18 minute read
transformacje, kontestacje (część I: do Marca 1968) „Chłopak z Zaniemyśla” wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim
„Chłopak z Zaniemyśla” – wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim
Fot. A. Strzelecki
Advertisement
Wszyscy moi bliscy musieli czekać na śmierć. Wiedziałem, że w karetce, która opuszcza mury więzienia w Środzie, jest mama, jej siostra i brat. No i biegłem oczywiście za tą karetką. Oni coś mówili, ja niewiele słyszałem. Biegłem, dopóki nie opadłem z sił…
Ze Stefanem Mroczkowskim, twórcą kultury studenckiej w Poznaniu w latach 50. i współtwórcą Telewizji Polskiej w Poznaniu rozmawia Piotr Bojarski1 .
Piotr Bojarski: Urodził się Pan w Zaniemyślu 90 lat temu, 10 maja 1930 roku. Jakie wspomnienia utkwiły na zawsze w Pana pamięci z tych pierwszych lat życia?
Stefan Mroczkowski: Na świat przyszedłemwdomumojejmamy,zogrodem.Itaksię jakoś w moim życiu ułożyło, że Zaniemyśl to jakbynawiaspoczątkowymojegożywota.Iże ten nawias składa się z drzew. Moją pracę zawodową skończyłem wraz ze śmiercią „mojego”dębu,jednegospośróddębówrogalińskich. Natomiast początekstanowiły gruszewogrodzie mojej mamy. Bo to właśnie pod winówką ojciecpowiedziałmamie,ocomuchodzi,pod cukrówką został słodkim owocem obdarowany, a pod ulęgałką urodziłem się ja. I tak dotąd ten ogród pamiętam w sposób smakowy. Smacznebyłytegruszeismacznebyłowogóle to całe otoczenie, w którym miałem przyjemność dorastać. Ojciec – poza autorstwem – niewiele w tym pomagał, ponieważ zmarł, kiedymiałem2lataiwzasadziewszystkobyło w rękach mamy. I dalszego krewnego, który zajmował się nie tylko ogrodem, ale i kozami. Bo na kozim mleku byłem wychowany ionomidodziśbardzosmakuje.StryjIgnacy, jak go umownie nazywam, zajmował się tym ogrodem.Miałteżswojetowarzystwo.Czasami odwiedzał go niejaki Loga, panowie dobywali tabakiery, częstowali się, kichali, potem otwieralibuteleczkęi–cobyłowtedydlamnie dziwne – stawali się coraz weselsi. Wizyty tego Logi polegały jednak głównie na tym, że on targował z moim stryjem flintę, trzymaną przez stryja w komórce, w której pomieszkiwał. A Loga miał rozliczenia z przekupniami jaj, którzy zaczepiali jego córkę. Nie miał się imczymzrewanżować–iczekałnadobrąokazję,byzdobyćflintę.Aletadobraokazjajakoś nie chciała nastąpić.
Najważniejszymdlamniedniembyłaniedziela.TegodniaprzyjeżdżałodonaszeŚrody powózkąrodzeństwomojejmamy:jejmłodsza siostra i jeszcze młodszy brat. Zapach, który mi się kojarzył z tym moim dorastaniem, to był zapach bielizny pościelowej, którą moja mama prała w czystych wodach Jeziora Raczyńskiego, potem rozkładała na bardzo czystej trawie, polewała z konewki wodą i to się nazywało bielenie. Potem szliśmy do domu, towarzyszyłem również mojej mamie w maglu. I zapach tej pościeli, smak tego ogrodu, to było moje dzieciństwo.
Największą tajemnicą tego okresu była dla mnie Wyspa Edwarda. Jeden z braci mojego ojca, zresztą Edward, który prowadził wyszynk, wynajmował wyspę na okres wiosenno-letni, wykorzystując piękny szwajcarskidworekRaczyńskiego.Ciekawostka:natej wyspie były również jednoosobowe łazienki, czyli kabiny nad wodą, zamykane na klucz, a odgrodzone od sąsiedniej kabiny płotem wchodzącym kilka metrów w jezioro. Na tę
1 Wywiad został nagrany i opublikowany przez Poznańskie Archiwum Historii Mówionej (www.historiamowiona.poznan.pl).
wyspę przedostawaliśmy się promem, wówczas łańcuchowym. Trzeba było to zrobić wysiłkiem męskich ramion. Jeśli zaś było mało osób, to przyjeżdżał łódką taki Charon, gadający sam do siebie. Ani on, ani przewożeni przez niego ludzie nie rozumieli, o co mu de facto chodziło.
P.B.: Bardzo wcześnie, w wieku dwóch lat, stracił Pan ojca. Dlaczego? Jak?
S.M.: Mówiono, że ojciec miał coś z nerkami. Wówczas były to sprawy nieuleczalne. Ale słyszałem też, że kiedy ojciec był na Iwojnieświatowej,znalazłsięwoddzialeużywającym gazów bojowych – i to mogło mieć wpływ.Trudnomidokładnieodpowiedziećna topytanie,bokiedyzacząłemsiętyminteresować, nie było już kogo zapytać. Była to nagła śmierć. Ponieważ tak się złożyło, że grób ojca to było jedyne, co mi po krewnych pozostało, spotykam się z nim przynajmniej raz w roku.
P.B.: Skoro już jesteśmy przy rodzicach… W swoich spisanych wspomnieniach nie omieszkał Pan wspomnieć o laniu, jakie odebrał od mamy szpicrutą za wyprawę do nieczynnej żwirowni.
S.M.: Byłem ukochanym dzieckiem cioci Wery, bo byłem jedynakiem. I wuja Mariana, który był z zawodu rymarzem. Zawsze w niedzielę przywoził mi jakąś część swoich wyrobów. I tak przywiózł mi kiedyś szpicrutę. Dostałem nią jedyne lanie od matki, albowiem bez zapowiedzenia oddaliłem się do żwirowni. Potem widziałem, że bardzo tego żałowała, bo nie zdawała sobie sprawy, co takiego ta szpicruta może na ciele zostawić.
P.B.: A potem przyszedł czas przeprowadzki do miasta.
S.M.:Kiedyosiągnąłemwiek6lat,mama zadecydowała, że nauki będę pobierał w dużym mieście. Wtedy chodziło o Środę. Sprzedała dom, de facto piękną wiejską chałupę i kupiła dom w Środzie. Przeprowadziliśmy się do miasta.
Dużą rolę w przeprowadzce odegrał nośpłat,czyliprzenośnyhandlarz.NadnasząchałupąwZaniemyślugórowałbowiemprzepastny strych. I ten handlarz wywoził znajdujące się na nim dobra, by na końcu rozliczyć się z mamą. Pamiętam, że na koniec zostawił mi strzelające korki.
Ale ta cała przeprowadzka to była tragedia stryja Ignaca. Bo tu, w Zaniemyślu, to on miał co robić: zajmował się ogrodem, kozami, przyjmował znajomego. Zresztą on potem długowŚrodzie niepożył – przeniósłsiętam, gdzieznajdowalisięjużjegowszyscyznajomi.
Pierwsze, co odwiedziłem w Środzie, to był salon fryzjerski. Wcześniej byłem ostrzyżony na pazia, mama ubierała mnie w marynarskie płaszczyki i koszulki. Natomiast po wizycie w salonie wyszedłem zupełnie innym człowiekiem, uczniem pierwszej klasy szkołypodstawowej.UczyłnaspanKościelny, wmiędzyczasieciociaWerawyszłazamąż,za inżyniera rolnictwa z Poznania, który był naczelnikiemstacjiBiałystok.Tamteżspędziłem lato 1939 roku, po drodze zresztą zwiedzając Warszawę. Do stolicy zawiozła mnie mama, tamodebrałmniejwuj,pokazałnamGróbNieznanego Żołnierza i Łazienki. Zapamiętałem tamgłówniewartownikaprzedMinisterstwem Wojny, patrzącego raz w lewo, raz w prawo.
P.B.: Czy Pan jako dziecko wyczuwał atmosferę zbliżającej się wojny?
S.M.:Wostatniejchwiliprzedwojnąwróciłem do Środy. Brata matki – wuja Mariana – już nie było, bo ludzie zaczęli uciekać na wschód. Pamiętam szyby okien zaklejone tasiemkami.Wewrześniubyłodziwneporuszenie.Będącudziadkaniedalekorynku,oglądałemplutonWehrmachtu,któryokrążyłrynek, postawił karabiny w kozły i żołnierze zapalili papierosa.Natympolegałosymbolicznezajęcie miasta. Niestety, parę dni później Niemcy rozstrzelalinarykuzakładników.Nasoczywiście z mamą wyrzucono z naszego domu, zamieszkaliśmyudziadka.Wmiędzyczasiewuj wrócił z ucieczki. Okazało się, że dotarli do Warszawy,tamprzeżyliwpiwnicachbombardowanie i wrócili do domu. Tak to wyglądało.
P.B.: A Pan zaczął chodzić na tajne komplety. Jak to się zaczęło?
S.M.:Kompletyodbywałysięwdomunauczyciela, który odważył się zaproponować je kilkorgu rodzicom. Zaczęliśmy przerabiać
programtrzeciejklasy.Aletajnekompletynie trwały długo. Ci, którzy skończyli dwie klasy szkoły podstawowej, spotykali się przez kilka tygodni ze swoim nauczycielem. Niestety, rodzice innych moich kolegów bali się represji, szczególnie po egzekucji zakładników.
P.B.: Proszę opowiedzieć o rodzinnej tragedii, która Pana spotkała.
S.M.: Ciocia z wujem przyjechali do nas przez zieloną granicę z Białegostoku. A wuj Marian wrócił z ucieczki. Cieszyliśmy się, że znowu jesteśmy w komplecie, zapamiętanym z Zaniemyśla. Wydawało się, że wszystko się jakoś ułoży, że jakoś przeżyjemy. Przeżyliśmy razem jedne święta, drugie. Wtedy nastąpiła jednak straszna rzecz: denuncjacja Polaka, który chciał narzucić mojemu wujkowi małżeństwo z jego wychowanką. A ponieważ wujkowi nie było do tego spieszno, Polak ten zagroził, że doniesie komu trzeba, gdzie wuj ukrył skóry z warsztatu rymarskiego. Mama prowadziła sklep z tzw. towarami krótkimi. Panowało wtedy przekonanie, że wojna nie potrwa długo, atrzebamiećczym handlować, z czego żyć. I dlatego wuj te wszystkie rzeczy ukrył na strychu.
Ten człowiek, inwalida z pierwszej wojny światowej, zaczął wuja szantażować: jeśli nie ożeniszsięzmojąwychowanką,tojazameldujęotymkomutrzeba.Itakteżzrobił.Pewnego rankaprzyszładonasgrupaNiemców:byłpolicjant,byłTreuhänder,ioczywiściewiedzieli, gdzie co jest schowane. Na domiar złego tuż przedtem było świniobicie, a rewizja doprowadziłateżdoodkryciasportowejbroniwuja, ukrytejwchlewiku.Niemcywszystkicharesztowali i odprowadzili do więzienia.
Po kilku dniach odbył się Sondergericht, czyli sąd specjalny i wszyscy zostali skazani na karę śmierci. Zostałem sam w dużym domu. Akurat wtedy zacząłem czytać Sienkiewicza i po paru dniach przyszedł do mnie kuzyn,synbrataojca.Izaproponował,żebym zamieszkałznimi.Mamwoczachtakąscenę, której nigdy nie zapomnę: szedłem przez rynek z kuzynem, ciągnąc czterokołowy wózek zmoimcałymdobytkiem–abyłanimpierzyna.Przeniosłemsięwięcdorodzinybrataojca. RządziłatamciociaJózia.Takzacząłsięnowy etap mojego życia.
P.B.: Ostatnie wspomnienie związane z mamą?
S.M.: Po aresztowaniu całej mojej rodziny ze strony matki osadzono ich w więzieniu w Środzie. Dowiedziałem się wtedy, że z jednego podwórka, które przylegało do ściany więzienia, można porozmawiać z osadzonymi. Chodziłem tam i wydawało mi się, że słyszę głos mamy. Nie wiem, w jaki sposób, ale dowiedziałem się o rozprawie sądowej, która trwałabardzokrótko.Jaksiępotemdowiedziałem z relacji innych – bo mnie tam nie wpuszczono – sąd obrażał oskarżonych wulgarnymi słowamiipogodziniezasądziłdlawszystkich kary śmierci. Dowiedziałem się, kiedy będą te egzekucje [11 lipca 1942 roku – red.]. Moi bliscy musieli czekać na śmierć. Wiedziałem, że w karetce, która opuszcza mury więzienia w Środzie, jest mama, jej siostra i brat. No i biegłem oczywiście za tą karetką, oni coś mówili, ja niewiele słyszałem. Biegłem, dopóki nie opadłem z sił…
Potem były dni nadziei. Minął miesiąc, a kiedy minął drugi, zaczęliśmy się łudzić, że może tę karę w jakiś sposób zamieniono. Że może będzie dożywocie. Ale pewnego dnia dostałem list od mamy. Okazało się, że był to jej ostatni list. „Kochany synku, jutro muszę rozstać się z tym światem. Przyjęłam komunię, nie zapomnij o mnie przy wieczornej modlitwie”.
Chodziłem z tym listem w kieszeni na pewnoprzezkilkamiesięcy,dopókisięprawie nie rozpadł. Był to jakiś taki kontakt z mamą. Jednocześnie wyobrażałem sobie, co oni myśleli. Co myślała moja mama, kiedy wchodziła do celi straceń. Wyrok wykonano na Młyńskiej w Poznaniu. To była śmierć na gilotynie.
Próbowałemsiępóźniejdowiedzieć,gdzie są prochy straconych. Niespecjalnie mi się to udało. Więc pierwszego listopada zawsze zapalałem świeczkę pod tą gilotyną, wystawioną w Forcie VII. Dopóki wolno było to robić – bo pod nią zapalano więcej lampek. Ale potem przenieśli tę gilotynę gdzie indziej – i na tym mój kontakt się urwał.
Zapalając lampki na grobie ojca, którego znałemtylkozdzieciństwa,zapalamteżsymboliczne światełka dla mamy.
P.B.: To okrutny paradoks: z powodu denuncjacji przez Polaka stracił Pan matkę, a z kolei dzięki pomocy folksdojcza uniknął Pan wywózki na roboty przymusowe.
S.M.: No niestety, tak rzecz wyglądała. Polak zadenuncjował moich bliskich, że ukrywają skóry i towary ze sklepu tekstylnego. A w tym, że nie wywieziono mnie do Rajchu na zniemczenie, pomógł folksdojcz, zresztą znajomy rodziny. Pomógł mi w ten sposób, że zatrudnił mnie w stolarni, w której był księgowym. Ta stolarnia się nazywała Bau- und Möbeltischlerei Otto Meihoffer. On był Niemcem z osiedleńców niemieckich znad Morza Czarnego. I kiedy ktoś zapytał, co się dzieje z tym chłopakiem, który został po tych straconych, on odpowiedział, że pracuje zawodowo. W wieku 12 lat byłem tam Laufbursche, czyli chłopcem na posyłki. A ponieważ bardzo się starałem i właściciele byli ze mnie zadowoleni, awansowałem. Zostałem Bürokraft, czyli pomocą biurową. Umiałem wystawiać rachunki w języku niemieckim.
P.B.: W tej stolarni pracował Pan do 1945 roku?
S.M.: Do wyzwolenia. Niemieccy właściciele uciekli. Kiedy tam przyszedłem i nie zastałem żadnego z nich, przyszedł człowiek, który musiał pochować swojego krewnego. Więc jako niespełna 15-latek sprzedałem mu osobiście trumnę za 25 marek. Bo ta stolarnia wcześniej robiła krzesła dla Baltendeutschów, czyli Niemców znad Bałtyku. Natomiast z resztek desek powstawały trumny dla Polaków. To były zwykle deski zmurszałe wśrodku,którejedenzpracownikówmalował na kolor dębowy. Poszedłem kiedyś na jeden pogrzeb. Kiedy taką trumnę przysypano ziemią do połowy, to wszystko klapnęło. Deski nie wytrzymały ciężaru ziemi.
Po wyzwoleniu zakład ten przejął jeden zpolskichstolarzy,którywczasieokupacjibył w niej pracownikiem najemnym.
P.B.: Jak wyglądało wejście Rosjan do Środy?
S.M.: Jak już wspomniałem, niemieccy właściciele stolarni uciekli. Pani Stenzel, właścicielka piekarni, w której pracowali moi kuzyni, również. Piekarnię objął radziecki komendant wojenny miasta i ona piekła pieczywo dla Armii Czerwonej.
Zanim jednak do tego doszło, na naszym podwórku pojawiły się dwa samochody z niemieckimioficerami,kompletniepijanymi.Oni zdawali sobie sprawę, że wojnę przegrali i cofalisięnazachód.Spędziliunasnoc,ranospokojnie zapakowali się do samochodu i wyjechali,zostawiającszablę.Zapewneskradzioną z jakiegoś muzeum, bo bogato inkrustowaną. Potem się okazało, że jednak wyrządzili nam szkodę: musiało ich suszyć, bo opróżnili nam piwnicę z kompotów.
Noapotemzjawiły siępierwsze rosyjskie czołgi, z bardzo młodymi wojakami. Spędzili unasnocipojechalidalej.Niewyrządzilinam żadnejszkody.Alezauważyłem,żeczerwonoarmista, który wsiadał jako ostatni do czołgu, miałprzypasanądo boku „moją” szablępozostałą po Niemcach.
PoprzyjściuRosjanpostanowiłemsprawdzić,jakwyglądadom,zktóregoswegoczasu wyrzucilinasNiemcy.Noiposzedłemgo„pilnować”. Zostałem w nim na noc. Nad ranem obudziło mnie jakieś walenie, łoskot. Grupa Rosjan włamała się do środka i zaczęła myszkować.Czułosię,żeRosjaniebylipodpici.Zaczęlichodzićpopokojachiznosićrzeczy,które im się podobały. Zgromadzili tego kupkę, a ja – skulony w tym właśnie pokoju pod kocem – czekałem na rozwój wypadków. Zdjęli ze mnie ten koc, zrobili z niego węzełek, w który włożyli dobytek. Ale ten czerwonoarmista, który to zrobił, zatrzymał się na momentwdrzwiach.Chybaruszyłogosumienie, bowróciłipołożyłnastolikuobokmnieokrągłą,amerykańskączekoladę.Takąmiałempamiątkę po tej „wizycie”.
W piekarni również zjawiła się grupa czerwonoarmistów: kilku oficerów i żołnierzy.Przyjechaliwdwóchsamochodach,wtym w jednym półciężarowym. Wydawało mi się, że urwali się swojej jednostce i postanowili
uratowaćsięztejwojny.Dogadalisięzkomendantem wojennym i doszło do podziału ról: oni dali mu kapusty z beczki i bimber w kanistrach, w zamian dostali pieczywo. Nie mieli jednakmięsa.Wybieralisięwięccojakiśczas do okolicznych wsi i za każdym razem przywozili świnię, jak oni mówili: kabana. Trzymali go przy samochodzie ciężarowym i wystawialiwartownika,którypilnowałtejświni. Nasipracownicypotemzapraszaliwartownika do piekarni, poili wódką – i odkrawali trochę z tego pieczonego „kabana”. I tak wszyscy sobie z tymi dekownikami żyliśmy.
Nagle z pewnej wyprawy na wieś wrócili bez świni, tylko z trupem kolegi. Okazało się, żetakichrównoległychwyprawpomięsobyło dwie,aświniatylkojedna.Więcsiępostrzelali i ich kolega zginął.
P.B.: A potem zaczęła się intensywna nauka?
S.M.: Zawsze żartuję, że mam wykształceniepodstawoweniepełne.Bopodrugiejklasiepodstawówkiposzedłemdopierwszejgimnazjum. Z naszą nauczycielką przerabialiśmy najpierw„cały”programczterechklaspodstawówki w jeden miesiąc. W gimnazjum większośćmoichkolegówprzeszła podobną drogę.
Pamiętam pierwszą lekcję, akurat z łacinnikiem. Siedzieliśmy w płaszczach, on również, dlatego, że w gmachu szkoły nie było szyb. Wszystkie wyleciały od wybuchu bomby, która spadła niedaleko. Nauczyciel miał na nogach drewniane chodaki – okazało się potem, że do pracy w gimnazjum przyszedł prosto z obozu.
W mojej nowej rodzinie, do której zostałemzaproszonywczasiewojny,dostałemwłasny kąt w mieszkaniu jednoizbowym z kuchnią.Byłanastamjeszczeszóstka:kuzyn,który zaproponował mi wspólne mieszkanie z nimi, jegomama,czylinajważniejszaosoba–ciocia Józia, był jego młodszy brat Stasiu, dość ważna postać w mojej historii. No i była jeszcze kuzynka,któramieszkaławsklepiezchlebem i ciastami oraz towarami kolonialnymi. Czas mieliśmy tak zorganizowany, że kuzynowie, którzybylizatrudnieniwpiekarniupaniStencel (bo jej mąż był na froncie), zjawiali się na drugieśniadanieześwieżymibułkami,zchlebamiprostozpieca.Byłatodlanaswalutawymienna. Z tym młodszym kuzynem szliśmy z chlebem i bułkami do najbliższych wiosek –itamwymienialiśmyjenakury,czasamitrafiła się kaczka. Raz nawet indyk. I tak jakoś nam się udawało przeżyć. W soboty organizowaliśmy potańcówki, organizowałem gramofonnakorbkę.Potemgraliśmywloteryjkę. I tak nam czas upływał.
P.B.: Był Pan też harcerzem.
S.M.: W szkole zaczęło działać normalne harcerstwo, to stare, baden-powellowskie. Mieliśmyharcówkęwbudynkachzastępczych naszej szkoły, która po wojnie była wypalona. Pamiętam, że wykonałem dla niej tablicę z węzłami. Zbliżało się lato, więc pojechaliśmy na rowerach w okolice Gniezna i wybraliśmy wieś Dębowiec nad jeziorem z czystą wodą. I tam założyliśmy obóz. Tam zdobyłem sprawność trzech piór. Polegała ona na tym, że przez 24 godziny musiałem się ukryć iznikimnierozmawiać.Nieodszedłemdaleko od obozu, ukryłem się w młodniku – i zasnąłem. Drzemiąc tak, poczułem, że coś ciągnie mnie za głowę. Omal nie zakląłem. Okazało się, że głowę położyłem na dziurze myszy i ona, żeby wyjść, wycięła otwory w mojej czapce harcerskiej.
PóźniejnaoboziewZakopanemzdobyłem również sprawność kucharza. To harcerstwo okazało się ciekawsze niż nauka.
P.B.: W szkole zaczęła się też Pana przygoda z teatrem.
S.M.:Jednymzopiekunówharcerstwabył ksiądzprefektTadeuszBiela.Znimwyjeżdżaliśmy również na wycieczki rowerowe. Pewnego dnia zgromadził nas i zarządził: wystawimy sztukę o czasie okupacji. Opowiedział nam w skrócie historię, obrazy i funkcje, jakie nam przydzielił. „Ty będziesz księdzem, który potajemnie uczy łaciny – mówi. – Ty będziesz partyzantem Tadkiem Białym, a ty jego ukochaną. Napiszcie sobie role i dialogi. Za tydzień premiera”.
No i doszło do premiery. Była dość barwna, bo jeden z kolegów pomalował wałkiem
malarskim dekoracje na pakowym papierze i ta dekoracja się zwaliła. Najlepiej wypadła dekoracjaplenerowaześwierkówzokolicznegoparku.Wtymlaskuodbyłasięważnascena strzelaniny, dlatego wcześniej ksiądz prefekt poszedł na policję i powiedział, że wystawia bardzo ważną sztukę i potrzebuje kilku milicjantów do sceny strzelaniny. I rzeczywiście, przyszło kilku milicjantów, którzy zrobili za sceną doskonałą kanonadę.
Było to pierwsze ziarno, jakie spotkałem na swojej drodze – myślę o tej sztuce. A właściwie nie pierwsze, bo młodszy kuzyn zaprosił mnie przedtem do Teatru Polskiego wPoznaniunapremierę Wesela.Niewielewtedy pojąłem, ale bardzo mnie to wtedy zainteresowało. Z księdzem – to była druga próba teatralna. A potem ten wysiłek podjął nasz polonista, który zaproponował repertuar niezły literacko. Grałem m.in. w Oświadczynach Czechowa,amoikoledzywsztuce Pan inspektor przyszedł Presleya. Mój polonista stwierdził u mnie talent aktorski, bo występowałem wtedy na szkolnych imprezach. Nauczyłem się na pamięć monologu Strugarka o hulajnodze, Lokomotywy Tuwima... W ostatniej klasiemójnauczycielpowiedział,żepowinienem się zgłosić do szkoły aktorskiej. Pojechałem do szkoły aktorskiej na egzamin. I muszę powiedzieć, może na całe szczęście dla mnie, że bardzoszybkomnieztegoegzaminuZelwerowicz, stojący na czele komisji, wygonił.
ProfesorCzesławKorekzałatwiłmiwtedy wizytę u szefa studium aktorskiego w Krakowie. Pojechałem, on mnie wysłuchał, wypowiedziałemprzednimto,cosobieprzygotowałem. I dopiero on mi powiedział, że nie wróży mi wielkiej kariery, ponieważ mam wrodzoną wadę dykcji. I pokazał mi, na czym to polega. Stwierdziłem wtedy, że trudno. Może poddam się operacji zębów, żeby poprawić zgryz? A ten zły zgryz wziął się stąd, że podczas okupacji nie miał się kto zająć chłopcem, któremu zęby wyrastały nie tak, jak trzeba. Byłem nawet u prof. Sarazina, by dowiedzieć się, ile by ta „przyjemność” kosztowała. Padła zawrotna suma 20 tysięcy złotych. Byłem już wtedy po sprzedaży domu po matce, a po wizycie u zaprzyjaźnionego stomatologa – i stwierdziłem, że jednak tej operacji nie zrobię.
Na studia zapisałem się na prehistorię, ale niedługo tam wytrzymałem. Przeniosłem się na polonistykę i na tym kierunku doprowadziłem do powstania zespołu dramatycznego, którywystawił Pana Damazego Blizińskiego. Grałem rolę Rejenta. Jedną z partnerek była KrystynaMiłobędzka.Tobyłrok1953,awięc czasy, kiedy umarł Stalin.
P.B.: A jak to było z kabaretami studenckimi? Jak to się zaczęło?
S.M.: Przy okazji Pana Damazego poznałem Ryszarda Podlewskiego, któremu zaproponowałem wtedy rolę inspicjenta w tym przedstawieniu. Okazałosię,żeontakpodpowiadał, że czasami te jego podpowiedzi były lepiej słyszalne niż kwestie aktorskie. Wówczas jednak razem stwierdziliśmy, że to nie jest nasza przyszłość. Że nas interesują małe formy. Dlatego wspólnie założyliśmy kabaret studencki. Wystawiliśmy składankę złożoną z tekstów klasyków, m.in. Pawła Herza czy Grudzińskiej. I z tym przedstawieniem zgłosiliśmy się do „Artosu”. Była to firma, której następcą jest Estrada, zajmująca się po prostu chałturami. Koncertami organizowanymi w terenie. Postanowiliśmy zarobić nieco w czasie wakacji. Stawiliśmy się przed tym „Artosem” i uzyskaliśmy uprawnienia do organizowania przedstawień.
Z naszym montażem objechaliśmy Wielkopolskę, razem z Ryszardem byliśmy konferansjerami. W tym czasie doszedł do nas jeszcze Jerzy Dabert, również kolega z polonistyki,którybyłnajlepszymmuzykiemnanaszymkierunku.Dabertzałożyłtercetwokalny – i z tym tercetem, i z Januszem Weroniczakiem, a także z Niną Dobrowolską po prostu jeździliśmy po Wielkopolsce. Ale pojechaliśmyteżdoTorunia,doBydgoszczy.Przyjmowano nas dosyć ciepło. W recenzji z naszego występu w Bydgoszczy autor zarzucił nam: „co to za zespół studencki, który nie ma nic o tej tematyce w swoim repertuarze”. Bardzo wzięliśmy to sobie z Ryszardem do serca.
Podczastychnaszychpodróżytrzebabyło gdzieśprzenocować,czasemprzepraćkoszulę,
wyprasować.Itakrazjednazczłonkińnaszego zespołu zgłosiła się do mnie z propozycją, że ona mi tę moją koszulę wyprasuje. I tak mi prasuje do dzisiaj, bo to była Adela, moja dzisiejsza żona (uśmiech).
P.B.: Jak narodził się „Żółtodziób”?
S.M.: Po tej bydgoskiej recenzji zabraliśmy się za coś oryginalnego, dotykającego problematyki studenckiej. Słyszeliśmy już o słynnym STS-ie. To był rok 1955, w kraju zaczynałosięcośnowego.Napisaliśmywtedy program Otrzęsiny. A naszą estradę studenckąprzemianowaliśmynaWydziałSatyryUniwersytetu Poznańskiego „Żółtodziób”, czyli Beanus. Zostałem dziekanem humoris causa, natomiast Ryszard – dziekanem do spraw artystycznych, a Jerzy Dabert – prodziekanem do spraw muzycznych. Premiera odbyła się w Domu Studenckim im. Hanki Sawickiej. Przyjęto nas bardzo ciepło, bo poruszaliśmy tematy typowo studenckie: np. zakaz wchodzeniastudentówdopokojówżeńskich.Ztym programem pojechaliśmy na pierwszy ogólnopolski przegląd studenckich zespołów satyrycznych, który odbywał się w Warszawie w 1955 roku. Okazało się, że mamy hit – mianowicie parodię piosenki wojskowej. Ryszard Podlewski śpiewał w mundurze ze studium wojskowego,właściwiewkombinezonie,wtowarzystwie czterech sołdatów. To się widowni bardzo podobało, odbyły się aż trzy bisy. Spodobało się również jury, a zasiadali w nim m.in. Władysław Szpilman, Hanka Bielicka czyKazimierzRudzki.Szpilmangłosowałnawet za tym, by dać nam drugie miejsce. Ostatecznie zajęliśmy trzecie miejsce, za Bim-Bomem i za STS-em. Te dwa zespoły były poza naszymzasięgiem.Bimb-Bomtobyłnowypomysł Cybulskiego i Kobieli na teatr. Ale znaleźliśmy się na podium!
Wnagrodędostaliśmydarmowypobytna Hali Szrenickiej. Ale zespół przestał istnieć, bo skończyliśmy studia i rozjechaliśmy się w różne miejsca. Ja i Ryszard pojechaliśmy do Kielc, do tamtejszego radia. Właśnie dzięki „Żółtodziobowi”, bo po naszym sukcesie zainteresowało się nami poznańskie radio. Iobiecanomi,żepopraktycewKielcachznajdądlamniepracęwPoznaniu.WKielcachbyłem pół roku, ale dobrze to wspominam.
P.B.: 28 czerwca 1956 roku miał Pan się spotkać na randce ze swoją przyszłą żoną…
S.M.: Spotykaliśmy się wtedy z Adelą w kawiarni na styku Dąbrowskiego i Roosevelta. I tam Adela zawsze zamawiała ciastka, które nazywały się stefanki. Nie mogę powiedzieć,żemitoniesprawiałoprzyjemności izchęciątestefankizajadałem.Botobyłodobre ciasto. Tamtego dnia jednak nie było nam dane się spotkać.
Pracowałemwtedywpoznańskimradiona stanowiskumłodszegoredaktorai27czerwca miałem zabieg stomatologiczny – wyrwanie zęba u znakomitego pułkownika Ziembowskiego,któryprzyjmowałpacjentówwgabinecienaWinogradach.Ponieważmiałemmocno ukorzenione zęby, operacja trwała trzy albo czterygodziny.ZWinogradwracałemchwiejnym krokiem. Gdy skręcałem w aleję Wielkopolską, nagle usłyszałem: „Ręce do góry!”. Rozkazrzuciładwójkamilicjantów,którakryłasięzadrzewem.Podniosłemręce,alestwierdziłem, że oni byli bardziej przestraszeni ode mnie. Bo się za to drzewo chowali.
Od Ziembowskiego dostałem zwolnienie z pracy. Rano 28 czerwca poszedłem na przystanek na alei Wielkopolskiej. Czekałem, ale nic nie jechało ani w jednym, ani w drugim kierunku. Więc poszedłem dalej. Na moście Teatralnymspotkałemczołokolumnymilczących ludzi, ubranych w kombinezony. I nieumytych po pracy. Zapamiętałem ich błyszczące oczy. Szli na ZUS. Ich delegacja w ciągukilkuminutzlikwidowaławszystkieanteny i zagłuszarki, które znajdowały się na tym gmachu. Potem reszta poszła na Kochanowskiego, pod siedzibę UB.
Ja poszedłem do radia, na ulicę Strusia. W drodze spotkałem kolegę, absolwenta liceum w Środzie. Wiedział, że jestem w ZMP. Dlatego powiedział do mnie: „Wybierz sobie latarnię, na której chcesz wisieć”. Taki dowcip niby. Potem poszedł na Kochanowskiego – i zginął. Figuruje na liście poległych.
Bardzo przeżywaliśmy w radio te wydarzenia.Pozanieszczęsną„odciętą”rękąCyran-
kiewicza, która padła w trakcie jego przemówieniawradio,byłatakżetransmisjazjesiennych procesów, którą słyszano w całej Polsce.
Zapraszał nas wtedy do Warszawy HenrykKollat,szefmłodzieżowejredakcjiwWarszawie. Tłumaczył nam, co się w kraju dzieje. I mówił, żebyśmy byli uważni na słowa, które ukazują się na antenie. Kiedy zwolniono Gomułkę, w Poznaniu odbył się wielki wiec, na którymwystąpiłIgnacyLoga-Sowiński,wcześniejtakżewięziony.Jatonagrywałem,alenic z tego nagrania nie poszło na antenę, bo tłum pod aulą uniwersytetu śpiewał na zmianę pieśnikościelneipatriotyczne,nakładającesięna jego wystąpienie. Na rękach tłumu znalazł się wtedyJanuszKulas,uczestnikwypadkówpoznańskich, wcześniej przez propagandę uznawanyzachuligana.Bohateremtychdniwśród studentów był z kolei gen. Marian Spychalski. Studenciprzyjmowaligobardzociepło.Warto odnotować, że gen. Spychalski później otwierał poznański ośrodek telewizyjny.
Występy – teraz z Adamem Kochanowskim – wznowiliśmy w 1957 roku. Nasze przedstawienie było aluzyjne, główną scenografią były czerwone buty z cholewami i czerwony wąs Stalina. W kawiarni na Nowowiejskiego,przemianowanejna„Żółtodziób”,wystawiliśmy program Trzy łokcie optymizmu. Pojechaliśmy też na festiwal kabaretów studenckich w Gliwicach, ale nie zostaliśmy tam najlepiej ocenieni. Jeden z recenzentów nazwał nawet nasz program „zgniłym egzystencjalizmem”.
P.B.: Dlaczego tak ważne były juwenalia 1957 roku?
S.M.:Bonigdywięcejjużwtakiejformie sięniepowtórzyły.Byłymasowooglądane,ludzie jakby zdawali sobie sprawę, że warto je zobaczyć. Pamiętam grupę „reemigrantów” z USA, która szła w walonkach i kufajkach i niosła telewizor Nikita. Inna grupa klasztornych zapiewajłów śpiewała na kościelną melodię historię WkPB (Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego). W pochodzie biegał zbudzikaminarękachAndrzejNapierała.Potemdostawałtelefony,musiałsiętłumaczyć,co miałnamyśli.Wtychjuwenaliachpokazałasię teżgrupaWierzbak,jechaładorożkąztransparentem „Prosimy o minutę ciszy”. Wcześniej takie rzeczy były niemożliwe.
P.B.: Proszę opowiedzieć o Pana związkach z klubem „Od nowa”.
S.M.: Najpierw była to „Nawojka”, a potem „Od nowa”, kierowana przez Tadeusza Dębskiego. Ten klub powstał w 1958 roku. Wklubie„Odnowa”przenikałysięświatystudencki i profesorski. Szczególnie po poznańskiej realizacji Wesela Wyspiańskiego.
Stwierdziłemwtedy,żerozwiążemy„Żółtodzioba”–izałożymyTeatrTrójkątnejSceny – od sceny znajdującej się w trójkącie pomiędzy jedną a drugą salą. Wystawiliśmy na niej Obłok w spodniach, poemat Majakowskiego, któryznakomicierecytowałKazimierzŁastawiecki. Tak się złożyło, że reżyserowałem to przedstawienie. Byłem już wtedy pracownikiemtelewizji,aleobawiałemsięfunkcjireżysera.Kilkawidowiskzrobiłemwewspółpracy z innymi reżyserami. Łysą śpiewaczkę Ionescozrealizowałemzgrupąamatorów,głównie studentów Akademii Sztuk Pięknych. Trzecią premiera, jaką zrealizowaliśmy w ramach Teatru Trójkątnej Sceny, była Monachomachia Ignacego Krasickiego.
W końcu lat 50. mocno wciągnęła mnie –iAdamaKochanowskiego–nowainstytucja, powstającaodzera,jakąbyłaTelewizjaPolska w Poznaniu. To była manufaktura, tam przez furtkę w płocie wchodziło się do sali dancingowej restauracji Stołeczna, bo to właśnie wrestauracjimieściłosiępierwszestudio.Zaczęło się mozolne tworzenie nowej instytucji kultury obrazkowej. Została ona oficjalnie otwarta 1 maja 1957 roku.