7 minute read
Włoska historia
torcik z bakłażana
Trudno ocenić czy bardziej romantycznym miastem jest Paryż czy Wenecja? Pytanie, czy w ogóle warto to oceniać? Niewątpliwie gdy tylko wspominam Italię na myśl przychodzi mi… Pasta.
Advertisement
Makaron ma w sobie coś, co sprawia, że kochają go dzieci i dorośli. Jest też elementem często powtarzającym się w filmach traktujących o miłości.
Być może jego tajemnicą poza fenomenalnym smakiem jest prostota wykonania, a to trochę tak jak z miłością, czym prostsza tym więcej w niej smaku.
Włoska historia
torcik z bakłażana
Składniki potrawy:
• 1 świeży podłużny, fioletowy bakłażan • 1 opakowanie pomidorów pelati • 2 ząbki czosnku
• 2 kulki mozzarelli
• sól, pieprz
• świeża bazylia
• mąka pszenna
• masło klarowane
• patyczki do szaszłyków lub wykałaczki
Przygotowanie:
Bakłażan jeśli jest młody nie wymaga zabiegów przygotowawczych, jeśli jednak znajdują się w nim ciemne pestki lub też miąższ nie jest zwarty i jednolity, trzeba takiego bakłażana przygotować do dalszej obróbki: bakłażan potnij w poprzek na talarki grubości 1 cm, obsyp solą gruboziarnistą, pozostaw na 30 min, sól spowoduje wypłynięcie części soków z warzywa jednocześnie usuwając z niego nieprzyjemną goryczkę.
Talarki przepłucz pod bieżącą wodą, osusz ręcznikiem papierowym, następnie obtocz w mące i smaż na patelni z rozgrzanym do 170°C masłem klarowanym, gdy będą złociste, zdejmij z patelni i ułóż na ręczniku papierowym.
Mozzarellę pokrój w plastry.
Ułóż plaster mozzarelli na talarku bakłażana, na mozzarelli ułóż listek świeżej bazylii i przykryj kolejnym plastrem bakłażana, połącz ze sobą wykałaczką lub patyczkiem do szaszłyków.
Na jednym patyczku umieść 3 warstwy składające się z bakłażana, mozzarelli i bazylii.
„Torciki” umieść na blasze wyłożonej pergaminem i wstaw na 10 minut do piekarnika nagrzanego do 220°C.
W międzyczasie w rondelku przygotuj sos ogrzewając krojone pomidory z puszki wraz z zalewą, przeciśnięte dwa ząbki czosnku doprawiając odrobiną soli i pieprzu.
Torcik serwuj na sosie pomidorowym, koniecznie ze szklanką lekkiego piwa.
KRYSTYNA MAZURÓWNA · artystka
PIWO… LEKKIE, BIAŁE PIWO.
Gdy z nieba bucha piekący żar, gdy temperatura wokół staje się trudna do zniesienia, gdy zasycha nam w gardle, mimo litrów pochłanianej wody, która nam bulgocze w brzuchu, nie dając wciąż wrażenia zaspokojenia upartego pragnienia, jedynym ratunkiem jest – piwo. Coś magicznego ma ten trunek, że – zwłaszcza w tych okolicznościach – wydaje się w cudowny sposób gasić pragnienie, łagodzić skutki upału i, ogólnie mówiąc, pomaga nam przetrwać. Złoty, lekko gorzkawy płyn, mimo – na szczęście, niezbyt wielkiej – zawartości alkoholu, stawia nas na nogi i przywraca uśmiech na spieczone wargi.
Wprawdzie nie jestem nałogowym piwoszem, raczej już – ulegając kulturze gastronomicznej francuskiej – popijam sobie dobre winko do każdej kolacji, co stopniowo pewnie wtrąca mnie w łagodny, ale pewny stan alkoholizmu – no, ale właśnie w okresie letnim, sporadyczne wypicie sobie niedużego kufelka piwa zaliczam do rzadkich, i może przez to jeszcze cenniejszych przyjemności życiowych.
A przecież przez długie lata piwo kojarzyło mi wyłącznie się z brzuchatymi grubasami, wystającymi długimi godzinami pod budkami z piwem. Słownictwo tych pijących, w miarę ilości opróżnianych butelek, stawało się – by to tak delikatnie określić – coraz to mniej wyszukane, a nawet wręcz bardzo wulgarne. Dlatego też pewnie ani złorzeczący często – gęsto rodacy w szponach piwnego nałogu, ani pity przez nich napój nie wydawał mi się nigdy czymś szlachetnym. Dopiero niedawno odkryłam różnorodność proponowanych mark, smaków i gatunków tego płynnego złota, jak nazywają piwo Francuzi, i zaczęłam doceniać w całej pełni jego bogatą gamę walorów smakowych. Cóż, chyba inna, jakaś bogatsza i głębsza kultura picia... Więc i ja - za pomocą kilku czy kilkunastu kolejnych piwnych doświadczeń, zaczęłam sobie tę kulturę wyrabiać. Okazało się, że obok piwa ciemnego i jasnego, które znałam od zawsze, polubiłam bardzo także piwo białe - leciutkie, delikatne, o bardzo wyrafinowanym smaku. Przepadam też za piwem w kolorze lekko czerwonawym a o smaku wiśni, no i w ogóle za celebrowaną degustacją coraz to nowo odkrywanych przeze mnie licznych innych gatunków. W Paryżu, obok niezliczonej ilości barów, kafejek i drugstorów
gdzie można popijać szereg różnych rodzajów tego szlachetnego napoju, istnieje kilka pijalni specjalizujących się wyłącznie w piwie - jednym z takich miejsc jest bar „Pod papugą” obok bulwaru Saint Germain, gdzie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę można delektować się którymś z sześćdziesięciu kilku proponowanych tu jego odmian. Są tu piwa francuskie, oczywiście belgijskie i kanadyjskie, ale też i czeskie a nawet i polski „Zywiec”. Można je połknąć w pośpiechu, biegnąc z jednego spotkania zawodowego na drugie, przysiadłszy na chwileczkę przy którymś ze stolików na ulicy przed barem, można degustować kilka kolejnych piwnych rodzai siedząc godzinami w którejś z długich, mrocznych sal tego lokalu, albo i – późno w nocy czy też wczesnym rankiem – sączyć piwko w podziemiach, w gotyckiej piwnicy, w towarzystwie wielkiej, kolorowej papugi, która prowadzi długie rozmowy z gośćmi, dogadując im w kilku językach. Podobno picie dużej ilości piwa ma zbawienny wpływ na choroby nerek? Wprawdzie – przynajmniej, z tego, co wiem, póki co mam nerki bezwstydnie zdrowe, ale na wszelki wypadek można przecież zapobiegawczo wychylić kufelek od czasu do czasu... Zresztą prawdziwe piwsko jest dla mnie zbyt mocne, wprawdzie wspaniale gasi pragnienie, ale powoduje u mnie też nagłe, a silne zawroty głowy – więc często ograniczam się do zamawiania „panache”, czyli piwa, zmieszanego pół na pół z lemoniadą, „monaco” kiedy to do piwa z sokiem dochodzi lemoniada, albo modnego „tanga” – piwka z sokiem malinowym... Mój syn, Kasper, też lubi sobie od czasu do czasu strzelić kielich albo i kufel piwa. Podczas naszego wspólnego pobytu w Londynie, namówił mnie na odwiedzenie jednego z licznych tam drugstorów – jak to, powiedział, być w stolicy Anglii i nie posmakować angielskiego piwa, tudzież atmosfery barów angielskich? Zeby nie okazać się głupią ignorantką, z zapałem zgodziłam się więc na odwiedzenie takiego przybytku, wypełnionego zresztą głównie mężczyznami, i ze swadą stałej bywalczyni zamówiłam pintę piwa... Przyniesiono mi olbrzymie kuflisko, które trochę mnie przeraziło swoimi rozmiarami, ale po spróbowaniu, uspokoiłam się, a nawet ucieszyłam: „Ach, jakie to smaczne piwko, takie leciutkie!” – wykrzyknęłam w stronę dziecka, bardzo zadowolona. Kasper z wrodzoną sobie małpią złośliwością ( po kim on to ma? Bo nie po mnie!) spojrzał tylko na mnie z ukosa, uśmiechnąwszy się zjadliwie. Dopiero po wyduldaniu całego wielkiego kufla, gdy przyszło do wstawania ze stołka, okazało się że piwko było owszem, słodziutkie - co pomyliłam z lekkim – ale poszło natychmiast nie tylko do głowy, ale i w nogi. Stanęłam z trudem, kolebiąc się lekko, a żeby ruszyć w kierunku lotniska, musiałam się mocno ucapić mego pierworodnego. Dopiero w metrze zaczęła się tragedia – Kasper pierwszy zjechał po stromych, niezwykle wysokich schodach ruchomych, z dołu wzywając mnie do siebie. Desperacko wykonałam sus do przodu, i – oczywiście wywaliłam się jak długa, a właściwie nie bardzo jak długa, bo stoczy
łam się na sam dół raczej jak kula armatnia, wykonując po drodze cały szereg koziołków i przewrotek. Ludzie patrzyli na mnie przerażeni, oba rozszarpane kolana broczyły krwią, rajstopy natychmiast puściły cały szereg oczek w dół i w górę, ja trochę tylko otrzeźwiałam a moje dziecko wyło z radości, zalewając się łzami ze śmiechu: „Leciutkie? Mówiłaś, że to piwo było leciutkie? Jesteś tego wciąż pewna?” Od tej pory jestem pewna, że przy piciu piwa należy się mieć na baczności, a na współczucie rodziny w razie tragedii raczej liczyć nie należy... Kasper nadal lubi sobie wypić piwko od czasu do czasu, mimo moich przestróg, że od picia piwa ma się powiększone serce, duże brzuszydło i można, zanim się człowiek obejrzy, szybko zamienić się w otyłego grubasa. Twierdzi, że wielkie serce jest ogólnie cenione, a tak naprawdę, to on chciałby być starym, grubym człowiekiem, bo tacy grubi są zawsze sympatyczni i ogólnie lubiani. Nic przyjemniejszego, niż taki jowialny łysoń – mężczyźni nie widzą w nim rywala, traktują go więc z protekcjonalną dobrotliwością, za to u pań taki pulchny okaz wzbudza chęć troskliwej opieki i uczucia matczyne, które łatwo przekształcić można w lekko kazirodcze, czyli ogniste... Ale na razie daleko mu do łysiny, ma zresztą więcej włosów na czubku niż po bokach głowy, które starannie i często goli. Szczęście, że go wciąż chce jego ogolona na zero narzeczona, takiego jaki jest, niezbyt grubego, niezbyt łysego i niezbyt kochającego matkę. Zresztą, czasem mu to usiłuję wypominać: „Kasper, przecież ty matki nie kochasz!” „Oczywiście, mamusiu, masz rację, a bo co?” Skaranie boskie z tymi dziećmi, chyba pójdę sobie wypić małe piwko, żeby się tym nie zmartwić. O, już wiem – zaproszę na to piwo mego Prawdziwego Mężczyznę, właśnie zostawił mi wiadomość na sekretarce, że chciałby się ze mną zobaczyć...