„Chłopak z Zaniemyśla” – wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim
„Chłopak z Zaniemyśla” – wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim Fot. A. Strzelecki
Wszyscy moi bliscy musieli czekać na śmierć. Wiedziałem, że w karetce, która opuszcza mury więzienia w Środzie, jest mama, jej siostra i brat. No i biegłem oczywiście za tą karetką. Oni coś mówili, ja niewiele słyszałem. Biegłem, dopóki nie opadłem z sił… Ze Stefanem Mroczkowskim, twórcą kultury studenckiej w Poznaniu w latach 50. i współtwórcą Telewizji Polskiej w Poznaniu rozmawia Piotr Bojarski1. Piotr Bojarski: Urodził się Pan w Zaniemyślu 90 lat temu, 10 maja 1930 roku. Jakie wspomnienia utkwiły na zawsze w Pana pamięci z tych pierwszych lat życia? Stefan Mroczkowski: Na świat przyszedłem w domu mojej mamy, z ogrodem. I tak się jakoś w moim życiu ułożyło, że Zaniemyśl to jakby nawias początkowy mojego żywota. I że ten nawias składa się z drzew. Moją pracę zawodową skończyłem wraz ze śmiercią „mojego” dębu, jednego spośród dębów rogalińskich. Natomiast początek stanowiły grusze w ogrodzie mojej mamy. Bo to właśnie pod winówką ojciec powiedział mamie, o co mu chodzi, pod cukrówką został słodkim owocem obdarowany, a pod ulęgałką urodziłem się ja. I tak dotąd ten ogród pamiętam w sposób smakowy. Smaczne były te grusze i smaczne było w ogóle to całe otoczenie, w którym miałem przyjemność dorastać. Ojciec – poza autorstwem – niewiele w tym pomagał, ponieważ zmarł, kiedy miałem 2 lata i w zasadzie wszystko było w rękach mamy. I dalszego krewnego, który zajmował się nie tylko ogrodem, ale i kozami. Bo na kozim mleku byłem wychowany i ono mi do dziś bardzo smakuje. Stryj Ignacy,
jak go umownie nazywam, zajmował się tym ogrodem. Miał też swoje towarzystwo. Czasami odwiedzał go niejaki Loga, panowie dobywali tabakiery, częstowali się, kichali, potem otwierali buteleczkę i – co było wtedy dla mnie dziwne – stawali się coraz weselsi. Wizyty tego Logi polegały jednak głównie na tym, że on targował z moim stryjem flintę, trzymaną przez stryja w komórce, w której pomieszkiwał. A Loga miał rozliczenia z przekupniami jaj, którzy zaczepiali jego córkę. Nie miał się im czym zrewanżować – i czekał na dobrą okazję, by zdobyć flintę. Ale ta dobra okazja jakoś nie chciała nastąpić. Najważniejszym dla mnie dniem była niedziela. Tego dnia przyjeżdżało do nas ze Środy powózką rodzeństwo mojej mamy: jej młodsza siostra i jeszcze młodszy brat. Zapach, który mi się kojarzył z tym moim dorastaniem, to był zapach bielizny pościelowej, którą moja mama prała w czystych wodach Jeziora Raczyńskiego, potem rozkładała na bardzo czystej trawie, polewała z konewki wodą i to się nazywało bielenie. Potem szliśmy do domu, towarzyszyłem również mojej mamie w maglu. I zapach tej pościeli, smak tego ogrodu, to było moje dzieciństwo. Największą tajemnicą tego okresu była dla mnie Wyspa Edwarda. Jeden z braci mojego ojca, zresztą Edward, który prowadził wyszynk, wynajmował wyspę na okres wiosenno-letni, wykorzystując piękny szwajcarski dworek Raczyńskiego. Ciekawostka: na tej wyspie były również jednoosobowe łazienki, czyli kabiny nad wodą, zamykane na klucz, a odgrodzone od sąsiedniej kabiny płotem wchodzącym kilka metrów w jezioro. Na tę
1 Wywiad został nagrany i opublikowany przez Poznańskie Archiwum Historii Mówionej (www.historiamowiona.poznan.pl).
12