6 minute read

Mona Chollet Władza bezdzietności

Władza bezdzietności

Ktoś może chcieć zostać rodzicem, a ktoś inny może tego nie chcieć dokładnie z tych samych powodów: pragnienia odgrywania jakiejś roli, wywierania na coś wpływu, odnalezienia własnej tożsamości, zbudowania z kimś bliskiej więzi, pogoni za przyjemnością czy nieśmiertelnością.

Advertisement

Mona Chollet Zofia Eufrozyna Kiljańska

Publikujemy fragment książki Mony Chollet „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet”. Przedruk w tłumaczeniu Sławomira Królaka dzięki uprzejmości Wydawnictwa Karakter, Kraków 2019.

Przed wybuchem wielkiej epidemii dżumy w roku 1348, która uśmierciła około jednej trzeciej populacji Europy, Kościół katolicki zachowywał względną obojętność wobec kwestii dzietności; może nawet uważał, że najlepiej byłoby nawrócić masy na wstrzemięźliwość seksualną. Potem jednak to się zmienia. Pod koniec XVI wieku franciszkanin Jean Benedicti zaleca niczym nieograniczoną rozrodczość, zapewniając rodziny, że podobnie jak w przypadku ptaszyn, „Bóg zadba o ich potrzeby”. Przyrost naturalny w Europie eksploduje w XVIII wieku, co jednak nie powstrzyma orędowników rozrodczości, niezbyt chwalebnie motywowanych. Pod koniec XIX wieku we Francji – gdzie sto lat wcześniej wskaźnik urodzeń się obniżył, inaczej niż w całej Europie – organizacje pronatalistyczne prowadziły swą działalność „w imię pokoju społecznego, interesu narodowego i ochrony rasy. Rywalizacja o zatrudnienie między rodzinami robotniczymi sprawia, że organizacje te są jeszcze bardziej aktywne: potrzeba większej liczby żołnierzy do prowadzenia wojen, gdyż ludność przybywająca z kolonii stanowi zagrożenie dla narodowej tożsamości”.

Z racji pewnego niezbyt trudnego do rozwikłania paradoksu troska o dobrobyt i poszanowanie życia leżą po stronie tych, którzy akceptują bądź zalecają ograniczenie liczby urodzeń. Polujący na czarownice nie wahali się torturować podejrzanych kobiet, nawet jeśli były w ciąży, ani mordować małoletnich czy zmuszać ich, by przyglądali się kaźni ich rodziców. W naszych czasach również trudno o coś bardziej fałszywego niż etykieta „pro -life”, którą szczycą się przeciwnicy prawa do aborcji. W przeważającej większości są oni również zwolennikami kary śmierci czy – jak w Stanach Zjednoczonych – swobodnego dostępu do broni (ponad piętnaście tysięcy ofiar śmiertelnych w roku 2017) i jakoś nie widać, by z równym zapałem sprzeciwiali się wojnom czy skażeniu środowiska, które – jak się szacuje – w roku 2015 odpowiadało za jeden na sześć zgonów. „Życie” obchodzi ich tylko wtedy, gdy można je obrzydzić kobietom. Natalizm bowiem to kwestia władzy, a nie umiłowania ludzkości. Dotyczy zresztą tylko „właściwej” kategorii kobiet: jak dowodzi historyczka Françoise Vergès, w latach 1960–1970 państwo francuskie, odmawiając prawa do

aborcji i antykoncepcji kobietom w metropolii, równocześnie zachęcało do tego w swych departamentach zamorskich: na Reunionie biali lekarze wykonali tysiące zabiegów przymusowej sterylizacji i aborcji.

Decyzja, by zerwać łańcuch pokoleń, może być sposobem na przywrócenie wartości swemu położeniu, przetasowanie kart w stosunku sił, pewną poprawę losu, powiększenie przestrzeni tu i teraz. W Stanach Zjednoczonych w latach dziewięćdziesiątych XX wieku badaczki Carolyn M. Morell i Karen Seccombe wykazały, że decyzja o nieposiadaniu dzieci nie jest zarezerwowana dla mniejszości kobiet z klas wyższych: spośród tych, z którymi Morell przeprowadziła wywiady, trzy czwarte pochodziło z klas ubogich bądź robotniczych. Wszystkie one zrobiły karierę i przypisywały swój awans społeczny własnej decyzji o rezygnacji z posiadania dziecka. Jedna z nich, Gloria, czterdziestotrzyletnia lekarka, deklarowała: „Gdybym była łagodna i uległa, to dzisiaj prawdopodobnie mieszkałabym na Florydzie z szóstką dzieci, byłabym żoną jakiegoś mechanika i zastanawiałabym się, z czego zapłacę kolejny rachunek. Nie tego chciałam”. Z kolei Sara, czterdziestosześciolatka wychowana w dzielnicy żydowskich imigrantów z Europy Wschodniej na południu Filadelfii, opowiadała: „To było właściwie jak życie w getcie, a ja chciałam wierzyć, że istnieje coś więcej, że jest coś lepszego. Odkąd skończyłam osiem czy dziewięć lat, zdarzało mi się znikać w ciągu dnia. Wsiadałam w tramwaj i jechałam do samego centrum miasta, wędrowałam aż do Rittenhouse Square, następnie wsiadałam w autobus jadący do Uniwersytetu Pensylwanii, tylko po to, żeby popatrzeć i przysłuchać się innemu życiu”. W roku 1905 pewna anonimowa amerykańska pracownica opieki społecznej, która podpisała się jako Bezdzietna małżonka, relacjonowała: „Stwierdziłam, że kobiety pozostawały zdominowane zawsze dlatego, że miały dzieci, a nie miały pieniędzy, posiadanie pierwszych bowiem uniemożliwia wejście w posiadanie drugich. Odkryłam, że pewna suma uczciwie zarobionych pieniędzy pozwoliłaby zyskać wolność, niezależność, szacunek dla samej siebie i możliwość dysponowania własnym życiem”. Odmowa macierzyństwa nie jest ponadto wyborem wyłącznie białych kobiet: spośród Afroamerykanek urodzonych między rokiem 1900 a 1919 jedna trzecia pozostała bezdzietna, co stanowi odsetek większy aniżeli wśród kobiet białych. […]

Nie sposób wytyczyć wyraźnej granicy między dwiema kategoriami: z jednej strony tymi, które i którzy nie mają dzieci, bo ich nie chcą, z →drugiej zaś tymi, które

i którzy je mają, bo ich chcieli. Niektórzy nie mają potomstwa, choć go pragnęli, z powodu niedostatków ekonomicznych bądź na skutek okoliczności, jakie zaszły w ich prywatnym życiu; inni godzą się na dzieci, choć tak naprawdę nie mieli ich w planach, tym bardziej, że na płaszczyźnie kulturowej aborcja nadal pozostaje czymś w ograniczonym stopniu uprawnionym: nawet jeśli jakieś pary nie są przeciwnikami prawa do aborcji, mogą być jej niechętne, jeśli mają stabilną sytuację ekonomiczną i uczuciową, która pozwala im zachować ciążę. Ponadto, zważywszy na wszechobecną propagandę na rzecz rodziny, można zakładać, że ogromna liczba rodziców raczej będzie ulegać presji społecznej niż realizować własne plany. „Sądzę, szczerze mówiąc, że dzisiaj chęć posiadania dziecka jest w dziewięćdziesięciu procentach społeczna, a w dziesięciu subiektywna i spontaniczna” – twierdzi Sandra, jedna z kobiet świadomie wybierających bezdzietność, z którymi wywiady przeprowadziła Charlotte Debest. (Jestem otwarta na dyskusję nad tym procentowym podziałem). Można jednak przypuszczać, że na początku u każdego istnieje chęć bądź niechęć do posiadania dziecka – niezależnie od przyszłych losów owej chęci czy niechęci – a dopiero potem wspieramy się mniej lub bardziej jasno wyłożonymi argumentami za albo przeciw. Tego rodzaju nastawienie rodzi się ze złożonej i tajemniczej alchemii, obracającej wniwecz wszelkie uprzedzenia. Mając nieszczęśliwe dzieciństwo, można albo dążyć do jego symbolicznej naprawy, albo przestać się nim zadręczać. Mając radosny i optymistyczny temperament, można chcieć pozostać bez potomstwa, będąc osobą depresyjną, można go pragnąć. Nie sposób przewidzieć, na którym polu zatrzyma się to wielkie koło ruletki uczuć. „Ktoś może chcieć zostać rodzicem, a ktoś inny może tego nie chcieć dokładnie z tych samych powodów: pragnienia odgrywania jakiejś roli, wywierania na coś wpływu, odnalezienia własnej tożsamości, zbudowania z kimś bliskiej więzi, pogoni za przyjemnością czy nieśmiertelnością” – zauważa Laurie Lisle. Co więcej, istota ludzka zdolna jest do cudownych czynów, ale także do nieprawdopodobnych okrucieństw; życie jest piękne, ale ciężkie, ale piękne, ale ciężkie, ale piękne, ale ciężkie i co najmniej nachalne i aroganckie jest osądzanie kogoś z powodu tego, że woli trzymać się tego, co „piękne”, albo pozostać przy tym, co „ciężkie”, a także tego, czy zdecyduje się to przekazać dalej, czy też nie. […]

W trakcie pewnej konferencji, gdy skończyłam właśnie wywód, w którym domagałam się oddzielenia losu kobiety od macierzyństwa, kolejny jej uczestnik, lekarz specjalizujący się w problemach związanych z niepłodnością, z poważną miną rozpoczął swe wystąpienie od stwierdzenia, że pacjentki wysłuchałyby moich tez „z ogromnym bólem”. Zdumiało mnie to. Wydawało mi się bowiem, że mogłyby one być dla nich całkiem przydatne, gdyby ostatecznie nie udało im się zajść w ciążę;

musiałyby wówczas uporać się z żalem, że nie mogły spełnić swego pragnienia, czemu jednak niekoniecznie musiałoby towarzyszyć poczucie, że są kobietami w jakimś sensie wybrakowanymi czy ułomnymi. Wielu lekarzy pozwala sobie na prawienie morałów kobietom, które nie chcą mieć dzieci, wmawiając im, że „powinny pomyśleć o tych, które mieć ich nie mogą”. A przecież „macierzyństwo to nie układ naczyń połączonych” – jak przypomina Martin Winckler w swej książce poświęconej przypadkom przemocy i złego traktowania pacjentów przez lekarzy we Francji. Jasne, że kobieta, której z trudem przychodzi zajście w ciążę, może niekiedy odczuwać zazdrość wobec tych, które gardzą samą taką możliwością, jednak dwie sekundy zastanowienia wystarczą jej, by rozpoznać nieracjonalność takiego sposobu myślenia: zmuszanie samej siebie do urodzenia dziecka z szacunku do osoby, której się to nie udaje, doprowadziłoby jedynie do pomnożenia nieszczęścia. Każde inne rozumowanie pociąga za sobą konieczność uznania kobiet za wymienialne reprezentantki tego samego gatunku, zamiast traktowania ich jako pojedynczych osób, obdarzonych charakterem i mających własne pragnienia.

W przedruku pominęliśmy przypisy i zachowaliśmy pisownię oryginalną. Tytuł, lead i skróty pochodzą od redakcji. Mona Chollet jest francusko-szwajcarską dziennikarką i eseistką związaną z pismem „Le Monde diplomatique”. Napisała kilka książek poświęconych feminizmowi i współczesnemu imaginarium.

Zofia Eufrozyna Kiljańska instagram.com/zochakiljanska

This article is from: