie może wiecznie trwać, brutalnie przekonali się mieszkańcy i mieszkanki, a wśród nich Aldona Nocna, ciechocińska dziennikarka, od urodzenia związana z uzdrowiskiem. – Pamiętam swój ostatni pobyt na basenie. Był koniec sierpnia 2001 roku. Łagodne słońce, ciepełko. Osób było już niewiele, bo był koniec wakacji. I w życiu bym nie pomyślała, że to będą ostatnie dni funkcjonowania basenu. Wydawałoby się, że uda się go wyremontować, że przedsiębiorstwu uzdrowiska Ciechocinek, do którego basen należał, uda się załatwić wszelkie problemy finansowe. Tak się jednak nie stało – pani Aldona załamuje ręce. – W niecce wyrosły drzewa, piaszczyste plaże pokryły się chwastami. Jest to miejsce, które osoby pamiętające, jak tam było cudownie, odwiedzają po prostu ze łzami w oczach, i każda ma nadzieję, że jeszcze popływamy w tym basenie, poopalamy się w cieniu, w pobliżu tężni.

W 1993 roku obiekt został uznany za zabytek. Jak to się stało, że wraz z początkiem nowego tysiąclecia basen, który przez lata służył wszystkim, nagle zamknięto i już nie otwarto? Na to pytanie próbują sobie odpowiedzieć mieszkańcy, którzy z niedowierzaniem zaglądają między tężnie.

Tekst powstał w ramach projektu „Słuchowisko uzdrowisko”. Podcastu o Ciechocinku można wysłuchać na stronie www.krajobraz.org.

Damian Jaworek jest socjologiem i antropologiem, pracuje w Fundacji Stocznia. Członek zarządu Towarzystwa Krajoznawczego Krajobraz.

Dawid Zieliński instagram.com/dawidzielinskiphoto

This article is from: