15 minute read
Rozmowa z Marcinem Napiórkowskim Lewicowa polityka przyszłości
Lewicowa polityka przyszłości
Historia to zawsze będzie teren, na którym najlepiej czują się konserwatyści. Siły progresywne nie powinny jej lekceważyć, ale jeżeli chcą wygrać, muszą przede wszystkim przekonać opinię publiczną, że przyszłość jest ważniejsza od przeszłości.
Advertisement
Z marcinem naPiórkowskim roZmawia stanisław krawcZyk Weronika Skierka
Na początek proponuję, byśmy przyjęli podział na prawicę, lewicę i liberałów. Zgoda?
Zgoda, jeżeli od razu umówimy się na jakąś precyzyjną definicję. Proponuję wyjść od podmiotu i przedmiotu polityki. Prawica to ci, którzy myśląc o przeszłości i przyszłości, celebrują naród. Liberałowie kładą nacisk albo na jednostkę, albo na ludzkość. Lewica natomiast skupia się na emancypacji grup społecznych i relacjach między nimi.
Wtedy w polskich warunkach prawicowcami będą ludzie, którym poświęciłeś książkę „Turbopatriotyzm”. Czyli obecna koalicja rządząca, ale też Grzegorz Braun, Telewizja Republika, duża grupa youtuberów. Liberałowie to obóz softpatriotyczny: Platforma Obywatelska, sympatia do Unii Europejskiej i Zachodu, rozmaite czekoladowe orły. A lewica: trzy partie parlamentarne, ruchy równościowe, zauważalna część ruchów miejskich.
Tak jest.
Nim odniesiemy ten podział do przyszłości, dla pełniejszego obrazu spytam o przeszłość. U nas najsilniej akcentuje ją prawica, weźmy ją więc na początek. W jaki sposób prawicowcy opowiadają o historii? Możemy skoncentrować się na Polsce.
Podmiotem i przedmiotem prawicowej opowieści o przeszłości jest naród. Najwyższą wartością – niepodległość. Więcej Polski – lepiej, mniej Polski – gorzej. Ta wizja dominowała dotychczas w przestrzeni publicznej, w zbiorowej wyobraźni, w nauczaniu.
Według niej wciąż powstają kinowe superprodukcje i podręczniki do historii. Nawet podręczniki z okresu PRL-u lubowały się w przekładaniu kategorii klasowych na odwieczny konflikt „ducha słowiańskiego z żywiołem germańskim” według scenariusza Cedynia–Grunwald–Lenino.
Strona liberalna z kolei opowiada historię o tym, jak w wyniku rozwoju technologii, trochę też poszerzania praw człowieka, polepszało się generalnie wszystkim. Rośnie PKB, jesteśmy coraz zamożniejsi, żyjemy coraz dłużej. Podmiotem jest więc albo cała ludzkość, albo jednostka, a miarą wartości – nauka i postęp. Ta narracja jest zawsze mocno zakorzeniona w teraźniejszości, a przy tym kosmopolityczna. Nieważne,
czy Polska jest większa, czy mniejsza. Ważne, by była częścią globalnej historii postępu. Przykładem takiej wizji dziejów są nowe książki Stevena Pinkera („Zmierzch przemocy”, „Nowe oświecenie”) albo „Factfulness” Hansa Roslinga, Oli Roslinga i Anny Rosling Rönnlund. Nad Wisłą podobną rolę pełnią podsumowania transformacji w kategoriach „skoków cywilizacyjnych”, autostrad i nieśmiertelnego „gonienia Zachodu”. Historia według lewicy także ma charakter progresywny. Tu trzon opowieści stanowi jednak emancypacja: przywracanie kolejnym wykluczonym grupom podmiotowości i pełni praw obywatelskich. Tym razem podmiotem zmiany nie jest ani ludzkość, ani jednostka, lecz grupy społeczne wyznaczone według tradycyjnego klucza klasowego, płciowego i rasowego, ale też według kryteriów związanych z nowymi politykami tożsamości. Podobnie jak u liberałów, znany z podręczników klucz narodowy odgrywa w tej opowieści mniejszą rolę. W Polsce wielkiej i potężnej dziewięćdziesięciu procentom społeczeństwa mogło być gorzej niż pod zaborami. W tę wizję możemy wpisać z jednej strony obalanie pomników i sprzeciw wobec dawnej historii pisanej przez grupy dominujące, z drugiej zaś – oddawanie głosu tym, którzy i które byli go dotychczas pozbawieni, a więc historię kobiecą, postkolonialną czy historie grup wykluczonych. W Polsce w ten nurt wpisują się na przykład „Brakująca połowa dziejów” Anny Kowalczyk czy wydane właśnie książki Adama Leszczyńskiego i Michała Rauszera.
Te trzy obrazy przeszłości wydają się bardzo różne. Sądzisz, że można tu szukać jakichś punktów stycznych? Zwłaszcza między wariantem prawicowym a dwoma pozostałymi?
Poza rzadkimi przypadkami ewidentnych kłamstw te wizje się nie wykluczają. Konserwatyści potrzebują badań nad historią chłopską, jeżeli chcą lepiej zrozumieć, dlaczego traciliśmy i odzyskiwaliśmy niepodległość, czemu nie udawały się powstania, dlaczego nie powiodło się Kościuszce i tak dalej.
I w drugą stronę – liberałowie i lewica mogą się wiele →nauczyć, studiując historię narodów. To nie tylko
wojny i traktaty, które często wywierały na życie ludzi znacznie mniejszy wpływ, niż to by wynikało z podręczników. To także opowieść o tym, jak od XVII wieku nowoczesne państwo narodowe poszerzyło definicję podmiotu politycznego o kolejne grupy, a monopolizując przemoc, uczyniło życie milionów ludzi bezpieczniejszym. Wszystkie trzy opowieści są prawdziwe, wszystkie trzy są ciekawe, wszystkie są warte opowiedzenia. O ile dotąd wyraźnie dominująca była ta pierwsza, o tyle teraz obserwujemy przywracanie równowagi, które często wzbudza zaniepokojenie konserwatystów. W mojej ocenie – niesłusznie.
A to nie tak, że gdy zwiększy się rola jednej wersji historii, siłą rzeczy spadnie społeczne znaczenie reszty? Czy zysk jednych nie jest tutaj stratą drugich?
Bzdury warto obalać, a to, co było w opowieści o narodzie sensowne, tylko się wzbogaci i wyklaruje, gdy uzupełnimy nasze spojrzenie o postęp i emancypację.
Historia oglądana w trzech wymiarach będzie zawsze mądrzejsza od tej jednowymiarowej.
Widzę tu inny problem. Czy warto walczyć o nasze alternatywne opowieści o przeszłości? Niewątpliwie. Ale czy lepsza historia rozwiąże nasze współczesne problemy? Nie sądzę. Historia to jednak zawsze będzie teren, na którym najlepiej czują się konserwatyści.
To oni definiują swoje wartości i cele, opierając się na przeszłości. Siły progresywne nie powinny lekceważyć historii, ale jeżeli chcą wygrać, muszą przede wszystkim przekonać opinię publiczną, że przyszłość jest ważniejsza od przeszłości.
Czemu właściwie lewicowcy i liberałowie nie powinni lekceważyć historii, skoro to i tak nie jest ich teren?
U kolegów konserwatystów bardzo szanuję zasadę nazywaną płotem Chestertona. Chodzi o takie sytuacje, w których młodzi przychodzą do organizacji i pytają: „Czemu tu stoi ten płot?”. Odpowiedź brzmi: „Nikt nie wie, stoi tu od pokoleń”. Na to młodzi: „To go rozbierzmy!”. A starzy: „Nie ma mowy! Dopóki nie sprawdzicie, kto, kiedy i jak tu ten płot postawił, nie wolno wam go rozebrać”.
Zwykle warto obalać płoty i mury. Ale Chesterton przypomina: zanim to zrobisz, dowiedz się, czemu on tutaj stoi. Zrozumienie przyczyn obecnego stanu rzeczy jest warunkiem wprowadzania mądrych, skutecznych zmian. Musimy poznawać przeszłość i opowiadać o niej, ale – i to już maksyma progresywna – zawsze po to, by tworzyć lepszą przyszłość.
Przejdźmy więc do tego, jak obecnie wygląda lewicowe myślenie o przyszłości. Które jego składniki wydają ci się najciekawsze tudzież najskuteczniejsze?
Jak już wspominałem, kluczowe jest samo odzyskanie przyszłości jako punktu odniesienia. Postulują to
Nick Srnicek i Alex Williams w książce „Wymyślając przyszłość”, która niedawno ukazała się po polsku. To
jest fundamentalny problem współczesnych ruchów społecznych, ruchów masowego protestu: krytyka teraźniejszości może być porywająca i płomienna, ale nie zawsze daje się przekuć w konkretny plan – strategie i taktyki zmiany rzeczywistości i budowy lepszej przyszłości.
O tym rozmawialiśmy też w zeszłym roku, podczas debaty po premierze numeru Kontaktu zatytułowanego „Kryzys wyobraźni”. Wciąż mam poczucie, że znacznie łatwiej mi się myśli o tym kryzysie samym w sobie niż o jakichś rozwiązaniach. A to zgadzałoby się z twoją diagnozą.
Zawsze czuję się lepiej, analizując konkretne zjawiska kulturowe niż abstrakcyjne koncepcje. Dlatego spróbujmy przyjrzeć się na przykład trendom w popkulturze. W ostatnich latach wizje apokaliptyczne wygrały z katastroficznymi, a dystopia – z utopią.
Weźmy „Armageddon” z Bruce’em Willisem. W takich filmach mieliśmy do czynienia z bardzo czytelną wizją: ludzkość jest zagrożona, niebezpieczeństwo się zbliża, ale jeśli się zjednoczymy, jeśli zawierzymy nauce i rozsądkowi – temu, co w ludzkości najlepsze – zwyciężymy. Takie kino cieszyło się popularnością jeszcze pod koniec XX wieku.
Dziś dominują opowieści apokaliptyczne. Katastrofa już się wydarzyła lub jest nieunikniona. Czeka nas pustynia, powrót do bezwzględnej plemienności. To jest wizja bardzo prawicowa, zwłaszcza w sensie amerykańskim, oparta na paradygmacie neoliberalizmu i na Hobbesowskim wyobrażeniu wojny wszystkich przeciw wszystkim. Konflikt interesów jest ludzką naturą, przetrwają najsilniejsi, musimy bronić własnej grupy, lojalność nie może się rozciągać poza jej granice, bo na pustyni z „Mad Maxa” w końcu zabraknie wody, koniec tematu. Taki świat swoim sympatykom przedstawiał Donald Trump, a u nas – Konfederacja. Nie ma już wiarygodnych utopii, pozytywnych historii o technologii, która trwale zmienia los ludzkości na lepsze, prowadzi do emancypacji i zmniejszenia nierówności. Zamiast tego tworzymy wizje w stylu „Black Mirror”, sprzedające się dużo lepiej. Kiedy słyszymy o postępie technologicznym, kojarzymy go przede wszystkim z ograniczeniem wolności, zwiększeniem nierówności, cofnięciem emancypacji. W filmach apokaliptycznych i technologicznych dystopiach jest oczywiście sporo racji. Mogą być bardzo sensowną krytyką mechanizmów, które faktycznie istnieją. Niemniej kiedy dajemy się odciąć od optymistycznych wizji przyszłości, krytyka staje się jałowa. Przestajemy mówić: „Pora wymyślić inny model zarządzania sztuczną inteligencją”, „Pora wymyślić inny model zarządzania innowacjami w rolnictwie”, „Pora wymyślić inny model opłacania i gospodarowania w mediach społecznościowych”. Kiedy tracimy z oczu utopię, jedyną alternatywą dla dystopii stają się rozpacz i stagnacja. →
Jeżeli tak dla liberałów, jak i dla lewicowców sprawą zasadniczą jest odzyskanie przyszłości, to czym się różni ich stosunek do niej? Gdzie te wyobrażenia się rozbiegają, gdzie wchodzą w konflikt?
Opowieść liberalna zwraca uwagę na to, jak rozwój technologiczny prowadzi do wzrostu dobrobytu i poprawy ogólnej sytuacji ludzkości. Lewica podkreśla, że właściwe wykorzystanie technologii to przede wszystkim takie, które służy zmniejszaniu nierówności, a nie ich zwiększaniu. Liberałowie powiedzą: wymyślajmy nowe niskoemisyjne źródła energii, nowe leki, nowe szczepionki. Lewica przypomni: zadbajmy też o to, by dystrybucja tej energii była równa; by te szczepionki trafiły w pierwszej kolejności do najsłabszych i najbardziej potrzebujących; by nowe media, algorytmy i sztuczna inteligencja nie pogłębiały różnic w dostępie do wiedzy i badań, lecz odwrotnie.
A ci, którzy odnoszą korzyści z wynalazków, powinni też ponieść proporcjonalne koszty.
Jedni i drudzy mają rację?
Tak. Trzeba też powiedzieć uczciwie: jeżeli będzie spadać poziom złota w skarbcu, dostępność energii w gniazdkach i tempo rozwoju technologii medycznych, to będzie coraz mniej do dzielenia. Lewica ma tendencję do tego, żeby o tym zapominać. Gdy mówimy o degrowth, rezygnacji z wzrostu, zawsze musimy zadać sobie pytania: z czyjego wzrostu? Gdzie? Kiedy? Kiedy myślimy o ropie i energii elektrycznej, w pierwszej kolejności przychodzą nam do głowy bezsensowne loty samolotami w tę i z powrotem przez Atlantyk, jeżdżenie wielkimi samochodami i inne luksusy, ale to nie jest najważniejszy wpływ energii i ropy na nasze życie. Znacznie istotniejsze są lodówki, które zapobiegły psuciu się żywności i zmniejszyły skalę głodu w krajach najbardziej potrzebujących; samochody, które pozwalają na transport osób wcześniej najbardziej wykluczonych w obszarach peryferyjnych; pralki, które uwolniły kobiety od części prac domowych. Dlatego krytyka zachłanności nie może się przeradzać w fantazje o powrocie do przeszłości czy natury. Bo kiedyś było gorzej, a w stanie natury większość dzieci umierała przed ukończeniem piątego roku życia. Światło, klimatyzacja, sprzęt medyczny ratujący życie. Oto realny postęp i realna emancypacja.
A równocześnie wszystko to wynalazki z pierwszej połowy XX wieku. Nasuwa mi się tu na myśl krytyka sformułowana przez Davida Graebera. W „Utopii regulaminów” wskazuje on, że w ostatnim półwieczu – wbrew naszym nadziejom – nie powstało już tak wiele technologii, które w podobnym stopniu zmieniałyby rzeczywistość społeczną na lepsze.
Ale w ten sposób zapominamy o znacznej części ludzkości. Do większości świata te wynalazki dotarły dopiero w ostatnich kilkudziesięciu latach, czego efekt widać w najróżniejszych wskaźnikach. To, co dzieje się w ostatnich latach w wielu rejonach Azji czy Afryki, to są rzeczy bezprecedensowe.
Z perspektywy sytej europejskiej lewicy łatwo mówić, że wytwarzanie energii z węgla i ropy nas zabija. To prawda! Staniemy się jednak nieludzcy, jeśli nie będziemy przy tym pamiętać, że brak prądu zabija bardziej. I to zabija najsłabszych.
Smartfony mogą się nam kojarzyć z lajkami na Facebooku i śmiesznymi gierkami, niemniej w Afryce rozwój technologii mobilnych głęboko zmienił życie ludzi – dostęp do medycyny, dostęp do rynku… Jest taka świetna książka Dayo Olopade „The Bright Continent”, która ma już parę lat, ale dobrze pokazuje najróżniejsze formy innowacyjności mieszkańców Afryki. Po jej lekturze łatwo dojść do wniosku, że gdyby mieli takie same możliwości jak my, to zadziwiliby i Europę, i Amerykę, a pewnie też i Chiny.
Temu nie przeczę. Powiedziałbym jednak, że zasadnicze zmiany technologiczne nastąpiły wcześniej, a obecnie dokonuje się ich szersze rozpowszechnianie. Smartfon jest ważnym wynalazkiem, ale mimo wszystko chyba mniej ważnym niż internet?
Przypomnę, że jestem tylko semiotykiem. Nie znam się na Afryce, technologiach internetowych i ekonomii. Mogę pokazywać kulturowe mity i zwracać uwagę na to, o czym chętnie opowiadamy, a o czym zwykle milczymy.
Niemniej prace Mariany Mazzucato i kilku innych badaczy innowacyjności sugerują istotną różnicę między swego rodzaju „hardware’em” i „software’em” postępu.
Czyli między fundamentalnymi, materialnymi skokami technologicznymi a tworzeniem do nich umownie rozumianego oprogramowania, również społecznego – to jest nowych zastosowań, przyjaźniejszych interfejsów, zmniejszania rozmiarów i tak dalej. I rzeczywiście wydaje się, że zmiany w hardwarze zaszły zaskakująco wcześnie, a my teraz w wielu obszarach składamy w całość wynalazki, które w większości powstały kilka dekad temu. Lewicę z pewnością zainteresuje fakt, że te wielkie innowacje hardware’owe prawie zawsze inspirowało państwo. Ten „moloch”, który ma dziś w debacie publicznej taką złą prasę i którego zupełnie nie kojarzymy z innowacyjnością. Za to „sprytne” mniejsze podmioty rynkowe okazały się bardzo dobre w tworzeniu software’u. Wielkie wojskowe projekty stworzyły GPS i położyły podwaliny pod ekran dotykowy, ale to wolny rynek wymyślił smartfona, a teraz tworzy na niego miliony aplikacji, które radykalnie zmieniają relacje międzyludzkie, w tym stosunki na rynku pracy.
Pytanie, jak powinny się rozkładać zyski z takich software’owych wynalazków…
To znów pytanie do mądrzejszych ode mnie. Być może jednak te dwa nurty innowacyjności jakoś się uzupełniają.
Są też takie obszary, w których postęp niemal się zatrzymał. Gdyby kazano nam teraz korzystać z telefonów sprzed pół wieku, to pukalibyśmy się w czoło.
Tymczasem pierwszy Boeing 747 wzbił się w niebo, gdy w Białym Domu zasiadał Richard Nixon! Wiele wskazuje na to, że postęp w niektórych obszarach wyraźnie zwolnił wówczas, gdy uwierzyliśmy, że wszelkie innowacje może wytworzyć tylko wolny rynek.
Daliśmy się zwieść magii software’u i zapomnieliśmy o hardwarze. Dlatego nie powinniśmy traktować rozwoju techniki jako czegoś gwarantowanego. Trzeba myśleć o tym, skąd on się bierze, i budować dla niego warunki. To chyba kolejna istotna różnica między lewicą a liberałami, którzy zbyt często traktują postęp jako coś gwarantowanego i niezmiennego.
Żeby nie utknąć w mocno niedoskonałej teraźniejszości, potrzebujemy nowych, odważnych wizji przyszłości. Między innymi dlatego jestem wielkim fanem
Unii Europejskiej. Wspólnie jesteśmy potęgą! Nie musimy naśladować amerykańskiej czy chińskiej drogi postępu. Możemy wymyślić i wdrożyć europejski model sztucznej inteligencji, rolnictwa przyszłości czy rewolucji energetycznej, kładąc większy nacisk na sprawiedliwość czy prawa człowieka.
W lewicowym myśleniu o przyszłości Unii Europejskiej →także pojawia się wątek nierówności. Zarówno lewica,
jak i prawica (choć z innych powodów) mają powody do sceptycyzmu względem – powiedzmy – roli Niemiec.
Tutaj te trzy podejścia moglibyśmy zrekonstruować następująco. Prawica stwierdza: Unia składa się z państw i musimy dociążyć Polskę kosztem Niemiec, aby te kraje mogły rozmawiać na równym poziomie. Liberałowie mówią: Unia Europejska to jedna wielka rodzina, w której każdy obywatel jest ważny, a niezbyt istotny jest podział na państwa narodowe.
Lewica zwraca uwagę na podział na grupy: rolnicy polscy, francuscy, hiszpańscy stanowią jedną grupę, a superbogaci biznesmeni polscy, francuscy czy niemieccy – to zupełnie inna grupa.
Różnice między prawicową a lewicową wizją przyszłości są jasne. Czy w tym przypadku jest też możliwy jakiś rodzaj częściowego porozumienia?
Znów przywołałbym płot Chestertona. Konserwatyzm przypomina siłom progresywnym, jak niebezpieczne są rewolucje. Dzięki temu łatwiej wypracować wizję stopniowego, płynnego postępu. Gdybym miał zdefiniować swoją własną, prywatną ideologię, powiedziałbym, że jestem…
…gradualistą?
Nie, nawet nie. Antystagnatystą. Stagnacja jest fatalna, ale nie należy na nią odpowiadać rewolucją. Na rewolucjach tracą wszyscy, zwłaszcza najsłabsi. Oczywiście po jakimś czasie te negatywne skutki mogą minąć, ale gwałtowne przewroty są krwawe i wynoszą do władzy bardzo złych ludzi. Rewolucje są spektakularne, więc często przypisujemy im zmiany, które w rzeczywistości zachodziły przez dekady, po cichu. We Francji to nie rewolucja tak naprawdę przekształciła społeczeństwo, lecz epoka napoleońska, gdy (niektóre) rewolucyjne postulaty przekuto w codzienną rzeczywistość, tworząc dla nich ramy prawne czy infrastrukturę instytucjonalną.
Może jednak rewolucje pełnią istotną funkcję, jeśli chodzi o symboliczne zrywanie ze starym ładem? Lub jeszcze inaczej: może idea rewolucji jest potrzebna, nawet jeżeli sama rewolucja ostatecznie nigdy się nie dokona?
Być może rewolucje jako symbole są potrzebne. Mają sporo powabu. Dramatyczne wydarzenia sprawiają też, że ludzie uświadamiają sobie znaczenie wspólnotowości, działają bardziej kooperacyjnie. Ale to nie znaczy, że musimy topić świat we krwi, aby go naprawiać. Jako maszyny zmiany rewolucje są drogie i nieefektywne.
Nie mam pewności, czy to, co mówisz, dotyczy każdej rewolucji w dziejach. Ale nie jestem historykiem, dlatego spytam inaczej. Za takimi wybuchami zwykle stoi wielki gniew – jakie znaleźć dla niego ujście?
To nie jest tak, że ja nie szanuję gniewu. Że nie rozumiem tych, którzy mówią: „Trzeba obalić pomniki,
żeby o sobie przypomnieć”. Straszenie rewolucją, aby utrzymać status quo, nie ma nic wspólnego z antystagnatyzmem.
To jakie widziałbyś formy dla opowieści o lewicowym gniewie? Tych skierowanych w przyszłość?
Wydaje mi się, że gniew jest bardzo dobrą emocją, gdy dotyczy teraźniejszości. I trzeba go wyrażać, tak samo jak trzeba opowiadać ludową historię Polski, by odwojować przeszłość.
Ale na gniewie nie zbuduje się przyszłości.
Na czym więc? Na nadziei?
Nadzieja jest beznadziejna! Działa przez rok, dwa, a później ludzie mówią: zawierzyliśmy obietnicom i co?
Nie gniew, nie nadzieja. Czyli co?
Najbardziej lewicową emocją, jaką mogę sobie wyobrazić, jest poczucie, że stoimy w obliczu wyzwania. Liberałowie mówią: wpadnijcie na urodziny, będzie wielki tort. Prawica – wpadnijcie zjeść tort, nim Niemcy nam go zabiorą. Lewica powinna mówić: sąsiadowi huragan rozwalił stodołę, z okazji moich urodzin spotkajmy się wszyscy i naprawmy mu dach. Na świecie jest naprawdę dużo dachów do naprawienia.
Zmierzając ku końcowi: czy masz poczucie, że samo słowo „lewica” może się jeszcze w polskich warunkach dobrze kojarzyć?
Kto wie. Znowu nie jestem tutaj ekspertem, ale może lepszą drogą byłby jednak sojusz z liberałami pod wspólną flagą „obóz progresywny”? Tak w USA funkcjonuje Partia Demokratyczna – cokolwiek by o niej mówić, jakoś tam muszą się odnaleźć i lewicowcy, i liberałowie, nawet jeśli nie jest to łatwa koegzystencja. Być może w obliczu przytłaczającej dominacji prawicy, przy wszystkich różnicach, warto dziś powiedzieć: „Nie ma wroga na progresji”?
Mnie te różnice – w polskich warunkach – wydają się mimo wszystko zbyt duże. Ale zobaczymy. To jeszcze tylko zapytam wprost o twoją własną identyfikację. Jesteś gradualistą, antystagnatystą, ale czy bliżej ci do liberalizmu, czy do lewicy?
Taka autoidentyfikacja chyba nie ma wielkiej wartości. To jasne, że sam sobie wydaję się bardziej złożony, skomplikowany i subtelny niż ktokolwiek na świecie. Dlatego w tej kwestii wolę polegać na innych, a na łamach Kontaktu zostałem już kiedyś zdemaskowany jako liberał. Wprawdzie po „Turbopatriotyzmie” niejeden raz przyznano mi łatkę lewaka, ale to się chyba nie liczy, bo prawica ostatnio określa tak każdego, kto co rano nie przywdziewa husarskich skrzydeł na koszulkę z „żołnierzami wyklętymi”. Wierzę w postęp. Urodziłem się i wychowałem jako biały, heteroseksualny katolik w bogatym, europejskim kraju, jakim jest Polska. Moje myślenie jest na pewno przesiąknięte przywilejami związanymi z przynależnością do grupy dominującej. Nie będę sobie przyprawiał bardziej lewicowej gęby niż ta, na którą zasługuję. Więc chyba jestem libkiem. Ale przynajmniej się staram.
Fot. Mikołaj Starzyński Marcin Napiórkowski jest semiotykiem kultury i pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi blog mitologiawspolczesna.pl. Autor kilku książek, z których najnowszą jest „Turbopatriotyzm”.
Weronika Skierka instagram.com/weronika_skierka