Przegląd Wielkopolski 2020 4

Page 1



REDAGUJE ZESPÓŁ: Anna Weronika Brzezińska Danuta Konieczka-Śliwińska (zastępca redaktora naczelnego) Elżbieta Lesiewicz Iwona Miedzińska (sekretarz redakcji) Błażej Osowski Stanisław Słopień (redaktor naczelny) Wioletta Sytek (korekta) Współpraca: Zbigniew Theus (autor projektu „Studencki Poznań 1945-1989”) ADRES: ul. Święty Marcin 80/82 61-809 Poznań tel.: 512 354 740 (red. naczelny) e-mail: redakcja@wtk.poznan.pl http://www.e-pw.pl Facebook: PrzegladWielkopolskiWTK SPRZEDAŻ I PRENUMERATA: Wielkopolskie Towarzystwo Kulturalne w Poznaniu adres jak wyżej konto bankowe: 83 2490 0005 0000 4530 5828 1135 tel.: 514 012 395 e-mail: biuro@wtk.poznan.pl Cena pren. rocznej: 40,00 zł Cena egz. 10,00 zł (w tym 5% VAT) ISSN 0860-7540 Indeks 371 335 LAYOUT I SKŁAD: JASART STUDIO tel.: 61 86 85 172; 695 531 791 www.jasartstudio.pl

SPIS TREŚCI Zbigniew Theus 3 Mosty wspomnień, mosty rozstań STUDENCKI POZNAŃ 1945-1968

Izabela Skórzyńska, Justyna Budzińska 5 Życie studenckie 1945-1989. Adaptacje, transformacje, kontestacje (część I: do Marca 1968) 12 „Chłopak z Zaniemyśla” – wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim Ferdynand Szafrański 20 …i tak to się zaczęło… Jacek Juszczyk 23 Klub „Od nowa” – pokoleniowa brama do tożsamości Sławomir Pietras 31 Długa droga w służbie muzyce Tomasz Szymański 34 Teatr Ósmego Dnia – początki Ryszard Ławniczak 36 Studenckie Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ Wacław Strykowski 39 Wspaniałe lata sześćdziesiąte XX wieku: Klub i Studencki Teatr „Nurt” Anna Budzyńska-Cicha, Danuta Dolacka-Kledzik, Małgorzata Czerniak-Disterheft, Ruta Zylberberg-Kraus 45 Ten nasz dobry rocznik 1964-1969 Krzysztof Jaślar 50 Niewygłoszone wystąpienie Filip Bajon 54 Bajka


Dofinansowano ze środków: Samorządu Województwa Wielkopolskiego i Miasta Poznania

Alina Brzóstowska 55 Nauka i relaks studentów filologii klasycznej

RADA PROGRAMOWA: Jerzy Babiak (Poznań, przewodniczący) Dzierżymir Jankowski (Poznań) Zbigniew Jaśkiewicz (Poznań) Bartosz Kiełbasa (Konin) Marceli Kosman (Poznań) Ryszard Kowalczyk (Poznań) Magdalena Mrugalska-Banaszak (Poznań) Witold Omieczyński (Leszno) Henryk Szopiński (Zakrzewo) Bogdan Walczak (Poznań) Iwona Wysocka (Poznań)

Marek Bykowski 58 Mój Poznań

Leon Sylverberg 57 „Aspirynka”

LECH RACZAK 1946-2020

Lech Raczak 63 Kilka słów o sobie, Mieliśmy wtedy po 22 lata... Transkrypcja, Podróże przez sny i powroty Tomasz Mizerkiewicz 67 Laudacja na uroczystości wręczenia Lechowi Raczakowi medalu UAM Alumno Bene Merenti Renata Borusińska 69 Ach… Lech Raczak Jacek Głomb 71 O potrzebie „Raczakoteki” STANISŁAW OPIELA 1938-2020

Stanisław Opiela 74 Kilka słów o sobie Kazimierz Swędrzyński 76 Moje wspomnienia o Stanisławie Opieli Z ŻAŁOBNEJ KARTY

Zenon Laskowik 77 Aleksander Gołębiowski Wacław Oszajca 78 Spotkanie na moście rozstań 81 Noty o autorach

Okładka I. Lech Raczak w czasie prób Czasu terroru Legnica, 2010. Fot. Archiwum Teatru Modrzejewskiej. Rękopis – fragment życiorysu Lecha Raczaka, kandydata na studia polonistyczne na UAM, Poznań, 1964. Proj. Tadeusz Piskorski II-III. „Tacy byliśmy...”. Foto prywatne IV. 1. Jan Konieczny, kierownik klubu „Nurt”. 2. Jan Japas Szumański i Urszula Sipińska w klubie „Od nowa”. 3. Jan Konieczny (w meloniku) wita kierownika klubu „Od nowa” Eugeniusza Mielcarka (w cylindrze). 4. Większa sala klubowa „Nurtu” wypełniona widzami podczas wizyty klubu „Od nowa” (1965). Fot. CYRYL Poznań

Ilustracje w tym numerze pochodzą ze zbiorów prywatnych


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Zbigniew Theus

Mosty wspomnień, mosty rozstań Ten wiersz jest żyłką słoneczną na ścianie jak fotografia wszystkich wiosen. Kantyczki deszczu wam przyniosę ‒ wyblakłe nutki w nieba dzwon jak wody wiatrem oddychanie. Tańczą panowie niewidzialni „na moście w Awinion”.

Te słowa z wiersza Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, do muzyki Zygmunta Koniecznego, śpiewała także nam, studentom poznańskich uczelni, Ewa Demarczyk, panna, madonna, legenda tych lat. Odeszła w 2020 roku, odszedł też wtedy Lech Raczak – legendarny współtwórca studenckiego Teatru Ósmego Dnia, wybitny artysta scen teatru alternatywnego w Polsce i Europie, odszedł Aleksander Gołębiowski, założyciel – wraz z Zenonem Laskowikiem i Krzysztofem Jaślarem – studenckiego kabaretu „Klops”, tego zespołu, który z radiowęzła w baraku WSWF przy ulicy Grunwaldzkiej w Poznaniu wypłynął w szeroki świat jako kabaret „Tey”. Opuścił nas w 2020 roku dyplomata, dziennikarz, filozof, organizator papieskich pielgrzymek do Polski, absolwent poznańskiej polonistyki jezuita Stanisław Opiela. Nie przejdą już ONI po poznańskim moście Uniwersyteckim, i to nie tylko dlatego, że jest to już nie most, a rondo Kaponiera. Dzisiaj też na ulicach Poznania nie snują się „okularnicy” Agnieszki Osieckiej – są w pandemii, „zdalni lub hybrydowi”. Nie ma śladu po klubie studenckim „Od nowa” z ulicy Wielkiej i tym z Zamku Cesarskiego, „Nurcie” na Winogradach i tylu innych naszych miejscach, w których gromadziliśmy się ponad pół wieku temu. Nie ma Zrzeszenia Studentów Polskich, organizacji, która w czasie dzisiaj nazywanym ładniej Polską Ludową, mniej przyjemnie PRL-em, organizowała i inicjowała życie kulturalne oraz aktywność

artystyczną studentów na skalę niespotykaną w żadnym innym kraju. Zielone, staroświeckie granie jak anemiczne pąki ciszy. Odetchnij drzewem, to usłyszysz jak promień ‒ naprężony ton, jak na najcieńszej wiatru gamie tańczą liściaste suknie panien „na moście w Awinion”.

Na łamach tego (i następnego) numeru „Przeglądu Wielkopolskiego” „zatańczyły” (i jeszcze „zatańczą”) jak te liściaste suknie panien imiona, nazwiska, ważne społecznie i politycznie zdarzenia, przypomniały się (i przypomną kolejne) twarze, napłynęły (i napłyną) radosne smutki, anegdoty i dowcipy ze studenckiej, zdawać by się mogło, tak nieodległej przeszłości. Stało się to możliwe dzięki wszystkim, którzy zechcieli podzielić się swoimi wspomnieniami oraz refleksjami z Czytelnikami kwartalnika Wielkopolskiego Towarzystwa Kulturalnego w Poznaniu oraz redakcji, która życzliwie odniosła się do inicjatywy udokumentowania tego fragmentu poznańskiej i wielkopolskiej akademickiej historii i zaplanowała wydanie w tym celu dwóch kolejnych numerów: Studencki Poznań 1945-1968 i Studencki Poznań 1968-1989. Spotkają się one zapewne z równie dużym zainteresowaniem jego dotychczasowych, stałych odbiorców, a ich grono powiększy się o kolejne generacje, które zaznaczają swoje miejsce w kulturze Wielkopolski i kraju. W drzewach, w zielonych okien ramie przez widma miast ‒ srebrzysty gotyk. Wirują ptaki płowozłote jak lutnie, co uciekły z rąk.

Niech jeszcze nie uciekają z rąk i pamięci kilku pokoleń absolwentów poznańskich

3


Mosty wspomnień, mosty rozstań

uczelni, kilku generacji społeczników ze Zrzeszenia Studentów Polskich owe ptaki płowozłote K.K. Baczyńskiego. Ciągle przed nimi wyzwanie przekazania świadectw o tym czasie, przez niektórych nazywanym słusznie minionym, a który dla nas był radosną młodością, w której przyszło nam żyć, uczyć się, bawić, bo innego nie znaliśmy. W lasach zielonych ‒ białe łanie uchodzą w coraz cichszy taniec. Tańczą panowie, tańczą panie „na moście w Awinion”.

Po wielu latach od ukończenia studiów zaczęliśmy znowu się spotykać. W marcu 2018 roku było sympozjum świadków i uczestników wydarzeń Marca ’68 w Poznaniu „Przyszedłem zapytać o własne imię czasu, który wnoszę”, w maju 2019 roku – trzydniowy zlot w stulecie szkolnictwa wyższego w Poznaniu, w tym seminarium Marzec ’68 w Poznaniu – sylwetki i losy oraz sympozjum Tacy byliśmy, tacy jesteśmy z udziałem absolwentów filologii polskiej i klasycznej w 50 lat od absolutorium oraz naukowców i uczestników tamtych wydarzeń. Był ZSP – zarzucony model samorządności studenckiej – panel wspomnieniowo-dyskusyjny z podtytułem ZSP (Zrzeszenie Studentów Polskich) a PSS (Parlament Samorządu Studentów): dwie perspektywy, dwa samorządy, który zgromadził przedstawicieli kilku pokoleń byłych działaczy ZSP oraz obecnie studiujących samorządowców. To wtedy narodził się pomysł, by takie spotkania międzypokoleniowe kontynuować, pokazując dorobek wybitnych postaci naszej kultury, które rozpoczynały swoją drogę twórczą dzięki mecenatowi Zrzeszenia Studentów Polskich, głównie w klubach studenckich naszego miasta. W październiku 2019 roku odbył się benefis Lech Raczak gra z teatrem, w listopadzie benefis Sławomira Pietrasa (50 lat pracy zawodowej), w listopadzie i grudniu – trzy koncerty Andrzej Sobczak – pamiętamy, w grudniu koncert Agnieszki Duczmal z orkiestrą Amadeus, Chórem Kameralnym UAM Hej, kolęda…

4

Rok 2020 zainaugurował benefis Floriana Zielińskiego z trzema edycjami wystawy Zagubiona twórczość mistrzów polskiego plakatu. Pandemia nie pozwoliła na kontynuację projektu, w tym na spotkanie z Filipem Bajonem, udział w jubileuszu „Czasu Kultury”, benefis klubu „Od nowa” i koncerty rektorskie Barańczak, benefis Jerzego Satanowskiego. W lasach zielonych ‒ białe łanie uchodzą w coraz cichszy taniec. Tańczą panowie, tańczą panie „na moście w Awinion”.

Dzięki życzliwemu wsparciu władz UAM i z pewnością pozostałych uczelni w Poznaniu – zarządza nimi w końcu pokolenie ukształtowane między innymi przez naszych starych przyjaciół z ZSP – narodziła się idea, będąca już w mocno zaawansowanym stadium realizacji, by w podziemiach Collegium Iuridicum, na powierzchni ok. 600 m² stworzyć muzeum, które opowie o historii studentów w akademickim Poznaniu. To do tego miejsca możemy dostarczyć pamiątki, zdjęcia, dokumenty, plakaty, różnego rodzaju eksponaty, zarejestrować historie mówione z naszej studenckiej przeszłości. Szczegóły o tym, co, gdzie i kiedy, już w następnym numerze „Przeglądu Wielkopolskiego”. Być może uda się też dokończyć w nieodległej przyszłości inicjatywy przerwane przez COVID-19. Ewa Demarczyk już nam nie zaśpiewa, spektakli Lecha Raczaka nie zobaczymy, nie rozśmieszy nas Olo Gołębiowski, nie porozmawiamy ze Staszkiem Opielą i z tymi, którzy odeszli przed nimi, ale my jeszcze możemy się tam pojawiać. Przejdziemy mostem Uniwersyteckim, po tym naszym moście wspomnień do Iuridicum i tam, w nowocześnie urządzonych, po części przez nas wyposażonych, przyjaznych salach będziemy mogli zanucić z Hanną Banaszak Sambę przed rozstaniem z wiersza Jonasza Kofty: Bądź, proszę Cię, na rozstań moście Nie zabijaj tej miłości Daj spokojnie umrzeć jej...


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

STUDENCKI POZNAŃ 1945-1968 Izabela Skórzyńska, Justyna Budzińska

Życie studenckie 1945-1989. Adaptacje, transformacje, kontestacje (część I: do Marca 1968) Życie poznańskich studentów zarówno w sferze publicznej, jak i prywatnej miało swoją specyfikę w całym okresie Polski Ludowej. Systemowe (polityczne, społeczne i gospodarcze) ramy istnienia i sprawstwa tej grupy społecznej cechowała właściwa tylko jej dynamika, różna i inna w okresie tuż po II wojnie światowej, w czasach stalinizmu, odwilży, stabilizacji, a w końcu kryzysu i upadku socjalistycznego państwa. Różnie też studiowało się w Warszawie i w Poznaniu, na uniwersytecie i politechnice. Wreszcie ogromne znaczenie miało to, co się studiowało, pod czyim okiem i z kim, a także, w wymiarze indywidualnym, jaką pozycję zajmowali konkretni studenci, jaki był ich status, jakie potrzeby i aspiracje, wartości i interesy, możliwości i ograniczenia. Szkic, który proponujemy, siłą rzeczy nie obejmuje wszystkich zagadnień związanych z życiem studenckim w tak rozległym czasie jak lata 1945-1989. O jego czterech obszarach chciałyśmy jednak wspomnieć. Są to: życie codzienne i bytowanie, życie (w) organizacji, życie w klubach i życie w teatrze.

Życie codzienne Wysiłki na rzecz otwarcia poznańskich uczelni wyższych po II wojnie światowej rozpoczęły się zimą 1945 roku, gdy nieliczni jeszcze akademicy rozpoczęli szacowanie strat i porządkowanie oraz przygotowania do przyjęcia pierwszych studentek i studentów. Pospiesznie odtwarzano infrastrukturę dydaktyczną, badawczą i mieszkaniową, podejmowano wysiłki, aby zapewnić społeczności akademickiej wyżywienie i opiekę zdrowotną1. W trosce o głodnych jeszcze w 1945 roku uruchomiono tymczasową jadłodajnię oraz doraźne środki na państwową pomoc materialną2. Osoby chore, zwłaszcza na powszechną po wojnie gruźlicę, miały do dyspozycji sanatorium nocne3. Od 1950 roku studenci mogli już liczyć na większą niż dotąd i bardziej systematyczną pomoc państwa, a to znaczy: partii, Związku Akademickiego Młodzieży Polskiej (ZAMP), Związku Młodzieży Polskiej (ZMP) i Zrzeszenia Studentów Polskich (ZSP)4. Wielu z nich bez tej pomocy nie było w stanie studiować, „bo też bieda studentów w tym czasie była niesłychana”5.

S. Dąbrowski, Uniwersytet Poznański 1939-1945. Przemówienie sprawozdawcze JM Rektora Uniwersytetu Poznańskiego prof. dra Stefana Dąbrowskiego na uroczystej inauguracji 2-go roku akademickiego 1945/46 w auli Uniwersytetu, Poznań 1946, s. 29. 2   Ibidem. 3   Archiwum UAM, sygn. 354/30, k. 5. Opieka zdrowotna nad Młodzieżą Akademicką, preliminarz budżetowy na r. 1948, 1949. 4   Z. Jaśkiewicz, A.A. Łuczak, O październikowcach. ZSP w latach 50., Alojzego Andrzeja Łuczaka wysłuchał Zbigniew Jaśkiewicz, „Kronika Miasta Poznania” 2005, nr 3: Odwilż ’56, s. 223-224. 5   R. Podlewski, Wydział Satyry UP Żółtodziób, „Kronika Miasta Poznania” 2005, nr 3, s. 254. 1

5


Życie studenckie 1945-1989. Adaptacje, transformacje, kontestacje

Życie codzienne poznańskich studentów w pierwszym dziesięcioleciu po wojnie było przedmiotem licznych reportaży publikowanych na łamach prasy lokalnej i studenckiej. Między innymi w „Naszych Sprawach”, gdzie Maria Strzemboszówna opisywała stan akademików, proces adaptacji studentów I roku, studenckie problemy z alkoholem, kulturę czytelniczą czy sposób, w jaki studentki zagospodarowywały pokoje w żeńskich akademikach6. W świetle tych opisów, podobnie jak sprawozdań na temat odbudowy, remontów i modernizacji akademików, w tym kuchni, stołówek i bufetów uczelnianych, można wnosić, że sytuacja bytowa ich użytkowników w latach 50. znacznie się poprawiła. Od roku 1956 systematycznie rozrastał się też fundusz stypendialny i zapomogowy. Studenci mogli zatem korzystać ze stypendiów pieniężnych zwyczajnych, pieniężnych zasiłków losowych, bezgotówkowych stypendiów mieszkaniowych oraz pomocy rzeczowej (stołówki, domy studenckie)7. W roku akademickim 1959/1960 pojawiły się też stypendia fundowane przez zakłady pracy, jako sposób na zdobywanie przyszłych pracowników8. Podobnie jak w poprzednim dziesięcioleciu, także w latach 60. studenci podejmowali prace sezonowe, uczestniczyli w programach Ochotniczych Hufców Pracy i korzystali z oferty Studenckich Spółdzielni Pracy, które działały przez cały okres PRL pod auspicjami organizacji młodzieżowych, w tym przede wszystkim ZSP9.

Koniec lat 50. i pierwsza połowa lat 60. to czas tak pożądanej na UAM zmiany dotyczącej infrastruktury i rozbudowy bazy socjalnej10. W pierwszej połowie lat 60. w planie rozwoju UAM znalazła się budowa akademika przy ulicy Zwierzynieckiej11. Prace ukończono w drugiej połowie lat 60., a 13-piętrowy budynek nazwano „Jowita”, choć przyjęła się też jego nieoficjalna nazwa „Akumulatory”, a to ze względu na ogromny neon, jaki zamontowano na dachu budynku. W nowym akademiku, jak pisał Przemysław Turlej, „[…] miało być modnie i nowocześnie, ale po poznańsku oszczędnie. […] Akumulatory były przez lata jednym z najbardziej pożądanych akademików w mieście. Głównie przez widok z okien na stare miasto i świetny dojazd. Najbliżej stąd było na wszystkie wydziały UAM-u”12. W roku 1963 podjęto decyzję o budowie dwóch kolejnych akademików UAM na osiedlu studenckim „Obornicka” w kompleksie UAM i Wyższej Szkoły Rolniczej. W 1968 roku studenci mieli tam do dyspozycji „Zbyszka” i „Jagienkę”13. W pierwszym roku funkcjonowania „Jagienki” zamieszkała w niej Irena Kuczyńska, wówczas studentka I roku rusycystyki. Wraz z początkiem roku akademickiego, jak notowała Kuczyńska, studenci odbierali stypendia, skierowania do stołówki czy do akademika, w którym życie nie należało do najłatwiejszych. W czteroosobowych pokojach „każda dziewczyna z innego domu, inaczej wychowana, z innymi priorytetami i potrzebami i trzeba było to wszystko jakoś pogodzić. […] Pierwsza zima w »Jagience«, która stała »na wydmuchu«, wśród niskich domków, ogrodów

Archiwum UAM, sygn. 354/210, k. 28. Oduczmy się wreszcie walczyć o kiepską sprawę, „Nasze Sprawy” 1955, nr 5, s. 2. 7   T. Klanowski, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu 1945-1964, Poznań 1965, s. 172. 8   Ibidem, s. 173. 9   Ibidem, s. 169. 10   M. Michalski, Infrastruktura Uniwersytetu w Poznaniu w latach 1951-2019 [w:] idem, Miej 6

sce Uniwersytetu. Infrastruktura uniwersytecka w przestrzeni miejskiej Poznania i okolic (19192019), Poznań 2019, seria „Uniwersytet Poznański (1919-2019)”, s. 195-196. Cyt. źródło: Archiwum UAM, Protokoły obrad Senatu UAM, posiedzenie z 1 kwietnia 1957 r., pkt II, s. 71.

11   Ibidem, cyt. źródło: Archiwum UAM, Protokoły obrad Senatu UAM, posiedzenie z 12 września 1966 r., pkt 4, s. 8. 12   P. Turlej/Garvest, Brutalny urok Jowity, Miasta dla Ludzi, http://garvest.com/brutalny-urok-jowity,2692.html [dostęp: 4.01.2019]. 13   M. Michalski, op. cit., s. 227. Cyt. źródła: Archiwum UAM, Protokoły obrad Senatu UAM, posiedzenie z 4 grudnia 1967 r., pkt 3, s. 98; posiedzenie z 6 maja 1968 r., pkt 4, s. 264.

6


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

i pól, była koszmarna. Ciągle nam było zimno. Przez nieszczelne okna strasznie wiało, koce nie wystarczały. Za oknem wisiały siatki z jedzeniem, bo lodówki ani pralek w akademiku nie było. Jedna łazienka z prysznicami na pół piętra, jedna kuchnia gazowa, żelazko do wypożyczenia”14. U progu lat 60. zmienił się nie tylko klimat studiowania, ale także i sami studenci. Miasto i uczelnie wyższe oferowały im znacznie więcej niż tylko studia. A wartość awansu społecznego określało teraz pospołu wykształcenie i miejski styl życia. Było to możliwe ze względu na rozwój infrastruktury miejskiej, w tym kulturalnej, podobnie jak sfery konsumpcji. Stąd brały się nie tylko nowe miejskie rytuały bywania w kawiarniach, restauracjach, na koncertach, spektaklach i dansingach, ale także bardziej awangardowy repertuar instytucji kultury, które po okresie socrealizmu chętnie sięgały po nowe teksty i muzykę, filmy i książki, promując przy okazji – w czym ogromny udział miała kultura popularna – nowe wzorce postaw i zachowań, wyglądu i sposobów bycia15. W latach 60. zapanowała moda „na studenta”, a do dobrego tonu należało uczestniczenie w studenckim życiu klubowym. Klub był tym miejscem, gdzie kształtowała się moda, kwitło życie towarzyskie i artystyczne. Dziewczęta zakładały szerokie, układane na sztywnych halkach spódnice i obcisłe proste sweterki z rękawem ¾, mężczyźni – białe koszule z dużym kołnierzem i krawatem oraz garnitury z charakterystycznymi wąskimi spodniami, hołdując w stroju minimalizmowi i niewymuszonej elegancji. Pod koniec lat 60. szerokie spódnice i męskie garnitury wyszły z mody. W ich miejsce pojawiały się coraz krótsze i węższe spód-

nice, zakładane do sweterków typu bliźniak czy krótkich żakietów lub kurtek. Na licznych fotografiach studenckich bywalców poznańskiego klubu „Od nowa” dobrze widać, jak dziewczęta „smukleją”, a chłopcy „luzują”, zamieniając sztywne marynarki na gładkie swetry w serek, choć nadal zakładane do koszul i krawatów, tyle że teraz coraz częściej nonajronowych16. „Wielkie przełomy [pisał Edward Balcerzan] czerpią energię z dwóch żywiołów: intelektualnego i zabawowego. Równie ważne są w nich troska i beztroska”17. Ciekawe świata studenckie pokolenie lat 60. było nieortodoksyjne, otwarte na różne tradycje intelektualne, kultywujące studiowanie jako formę życia. Niemały udział w tej przemianie miał fakt, że po 1956 roku na uczelnie wróciło wielu dawnych profesorów, a inni odzyskali względną choćby autonomię. Teraz to oni nadawali ton uniwersyteckiej dydaktyce, chętnie dzieląc się ze swoimi studentami wiedzą i przemyśleniami, nie tylko podczas obowiązkowych kursów, ale także w ramach kół dyskusyjnych, i nie tylko na uczelni, ale także w klubach studenckich czy w piwnicach artystycznych18. Jak pisała Hanna Świda-Ziemba, „młodzi z bardziej kulturalnie zaangażowanych środowisk stworzyli obowiązkowy zestaw: książek, które n a l e ż y przeczytać, filmów czy sztuk, które należy oglądnąć, imprez, w których »wypada« uczestniczyć”19. Jak wspominał Lech Raczak, „był taki klubik w Bibliotece Uniwersyteckiej z zadziwiająco tanią herbatą. Tam spędzaliśmy godziny – gadając. Towarzystwo się powtarzało: Barańczak, Krynicki […], Piotr Frydryszek, Janusz Grot, Marek Kirschke, Waldek Leiser. […] Mówię o ludziach, z którymi się wtedy dyskutowało. Myślę, że więcej o literaturze i sztuce, a mniej o codzienności politycznej”20.

I. Kuczyńska, 50 lat temu rozpoczynałam studia w Poznaniu. Dzisiaj z sentymentem wspominam ten czas, IrenaKuczynska.pl blog, 11 października 2017, http://irenakuczynska.pl/50-temu-rozpoczynalam-poznaniu-studia-dzisiaj-sentymentem-wspominam-czas/ [dostęp: 12.12.2018]. 15   Por. E. Balcerzan, Wojciech Burtowy (1939-1969) [w:] Klub „Od nowa” 1958-1970, red. i oprac. D. Książkiewicz-Bartkowiak, Poznań 2011, s. 20. 16   A. Pelka, Z (politycznym) fasonem. Moda młodzieżowa w PRL i w NRD, Gdańsk 2013, s. 70-96. 17   E. Balcerzan, op. cit., s. 20. 18   H. Świda-Ziemba, Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii, Kraków 2011, s. 339-365. 19   Ibidem, s. 352-353. 20   L. Raczak, Wprowadzenie do…, część pierwsza wywiadu-rzeki z Lechem Raczakiem. Rozmawiają E. Obrębowska-Piasecka, I. Skórzyńska, P. Piasecki, „Poznański Przegląd Teatralny” 1992, nr 2, s. 126-127. 14

7


Życie studenckie 1945-1989. Adaptacje, transformacje, kontestacje

W latach 70. akademiki zaczęły być koedukacyjne. Nadal też więcej było chętnych do zamieszkania w nich niż miejsc. Rozwinęła się instytucja „waleta”. Akademik był najważniejszym miejscem życia studenckiego z jego własną kulturą bytowania, relacji społecznych, z własnym studenckim folklorem, który do dziś jest przedmiotem wspomnień i żartów. W latach 70. i 80. studentów nadal wyróżniał styl bycia i sposób ubierania się, znacznie bardziej swobodny niż jeszcze dwie dekady wcześniej i bardziej kontrkulturowy. Z jednej więc strony spódniczki mini stały się naprawdę mini, z drugiej noszone były na zmianę z długimi, kwiecistymi sukienkami i spódnicami. Do tego dochodziły „długie włosy, kwieciste, kolorowe koszule, połatane, podarte dżinsy”21, wszystko aby dać wyraz sprzeciwu, jaki narastał wśród młodych. Moda studencka wciąż różniła się ze względu na okoliczności. Na fotografiach dokumentujących oficjalne sytuacje, wykonanych podczas egzaminów, zaliczeń i uroczystości akademickich, dostrzegalny był tradycjonalizm modowy i przywiązanie studentów do wciąż żywego etosu eleganckiego, skromnego i powściągliwego inteligenta. Na ulicach i w salach wykładowych dominował jednak inteligent zbuntowany, jakby przed chwilą wrócił z górskiej wędrówki (swetry z owczej wełny, ciężkie buty typu traperki) albo z tajnego zebrania (kurtki typu wojskowego, moro, torby raportówki). Nie oznacza to oczywiście, że studencki styl bycia był wyłącznie kwestią mody, wiele z garderobianych eksperymentów wynikało bowiem także z sytuacji ekonomicznej rodzin, z jakich studenci się wywodzili oraz skromnego asortymentu w sklepach odzieżowych. Podobnie jak dekadę wcześniej, także w latach 70. kryterium przynależności do

świata studenckiego było uczestnictwo i twórczość kulturalna z rosnącą w całym okresie po 1968 roku tendencją do tworzenia środowisk alternatywnych, niszowych, powiązanych nieformalnymi, ale bardzo silnymi więziami grupowymi. Nadal obowiązujące było życie klubowe, a nieodłącznym elementem tego życia kawa (pozwalała na nocną aktywność), alkohol i papierosy, które palono zarówno w akademikach, jak i na uczelni czy w Bibliotece Uniwersyteckiej22. Kryzys ekonomiczny lat 80. dotknął także infrastrukturę uczelnianą, niedoinwestowane domy studenckie, stołówki i barki, które musiały radzić sobie z racjonowaniem żywności; pozbawione wysokich dotąd dotacji kluby studenckie były przedmiotem nieustannej troski rodzącej się na fali „Solidarności” samorządności studenckiej. Ale swoje najlepsze czasy miały dawno za sobą.

Życie (w) organizacji Niemal z dnia na dzień odrodziło się na uczelniach wyższych życie stowarzyszeniowe. Było to kilkanaście różnych organizacji, od konserwatywnych działających jeszcze przed wojną po całkiem nowe, socjalistyczne, od świeckich po religijne, od udzielających wsparcia socjalnego po animujące życie kulturalne, sportowe czy artystyczne23. Pluralizm organizacyjny i formacyjny pierwszych lat po wojnie szybko stał się przedmiotem politycznej gry24. W roku 1948 powołano Federację Polskich Organizacji Studenckich (FPOS) 25. W tym samym roku realizowany odgórnie proces zjednoczeniowy organizacji studenckich doprowadził do powstania Związku Akademickiego Młodzieży Polskiej (ZAMP)26. Na przełomie lat 40. i 50. nastąpił w Polsce gwałtowny rozwój szkolnictwa wyższego. Mobilizacji w zakresie kształ-

A. Pelka, op. cit., s. 98 i dalsze.   L. Raczak, op. cit., s. 127. 23   Materiały z sesji naukowej w XX-lecie PRL, cz. 2, red. t. J. Wąsicki, Poznań 1966, s. 114-115. Por.: W. Janowski, Akta organizacji młodzieżowych z lat 1944-1991, „Archiwista” 1992, nr 87, s. 2-3. 24   B. Bińko, Akademicki Związek Walki Młodych „Życie” – awangarda nowego porządku na 21

22

wyższych uczelniach, „Polska 1944/45-1989. Studia i materiały” 1999, nr 4, s. 89.

Materiały z sesji naukowej..., op. cit., s. 114.   Jak pisze R. Stemplowski, proces centralizacji i unifikacji młodzieżowych i studenckich organizacji w Polsce był z jednej strony efektem ideologicznego wzmożenia w partii (PPR/PZPR), czego 25

26

8


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

cenia towarzyszyła mobilizacja ideologiczna młodzieży jako „Pierwszego Pomocnika Partii”27. W grudniu 1951 roku do programów studiów wprowadzono obowiązkowe wykłady z marksizmu-leninizmu, język rosyjski i szkolenie wojskowe 28. Ideologizacji nauki i dydaktyki uniwersyteckiej towarzyszyła prohibicja w dostępie do literatury naukowej i beletrystyki uznanej przez czynniki partyjne za nieprawomocną 29. Skutkiem tej zmiany była kontrola wykładowców, dokonywana w osobach politycznie zaangażowanych studentów i członków partii30. Za ideologiczne szkolenia studenckie odpowiadała sekcja agitacyjno-propagandowa ZAMP, której kadry szkolono w ramach licznych obozów31. W 1950 roku FPOS i ZAMP zastąpiły odpowiednio: Zrzeszenie Studentów Polskich (ZSP) oraz Związek Młodzieży Polskiej (ZMP)32. ZMP miało na uczelniach nieograniczone pole działania. W praktyce skupiało się jednak przede wszystkim na dydaktyce akademickiej i wynikach w nauce osiąganych przez studentów. W tym celu wzmożono pracę tzw. zespołów samopomocy, do których przynależność była obowiązkowa. Dodatkowo wszyscy studenci musieli uczestniczyć „w »naradach produkcyjnych«, »procesach bumelantów« i spotkaniach ze studentami »przodującymi w nauce«”33.

Drugą organizacją działającą na uczelniach było wspomniane ZSP34, które zajmowało się tym samym co ZMP, ale było aktywne przede wszystkim w środowisku lokalnym, gdzie tworzyło samorządy domów studenckich, a także w trosce o dyscyplinę studiów wprowadziło funkcję „mężów zaufania” w grupach ćwiczeniowych i zespoły samopomocowe wśród studentów. W 1953 roku Zrzeszenie wywalczyło stypendia za dobre wyniki w nauce35. Wtedy też zaczęły pojawiać się pierwsze głosy krytyki pod adresem ZMP. Choć bowiem przynależność do niego była dobrowolna, to miał on być masowy. Choć miał być społeczny i wychowawczy, był nachalnie polityczny. Dla ratowania i tak wątłej reputacji organizacji poznański Zarząd ZMP wprowadził pewne nowości (w tym m.in. rezygnację z wyścigu pracy w nauce, zwyczaj redagowania gazetki ściennej „Błyskawica”, gdzie krytykowano opieszałość jednych działaczy i stawiano za wzór innych36, konkursy na najlepszą grupę, gazetkę, popis krasomówczy37). Środowisko zetempowskie na UP toczyło też dyskusje na temat projektu nowej konstytucji i czciło 60. urodziny towarzysza Bieruta, opracowując zestaw haseł na okolicznościowych transparentach38. Związek brał też udział w pracach na budowie stadionu akademickiego przy ulicy Pułaskiego. Wśród działań kulturalnych wybi-

wyrazem było powstanie najpierw AZWM „Życie”, a potem ZAMP, ale także „dynamiki własnej w […] pluralistycznych środowiskach” młodych, która kazała im zrzeszać się dla własnej korzyści. Za: R. Stemplowski, Zrzeszenie Studentów Polskich w socjalizmie państwowym 1950-1973, Warszawa 2018, s. 81-82. 27   M. Wierzbicki, Związek Młodzieży Polskiej i jego członkowie, Warszawa 2006, s. 282, 277. 28   H. Olszewski, Wydział Prawa 1919-1990, „Ruch Prawniczy, Ekonomiczny i Socjologiczny” 1999, z. 2, s. 12. 29   H. Świda-Ziemba, op. cit., s. 93. 30   Materiały z sesji naukowej..., op. cit., s. 123. 31   Ibidem. 32   R. Stemplowski, op. cit., s. 99. 33   M. Wierzbicki, op. cit., s. 287, 297-293. 34   Por. L. Burska, Awangarda i inne złudzenia. O pokoleniu ’68 w Polsce, Gdańsk 2012. 35   R. Stemplowski, op. cit., s. 98-99. Poprzez odwołania do: J. Walczak, Ruch studencki w Polsce 1944-1984, Wrocław 1990, s. 72-77. 36   Materiały z sesji naukowej..., op. cit., s. 141. 37   Ibidem, s. 141-142. 38   Np.: „Niech żyje Bolesław Bierut – bohaterski syn ludu pracującego, duma i chluba narodu polskiego”; „Tak jak Tow. Bierut – walczyć o Polskę Ludową, służyć Polsce Ludowej, umacniać Polskę Ludową”; „Umacniamy narodowy front walki o pokój i Plan 6-letni pod przewodem Bolesława Bieruta”; „Niech żyje prezydent Bierut – wielki nauczyciel i przyjaciel młodzieży Polskiej”, Archiwum UAM, sygn. 354/332, k. 31. 9


Życie studenckie 1945-1989. Adaptacje, transformacje, kontestacje

jały się wieczornice i wystawy39. Żadne z tych działań nie przysparzało jednak Związkowi sympatyków, tym bardziej członków. Jawny kryzys ZMP na wyższych uczelniach zaczął się w roku 195540. W 1956 roku konkurujące z ZMP ZSP otrzymało wyłączność na zajmowanie się studenckim ruchem kół naukowych, podobnie jak kuratelę nad studencką działalnością kulturalną 41. Jego działacze tryumfowali. Ale i ZMP się zmieniało, „doprowadzając do […] swoistej rewolucji obyczajowej, rehabilitując jazz, sambę, rumbę, swobodę ubiorów, podkreślając równocześnie rangę prywatności, miłości, zabawy. […] O wzorach burżuazyjnego stylu życia już nie wspominano”42. Echa tej młodzieżowej rewolucji słychać było także w Poznaniu, gdzie w akademikach nie tylko grano w zakazanego podówczas brydża, ale także – jak wspominał Adam Kochanowski – toczono ożywione dyskusje światopoglądowe, organizowano wiece i zebrania, słuchano jazzu, robiono teatr43. Latem 1956 roku Zarząd Główny ZMP, podobnie jak odpowiedzialne za młodzież czynniki partyjne debatowały na temat odnowy organizacji i przywrócenia jej ideowej tożsamości44. Tymczasem w Poznaniu wybuchł Czerwiec. Zarówno władze partyjne i rządzący, jak i organizacje studenckie forsowały tezę o imperialistycznej prowokacji robotniczych wystąpień. Było to w sprzeczności z przeko-

naniami ogromnej rzeszy studentów45. W ten sposób organizacja odcięła się też od nielicznych członków, którzy jawnie solidaryzowali się z robotnikami Poznania 46. W grudniu 1956 roku ZG ZMP, uznawszy, że organizacja w zasadzie wyczerpała możliwości dalszego rozwoju, podjął decyzję o jej samorozwiązaniu47. Na scenie studenckiej pozostało ZSP48. Jesienią 1956 roku wyłoniony spośród działaczy Zrzeszenia międzyuczelniany Tymczasowy Środowiskowy Komitet Rewolucyjny Studentów doprowadził do zdjęcia ze stanowiska I sekretarza KW PZPR Jana Izydorczyka. Działacze poznańskiego ZSP uczestniczyli także w sesji Miejskiej Rady Narodowej, gdzie dyskutowano o potrzebach społeczności akademickiej Poznania49. Wiele z tych postulatów w późniejszym okresie zostało zrealizowanych50. ZSP, przy wszystkich ograniczeniach związanych z upolitycznianiem organizacji przez władze partyjne, było aż do roku 1976 niekwestionowanym mecenasem kultury studenckiej51. Było też ono znacznie bardziej demokratyczne, zwłaszcza na szczeblu lokalnym 52. Na fali odwilży powstał w Poznaniu pierwszy organ prasowy studentów. Było to powołane w marcu 1955 roku przez ZD ZMP i KU ZSP UP „Życie Uniwersytetu”. Ukazały się dwa numery tegoż, aby w maju 1955 roku przemianować „Życie” na „Nasze Sprawy”, a w 1956 roku, na fali popularności odwilżo-

Materiały z sesji naukowej..., op. cit., s. 144-145.   Por. M. Wierzbicki, op. cit., s. 293. 41   J. Dziechciarz, Organizacja studencka a twórczość naukowa studentów. Studium funkcjonalno-historyczne, „Dydaktyka Szkoły Wyższej" 1977, nr 1, s. 112. 42   H. Świda-Ziemba, op. cit., s. 276. 43   I. Skórzyńska, Teatry poznańskich studentów (1953-1989), Poznań 2002, s. 187-188. 44   M. Wierzbicki, op. cit., s. 430. 45   Ibidem, s. 431. 46   Z. Jaśkiewicz, A.A. Łuczak, op. cit., s. 229. O udziale poznańskich studentów w wydarzeniach z dnia 28 czerwca 1956 r. szerzej pisze K. Kosiński, Młodzież w rewolcie 1956 roku, „Pamięć i Sprawiedliwość” 2011, nr 1 (17), s. 405-406. 47   M. Wierzbicki, op. cit., s. 440-445. 48   E. Makowski, Rozwój Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w latach 1956-1980 [w:] Alma Mater Posnaniensis. W 80. rocznicę utworzenia Uniwersytetu w Poznaniu, pod red. P. Hausera, T. Jasińskiego, J. Topolskiego, Poznań 1999, s. 235. 49   Z. Jaśkiewicz, A.A. Łuczak, op. cit., s. 231. 50   Ibidem, s. 232. 51   R. Stemplowski, op. cit., s. 156-160. 52   Ibidem, s. 162. Na podstawie relacji samego Z. Jaśkiewicza: Z. Jaśkiewicz, A.A. Łuczak, op. cit., s. 223-238. s. 223-238. 39

40

10


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

wego „Po prostu”, na „Wyboje. Pismo studentów i młodej inteligencji” – organ ZW ZMP53. Skład redakcji „Wybojów” szybko „wyemancypował spod kurateli organizacji, a pismo przekształciło się we wspólny organ ZW ZMP i RO ZSP”54. W maju 1957 roku poznańscy studenci odzyskali też własne święto – pierwsze po wojnie juwenalia55. Wczesną jesienią 1957 roku decyzją KW PZPR i w analogii do decyzji władz centralnych w sprawie „Po prostu” – redakcję poznańskich „Wybojów” zamknięto56. Przeciwko tym ostatnim wytoczono zarzuty „o brak ideowości, błędną, szkodzącą socja-

lizmowi linię pisma”57. W listopadzie 1958 roku weszła w życie nowa ustawa o szkolnictwie wyższym 58. W roku 1959 wprowadzono do programu studiów wojskowe szkolenia studentów59. W tym czasie wróciły też przedmioty „wychowawcze”, a wśród nich wykłady i ćwiczenia z filozofii marksistowskiej60. Odwilż definitywnie się skończyła, nastąpiły dramatyczne dla środowiska studenckiego – także poznańskiego – wydarzenia Marca ’68. O tym w następnym numerze „Przeglądu Wielkopolskiego”.

„Jednodniówka”, Zarząd Uczelniany ZMS UAM 1.10.1958, pod red. M. Bresińskiego, Z. Dwornickiego, G. Jossemowa, W. Sapejko, Z. Srebro, H. Ziętek. Cyt. za: J. Gomoliszek, Uniwersyteckie pisma studenckie w Polsce w latach 1945-1989, Toruń‒Łysomice 2011, s. 156. 54   Materiały z sesji naukowej..., op. cit., s. 165-166. 55   K. Braun w rozmowie z S. Beresiem [w:] S. Bereś, K. Braun, Rozdarta kurtyna. Rozważania nie tylko o teatrze, Londyn 1993, s. 47-48; I. Skórzyńska, op. cit., s. 61-62. 56   D. Rafalska, Likwidacja „Po Prostu”, „Gazeta Polska”, dodatek specjalny IPN, 7 listopada 2008, s. I-II. 57   W. Braniecki, „To są ikony dróg”. „Wyboje”. Pismo studentów i młodej inteligencji Wielkopolski, „Kronika Miasta Poznania” 2005, nr 3, s. 53. 58   E. Makowski, op. cit., s. 235. Cyt. źródło: APP, KU PZPR UAM, sygn. 8, bez paginacji. 59   V. Wróblewska, „Pomniki folkloru”, czyli anegdoty studenckie czasów PRL-u w Internecie, „Literatura Ludowa” 2016, nr 3, s. 22. 60   E. Makowski, op. cit., s. 240. 53

Studenci podczas juwenaliów. Igry Żakowskie przy fontannie Prozerpiny na Starym Rynku, maj 1966 r. Fot. CYRYL

11


„Chłopak z Zaniemyśla” – wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim

„Chłopak z Zaniemyśla” – wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim Fot. A. Strzelecki

Wszyscy moi bliscy musieli czekać na śmierć. Wiedziałem, że w karetce, która opuszcza mury więzienia w Środzie, jest mama, jej siostra i brat. No i biegłem oczywiście za tą karetką. Oni coś mówili, ja niewiele słyszałem. Biegłem, dopóki nie opadłem z sił… Ze Stefanem Mroczkowskim, twórcą kultury studenckiej w Poznaniu w latach 50. i współtwórcą Telewizji Polskiej w Poznaniu rozmawia Piotr Bojarski1. Piotr Bojarski: Urodził się Pan w Zaniemyślu 90 lat temu, 10 maja 1930 roku. Jakie wspomnienia utkwiły na zawsze w Pana pamięci z tych pierwszych lat życia? Stefan Mroczkowski: Na świat przyszedłem w domu mojej mamy, z ogrodem. I tak się jakoś w moim życiu ułożyło, że Zaniemyśl to jakby nawias początkowy mojego żywota. I że ten nawias składa się z drzew. Moją pracę zawodową skończyłem wraz ze śmiercią „mojego” dębu, jednego spośród dębów rogalińskich. Natomiast początek stanowiły grusze w ogrodzie mojej mamy. Bo to właśnie pod winówką ojciec powiedział mamie, o co mu chodzi, pod cukrówką został słodkim owocem obdarowany, a pod ulęgałką urodziłem się ja. I tak dotąd ten ogród pamiętam w sposób smakowy. Smaczne były te grusze i smaczne było w ogóle to całe otoczenie, w którym miałem przyjemność dorastać. Ojciec – poza autorstwem – niewiele w tym pomagał, ponieważ zmarł, kiedy miałem 2 lata i w zasadzie wszystko było w rękach mamy. I dalszego krewnego, który zajmował się nie tylko ogrodem, ale i kozami. Bo na kozim mleku byłem wychowany i ono mi do dziś bardzo smakuje. Stryj Ignacy,

jak go umownie nazywam, zajmował się tym ogrodem. Miał też swoje towarzystwo. Czasami odwiedzał go niejaki Loga, panowie dobywali tabakiery, częstowali się, kichali, potem otwierali buteleczkę i – co było wtedy dla mnie dziwne – stawali się coraz weselsi. Wizyty tego Logi polegały jednak głównie na tym, że on targował z moim stryjem flintę, trzymaną przez stryja w komórce, w której pomieszkiwał. A Loga miał rozliczenia z przekupniami jaj, którzy zaczepiali jego córkę. Nie miał się im czym zrewanżować – i czekał na dobrą okazję, by zdobyć flintę. Ale ta dobra okazja jakoś nie chciała nastąpić. Najważniejszym dla mnie dniem była niedziela. Tego dnia przyjeżdżało do nas ze Środy powózką rodzeństwo mojej mamy: jej młodsza siostra i jeszcze młodszy brat. Zapach, który mi się kojarzył z tym moim dorastaniem, to był zapach bielizny pościelowej, którą moja mama prała w czystych wodach Jeziora Raczyńskiego, potem rozkładała na bardzo czystej trawie, polewała z konewki wodą i to się nazywało bielenie. Potem szliśmy do domu, towarzyszyłem również mojej mamie w maglu. I zapach tej pościeli, smak tego ogrodu, to było moje dzieciństwo. Największą tajemnicą tego okresu była dla mnie Wyspa Edwarda. Jeden z braci mojego ojca, zresztą Edward, który prowadził wyszynk, wynajmował wyspę na okres wiosenno-letni, wykorzystując piękny szwajcarski dworek Raczyńskiego. Ciekawostka: na tej wyspie były również jednoosobowe łazienki, czyli kabiny nad wodą, zamykane na klucz, a odgrodzone od sąsiedniej kabiny płotem wchodzącym kilka metrów w jezioro. Na tę

1   Wywiad został nagrany i opublikowany przez Poznańskie Archiwum Historii Mówionej (www.historiamowiona.poznan.pl).

12


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

wyspę przedostawaliśmy się promem, wówczas łańcuchowym. Trzeba było to zrobić wysiłkiem męskich ramion. Jeśli zaś było mało osób, to przyjeżdżał łódką taki Charon, gadający sam do siebie. Ani on, ani przewożeni przez niego ludzie nie rozumieli, o co mu de facto chodziło. P.B.: Bardzo wcześnie, w wieku dwóch lat, stracił Pan ojca. Dlaczego? Jak? S.M.: Mówiono, że ojciec miał coś z nerkami. Wówczas były to sprawy nieuleczalne. Ale słyszałem też, że kiedy ojciec był na I wojnie światowej, znalazł się w oddziale używającym gazów bojowych – i to mogło mieć wpływ. Trudno mi dokładnie odpowiedzieć na to pytanie, bo kiedy zacząłem się tym interesować, nie było już kogo zapytać. Była to nagła śmierć. Ponieważ tak się złożyło, że grób ojca to było jedyne, co mi po krewnych pozostało, spotykam się z nim przynajmniej raz w roku. P.B.: Skoro już jesteśmy przy rodzicach… W swoich spisanych wspomnieniach nie omieszkał Pan wspomnieć o laniu, jakie odebrał od mamy szpicrutą za wyprawę do nieczynnej żwirowni. S.M.: Byłem ukochanym dzieckiem cioci Wery, bo byłem jedynakiem. I wuja Mariana, który był z zawodu rymarzem. Zawsze w niedzielę przywoził mi jakąś część swoich wyrobów. I tak przywiózł mi kiedyś szpicrutę. Dostałem nią jedyne lanie od matki, albowiem bez zapowiedzenia oddaliłem się do żwirowni. Potem widziałem, że bardzo tego żałowała, bo nie zdawała sobie sprawy, co takiego ta szpicruta może na ciele zostawić. P.B.: A potem przyszedł czas przeprowadzki do miasta. S.M.: Kiedy osiągnąłem wiek 6 lat, mama zadecydowała, że nauki będę pobierał w dużym mieście. Wtedy chodziło o Środę. Sprzedała dom, de facto piękną wiejską chałupę i kupiła dom w Środzie. Przeprowadziliśmy się do miasta. Dużą rolę w przeprowadzce odegrał nośpłat, czyli przenośny handlarz. Nad naszą chałupą w Zaniemyślu górował bowiem przepastny strych. I ten handlarz wywoził znajdujące

się na nim dobra, by na końcu rozliczyć się z mamą. Pamiętam, że na koniec zostawił mi strzelające korki. Ale ta cała przeprowadzka to była tragedia stryja Ignaca. Bo tu, w Zaniemyślu, to on miał co robić: zajmował się ogrodem, kozami, przyjmował znajomego. Zresztą on potem długo w Środzie nie pożył – przeniósł się tam, gdzie znajdowali się już jego wszyscy znajomi. Pierwsze, co odwiedziłem w Środzie, to był salon fryzjerski. Wcześniej byłem ostrzyżony na pazia, mama ubierała mnie w marynarskie płaszczyki i koszulki. Natomiast po wizycie w salonie wyszedłem zupełnie innym człowiekiem, uczniem pierwszej klasy szkoły podstawowej. Uczył nas pan Kościelny, w międzyczasie ciocia Wera wyszła za mąż, za inżyniera rolnictwa z Poznania, który był naczelnikiem stacji Białystok. Tam też spędziłem lato 1939 roku, po drodze zresztą zwiedzając Warszawę. Do stolicy zawiozła mnie mama, tam odebrał mniej wuj, pokazał nam Grób Nieznanego Żołnierza i Łazienki. Zapamiętałem tam głównie wartownika przed Ministerstwem Wojny, patrzącego raz w lewo, raz w prawo. P.B.: Czy Pan jako dziecko wyczuwał atmosferę zbliżającej się wojny? S.M.: W ostatniej chwili przed wojną wróciłem do Środy. Brata matki – wuja Mariana – już nie było, bo ludzie zaczęli uciekać na wschód. Pamiętam szyby okien zaklejone tasiemkami. We wrześniu było dziwne poruszenie. Będąc u dziadka niedaleko rynku, oglądałem pluton Wehrmachtu, który okrążył rynek, postawił karabiny w kozły i żołnierze zapalili papierosa. Na tym polegało symboliczne zajęcie miasta. Niestety, parę dni później Niemcy rozstrzelali na ryku zakładników. Nas oczywiście z mamą wyrzucono z naszego domu, zamieszkaliśmy u dziadka. W międzyczasie wuj wrócił z ucieczki. Okazało się, że dotarli do Warszawy, tam przeżyli w piwnicach bombardowanie i wrócili do domu. Tak to wyglądało. P.B.: A Pan zaczął chodzić na tajne komplety. Jak to się zaczęło? S.M.: Komplety odbywały się w domu nauczyciela, który odważył się zaproponować je kilkorgu rodzicom. Zaczęliśmy przerabiać 13


„Chłopak z Zaniemyśla” – wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim

program trzeciej klasy. Ale tajne komplety nie trwały długo. Ci, którzy skończyli dwie klasy szkoły podstawowej, spotykali się przez kilka tygodni ze swoim nauczycielem. Niestety, rodzice innych moich kolegów bali się represji, szczególnie po egzekucji zakładników. P.B.: Proszę opowiedzieć o rodzinnej tragedii, która Pana spotkała. S.M.: Ciocia z wujem przyjechali do nas przez zieloną granicę z Białegostoku. A wuj Marian wrócił z ucieczki. Cieszyliśmy się, że znowu jesteśmy w komplecie, zapamiętanym z Zaniemyśla. Wydawało się, że wszystko się jakoś ułoży, że jakoś przeżyjemy. Przeżyliśmy razem jedne święta, drugie. Wtedy nastąpiła jednak straszna rzecz: denuncjacja Polaka, który chciał narzucić mojemu wujkowi małżeństwo z jego wychowanką. A ponieważ wujkowi nie było do tego spieszno, Polak ten zagroził, że doniesie komu trzeba, gdzie wuj ukrył skóry z warsztatu rymarskiego. Mama prowadziła sklep z tzw. towarami krótkimi. Panowało wtedy przekonanie, że wojna nie potrwa długo, a trzeba mieć czym handlować, z czego żyć. I dlatego wuj te wszystkie rzeczy ukrył na strychu. Ten człowiek, inwalida z pierwszej wojny światowej, zaczął wuja szantażować: jeśli nie ożenisz się z moją wychowanką, to ja zamelduję o tym komu trzeba. I tak też zrobił. Pewnego ranka przyszła do nas grupa Niemców: był policjant, był Treuhänder, i oczywiście wiedzieli, gdzie co jest schowane. Na domiar złego tuż przedtem było świniobicie, a rewizja doprowadziła też do odkrycia sportowej broni wuja, ukrytej w chlewiku. Niemcy wszystkich aresztowali i odprowadzili do więzienia. Po kilku dniach odbył się Sondergericht, czyli sąd specjalny i wszyscy zostali skazani na karę śmierci. Zostałem sam w dużym domu. Akurat wtedy zacząłem czytać Sienkiewicza i po paru dniach przyszedł do mnie kuzyn, syn brata ojca. I zaproponował, żebym zamieszkał z nimi. Mam w oczach taką scenę, której nigdy nie zapomnę: szedłem przez rynek z kuzynem, ciągnąc czterokołowy wózek z moim całym dobytkiem – a była nim pierzyna. Przeniosłem się więc do rodziny brata ojca. 14

Rządziła tam ciocia Józia. Tak zaczął się nowy etap mojego życia. P.B.: Ostatnie wspomnienie związane z mamą? S.M.: Po aresztowaniu całej mojej rodziny ze strony matki osadzono ich w więzieniu w Środzie. Dowiedziałem się wtedy, że z jednego podwórka, które przylegało do ściany więzienia, można porozmawiać z osadzonymi. Chodziłem tam i wydawało mi się, że słyszę głos mamy. Nie wiem, w jaki sposób, ale dowiedziałem się o rozprawie sądowej, która trwała bardzo krótko. Jak się potem dowiedziałem z relacji innych – bo mnie tam nie wpuszczono – sąd obrażał oskarżonych wulgarnymi słowami i po godzinie zasądził dla wszystkich kary śmierci. Dowiedziałem się, kiedy będą te egzekucje [11 lipca 1942 roku – red.]. Moi bliscy musieli czekać na śmierć. Wiedziałem, że w karetce, która opuszcza mury więzienia w Środzie, jest mama, jej siostra i brat. No i biegłem oczywiście za tą karetką, oni coś mówili, ja niewiele słyszałem. Biegłem, dopóki nie opadłem z sił… Potem były dni nadziei. Minął miesiąc, a kiedy minął drugi, zaczęliśmy się łudzić, że może tę karę w jakiś sposób zamieniono. Że może będzie dożywocie. Ale pewnego dnia dostałem list od mamy. Okazało się, że był to jej ostatni list. „Kochany synku, jutro muszę rozstać się z tym światem. Przyjęłam komunię, nie zapomnij o mnie przy wieczornej modlitwie”. Chodziłem z tym listem w kieszeni na pewno przez kilka miesięcy, dopóki się prawie nie rozpadł. Był to jakiś taki kontakt z mamą. Jednocześnie wyobrażałem sobie, co oni myśleli. Co myślała moja mama, kiedy wchodziła do celi straceń. Wyrok wykonano na Młyńskiej w Poznaniu. To była śmierć na gilotynie. Próbowałem się później dowiedzieć, gdzie są prochy straconych. Niespecjalnie mi się to udało. Więc pierwszego listopada zawsze zapalałem świeczkę pod tą gilotyną, wystawioną w Forcie VII. Dopóki wolno było to robić – bo pod nią zapalano więcej lampek. Ale potem przenieśli tę gilotynę gdzie indziej – i na tym mój kontakt się urwał.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Zapalając lampki na grobie ojca, którego znałem tylko z dzieciństwa, zapalam też symboliczne światełka dla mamy. P.B.: To okrutny paradoks: z powodu denuncjacji przez Polaka stracił Pan matkę, a z kolei dzięki pomocy folksdojcza uniknął Pan wywózki na roboty przymusowe. S.M.: No niestety, tak rzecz wyglądała. Polak zadenuncjował moich bliskich, że ukrywają skóry i towary ze sklepu tekstylnego. A w tym, że nie wywieziono mnie do Rajchu na zniemczenie, pomógł folksdojcz, zresztą znajomy rodziny. Pomógł mi w ten sposób, że zatrudnił mnie w stolarni, w której był księgowym. Ta stolarnia się nazywała Bau- und Möbeltischlerei Otto Meihoffer. On był Niemcem z osiedleńców niemieckich znad Morza Czarnego. I kiedy ktoś zapytał, co się dzieje z tym chłopakiem, który został po tych straconych, on odpowiedział, że pracuje zawodowo. W wieku 12 lat byłem tam Lauf bursche, czyli chłopcem na posyłki. A ponieważ bardzo się starałem i właściciele byli ze mnie zadowoleni, awansowałem. Zostałem Bürokraft, czyli pomocą biurową. Umiałem wystawiać rachunki w języku niemieckim. P.B.: W tej stolarni pracował Pan do 1945 roku? S.M.: Do wyzwolenia. Niemieccy właściciele uciekli. Kiedy tam przyszedłem i nie zastałem żadnego z nich, przyszedł człowiek, który musiał pochować swojego krewnego. Więc jako niespełna 15-latek sprzedałem mu osobiście trumnę za 25 marek. Bo ta stolarnia wcześniej robiła krzesła dla Baltendeutschów, czyli Niemców znad Bałtyku. Natomiast z resztek desek powstawały trumny dla Polaków. To były zwykle deski zmurszałe w środku, które jeden z pracowników malował na kolor dębowy. Poszedłem kiedyś na jeden pogrzeb. Kiedy taką trumnę przysypano ziemią do połowy, to wszystko klapnęło. Deski nie wytrzymały ciężaru ziemi. Po wyzwoleniu zakład ten przejął jeden z polskich stolarzy, który w czasie okupacji był w niej pracownikiem najemnym.

P.B.: Jak wyglądało wejście Rosjan do Środy? S.M.: Jak już wspomniałem, niemieccy właściciele stolarni uciekli. Pani Stenzel, właścicielka piekarni, w której pracowali moi kuzyni, również. Piekarnię objął radziecki komendant wojenny miasta i ona piekła pieczywo dla Armii Czerwonej. Zanim jednak do tego doszło, na naszym podwórku pojawiły się dwa samochody z niemieckimi oficerami, kompletnie pijanymi. Oni zdawali sobie sprawę, że wojnę przegrali i cofali się na zachód. Spędzili u nas noc, rano spokojnie zapakowali się do samochodu i wyjechali, zostawiając szablę. Zapewne skradzioną z jakiegoś muzeum, bo bogato inkrustowaną. Potem się okazało, że jednak wyrządzili nam szkodę: musiało ich suszyć, bo opróżnili nam piwnicę z kompotów. No a potem zjawiły się pierwsze rosyjskie czołgi, z bardzo młodymi wojakami. Spędzili u nas noc i pojechali dalej. Nie wyrządzili nam żadnej szkody. Ale zauważyłem, że czerwonoarmista, który wsiadał jako ostatni do czołgu, miał przypasaną do boku „moją” szablę pozostałą po Niemcach. Po przyjściu Rosjan postanowiłem sprawdzić, jak wygląda dom, z którego swego czasu wyrzucili nas Niemcy. No i poszedłem go „pilnować”. Zostałem w nim na noc. Nad ranem obudziło mnie jakieś walenie, łoskot. Grupa Rosjan włamała się do środka i zaczęła myszkować. Czuło się, że Rosjanie byli podpici. Zaczęli chodzić po pokojach i znosić rzeczy, które im się podobały. Zgromadzili tego kupkę, a ja – skulony w tym właśnie pokoju pod kocem – czekałem na rozwój wypadków. Zdjęli ze mnie ten koc, zrobili z niego węzełek, w który włożyli dobytek. Ale ten czerwonoarmista, który to zrobił, zatrzymał się na moment w drzwiach. Chyba ruszyło go sumienie, bo wrócił i położył na stoliku obok mnie okrągłą, amerykańską czekoladę. Taką miałem pamiątkę po tej „wizycie”. W piekarni również zjawiła się grupa czerwonoarmistów: kilku oficerów i żołnierzy. Przyjechali w dwóch samochodach, w tym w jednym półciężarowym. Wydawało mi się, że urwali się swojej jednostce i postanowili 15


„Chłopak z Zaniemyśla” – wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim

uratować się z tej wojny. Dogadali się z komendantem wojennym i doszło do podziału ról: oni dali mu kapusty z beczki i bimber w kanistrach, w zamian dostali pieczywo. Nie mieli jednak mięsa. Wybierali się więc co jakiś czas do okolicznych wsi i za każdym razem przywozili świnię, jak oni mówili: kabana. Trzymali go przy samochodzie ciężarowym i wystawiali wartownika, który pilnował tej świni. Nasi pracownicy potem zapraszali wartownika do piekarni, poili wódką – i odkrawali trochę z tego pieczonego „kabana”. I tak wszyscy sobie z tymi dekownikami żyliśmy. Nagle z pewnej wyprawy na wieś wrócili bez świni, tylko z trupem kolegi. Okazało się, że takich równoległych wypraw po mięso było dwie, a świnia tylko jedna. Więc się postrzelali i ich kolega zginął. P.B.: A potem zaczęła się intensywna nauka? S.M.: Zawsze żartuję, że mam wykształcenie podstawowe niepełne. Bo po drugiej klasie podstawówki poszedłem do pierwszej gimnazjum. Z naszą nauczycielką przerabialiśmy najpierw „cały” program czterech klas podstawówki w jeden miesiąc. W gimnazjum większość moich kolegów przeszła podobną drogę. Pamiętam pierwszą lekcję, akurat z łacinnikiem. Siedzieliśmy w płaszczach, on również, dlatego, że w gmachu szkoły nie było szyb. Wszystkie wyleciały od wybuchu bomby, która spadła niedaleko. Nauczyciel miał na nogach drewniane chodaki – okazało się potem, że do pracy w gimnazjum przyszedł prosto z obozu. W mojej nowej rodzinie, do której zostałem zaproszony w czasie wojny, dostałem własny kąt w mieszkaniu jednoizbowym z kuchnią. Była nas tam jeszcze szóstka: kuzyn, który zaproponował mi wspólne mieszkanie z nimi, jego mama, czyli najważniejsza osoba – ciocia Józia, był jego młodszy brat Stasiu, dość ważna postać w mojej historii. No i była jeszcze kuzynka, która mieszkała w sklepie z chlebem i ciastami oraz towarami kolonialnymi. Czas mieliśmy tak zorganizowany, że kuzynowie, którzy byli zatrudnieni w piekarni u pani Stencel (bo jej mąż był na froncie), zjawiali się na 16

drugie śniadanie ze świeżymi bułkami, z chlebami prosto z pieca. Była to dla nas waluta wymienna. Z tym młodszym kuzynem szliśmy z chlebem i bułkami do najbliższych wiosek – i tam wymienialiśmy je na kury, czasami trafiła się kaczka. Raz nawet indyk. I tak jakoś nam się udawało przeżyć. W soboty organizowaliśmy potańcówki, organizowałem gramofon na korbkę. Potem graliśmy w loteryjkę. I tak nam czas upływał. P.B.: Był Pan też harcerzem. S.M.: W szkole zaczęło działać normalne harcerstwo, to stare, baden-powellowskie. Mieliśmy harcówkę w budynkach zastępczych naszej szkoły, która po wojnie była wypalona. Pamiętam, że wykonałem dla niej tablicę z węzłami. Zbliżało się lato, więc pojechaliśmy na rowerach w okolice Gniezna i wybraliśmy wieś Dębowiec nad jeziorem z czystą wodą. I tam założyliśmy obóz. Tam zdobyłem sprawność trzech piór. Polegała ona na tym, że przez 24 godziny musiałem się ukryć i z nikim nie rozmawiać. Nie odszedłem daleko od obozu, ukryłem się w młodniku – i zasnąłem. Drzemiąc tak, poczułem, że coś ciągnie mnie za głowę. Omal nie zakląłem. Okazało się, że głowę położyłem na dziurze myszy i ona, żeby wyjść, wycięła otwory w mojej czapce harcerskiej. Później na obozie w Zakopanem zdobyłem również sprawność kucharza. To harcerstwo okazało się ciekawsze niż nauka. P.B.: W szkole zaczęła się też Pana przygoda z teatrem. S.M.: Jednym z opiekunów harcerstwa był ksiądz prefekt Tadeusz Biela. Z nim wyjeżdżaliśmy również na wycieczki rowerowe. Pewnego dnia zgromadził nas i zarządził: wystawimy sztukę o czasie okupacji. Opowiedział nam w skrócie historię, obrazy i funkcje, jakie nam przydzielił. „Ty będziesz księdzem, który potajemnie uczy łaciny – mówi. – Ty będziesz partyzantem Tadkiem Białym, a ty jego ukochaną. Napiszcie sobie role i dialogi. Za tydzień premiera”. No i doszło do premiery. Była dość barwna, bo jeden z kolegów pomalował wałkiem


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

malarskim dekoracje na pakowym papierze i ta dekoracja się zwaliła. Najlepiej wypadła dekoracja plenerowa ze świerków z okolicznego parku. W tym lasku odbyła się ważna scena strzelaniny, dlatego wcześniej ksiądz prefekt poszedł na policję i powiedział, że wystawia bardzo ważną sztukę i potrzebuje kilku milicjantów do sceny strzelaniny. I rzeczywiście, przyszło kilku milicjantów, którzy zrobili za sceną doskonałą kanonadę. Było to pierwsze ziarno, jakie spotkałem na swojej drodze – myślę o tej sztuce. A właściwie nie pierwsze, bo młodszy kuzyn zaprosił mnie przedtem do Teatru Polskiego w Poznaniu na premierę Wesela. Niewiele wtedy pojąłem, ale bardzo mnie to wtedy zainteresowało. Z księdzem – to była druga próba teatralna. A potem ten wysiłek podjął nasz polonista, który zaproponował repertuar niezły literacko. Grałem m.in. w Oświadczynach Czechowa, a moi koledzy w sztuce Pan inspektor przyszedł Presleya. Mój polonista stwierdził u mnie talent aktorski, bo występowałem wtedy na szkolnych imprezach. Nauczyłem się na pamięć monologu Strugarka o hulajnodze, Lokomotywy Tuwima... W ostatniej klasie mój nauczyciel powiedział, że powinienem się zgłosić do szkoły aktorskiej. Pojechałem do szkoły aktorskiej na egzamin. I muszę powiedzieć, może na całe szczęście dla mnie, że bardzo szybko mnie z tego egzaminu Zelwerowicz, stojący na czele komisji, wygonił. Profesor Czesław Korek załatwił mi wtedy wizytę u szefa studium aktorskiego w Krakowie. Pojechałem, on mnie wysłuchał, wypowiedziałem przed nim to, co sobie przygotowałem. I dopiero on mi powiedział, że nie wróży mi wielkiej kariery, ponieważ mam wrodzoną wadę dykcji. I pokazał mi, na czym to polega. Stwierdziłem wtedy, że trudno. Może poddam się operacji zębów, żeby poprawić zgryz? A ten zły zgryz wziął się stąd, że podczas okupacji nie miał się kto zająć chłopcem, któremu zęby wyrastały nie tak, jak trzeba. Byłem nawet u prof. Sarazina, by dowiedzieć się, ile by ta „przyjemność” kosztowała. Padła zawrotna suma 20 tysięcy złotych. Byłem już wtedy po sprzedaży domu po matce, a po wizycie u zaprzyjaźnionego stomatolo-

ga – i stwierdziłem, że jednak tej operacji nie zrobię. Na studia zapisałem się na prehistorię, ale niedługo tam wytrzymałem. Przeniosłem się na polonistykę i na tym kierunku doprowadziłem do powstania zespołu dramatycznego, który wystawił Pana Damazego Blizińskiego. Grałem rolę Rejenta. Jedną z partnerek była Krystyna Miłobędzka. To był rok 1953, a więc czasy, kiedy umarł Stalin. P.B.: A jak to było z kabaretami studenckimi? Jak to się zaczęło? S.M.: Przy okazji Pana Damazego poznałem Ryszarda Podlewskiego, któremu zaproponowałem wtedy rolę inspicjenta w tym przedstawieniu. Okazało się, że on tak podpowiadał, że czasami te jego podpowiedzi były lepiej słyszalne niż kwestie aktorskie. Wówczas jednak razem stwierdziliśmy, że to nie jest nasza przyszłość. Że nas interesują małe formy. Dlatego wspólnie założyliśmy kabaret studencki. Wystawiliśmy składankę złożoną z tekstów klasyków, m.in. Pawła Herza czy Grudzińskiej. I z tym przedstawieniem zgłosiliśmy się do „Artosu”. Była to firma, której następcą jest Estrada, zajmująca się po prostu chałturami. Koncertami organizowanymi w terenie. Postanowiliśmy zarobić nieco w czasie wakacji. Stawiliśmy się przed tym „Artosem” i uzyskaliśmy uprawnienia do organizowania przedstawień. Z naszym montażem objechaliśmy Wielkopolskę, razem z Ryszardem byliśmy konferansjerami. W tym czasie doszedł do nas jeszcze Jerzy Dabert, również kolega z polonistyki, który był najlepszym muzykiem na naszym kierunku. Dabert założył tercet wokalny – i z tym tercetem, i z Januszem Weroniczakiem, a także z Niną Dobrowolską po prostu jeździliśmy po Wielkopolsce. Ale pojechaliśmy też do Torunia, do Bydgoszczy. Przyjmowano nas dosyć ciepło. W recenzji z naszego występu w Bydgoszczy autor zarzucił nam: „co to za zespół studencki, który nie ma nic o tej tematyce w swoim repertuarze”. Bardzo wzięliśmy to sobie z Ryszardem do serca. Podczas tych naszych podróży trzeba było gdzieś przenocować, czasem przeprać koszulę, 17


„Chłopak z Zaniemyśla” – wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim

wyprasować. I tak raz jedna z członkiń naszego zespołu zgłosiła się do mnie z propozycją, że ona mi tę moją koszulę wyprasuje. I tak mi prasuje do dzisiaj, bo to była Adela, moja dzisiejsza żona (uśmiech). P.B.: Jak narodził się „Żółtodziób”? S.M.: Po tej bydgoskiej recenzji zabraliśmy się za coś oryginalnego, dotykającego problematyki studenckiej. Słyszeliśmy już o słynnym STS-ie. To był rok 1955, w kraju zaczynało się coś nowego. Napisaliśmy wtedy program Otrzęsiny. A naszą estradę studencką przemianowaliśmy na Wydział Satyry Uniwersytetu Poznańskiego „Żółtodziób”, czyli Beanus. Zostałem dziekanem humoris causa, natomiast Ryszard – dziekanem do spraw artystycznych, a Jerzy Dabert – prodziekanem do spraw muzycznych. Premiera odbyła się w Domu Studenckim im. Hanki Sawickiej. Przyjęto nas bardzo ciepło, bo poruszaliśmy tematy typowo studenckie: np. zakaz wchodzenia studentów do pokojów żeńskich. Z tym programem pojechaliśmy na pierwszy ogólnopolski przegląd studenckich zespołów satyrycznych, który odbywał się w Warszawie w 1955 roku. Okazało się, że mamy hit – mianowicie parodię piosenki wojskowej. Ryszard Podlewski śpiewał w mundurze ze studium wojskowego, właściwie w kombinezonie, w towarzystwie czterech sołdatów. To się widowni bardzo podobało, odbyły się aż trzy bisy. Spodobało się również jury, a zasiadali w nim m.in. Władysław Szpilman, Hanka Bielicka czy Kazimierz Rudzki. Szpilman głosował nawet za tym, by dać nam drugie miejsce. Ostatecznie zajęliśmy trzecie miejsce, za Bim-Bomem i za STS-em. Te dwa zespoły były poza naszym zasięgiem. Bimb-Bom to był nowy pomysł Cybulskiego i Kobieli na teatr. Ale znaleźliśmy się na podium! W nagrodę dostaliśmy darmowy pobyt na Hali Szrenickiej. Ale zespół przestał istnieć, bo skończyliśmy studia i rozjechaliśmy się w różne miejsca. Ja i Ryszard pojechaliśmy do Kielc, do tamtejszego radia. Właśnie dzięki „Żółtodziobowi”, bo po naszym sukcesie zainteresowało się nami poznańskie radio. I obiecano mi, że po praktyce w Kielcach znaj18

dą dla mnie pracę w Poznaniu. W Kielcach byłem pół roku, ale dobrze to wspominam. P.B.: 28 czerwca 1956 roku miał Pan się spotkać na randce ze swoją przyszłą żoną… S.M.: Spotykaliśmy się wtedy z Adelą w kawiarni na styku Dąbrowskiego i Roosevelta. I tam Adela zawsze zamawiała ciastka, które nazywały się stefanki. Nie mogę powiedzieć, że mi to nie sprawiało przyjemności i z chęcią te stefanki zajadałem. Bo to było dobre ciasto. Tamtego dnia jednak nie było nam dane się spotkać. Pracowałem wtedy w poznańskim radio na stanowisku młodszego redaktora i 27 czerwca miałem zabieg stomatologiczny – wyrwanie zęba u znakomitego pułkownika Ziembowskiego, który przyjmował pacjentów w gabinecie na Winogradach. Ponieważ miałem mocno ukorzenione zęby, operacja trwała trzy albo cztery godziny. Z Winograd wracałem chwiejnym krokiem. Gdy skręcałem w aleję Wielkopolską, nagle usłyszałem: „Ręce do góry!”. Rozkaz rzuciła dwójka milicjantów, która kryła się za drzewem. Podniosłem ręce, ale stwierdziłem, że oni byli bardziej przestraszeni ode mnie. Bo się za to drzewo chowali. Od Ziembowskiego dostałem zwolnienie z pracy. Rano 28 czerwca poszedłem na przystanek na alei Wielkopolskiej. Czekałem, ale nic nie jechało ani w jednym, ani w drugim kierunku. Więc poszedłem dalej. Na moście Teatralnym spotkałem czoło kolumny milczących ludzi, ubranych w kombinezony. I nieumytych po pracy. Zapamiętałem ich błyszczące oczy. Szli na ZUS. Ich delegacja w ciągu kilku minut zlikwidowała wszystkie anteny i zagłuszarki, które znajdowały się na tym gmachu. Potem reszta poszła na Kochanowskiego, pod siedzibę UB. Ja poszedłem do radia, na ulicę Strusia. W drodze spotkałem kolegę, absolwenta liceum w Środzie. Wiedział, że jestem w ZMP. Dlatego powiedział do mnie: „Wybierz sobie latarnię, na której chcesz wisieć”. Taki dowcip niby. Potem poszedł na Kochanowskiego – i zginął. Figuruje na liście poległych. Bardzo przeżywaliśmy w radio te wydarzenia. Poza nieszczęsną „odciętą” ręką Cyran-


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

kiewicza, która padła w trakcie jego przemówienia w radio, była także transmisja z jesiennych procesów, którą słyszano w całej Polsce. Zapraszał nas wtedy do Warszawy Henryk Kollat, szef młodzieżowej redakcji w Warszawie. Tłumaczył nam, co się w kraju dzieje. I mówił, żebyśmy byli uważni na słowa, które ukazują się na antenie. Kiedy zwolniono Gomułkę, w Poznaniu odbył się wielki wiec, na którym wystąpił Ignacy Loga-Sowiński, wcześniej także więziony. Ja to nagrywałem, ale nic z tego nagrania nie poszło na antenę, bo tłum pod aulą uniwersytetu śpiewał na zmianę pieśni kościelne i patriotyczne, nakładające się na jego wystąpienie. Na rękach tłumu znalazł się wtedy Janusz Kulas, uczestnik wypadków poznańskich, wcześniej przez propagandę uznawany za chuligana. Bohaterem tych dni wśród studentów był z kolei gen. Marian Spychalski. Studenci przyjmowali go bardzo ciepło. Warto odnotować, że gen. Spychalski później otwierał poznański ośrodek telewizyjny. Występy – teraz z Adamem Kochanowskim – wznowiliśmy w 1957 roku. Nasze przedstawienie było aluzyjne, główną scenografią były czerwone buty z cholewami i czerwony wąs Stalina. W kawiarni na Nowowiejskiego, przemianowanej na „Żółtodziób”, wystawiliśmy program Trzy łokcie optymizmu. Pojechaliśmy też na festiwal kabaretów studenckich w Gliwicach, ale nie zostaliśmy tam najlepiej ocenieni. Jeden z recenzentów nazwał nawet nasz program „zgniłym egzystencjalizmem”. P.B.: Dlaczego tak ważne były juwenalia 1957 roku? S.M.: Bo nigdy więcej już w takiej formie się nie powtórzyły. Były masowo oglądane, ludzie jakby zdawali sobie sprawę, że warto je zobaczyć. Pamiętam grupę „reemigrantów” z USA, która szła w walonkach i kufajkach i niosła telewizor Nikita. Inna grupa klasztornych zapiewajłów śpiewała na kościelną me-

lodię historię WkPB (Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego). W pochodzie biegał z budzikami na rękach Andrzej Napierała. Potem dostawał telefony, musiał się tłumaczyć, co miał na myśli. W tych juwenaliach pokazała się też grupa Wierzbak, jechała dorożką z transparentem „Prosimy o minutę ciszy”. Wcześniej takie rzeczy były niemożliwe. P.B.: Proszę opowiedzieć o Pana związkach z klubem „Od nowa”. S.M.: Najpierw była to „Nawojka”, a potem „Od nowa”, kierowana przez Tadeusza Dębskiego. Ten klub powstał w 1958 roku. W klubie „Od nowa” przenikały się światy studencki i profesorski. Szczególnie po poznańskiej realizacji Wesela Wyspiańskiego. Stwierdziłem wtedy, że rozwiążemy „Żółtodzioba” – i założymy Teatr Trójkątnej Sceny – od sceny znajdującej się w trójkącie pomiędzy jedną a drugą salą. Wystawiliśmy na niej Obłok w spodniach, poemat Majakowskiego, który znakomicie recytował Kazimierz Łastawiecki. Tak się złożyło, że reżyserowałem to przedstawienie. Byłem już wtedy pracownikiem telewizji, ale obawiałem się funkcji reżysera. Kilka widowisk zrobiłem we współpracy z innymi reżyserami. Łysą śpiewaczkę Ionesco zrealizowałem z grupą amatorów, głównie studentów Akademii Sztuk Pięknych. Trzecią premiera, jaką zrealizowaliśmy w ramach Teatru Trójkątnej Sceny, była Monachomachia Ignacego Krasickiego. W końcu lat 50. mocno wciągnęła mnie – i Adama Kochanowskiego – nowa instytucja, powstająca od zera, jaką była Telewizja Polska w Poznaniu. To była manufaktura, tam przez furtkę w płocie wchodziło się do sali dancingowej restauracji Stołeczna, bo to właśnie w restauracji mieściło się pierwsze studio. Zaczęło się mozolne tworzenie nowej instytucji kultury obrazkowej. Została ona oficjalnie otwarta 1 maja 1957 roku.

19


…i tak to się zaczęło…

Ferdynand Szafrański

…i tak to się zaczęło… Po wyzwoleniu spod okupacji niemieckiej mieszkałem w Murowanej Goślinie i tam rozpocząłem dalszą naukę, ale już w polskiej szkole. Nauka przychodziła mi łatwo, bo miałem podstawy wiedzy, jakie przekazywał mi mój starszy brat. Wstąpiłem też do ZHP, do ósmej drużyny harcerskiej im. Tadeusza Kościuszki w Murowanej Goślinie i tam nauczyłem się wielu praktycznych rzeczy. Ten w miarę beztroski czas nagle został przerwany śmiercią mojego Ojca, powstańca wielkopolskiego. Mój brat, by nie być ciężarem dla domu, postanowił się usamodzielnić. Na utrzymanie domu, a zwłaszcza na moją dalszą naukę pracowała siostra. Zapadła decyzja o moim pójściu do szkoły średniej, do liceum ogólnokształcącego w Poznaniu. I tak z małej mieściny, jaką była Murowana Goślina, znalazłem się w ogromnym, neogotyckim gmachu Liceum Ogólnokształcącego im. Karola Marcinkowskiego. Wtedy była to szkoła męska, ja po egzaminie wstępnym zostałem przyjęty w roku szkolnym 1948/1949 do klasy VIII. Codziennie dojeżdżałem pociągiem, w specjalnym wagonie oznaczonym tablicą „Dla młodzieży szkolnej”. Pobudka była o godz. 5.30, a Mama dbała o to, bym zawsze przed wyjściem wypił kubek ciepłej zupy. Na poznańskim dworcu głównym było specjalne pomieszczenie przeznaczone dla młodzieży szkolnej, gdzie po lekcjach, czekając na pociąg do domu, można było spokojnie odrabiać zadania domowe. Nie było w tym czasie chuligaństwa, rozróbek, choć zdarzały się osobniki (tzw. bażanty) odróżniające się kolorystycznie od szarej masy ówczesnego społeczeństwa. Nasi profesorowie byli wymagający, ale dzięki nim „wyszliśmy na ludzi”. Wspomnę tu profesorów Nawratila, Dąbrowę i Prażmowskiego. Uczyli nas poprawnego posługiwania się językiem polskim, lekcje historii przybliżały nam dzieje naszego narodu, a lekcje przy20

rody ukazywały piękno i bogactwo naszego kraju. W szkole działał szczep ZHP „Błękitna Czternastka” im. Stanisława Żółkiewskiego. Należałem do 85. drużyny, zastępu „Żubrów” i z 7. hufcem Poznań-Jeżyce byłem na obozie w lasach Buszewka koło Szamotuł. Po wakacjach dowiedzieliśmy się, że decyzją władzy państwowej ZHP jako organizacja nieprawomyślna już nie istnieje, pozostała tylko dziecięca Organizacja Harcerska, na poziomie szkół podstawowych. Zachowałem jednak krzyż harcerski ze stopniem, nabitą złotą lilijką, który dla mnie do dzisiaj stanowi największą świętość w porównaniu z późniejszymi różnymi odznaczeniami. W tamtym okresie w Polsce działała organizacja „Służba Polsce”, o charakterze wojskowym, skupiająca młodzież do wykonywania prac fizycznych przy odbudowie kraju. My jako młodzież ucząca się chyba byliśmy traktowani nieco ulgowo, niemniej jednak pewne zadania musieliśmy wykonywać. Zapamiętałem jedną akcję. Nasz profesor od SP pewnego dnia zarządził zbiórkę na boisku szkolnym i z łopatami na ramieniu oraz ze śpiewem „my z eSPe, reakcji nie boimy się” ruszyliśmy ulicami Grunwaldzką i Matejki do zaprzyjaźnionego z naszym (męskim) „Marcinkiem” liceum im. Zamoyskiej (wówczas żeńskim). Zadanie nasze polegało na wykopaniu głębokiego dołu, wykopu pod fundamenty sali gimnastycznej. Praca jakoś nam szła aż do momentu, gdy zabrzmiał dzwonek na dużą przerwę. Wybiegły dziewczęta zobaczyć, co się dzieje, stanęły na krawędzi wykopu, a my, opierając się o łopaty, gapiliśmy się w górę, wyszukując znajomych… W liceum działała też Rada Rodziców, która w różny sposób pomagała biedniejszym uczniom. Ja jako półsierota korzystałem w stołówce szkolnej z darmowego kubka mleka oraz z ulgowych wyjazdów na kolonie letnie. Na


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

kolonii w Kurowie Starym nauczyłem się pływać, na kolonii w Obornikach Śląskich przydzielony byłem do grupy starszych kolegów, którzy ustalili w naszej grupie prawo, za złamanie którego groziła tzw. kocówa. Wszyscy mogli delikwentowi przyłożyć za byle przewinienie. Nasi profesorowie nie mogli nas okiełznać, bo chodziliśmy własnymi drogami. Nasza sypialnia była na parterze, wystarczyło zamknąć drzwi i wymknąć się przez okno na zewnątrz. Egzamin maturalny zakończył okres mojej nauki w liceum. Co robić dalej, studia, długie wakacje? Mój brat, bym się nie nudził, dał mi do przepisywania na maszynie rękopis swojej pracy doktorskiej. Zajęło mi to ponad dwa tygodnie, pisałem od rana do wieczora. Opłaciło się, bo nie maszynistka, ale to ja zarobiłem pierwsze w życiu pieniądze – od brata dostałem rower i mogłem też sobie kupić ubranie. Przepisany maszynopis pracy doktorskiej brata zawiozłem do Biskupina, bo tam był członkiem ekspedycji wykopaliskowej. Marzeniem moim były studia geologiczne. Od końca szkoły podstawowej zbierałem okazy skamieniałych zwierząt i roślin żyjących w dawnych epokach. Znaleziska te oznaczałem i opracowywałem na podstawie zgromadzonej przeze mnie literatury fachowej. Marzenia te jednak legły w gruzach, bo rok przed maturą dowiedziałem się, iż geologia na Uniwersytecie w Poznaniu przestaje istnieć. Na studia w Warszawie lub we Wrocławiu nie było mnie stać, więc by mieć chociaż namiastkę wymarzonej geologii, poszedłem na biologię-botanikę, a w dalszej perspektywie studiowałem paleobotanikę-palynologię. Studia rozpocząłem w 1952 roku na Uniwersytecie w Poznaniu. Profesor Czubiński, gdy się dowiedział, że interesuję się paleobotaniką, załatwił mi możliwość odbycia kilkakrotnych wakacyjnych, dobrowolnych szkoleń z zakresu palynologii w krakowskim instytucie u profesorów Władysława Szafera i Andrzeja Środonia. Po ukończeniu studiów podjąłem pracę na uczelni. Poza pracą dydaktyczną (zajęcia laboratoryjne z botaniki, zajęcia terenowe w parkach narodowych) zajmowałem się również badaniami naukowymi w zakresie mojej specjal-

ności palynologii, czego efektem są opracowania historii roślinności m.in. Kaszubszczyzny, Kujaw, Wielkopolskiego Parku Narodowego. W czasie studiów należałem do ZSP. W wakacje po pierwszym roku zapisałem się do pracy na tzw. ochotnicze brygady żniwne – chciałem nieco zarobić. Po podsumowaniu wyników sesji egzaminacyjnej otrzymałem w nagrodę wyjazd w tym samym czasie na górski obóz wędrowny. Nie było możliwości zmiany tych terminów, usłyszałem tylko w ZSP: „rezygnując z obozu wędrownego, musicie Kolego za niego zapłacić”. W mojej sytuacji z braku pieniędzy zdecydowałem się na obóz wędrowny. Przez dwa tygodnie przeszliśmy Gorce, Pieniny i Tatry, niosąc w plecakach wspólną żywność. Było ciężko, bo dojeżdżając pociągiem codziennie na wykłady, marzyłem o odpoczynku, a tu łażenie po górach, i to z dobytkiem i jedzeniem na plecach. Poprzysiągłem więc sobie: nigdy więcej wędrówek, zwłaszcza po górach. Po drugim roku studiów, w wakacje, moja Mama zatrudniła mnie do pomocy w gospodarstwie u swoich dalekich krewnych. Gospodarz był obłożnie chory, stara gospodyni wraz córką mającą dwuletnie dziecko nie były w stanie zapanować nad wszystkim, a był to okres żniw. Dwaj synowie poszli w „inteligenty” do miasta, więc ja im się przydałem jako pomoc. Dojeżdżałem rowerem ok. 5 km i moim zadaniem było pasienie krów. Po czterech dniach to się skończyło, bo trzeba było narąbać drzewa, usunąć gnój spod krów i koni, przygotować stodołę na zwózkę zboża i wykonać wiele innych prac. Konną żniwiarką kosiłem zboże, ręcznie wiązałem snopki i ustawiałem na polu w mendle. Nie będę tu opisywał wszystkich prac, jakie wykonywało się wtedy na wsi, ale to mi dało dobrą szkołę życia i po wielu latach bardzo mi się przydało. Studenci biologii po III i IV roku (nasze studia trwały wówczas 4,5 roku) wyjeżdżali wraz z profesorem i asystentami na zajęcia praktyczne w terenie, najczęściej do parków narodowych. Były to zwykle: Babia Góra, Tatry, Pieniny albo Bieszczady. Szczególnie zapamiętałem Bieszczady: w górach pustka (rok 1956), cały tydzień deszcz się leje, a my zzięb21


…i tak to się zaczęło…

nięci i przemoczeni tłoczymy się przy ognisku w jakiejś opuszczonej budzie. Będąc asystentem, musiałem na tych zajęciach „zabezpieczać tyły”, żeby nikt nie zginął i powtarzać niedosłyszane nazwy roślin. Moje postanowienie, że nigdy więcej w wakacje nie będę gdzieś łaził, a jedynie odpoczywał, powoli zaczynało blednąć. Już w 1954 roku zapisałem się do Oddziału Międzyuczelnianego PTTK, a w 1956 roku razem z dwoma kolegami tworzyliśmy kierownictwo jednej z tras pierwszego studenckiego Rajdu Zachodniego (Łagów). Od tego czasu zawsze na każdym rajdzie kierowałem jedną z pieszych tras, a od 1969 roku, gdy dorobiłem się starego „garbusa”, prowadziłem trasę starych samochodów. Studenci wynajdywali skądś stare pojazdy i potem przez rok przygotowywali je na kolejny rajd. Z czasem pojawiło się we mnie zamiłowanie do gór. Uzyskałem uprawnienia Przodownika Turystyki Górskiej, początkowo na Sudety, później rozszerzyłem je na wszystkie pasma górskie w Polsce. Korzystając ze wsparcia finansowego ZSP, zacząłem organizować studenckie pierwszomajowe wypady w Sudety, które polegały nie tylko na przejściu określonej trasy, ale także na przekazaniu możliwie szerokiej wiedzy o górach. Kilka razy też organizowałem górskie obozy narciarskie i wędrowne; zawsze dbałem o to, by uczestnicy mieli świadomość, że impreza odbywa się dzięki ZSP. W 1973 roku zorganizowaliśmy dla 23 osób studencką wyprawę do Maroka w góry Atlas. Dla tak licznej grupy studentów wielkim ułatwieniem był ciężarowy samochód Star A-28. Zdobyliśmy wiele szczytów, nie pomijając najwyższej góry tego masywu – Tubkal 4165 m n.p.m. Dla mnie, poza zaliczaniem kolejnych wysokości, obowiązkiem było zbieranie ciekawych okazów roślin, zwierząt, skał i minerałów, które po wyprawie przekazaliśmy zakładom UAM. Nasz Star w drodze powrotnej wspiął się w Hiszpanii w górach Sierra Nevada na wysokość 3050 m n.p.m., a my zdobyliśmy szczyt Veleta 3392 m n.p.m. i Mulhacén 3481 m n.p.m. W wakacje działała w Rowach nad morzem baza namiotowa ZSP. Kilka razy zor22

ganizowano dla studentów z różnych uczelni kursy organizatora turystyki. Do kadry wykładowców należał m.in. Zenek Laskowik i ja. Po wykładach można było się opalać, kąpać w morzu, wczasować. Zenka, jak wiemy, do dziś trzymają się kawały. Pewnego razu o godz. 4.00 odzywa się z głośników hejnał z wieży mariackiej i zaraz okrzyk: „wstawać, darmozjady, śpiochy”, po czym z namiotów zaczęli wyłaniać się zaspani studenci, powitani śmiechem. Zenek miał wtedy biały rower. Kiedyś gdy wyszedł w nocy „za potrzebą”, nagle zobaczył, że jego rower sam jeździ między namiotami. Okazało się, że to nie zjawa, ale jeden z naszych kursantów, czarnoskóry Ghańczyk, urządził sobie nocną przejażdżkę. Innym razem wyszliśmy na przystanek PKS po studentów, którzy przyjechali na kolejny turnus. Zenek zarządza: „jeśli macie bagaż w jednej torbie, to musicie to rozdzielić, bo obozy są oddzielnie dla dziewcząt i dla chłopców i dość daleko od siebie; to jest ostatnia chwila na widzenie się ze sobą i pożegnanie; grupę dziewcząt prowadzi Kolega (czyli ja), grupę chłopców prowadzę ja (czyli Zenek)”. Było słychać szemranie i protesty, ale Zenek był nieugięty, więc ruszyliśmy: ja poszedłem do obozu najkrótszą drogą, Zenek celowo nieco drogę wydłużył i ze swoją grupą szedł wzdłuż obozowego płotu, za którym tylko mogli zobaczyć swoje dziewczyny, i wtedy powiedział im po raz drugi: „to jest ostatnia chwila, kiedy widzicie się z waszymi dziewczętami”. Trzeba to było widzieć: wszyscy się rzucili ku sobie, całując się przez oczka siatki z drucianego płotu, by po chwili wyruszyć dalej. Zdziwili się bardzo, gdy Zenek wprowadził ich do obozu. A po studiach, kiedy skończyła się niestety „ta nasza młodość – ten piękny czas”, miałem równie ciekawe życie – nauczyciel akademicki na Wydziale Biologii w Zakładzie Botaniki UAM, 15 lat pracy naukowej w randze profesora na Uniwersytecie w Kisangani (dawniej Republika Zairu, obecnie Republika Demokratyczna Konga). Po powrocie do kraju Wojewódzki Konserwator Przyrody na województwo poznańskie, a po reformie administracyjnej województwo wielkopolskie.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Teraz jestem emerytem i siedzę, ale nie w Poznaniu, w tym zadymionym mieście, lecz na wsi. Dosłownie: siedzę w fotelu ogrodowym (niestety z plastiku) w otoczeniu moich brzóz i sosen, masujących mnie swoim igliwiem wydzielającym pachnącą żywiczną woń. Patrzę

na drzewa, na kwiaty i na zapylające je owady. Patrzę i słucham głosów przylatujących i odlatujących ptaków. I rozmyślam, jaka „piękna jest Polska cała, piękna”, ale nade wszystko, jak mówi poeta Jerzy Harasymowicz, „w górach jest wszystko, co kocham”.

Jacek Juszczyk

Klub „Od nowa” – pokoleniowa brama do tożsamości Minęły 62 lata od dnia otwarcia (23 listopada 1958 roku) klubu „Od nowa”. W tym czasie pojawiło w naszej historii trochę więcej aniżeli dwa pokolenia. W XX i XXI wieku to dużo: doniosłość wydarzeń w tym paśmie czasu objęła wszystkie dziedziny życia, w tym II wojnę światową i dwa zbrodnicze reżimy: faszystowski i bolszewicki. Historia studenckiego ośrodka kulturalno-towarzyskiego w Poznaniu jest przyczynkiem do naszej młodzieńczej biografii w latach 19581970; należeliśmy do „pokolenia październikowego”. Przedstawiony tu tekst nie jest chronologicznym zapisem zdarzeń w klubie (było ich około 700), lecz subiektywnym wyborem autorskim. Obecnie najobfitszym źródłem do historii tej instytucji jest monografia1 licząca 300 stron, 26 rozdziałów i 23-stronicowe kalendarium. Zawiera analizy socjologiczne, opracowania różnych form aktywności i osobiste wspomnienia. Moją intencją jest przedstawienie tła i motywów powstania klubu. Powoduje to ograniczenie szczegółów, które są w monografii. W syntetycznym opracowaniu zabraknie przywołań wielu osób; wyrażam z tego powodu żal i proszę o wybaczenie.

Po śmierci Stalina (w roku 1953) październikowy przełom (w roku 1956) poprzedzały ważne przemiany w świadomości Polaków. Z osobistego punku widzenia przedstawiłem 2 to we wspomnieniach pt. Przed, w czasie i po Październiku 1956. Wspomnienia z różnych epok. O Zrzeszeniu Studentów Polskich (ZSP) w latach 1950-1962 powstało opracowanie3 w formule rozmowy z Alojzym Andrzejem Łuczakiem, wybitnym kreatorem wydarzeń kulturalnych, m.in. twórcą muzycznego ruchu młodzieżowego Pro Sinfonika. Po śmierci Bieruta doszło do sporów i napięć w łonie Biura Politycznego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i jej innych ogniw, wygaszonych wybraniem na stanowisko I sekretarza Komitetu Centralnego Władysława Gomułki. W wielkim stopniu na zmiany postaw społeczeństwa wpłynęły manifestacje robotnicze w Poznaniu w roku 1956, zakończone krwawym, z ofiarami śmiertelnymi, ich stłumieniem. Jednak już począwszy od roku 1954 pojawiały się materiały prasowe coraz odważniej naruszające partyjne tabu. Symbolem tego ruchu stało się pismo „Po Prostu” (tygodnik studentów i młodej inteligencji), przejęte

1   Klub „Od nowa” 1958-1970, red. i oprac. D. Książkiewicz-Bartkowiak, kom. red. J. Berdyszak, J. Juszczyk, J. Nowakowski, Poznań 2011. 2   J. Juszczyk, Przed, w czasie i po Październiku 1956. Wspomnienia z różnych epok, „Kronika

Miasta Poznania” 2005, nr 3: Odwilż ’56, s. 23-32.

3   Z. Jaśkiewicz, A.A. Łuczak, O październikowcach. ZSP w latach 50., Alojzego Andrzeja Łuczaka wysłuchał Zbigniew Jaśkiewicz, „Kronika Miasta Poznania” 2005, nr 3, s. 223-238.

23


Klub „Od nowa” – pokoleniowa brama do tożsamości

w roku 1955 przez rewolucyjnie nastawioną generację dziennikarzy w większości urodzonych przed wojną (losy autorów pisma toczyły się różnie – od rzecznika prasowego rządu w stanie wojennym Jerzego Urbana po jego równolatka, premiera rządu nowej Polski po roku 1989, Jana Olszewskiego). We wrześniu 1957 roku Gomułka i jego towarzysze rozpoczęli „przykręcanie śruby”. Jej „obroty” nie zmierzały do punktu symetrycznego z czasami przedpaździernikowymi. To już było niemożliwe; myśli naszych rodaków już krążyły po innych orbitach. Zamknięcie pisma wzburzyło jego głównego adresata. Brutalnie stłumione demonstracje sprzeciwu odbyły się głównie w Warszawie. Wielką rolę w kształtowaniu się nastrojów młodzieży odgrywało otwarcie kraju dla do niedawna zakazanej literatury (Steinbeck, Caldwell, Dos Passos, Faulkner – przykłady amerykańskie; Gide, Camus – francuskie itp.). Przenikały nowe prądy filozoficzne (jak egzystencjalizm Jeana-Paula Sartre’a, personalizm Mouniera) i już jawnie grany jazz. Jazz nie był tylko upodobaniem do muzyki, lecz manifestacją dążenia do wolności wyboru, a w warstwie obyczajowo-towarzyskiej kształtowania się nowego obyczaju. W literaturze odzwierciedlano inne niż socrealizm systemy wartości (np. Obrona Grenady Kazimierza Brandysa, Zły Leopolda Tyrmanda, Pierwszy krok w chmurach Marka Hłaski). Debiutowali wybitni poeci: Zbigniew Herbert, Miron Białoszewski, Stanisław Grochowiak i in., w tym z publicystami współtworzący czasopismo „Współczesność”, z którym miałem przyjemność współpracować. Kształtowała się polska szkoła filmowa; naszym idolem był Zbigniew Cybulski z Popiołu i diamentu Wajdy. Na ekrany weszły produkcje europejskie i amerykańskie. Rozkwitał teatr tradycyjny, jak i realizujący sztuki awangardowe, często najpierw entuzjastycznie wystawiane w studenckich klubach. Nadal działała cenzura, lecz już bardziej – o ile to możliwe – „ucywilizowana”.

W roku 1956 odrodziło się ZSP w nowej formule z szeroką ofertą kulturalną, rozrywkową i gospodarczą, samorządne, z tajnymi wyborami. Powstawały kluby studenckie, festiwale jazzowe i piosenki studenckiej, kabarety i teatry (Studencki Teatr Satyryków w Warszawie, „Bim-Bom” w Gdańsku, „Kalambur” we Wrocławiu, „Hybrydy” i „Stodoła” w Warszawie, „Jaszczury” w Krakowie, „Żak” w Gdańsku). Pojawiły się czasopisma studenckie (np. „Zebra” w Krakowie), w tym „Wyboje” w Poznaniu. W latach 1956-1957 wydano 51 numerów „Wybojów” z artykułami o tematyce polityczno-społecznej i literackiej. Władze zamknęły wydawnictwo z powodu „szkodzącej socjalizmowi linii pisma”4. Jednym z twórców tego czasopisma był Włodzimierz Braniecki, dziennikarz, później zaangażowany w działalność „odnowianą”. ZSP kierował wówczas już wspomniany A.A. Łuczak. Doprowadził do otwarcia na ul. Wielkiej 1-6 studenckiej, popularnej kawiarni „Nawojka”; jej szefem był Tadeusz Thomas. Po dwu latach w tym samym lokalu Rada Okręgowa ZSP powołała i finansowała Centralny Klub Studentów „Od nowa”. Urządzony siłami studenckich entuzjastów, został naznaczony pomysłami i wartościami intelektualnymi, jak poezja, plastyka, teatr, muzyka, sprawy społeczno-polityczne, rozrywka, przetrwałymi w swym rdzeniu aż do końca działalności klubu w roku 1970. Nowoczesną wizję ukształtowali: Włodzimierz Braniecki, poeci Ryszard Danecki, Marian Grześczak i Józef Ratajczak (Grupa Poetycka „Wierzbak”). Kierownikiem klubu został Tadeusz Dębski (do roku 1965), a następnie Eugeniusz Mielcarek, Stanisław Nowotny, Jacek Jaroszyk i Witold Sawicki. W trakcie kadencji rozpoznawali momenty kryzysowe, prostując zagubione ścieżki, wzbogacali program i wnosili nowe pomysły. Jak pisze Krzysztof Kostyrko: „»Od nowa« była instytucją łączącą funkcje mecenatu artystycznego i klubu. Nominalnie – dla studentów i młodej inteligencji, rzeczywiście

4   W. Braniecki, „To są ikony dróg”. „Wyboje”. Pismo studentów i młodej inteligencji Wielkopolski, „Kronika Miasta Poznania” 2005, nr 3, s. 51-60.

24


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

– dla społeczności artystycznej Poznania”5. ZSP realizowała program połączenia ambicji kulturotwórczych „osiadłych” mieszkańców i heterogennej młodzieży studenckiej wychowującej się w domach o różnej tradycji. Przeważająca większość studentów nie była poznaniakami. Studia nie sprowadzały się tylko do nabycia specjalistycznych umiejętności, lecz były także szansą spotkania z często niedostępną kulturą wysoką i nowymi ideami. Popaździernikowe środowisko studenckie odczuwało potrzebę przeobrażenia spetryfikowanych wartości. W pierwszych latach „Od nowy” uczestniczyli w jej działalności przedstawiciele uniwersytetu, przede wszystkim polonistyki (np. profesor Jerzy Ziomek), spotykając się ze studentami jak gdyby w innej formie seminaryjnej, lecz na zasadach pełnej równości, w tym, co nazwał Edward Balcerzan „zawieszeniem hierarchii”. Pisał: „Klub „»Od nowa« […] został powołany po to, aby skupiać w sobie wartości gdzie indziej rozłączne, sklejać atrakcje zabawy z atrakcjami rozmów istotnych (określenie Stanisława Ignacego Witkiewicza) […] klub […] przekształcił Poznań zatomizowany w Poznań polifoniczny”6. Wspomniany prof. Ziomek wyreżyserował montaż poezji Juliana Tuwima Słowa we krwi i spektakl oparty na futurystycznym poemacie Włodzimierza Majakowskiego Flet kręgosłupa; uderzała asceza ruchu i scenografii. Znakomity reżyser Stanisław Hebanowski, zwolennik prostoty z dominacją słowa, wystawił Eutydema Platona i Malowidło na drzewie Ingmara Bergmana w opozycji do ekspresji teatrów studenckich. Dla dowcipu po premierze platońskiego utworu na widowni rozległy się okrzyki: „Autor! Autor!”; niektórzy uznali to za skrajne nieuctwo młodych widzów. Teatr „odnowiany” miał bogatą historię; jej symbolem są dzieje Teatru Ósmego Dnia Tomasza Szymańskiego, o czym pisze on w osobnym artykule. Pamiętamy Teatr Trójkątnej Sceny w reżyserii Stefana Mroczkowskie-

go; poemat Obłok w spodniach Włodzimierza Majakowskiego, który miał niezwykłą scenografię (mobile i stabile) Juliana Bossa-Gosławskiego, jak i polską prapremierę w roku 1960 Łysej śpiewaczki Eugène’a Ionesco, wpisującą się w nurt tzw. teatru absurdu. Krótko był także aktywny Teatr Ucha i Mózgu Ryszarda Skupina (plastyka) i Zdzisława Wardejna (aktora zawodowego); wystawili Szewców Witkiewicza z płatami surowego mięsa w scenografii. Kabaret „Modliszka” stworzyli Stefan Mroczkowski, Adam Kochanowski i Stanisław Mrowiński (scenografia). Debiutował satyrycznym tekstem o przywarach poznaniaków; następny spektakl Vivat Poznańczanie zbudowano na prześmiewczych tekstach skierowanych do ówczesnych lokalnych celebrytów. We wspomnieniach wszyscy piszą o legendarnej imprezie: wielogodzinnej dyskusji w klubie po wystawieniu w Teatrze Polskim Wesela Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Tadeusza Byrskiego, scenografii Piotra Potworowskiego, z muzyką Tadeusza Szeligowskiego. Oto fragment (z naszej cytowanej monografii) autorstwa prof. Elżbiety Kalemby-Kasprzak: „Dyskusja dokoła Wesela ujawniła […] różnice rozumienia nowoczesności w sztuce. Przełom miał wypisaną tę nowoczesność jako jedną ze sztandarowych kategorii… nowoczesność czy nowatorstwo i tradycjonalizm były podziałami dzielącymi pokolenia, światopoglądy, estetyki w sposób radykalny”7. Według tradycjonalistów (np. prof. Romana Pollaka i prof. Zygmunta Szweykowskiego) w przedstawieniu wszystko było „nie tak”: od sposobu odczytania tekstu po symboliczną scenografię Piotra Potworowskiego, z aktorami ubranymi w stroje ze współczesnej ulicy. Drugie spotkanie wspominane przez wielu to wieczór z Jackiem Woszczerowiczem. Wybitny aktor warszawski, kreator głównej roli w Ryszardzie III Szekspira, opowiadał o czasach wojny, gdy na pastwisku uczył się na pamięć Pana Tadeusza i o swoim przywiązaniu do poezji romantycznej. Recytował wiersze z tego nurtu i frazy

K. Kostyrko, „Od nowa” jako instytucja mecenatu [w:] Klub „Od nowa” 1958-1970, op. cit., s. 7-17.   E. Balcerzan, Poznań polifoniczny (którego już nie ma) [w:] Klub „Od nowa” 1958-1970, op.

5 6

cit., s. 19-27.

E. Kalemba-Kasprzak, Sezon w Poznaniu, „Kronika Miasta Poznania” 2005, nr 3, s. 177-192.

7

25


Klub „Od nowa” – pokoleniowa brama do tożsamości

szekspirowskie. Gdy czas występu dogasał, poprosiliśmy o więcej. Usłyszeliśmy strofy ze Stepów akermańskich. Tak recytował, że zdawało się, iż słychać pochylone é w słowie takiéj. Kiedy padły słowa ostatniego wersu: „W takiej ciszy – tak ucho natężam ciekawie / że słyszałbym głos z Litwy”, z szeroko otwartego okna rozległ się z ulicy okrzyk jakiegoś ejbra: „o k…a!”. Woszczerowicz zamilkł na kilkanaście sekund, po czym zakończył: „‒ Jedźmy, nikt nie woła”. W podobnym nastroju klasycznego aktorstwa przebiegało spotkanie z Janem Świderskim po jego świetnej roli w Romulusie Wielkim Friedricha Dürrenmatta w Teatrze Dramatycznym w Warszawie oraz z pełnym ironizującego dowcipu Kazimierzem Rudzkim, aktorem i reżyserem. Do pamiętnych należały dyskusje z Jerzym Grotowskim w roku 1959 i 1962, nowatorem, który przeszedł do światowej historii teatru, twórcą koncepcji dominanty w spektaklu aktora, wobec którego stawiał wysokie wymagania; oryginalne notatki z jego wypowiedzi zamieścił Zbigniew Osiński8, w późniejszych latach profesor teatrologii na Uniwersytecie Warszawskim. Zawsze gorąco witano Mirona Białoszewskiego, jednego z najwybitniejszych poetów współczesnych, twórcę eksperymentalnego Teatru na Tarczyńskiej w Warszawie. W roku 1960 był zaproszony na Poniedziałek Poetycki, a w latach 1964-1965 jego teatr zaprezentował inscenizację pt. Wiwisekcja. Z Tadeuszem Kantorem w roku 1968 dyskutowaliśmy i o teatrze (reaktywował w Krakowie dawny Cricot pod nazwą Cricot 2), jak i o współczesnej sztuce. Kantor był przeciwnikiem klasycyzmu, tradycyjnego ładu i harmonii w obu tych dziedzinach. Z Krakowa odwiedził nas już wtedy sławny (tuż po premierze Fantazego Juliusza Słowackiego w Starym Teatrze) Konrad Swinarski.

Dowodem uznania klubu jako ośrodka o własnym dorobku teatralnym była ogólnopolska dwudniowa (29-30 kwietnia 1970 roku) sesja naukowa na temat sztuki teatru z udziałem specjalistów uniwersyteckich oraz aktorów Teatru Ósmego Dnia. Klub był otwartą przestrzenią dla młodych ludzi o ambicjach poetyckich. Kilku z nich z czasem zapisało się na stałe w kanonie polskiej literatury (np. Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki). W większości byli to studenci poznańskiej polonistyki; w roku 1964 utworzyli grupę poetycką „Próby”, a w 1966 wydali – już w okresie „odnowianym” – almanach Imiona powinności. Nazywano ich poetami nurtu lingwistycznego, postawę w ich poetyce określając jako „nieufność poznawczą wobec rzeczywistości, języka i własnych doznań”9. Do grupy należeli, poza dwoma już wyżej wymienionymi, Marek Kośmider, Wojciech Jamroziak, Anna Maciejewska i Ruta Zylberberg. Działali do roku 1968. R. Krynicki, laureat Turnieju Jednego Wiersza, redagował klubową „Witrynę Poetycką” zamieszczającą wiersze debiutujących poetów. Laureatami innego turnieju w roku 1962 zostali Jerzy Szatkowski (później wieloletni redaktor „Okolicy Poetów”, o statusie guru tego środowiska), Kazimierz Dorczyk i Wojciech Burtowy. Został nim także młodo zmarły Marek Obarski, który jako ozdobny akcent swego autorskiego spotkania postawił kilka doniczek z zielonymi liśćmi, kojarzącymi mi się z rysunkami w jednym z moich podręczników. Jeden z wieczorów poświęcono Kołu Młodych Związku Literatów Polskich z udziałem m.in. Jerzego Grupińskiego (w przyszłości autora licznych tomów wierszy, założyciela Klubu Literackiego, obchodzącego w roku 2020 swoje pięćdziesięciolecie pod jego kierownictwem, zwieńczone wydaniem antologii Daję słowo). Aleksander Wojciechowski by spiritus movens imprez poetyckich; wznowił np. „Poniedziałki poetyckie” z udziałem znanych poetów

8   Z. Osiński, Zapiski z „Od nowy” 1959-1970. Notatki ze spotkań z Jerzym Grotowskim i Tadeuszem Kantorem [w:] Klub „Od nowa” 1958-1970, op. cit., s. 53-67. 9   G. Gazda, Słownik europejskich kierunków i grup literackich XX wieku, Warszawa 2000,

s. 532. 26


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

różnych generacji, m.in. Adama Ważyka (niezapomnianego autora Poematu dla dorosłych), przemiłego i kontaktowego Juliana Przybosia, kąśliwego Ireneusza Iredyńskiego, legendarnego Edwarda Stachury, turpizującego Stanisława Grochowiaka, warszawskiej Orientacji Poetyckiej Hybrydy (Zbigniew Jerzyna, Janusz Żernicki, Krzysztof Gąsiorowski i in.), którym Edward Balcerzan przypisywał dwie mistyfikacje: historyczno-literacką i socjologiczną10. W „Od nowie” obchodził swoje 70. urodziny Jarosław Iwaszkiewicz (sesja naukowa, kolacja). Bardzo burzliwe były dyskusje w początkach lat 60., z udziałem artystów wystawiających swoje prace z okazji imprezy w Arsenale o nazwie Salon Jesienny. Młodzież konfrontowała swe spojrzenie na sztukę z dominującym od lat w Poznaniu polskim koloryzmem. Na wystawach pojawiały się wtedy nieliczne prace zaliczane do nurtu malarstwa abstrakcyjnego. Pierwszą wystawę prac autorstwa Janusza Bersza i Jana Berdyszaka zorganizowano w klubie już w roku 1960. W tym samym czasie rozpoczęto także prezentacje debiutów studentów Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. W roku 1968 nastąpiło bardzo ważne wydarzenie w życiu plastycznym klubu (kierownikiem był wtedy Stanisław Nowotny) – w piwnicach utworzono galerię; koszty poniosła Rada Okręgowa ZSP. Kierownictwo powierzono Andrzejowi Matuszewskiemu, znanemu awangardowemu artyście. Placówkę nazwał Galeria odNOWA, szefując w niej przez sześć lat (do zamknięcia). Była drugą w Polsce galerią autorską (pierwsza – warszawska galeria Krzywego Koła Mariana Bogusza, istniała od roku 1956). odNOWA szybko zdobyła sobie wysoki prestiż w krajowych środowiskach artystów oraz krytyków. Zorganizowano w niej 31 imprez, w tym m.in. prezentacje Mariana Bogusza, Zbigniewa Makowskiego, Jerzego Stajudy, Stanisława Fijałkowskiego, Tadeusza Brzozowskiego i in. Szef galerii wy-

stawił awangardowy pokaz pt. 21 przedmiotów – wzięte z banalnej codzienności przedmioty przemienione zostały przez jednolite pokrycie czerwienią11. W roku 1966 zorganizował pierwszą Krajową Sesję Krytyki Artystycznej, a rok później debatę pt. Spektrum Galerii i Salonów Debiutów. Galeria Debiutów, utworzona przez Andrzeja Matuszewskiego, była później prowadzona przez jego współpracownika i asystenta Jarosława Kozłowskiego. Andrzej Matuszewski, kwestionując znaczenie klasycznego obrazu, najpełniej wyraził to w swoim głośnym happeningu pt. Postępowanie, zrealizowanym w roku 1969 z udziałem 49 imiennie zaproszonych osób. Podglądano banalne czynności wykonywane w boksach przez statystów; pokaz zakończyło zjadanie bez sztućców pieczonych kurczaków. Przedsięwzięcia te wprowadzały w krąg nowych zjawisk w sztuce, jak happening (zdarzenie), performance (występ), environment (otoczenie). W Poznaniu po zamknięciu „Wybojów” (w roku 1957) i „Tygodnika Zachodniego” (w roku 1960) brak było forum prasowego poświęconego sprawom społeczno-kulturalnym, literaturze i sztuce. Na powstanie miesięcznika „Nurt” trzeba było czekać do roku 1965. Pojawiła się myśl, aby przedstawiać teksty „prasowe” w formie estradowej, a więc czytanej gazety (notabene istniejącej w okresie przedwojennym w hotelu Bazar; współpracowali z nią między innymi dramatopisarz Artur Maria Swinarski, poeta i satyryk Jan Sztaudynger, znany krytyk teatralny Jerzy Koller). Nazwę „Struktury” wymyślił Jan Berdyszak. Redaktorem naczelnym został dziennikarz, poeta i krytyk Wojciech Burtowy (do roku 1964). W skład pierwszej redakcji weszli ponadto: poeta i prozaik, asystent w katedrze polonistyki Edward Balcerzan (był redaktorem naczelnym w roku 1966), działacz kulturalny Jerzy Czubiński, dziennikarz, krytyk sztuki Olgierd Błażewicz, poeta, pisarz, kierownik literacki klubu Józef Ratajczak i niżej podpisany (do zakończenia działalności w listopadzie 1966 roku). Dołączył artysta malarz i krytyk Jerzy

10   E. Balcerzan, Poezja polska w latach 1939-1965, cz. 2: Ideologie artystyczne, Warszawa 1988, s. 98-99. 11   J. Nowakowski, Wspomnienia z galerią w tle [w:] Klub „Od nowa” 1958-1970, op. cit., s. 197-217.

27


Klub „Od nowa” – pokoleniowa brama do tożsamości

Winkler jako mój zastępca. Premiera odbyła się 31 stycznia 1963 roku. Jak to ogłosiliśmy w jednym z numerów (było ich 44), „jednym z przyświecających nam celów była myśl stworzenia w Poznaniu środowiska młodych ludzi, którzy chcieliby… publicznie wypowiadać swoje zdanie”. Cel ten zrealizowało 30 autorów, głównie ze środowiska poznańskich poetów, pisarzy, krytyków, filozofów, historyków sztuki, publicystów, ludzi teatru; mieliśmy także stałą korespondentkę w Paryżu. „Dominowały zagadnienia związane z literaturą (ok 30%; trzy razy więcej recenzji niż materiałów dotyczących zagadnień teoretycznych) i sztukami pięknymi (około 20%, recenzji i tekstów teoretycznych było mniej więcej tyle samo), a na trzecim miejscu plasowała się publicystyka kulturalna (około 15%). Film współczesny i jego historia to niecałe 10% tekstów… Reszta to liczne felietony, tematy bliżej niesklasyfikowane… a także korespondencja z Paryża (…Grażyna Rutkowska… związane z plastyką… i poezją)”, pisałem, sumując buchalteryjnie naszą aktywność12. Publicystyka skupiała się na krytyce aktualnej sytuacji w kulturze (Józef Ratajczak, Jerzy Winkler, Antoni Czubiński), w tym w szkolnictwie (Wojciech Burtowy) i na tzw. prowincji (Olgierd Błażewicz). Krytycznie analizę sytuacji twórców omawiał Edward Balcerzan (także autor tekstów z teorii literatury), muzeów i polityki wystawienniczej – Jerzy Winkler. Teorię struktury obrazu analizowali logik Włodzimierz Ławniczak i malarz Jan Berdyszak. O teorii i praktyce teatralnej pisali Zbigniew Osiński i Milan Kwiatkowski. „Struktury” prowadziły poradnik literacki dla debiutantów – poetów (Edward Balcerzan) i prozaików (Józef Ratajczak). Jest to tylko wybór z dorobku „Struktur”. Wszystkie teksty podlegały oficjalnej cenzurze. Niekiedy nie zezwalano na więcej niż 50 słuchaczy (!). Organizowaliśmy tzw. numery jubileuszowe, bez znaczenia, jakiej to dotyczyło kolejnej, nigdy tzw. okrągłej liczby. Było w tym dużo

autoironii wobec samych siebie i podśmiewania się z publiczności, kiedy zjawiała się czasami raczej ze snobizmu. „Na jednym z jubileuszy… na estradzie miał miejsce »striptiz holenderski« [rozbieranie roweru]… rozdano talerze na zapowiedzianą w programie uroczystą kolację, zgasło światło i słuchacze zostali obrzuceni makaronem”13. Jerzy Winkler w swych wspomnieniach napisał: „Dziś, z oddali ten epizod [„Struktury”] w życiu każdego z nas wygląda inaczej. Czy słusznie ? Nie wiem, nieważne; w końcu nie o to chodzi. Wtedy to była nasza młodość, a to zdarza się tylko raz”14. W spektrum „odnowianej” rzeczywistości szczególną rolę pełnił jazz, wszechobecny na wieczornych imprezach nietanecznych i tanecznych. Osobiście nie pamiętam, abym w klubie słuchał mojego starszego kolegi z ostrowskiego (męskiego) liceum i ze studiów medycznych, Krzysztofa „Komedy” Trzcińskiego. Nie ma na ten temat dowodów. Wszyscy bywalcy byli fanami wspaniałego zespołu Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego i Jerzego Miliana, w którym grali także Janusz Hojan, Cezary Demkowski, Jan Zylber i Józef Stolarz. Jerzy Milian był wtedy jedynym w kraju posiadaczem wibrafonu (o ile pamiętam marki Premier), którego dzwonkopodobne dźwięki pozostały mi w (marnej) pamięci muzycznej do dziś. Potem porównywaliśmy grę Miliana z grą Lionela Hamptona, jednego z najwybitniejszych wibrafonistów amerykańskich. Saksofon tenorowy i basowy „Ptaszyna” (założył w klubie w roku 1963 Piwnicę Jazzową) pozostały w tym samym paśmie przeżyć. Ostatni szef klubu, Witold Sawicki, zrealizował swoje marzenia, zakładając Poznański Klub Jazzowy. Przez kilka ostatnich lat grało nam do tańca w soboty i w niedziele dixielandowe Combo Andrzeja Fröhlicha, śpiewał młodziutki Wojciech Korda (pseudonim artystyczny). Wtedy w Poznaniu ujawniły się talenty piosenkarskie: Anny Kareńskiej (bardziej związanej

12   J. Juszczyk, „Struktury”. „Odnowiany” dwutygodnik pisany, czytany i słuchany [w:] Klub „Od nowa” 1958-1970, op. cit., s. 29-47.

Ibidem.   J. Winkler, „Struktury”. Głos sentymentalny [w:] Klub „Od nowa” 1958-1970, op. cit., s. 49-51.

13 14

28


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

z naszym klubem), Zdzisławy Sośnickiej, Urszuli Sipińskiej i in. Rozkwitało środowisko przyjaciół opery, o czym w tym numerze „Przeglądu Wielkopolskiego” pisze najkompetentniej Sławomir Pietras. Z wszystkich imprez muzycznych, wyłączając jazz, najbardziej pamiętny był występ Ewy Demarczyk (miałem przyjemność go prowadzić). Charakterystyczny układ sal w kształcie litery L był wypełniony do ostatniego miejsca, łącznie z kawałkiem estrady i gdzie tylko było można – także podłóg. Jej repertuar, przełożony na głos będący połączeniem dramatyzmu z liryką, dopracowana do perfekcji melodyka – były maestrią najwyższego lotu. W „Od nowie” powstało także Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ, którego działalność zostanie przedstawiona w innym rozdziale tego numeru „Przeglądu”. Bardzo specyficzną formą rozmów o ważnych problemach życiowych, niewolnych od rozterek, zwłaszcza wśród studentek, były cykliczne spotkania z prof. Kazimierzem Obuchowskim, psychologiem osobowości, pełniącym rolę profesjonalnego doradcy. Popularność sztuki filmowej znalazła wyraz w organizowaniu pokazów z dziejów tej sztuki w lokalu kina Olimpia wynajmowanego na ten cel. Były to pokazy z prelekcjami Czesława Radomińskiego i innych znawców tej tematyki. Wówczas zapoczątkowany cykl miał długoletnią kontynuację w samym klubie dzięki staraniom jego kierownika w końcu lat 60. Jacka Jaroszyka, potem przez wiele lat zaangażowanego w dyskusyjnych klubach filmowych, pełnego pomysłów animatora i kreatora wydarzeń kulturalnych w mieście, poza tym także kolekcjonera plakatów filmowych. Znaczenie różnorodności i jakości programu klubu zwieńczyła przyznana mu nagroda Czerwonej Róży na Ogólnopolskim Konkursie Klubów Studenckich (a konkurencja była bardzo poważna). Wyrazem tego uznania był także wybór Eugeniusza Mielcarka (kierował „Od nową” w latach 1965-1967) na przewodniczącego Ogólnopolskiej Rady Klubów Stu15

denckich. Ich wzorzec organizacyjny wykraczał poza granice kraju. Eugeniusz Mielcarek cytuje wypowiedź Krzysztofa Miklaszewskiego w dyskusji o roli klubów, zapisaną na łamach Wschodniej i Zachodniej uważa się polski ruch klubowy za zjawisko bez precedensu. Na ręce kierowników klubów środowiskowych napływają z zagranicy prośby o dokładne relacje, wskazówki i instrukcje. Pouczające wydają się zagraniczne informacje prasowe, fotoreportaże i wywiady. Wszędzie podkreśla się rozmach, inwencję i pomysłowość w podejmowanych akcjach. I rzeczywiście – tego nam nie brak”15. „Od nowa” znakomicie łączyła ambicje uczestniczenia w imprezach należących do wysokiej kultury z atmosferą zabawy. Dwa razy w tygodniu odbywały się fajfy przy żywej muzyce, jak również imprezy taneczne przy innych okazjach (np. wakacyjne „interkluby”). Pełne karnawałowej swobody były bale sylwestrowe. O możliwość bycia na nich starało się niemało osób zjawiających się tu od czasu do czasu (pograć w brydża itp.). Wiele ślicznych dziewczyn (naprzeciwko była bursa szkoły baletowej) uważało za dowód sukcesu towarzyskiego pojawienie się na rozrywkowej imprezie klubowej dzięki zaproszeniu kogoś z kręgu „odnowianych” bywalców. Kiedy wybijała północ, następowała eksplozja wzajemnych życzeń, wśród uścisków, śpiewów i strzelających korków od szampana (najczęściej było to Sowietskoje Szampanskoje). W „Od nowie” 10 lutego 1968 roku Jerzy Nowakowski zorganizował po raz pierwszy Bal Seniora, którego tradycja przetrwała do dziś. Jerzy Nowakowski, historyk sztuki i świetny fotograf, uwiecznił wiele postaci z „odnowianych” czasów, jak również udokumentował imprezy zbiorowe. Bez nich nie mielibyśmy szansy, aby przypomnieć sobie wizualnie zdarzenia i osoby, spośród których bardzo, bardzo wiele nie ma już wśród nas. „Od nowa” miała liczne charakterystyczne postacie, naszych przyjaciół. Nieocenionym specjalistą od plakatów, scenografii i wysmakowanej fotografii był małomówny Rafał Jasionowicz. Zawsze wspominamy pełnego

E. Mielcarek, „Od nowa” (1965-1967) [w:] Klub „Od nowa” 1958-1970, op. cit., s. 125-138. 29


Klub „Od nowa” – pokoleniowa brama do tożsamości

ułańskiej fantazji Witka Tritta, niezawodnego specjalistę od wszystkiego co elektryczne – Jacka Ducha i naszego pocieszyciela w barowych zadumach Józka Jaworowicza. Dwunastoletnia działalność klubu miała okresy pogarszającej się jakości w porównaniu z okresami prosperity. Przypominało to wykres klasycznej sinusoidy. Charakterystyczne są tu opinie wyrażane przez najbardziej wiarygodne źródła: jego kierowników. Eugeniusz Mielcarek tak to ujął: „Kiedy obejmowałem w 1965 roku kierownictwo… miejsce to miało… mocną… pozycję w środowisku artystycznym i inteligenckim Poznania… Lecz po kilku latach nowe pokolenie studentów… zaczęło domagać się więcej praw w swoim klubie zdominowanym przez jego stałych gości… Najważniejsze powody to… nieumiejętność wytworzenia właściwej atmosfery dla studentów”16. Program naprawczy dawał skuteczne rezultaty, lecz zła passa powracała. Według Jacka Jaroszyka „zmieniła się na niekorzyść sytuacja polityczna i kulturalna w kraju… kluby studenckie przy uczelniach i domach akademickich… mocno osłabiły siłę przyciągania i atrakcyjność »Od nowy«, mimo że program klubu przedstawiał się ciągle intersująco… mocno zmieniło się stałe grono bywalców. Miejsce pionierów i entuzjastów… zajęło nowe pokolenie dorastające w bardziej sprzyjających warunkach, które przyszło na gotowe…”17. Kiedy spojrzy się na zapisy w kalendarium klubu, wyraźnie widać, jak wysiłki w celu poprawy jego atrakcyjności stawały się faktem. Jednakże w cytowanych krytycznych opiniach pobrzmiewały nuty jeszcze dalekiego, lecz już odczuwalnego kryzysu strukturalnego. „Od nowa” przeniesiona do Zamku była już inna, w sposób wyczuwalny dla osób przywiązanych do ciasnoty na ulicy Wielkiej – w starej siedzibie. Przeniósł się lokal, lecz większość uczestników starej lokalizacji pozostała myślami tam, gdzie rozpoczęli swoje drogi do samodzielności. Ujął to trafnie cyto-

wany już Zbigniew Osiński, pisząc: „te spotkania… sprzed lat są nadal we mnie obecne. W niemałym stopniu zadecydowały o mojej drodze życiowej i dokonywanych wyborach. Z pewnością było w tym sporo młodzieńczego idealizmu i właściwych mu złudzeń, a jednak mam poczucie tożsamości i zgody z sobą samym z tamtych lat. Ostatecznie jest to połączone z poczuciem sensu, jakiegoś smaku życia i nieroztrwonionej na drobne młodości”18. Uważam za konieczne zwrócenie uwagi na losy młodych ludzi tworzących początki i kształtujących rozkwit klubu. Celowo nie będę w tym miejscu zamieszczał nazwisk. Kiedy po raz pierwszy przekraczali progi klubu, by oddać się jego atmosferze i ją kreować, nie mogli wiedzieć, kim będą w przyszłości. Kilkoro zostało profesorami z różnych dziedzin, od humanistyki i sztuki po nauki techniczne i medycynę. Wielu objęło kierownicze stanowiska w takich instytucjach jak teatr, opera, koncerny wydawnicze i w dużych zakładach o różnej specjalizacji. Znaleźli się w leksykonach Kto jest kim w Polsce. Byli naszymi posłami na placówkach zagranicznych, prowadzili znane kancelarie prawnicze, osiągali sukcesy w dużych firmach biznesowych, które utworzyli w nowej Polsce. Panie odnosiły sukcesy estradowe, a ich piosenek słuchamy ze wzruszeniem do dziś. To tylko przykłady, tak jak je pamięć przyniosła. W roku 1970 ukazały się dwa anonsy: 1. W sierpniu – około 29 – zakończył swój chwałą okryty żywot CENTRALNY KLUB STUDENTÓW POZNANIA „OD NOWA”, o czym z radością zawiadamiają mieszkańcy posesji, a z żalem KIEROWNICTWO KLUBU, Poznań, dom żałoby, ul. Wielka 1-6. 2. BAL AGONALNY kończący lata prześwietnej działalności. Sobota 29 sierpnia 1970 r. Godz. 2100 – ? ZAPRASZAMY

Ibidem.   J. Jaroszyk, Od nowa w minione, czyli wypisy z przeszłości po śladach w pamięci [w:] Klub

16 17

„Od nowa” 1958-1970, op. cit., s. 151-173. 18

30

Z. Osiński, op. cit., s. 53-67.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Sławomir Pietras

Długa droga w służbie muzyce Wszystko zaczęło się na podwórcu Studium Wojskowego między Wydziałem Prawa a Collegium Minus UAM. Podczas przerwy na papierosa Zdzisław Dworzecki, kolega z roku, spytał mnie: ‒ Co robisz wieczorem? – Idę do Opery na Kniazia Igora – odpowiedziałem niepewnie, aby nie wyjść na dziwaka. – O, to świetnie – wykrzyknął niespodziewanie. – Jak byłem w szkole podstawowej, zabrała mnie na to przedstawienie babcia. Było tam dużo baletu, wielkich dekoracji, chóru i głośnych śpiewów. Moi dziadkowie pochodzili z Rosji. Babcia wychowała się w Carskim Siole. Podczas spektaklu co chwilę ocierała łzy wzruszenia. Wiesz, pójdę dzisiaj z tobą jeszcze raz na tego Kniazia Igora! I poszedł. Było to jakoś tak w październiku 1963 roku. Wtedy zaczęła się nasza przyjaźń, która przetrwała studia, moje dyrektorowanie w Estradzie Poznańskiej, Operze i Operetce we Wrocławiu, potem w Polskim Teatrze Tańca i wszystkich trzech Teatrach Wielkich. On – zaczynał najpierw w poznańskim magistracie, Wielkopolskim Towarzystwie Kulturalnym, Towarzystwie im. Henryka Wieniawskiego i poznańskiej Filharmonii, z której to odszedł w tragicznych okolicznościach, mając zaledwie 52 lata. Najpierw jednak założyliśmy Towarzystwo Przyjaciół Opery. Dokładnie 18 listopada 1963 roku na spotkanie ze studentami do klubu „Od nowa” przy ulicy Wielkiej przyszedł Robert Satanowski. Wysłuchawszy tego, co do nas mówił, a zebrało się nas sporo, widząc, jak się zabiera za kształtowanie oblicza Opery Poznańskiej i liczy na aktywność studenckiej widowni, postanowiliśmy przystąpić do organizowania Towarzystwa Przyjaciół Opery. Rzecz charakterystyczna, że w naszym gronie na tym spotkaniu poza studentami Uniwersytetu, kolegami z Akademii Medycznej, Politechniki, Wyższej szkoły Ekonomicznej,

a nawet Rolniczej w ogóle nie było śpiewaków i muzyków studiujących w ówczesnej Wyższej Szkole Muzycznej. Tak też działo się podczas spotkań klubowych, koncertów kameralnych, operomontarzy (co za okropne słowo!), dyskusji popremierowych i recitali wokalnych, które organizowaliśmy regularnie co miesiąc w „Od nowie”, ale wkrótce również w „Nurcie”, „Pod Maskami”, „Eskulapie”, „Aspirynce”, „Ciciborze” i „Bratniaku”, jako że nasza inicjatywa niespodziewanie padła na podatny grunt, okazała się atrakcyjna i zaowocowała w szczytowym okresie działania liczbą wydanych 1007 legitymacji członkowskich TPO z opłaconymi składkami, dając każdemu prawo do zniżki na bilety wstępu w kasie operowej. Korzystaliśmy z tego przywileju hojnie, często bywając na codziennych spektaklach oraz organizując premiery studenckie, po których odbywały się pasjonujące dyskusje klubowe. Zwłaszcza po Katarzynie Izmaiłowej Szostakowicza, Szkole żon Liebermana, Axurze, królu Ormuz Salieriego, Tannhäuserze Wagnera czy kolejnych baletach Conrada Drzewieckiego. Agitację za przynależnością do studenckiego bractwa operowego w akademikach na Dożynkowej prowadziłem ja, stojąc na czele licznej prawniczej „bojówki”, bo tam mieszkaliśmy wszyscy w bloku B. Dworzecki mobilizował głównie swoich dawnych kolegów z liceów poznańskich, jako że wychował się i mieszkał na Dębcu. Wkrótce dołączyła do nas Jola Kapitańczyk działająca na Politechnice, Przemysław Orwat z Akademii Medycznej i wreszcie Japas Szumański, który funkcjonował dosłownie wszędzie, ale studiował w Wyższej Szkole Rolniczej, oraz Hanna Suchocka z naszego Wydziału Prawa, już wtedy sumienna melomanka niewiedząca, że w przyszłości zostanie premierem. 31


Długa droga w służbie muzyce

Nasza aktywność zwracała uwagę coraz większej liczby postaci wielkopolskiej kultury. Na wieczory muzyczne i spotkania towarzyskie zapraszani byliśmy do willi rodu Nowowiejskich przy alei Wielkopolskiej, na podwieczorki z pączkami u hrabiny Elżbiety Krasińskiej czy wieczory u państwa Witoldostwa Krzemieńskich, oczywiście w Filharmonii. Naszymi „rodzicami chrzestnymi” zostali Antonina Kawecka i Jerzy Waldorff, który często nas wizytował, przemawiając do tłumnie zgromadzonych studentów w „Od nowie”, „Nurcie” lub „Pod Maskami”. Z innych polskich tuzów krytyki i publicystyki muzycznej gościliśmy Ludwika Erharda, Jana Webera, Józefa Kańskiego, Bronisława Malinowskiego i Janusza Ekierta. Tak się złożyło, że w gorących dniach marca 1968 roku przyjechali do nas Jerzy Waldorff i Stefan Kisielewski, aby w klubie „Nurt” na Winogradach mówić o muzyce współczesnej. Stawiło się jak zwykle wielu studentów, a Kisiel, widząc to, zaproponował, aby zamiast o muzyce mówić o… polityce rolnej Władysława Gomółki. Słuchacze byli zachwyceni, a my jako organizatorzy przeżyliśmy nazajutrz domowe rewizje i spore kłopoty. Coraz częściej życzliwi nam obserwatorzy sugerowali, aby w swych udanych popularyzatorskich działaniach nawiązywać do tradycji klubu „Pro Musica”, jaki w latach pięćdziesiątych założył i prowadził w Poznaniu Norbert Karaśkiewicz – skrzypek, działacz muzyczny, publicysta, współtwórca Warszawskiej Jesieni, w końcu rzucony na muzyczną emigrację do norweskiego Bergen, gdzie zmarł i pozostał na zawsze. Wydelegowani przez Zbigniewa Jaśkiewicza, ówczesnego przewodniczącego Rady Okręgowej ZSP, pod którego auspicjami działało Towarzystwo Przyjaciół Opery, pojechaliśmy do Warszawy na pierwsze spotkanie z Norbertem Karaśkiewiczem. Było to w czasie Warszawskiej Jesieni bodaj w roku 1966, którą Norbert współorganizował, funkcjonując w Związku Kompozytorów Polskich. Natychmiast skontaktował nas z Elżbietą Artyszową, która z entuzjazmem powitała naszą deklarację przystąpienia do organizowanej 32

właśnie Polskiej Sekcji Międzynarodowej Federacji „Jeunesses Musicales”, na którą notabene ówczesne władze patrzyły podejrzliwie. Weszliśmy w skład zarządu z przewodniczącą Elżbietą, Anna Kocięcka i ja zostaliśmy wiceprzewodniczącymi, a poza tym do grona tego należeli między innymi Paweł Urbański (Warszawa), Krzysztof Lesz (Gliwice), Barbara Piotrowska (Toruń), Tadeusz Szyłejko (Olsztyn), Jerzy Narożny (Bydgoszcz), Wanda Malko (Częstochowa) i Leszek Polony (Kraków). Na użytek organu rejestrującego przyjęliśmy nazwę Stowarzyszenie Polskiej Młodzieży Muzycznej. Oddziałem warszawskim kierowała studentka matematyki Uniwersytetu Warszawskiego Anna Kaczyńska, z którą szybko się zaprzyjaźniłem, nie mając pojęcia, że jest siostrą niedokończonego pianisty, a wówczas wieloletniego studenta teorii muzyki – Bogusława Kaczyńskiego. Ona bowiem nigdy o tym nie wspominała. Będąc poznańskim odziałem SPMM, zaczęliśmy odczuwać coraz pilniejszą potrzebę związania się z rówieśnym nam muzycznym środowiskiem studenckim, bo dotąd stanowiliśmy wprawdzie duże grono melomanów i muzycznych działaczy studiujących prawo, medycynę, ekonomię, rolnictwo, nauki techniczne, a tylko na własny użytek kochających muzykę oraz śpiew. Coraz częściej z zaciekawieniem spoglądaliśmy na tych, dla których muzyka staje się chlebem powszednim, profesją, źródłem utrzymania i sposobem na życie. Stąd wśród nas z czasem znalazł się Janusz Purol (ówczesny przewodniczący Rady Uczelnianej ZSP w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej, później operowy solista z pięknym głosem basowym), Janusz Kępiński (teoretyk), Marek Bykowski (chórmistrz) i szereg innych profesjonalnych młodych muzyków, niestety często wiążących się z nami tylko dla szybszego zrobienia kariery. Na forum ogólnopolskim integracji studentów służyły coroczne wakacyjne obozy muzyczne, najpierw w Kruszwicy, a potem w Olsztynie. Nigdy nie zapomnę jednego z koncertów, które dawaliśmy podczas wakacji w najbardziej zapadłych zakątkach Mazur, gdy tylko znalazł się fortepian, a my byliśmy


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

pierwszą i jedyną ekipą docierającą tu z muzyką. W wypełnionej po brzegi sali siedziała cała wieś, a w pierwszym rzędzie nawet kilka matek karmiących niemowlęta. Sonatę skrzypcową Cezara Franka grał Norbert Karaśkiewicz z Jerzym Marchwińskim przy zdezelowanym fortepianie, a Halina Słonicka śpiewała pieśni Chopina. Gdy zaczęła „Ładny chłopiec, czego chcieć, czarny wąsik, biała płeć…”, speszona widokiem nagiej piersi karmiącej matki zaśpiewała: „biały wąsik, czarna płeć”, wywołując ogólną wesołość wśród debiutujących wiejskich melomanów. Nikt nie bił braw, ponieważ w czymś takim nigdy nie uczestniczyli, choć ja, prowadząc koncert, robiłem wszystko, aby wywołać aplauz. Wreszcie w finale wyszedłem, mówiąc: ‒ W dzisiejszym koncercie wystąpili: gwiazda Opery Warszawskiej Halina Słonicka (tu artystka ukazała się przed słuchaczami), wirtuoz skrzypiec Norbert Karaśkiewicz (uczynił to samo) oraz wybitny pianista Jerzy Marchwiński (dołączył do solistów). Złapali się za ręce w głębokim ukłonie, a ciągle milcząca gawiedź powstała, z szacunkiem odwzajemniła ukłon i w milczeniu opuściła salę. Wracając do Poznania, coraz więcej studentów słuchało muzyki i dyskutowało o niej w dziewięciu klubach „Pro Musica” na terenie miasta. Komplety widzów towarzyszyły zawsze naszemu cyklowi spektakli „Opera viva” i specjalnym koncertom studenckim w Filharmonii. Na nasze zaproszenie przyjeżdżali do Poznania najwybitniejsi soliści. Szczególnym wydarzeniem był recital Stefanii Woytowicz, zapoczątkowujący naszą dozgonną przyjaźń, zwłaszcza z Japasem Szumańskim, który jej się najbardziej z nas podobał, bo on zawsze podobał się wszystkim. Naszej dynamicznej, dobrze odbieranej w środowisku studenckim działalności przyglądał się z uwagą nowy dyrektor Filharmonii Alojzy Andrzej Łuczak. Pewnego dnia portier B – bloku osiedla studenckiego na Winogradach, przyszedł wywołać mnie z sześcioosobowego pokoju na drugim piętrze, informując, że dzwoni Filharmonia. Przy telefonie czekał dyrektor, który – jako dawny działacz studencki – powiedział krótko: ‒ Masz jutro o 10 być u mnie w gabinecie! Poszedłem ze Zdzisła-

wem Dworzeckim i wysłuchaliśmy niezwykłego zwierzenia debiutującego w roli dyrektora naszego przyszłego cicerone: ‒ Jestem tu nowy – zaczął – a ponieważ wyszedłem przed laty z tego samego pnia ruchu kulturalnego, w którym wy teraz tkwicie, musicie mi pomóc! Powziął mianowicie ryzykowną decyzję filtrowania i weryfikowania opinii i udzielanych rad płynących do niego jako nowego szefa Filharmonii, który dotąd z muzyką nie miał do czynienia, z naszymi poglądami, dotychczasową naszą wiedzą i doświadczeniami zdobytymi podczas działalności w Towarzystwie Przyjaciół Opery i Pro Musice. Wolał konsultować to wszystko bezpiecznie z nami niż z kimkolwiek ze środowiska muzycznego, zanim zdołał rozeznać jego mentalność, rzetelność i zdobyć jego zaufanie. Na temat tych ówczesnych kontaktów trzeba by napisać kiedyś książkę. Alojzy Andrzej Łuczak czerpał z nas nie tylko to, co pomagało mu kierować Filharmonią. Wzorce naszego ruchu stały się podstawą jego myślenia o Pro Sinfonice, którą wkrótce wymyślił, zainicjował i przez lata mistrzowsko poprowadził, co do dziś kontynuują jego liczni następcy. Nam w zamian ofiarował rzecz wówczas bezcenną: Japasowi Szumańskiemu i Zdzisławowi Dworzeckiemu profesjonalne związanie z Filharmonią (Zdzichowi do końca życia), a mnie mnóstwo profesjonalnych rad, wskazań i sugestii, jak należy postępować, reagować, decydować i zachowywać się w różnych skomplikowanych sytuacjach związanych z pracą na stanowisku dyrektora instytucji artystycznej. Korzystałem z tego obficie podczas całej mojej długiej drogi kierowania wszystkimi polskimi Teatrami Wielkimi, trzykrotnie Operą Wrocławską i – z Conradem Drzewieckim – Polskim Teatrem Tańca. Klamrą tej drogi były lata studenckie, Towarzystwo Przyjaciół Opery, ruch „Pro Musica”, Alojzy Andrzej Łuczak, Eugeniusz Mielcarek – mój kolejny szef w ZSP, któremu zawdzięczam o wiele więcej, niż można pomieścić w tym szkicu, wreszcie Antonina Kawecka, moja artystyczna matka, i Robert Satanowski, za którego legendarnej już dyrekcji w Operze Poznańskiej w latach 60., tych ubiegłego stule33


Długa droga w służbie muzyce

cia, mogliśmy rozwinąć swe muzyczne skrzydła, na których – przynajmniej niektórzy – pofrunęli daleko i wysoko. Niedawno, przeglądając karty twórczości Jerzego Waldorffa podczas przygotowywania programu festiwalu Jego imienia w Poznaniu, w tomie wyboru pism Uszy do góry znalazłem takie oto wyznanie: Jednego z pierwszych dni stanu wojennego, który sparaliżował miasto, jak człowieka wylew krwi do mózgu, odezwał się u mych drzwi niespodziewany dzwonek. Przyszedł wiceminister resortu kultury, aby się prywatnie wywiedzieć, jaki jest mój stosunek do tego, co się dzieje. Wyraziłem zdziwienie, że i ja nie zostałem aresztowany, jak większość moich przyjaciół i oświadczyłem, że wobec tego moje własne mieszkanie wyznaczam sam sobie na

miejsce odosobnienia i nie wyjdę zeń na żadne publiczne zebranie tak długo, póki obozy politycznej izolacji nie będą zlikwidowane… Z wiceministrem Eugeniuszem Mielcarkiem nie spotkałem się już później nigdy, aliści zachowałem o nim pamięć jako o człowieku – z mojej pozycji widzenia – przyzwoitym i dyskretnym.

Od siebie dodam, że po okresie patronowania studenckiemu ruchowi muzyki mój młodzieżowy idol już w swej dorosłości nie zaniedbał opieki nad losem naszego – rodem z Poznania – muzycznego cicerone. Eugeniusz Mielcarek, prowadząc nas do wykonywania nieraz trudnych i złożonych zadań, również przeżył długą i skomplikowaną drogę w służbie narodowej kultury.

Tomasz Szymański

Teatr Ósmego Dnia – początki Wrzesień 1964 roku – zaczynamy studia na polonistyce Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Już w październiku grupa pierwszoroczniaków zaczęła rozmawiać o teatrze, pada pomysł, by zrobić spektakl. W grupie tej są: Tomasz Szymański – z propozycją szefowania, Sława Baranowska, Stanisław Barańczak, Anna Bryłka, Elżbieta Einbacher, Janusz Grot, Janina Karasińska, Marek Kirschke, Waldemar Leiser, Danuta Pawlina, Lech Raczak. Od początku sekundować nam zaczęły Małgorzata Jaroszykówna i Wanda Narożna z rady wydziałowej ZSP. Zaproponowały, byśmy stali się teatrem wydziałowym, z siedzibą w klubie „Bratniak”. No i zaczęliśmy robotę! Wybraliśmy mój scenariusz z wierszy Juliana Tuwima Treść gorejąca – premiera 3 grudnia 1964 roku, reżyseria Tomasz Szymański, scenografia Elżbieta Einbacher, opracowanie muzyczne na fortepianie Anna Bryłka, wyko34

nawcy: Sława Baranowska, Danuta Pawlina, Janusz Grot, Tomasz Szymański. Recenzja: „Świetny spektakl, gdyby Szymański zechciał grzmieć nieco ciszej”. Następna premiera według tekstów poznańskiej poetki Jadwigi Badowskiej Ziemia jest okrągła. Scenografię przygotował Tadeusz Badowski – syn poetki. W spektaklu udział wzięli: Sława Baranowska, Marek Kirschke i Tomasz Szymański. W trakcie pracy nad tym spektaklem stwierdziliśmy, że teatr powinien się jakoś nazywać. Wiesia Abramowicz przypomniała „Zieloną Gęś” Gałczyńskiego o stworzeniu świata – „Ósmego dnia Pan Bóg stworzył teatr”. I dla upamiętnienia tego wydarzenia przyjęliśmy nazwę Teatr Ósmego Dnia – nie „Ósemki”, a Teatr Ósmego Dnia. Na marzec ogłoszono przegląd teatrów poezji z repertuarem rosyjskim i radzieckim. Staszek Barańczak zwrócił naszą uwagę na teksty Osipa Mandelsztama, Borysa Paster-


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

naka i Anny Achmatowej, której wiersze sam przetłumaczył. I tak powstał spektakl Fale doświadczeń. Wygraliśmy eliminacje wojewódzkie i ze Szkoły Baletowej, gdzie odbywał się przegląd, wędrowaliśmy z obrazem, który był nagrodą za I miejsce, ulicami Poznania na plac Mickiewicza, by bić czołem przed wieszczem. Obraz niósł Stanisław Barańczak, a maszerowali: reżyser Tomasz Szymański, scenograf Witold Wąsik, kompozytorka i jednocześnie wykonawczyni muzyki na flecie Agnieszka Duczmal i oczywiście wykonawcy: Wiesław Abramowicz, Danuta Pawlina, Janusz Grot, Marek Kirschke, Janina Karasińska. Wielkie wrażenie zrobił na mnie renesansowy dziedziniec Szkoły Baletowej, z tej fascynacji powstał spektakl Wielki Testament Françoisa Villona. W naturalnej scenografii wykorzystaliśmy meble z pni drewnianych z klubu „Od nowa”. Kostiumy zaprojektował Witold Wąsik, muzykę skomponowała Agnieszka Duczmal razem z ojcem Henrykiem, wykonawcy to: Danuta Dolacka, Agnieszka Duczmal – flet, Janina Karasińska, Ewa Klockiewicz, Janusz Grot, Marek Kirschke, Waldemar Leiser, Lech Raczak, Andrzej Szudera – gitara, Tomasz Szymański, który spektakl wyreżyserował. Po zakończeniu grania przedstawień oddaliśmy meble klubowi i z tymi meblami zostaliśmy w „Od nowie”. Siedzibą naszą stał się więc Centralny Klub Studentów Poznania „Od nowa”, a my staliśmy się teatrem środowiskowym. Latem 1965 roku ZSP zafundowało teatrowi wakacje w Trzciance. Spotkaliśmy tam Kabaret Stodoła z Warszawy z Janem Tadeuszem Stanisławskim. W następnych latach były wyjazdy teatru do Łagowa, Rudna i Rowów. Po wakacjach zabraliśmy się za Lalka Zbigniewa Herberta. Chciałem podyskutować ze spektaklem telewizyjnym Ireny i Tadeusza Byrskich, zrealizowanym w konwencji małego realizmu. U nas wykonawcy nie mieli twarzy i w abstrakcyjnej przestrzeni podawali tekst na biało – nie interpretując go. Dało to niesamowity efekt przekształcenia idei spektaklu w znaczącą metaforę. Uczestniczyliśmy z Lalkiem w przeglądzie teatrów studenckich w Katowicach, gdzie zostaliśmy bardzo dobrze przy-

jęci. To była próba zmierzenia się z tekstem dramatu. No i przyszła pora, aby pójść dalej. Wpadł nam w ręce tekst Petera Weissa Męczeństwo i śmierć Jean-Paul Marata przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Charenton pod kierownictwem pana de Sade’a. A więc do pracy – reżyser Tomasz Szymański, scenograf Witold Wąsik, muzyka Anna Ulrych. Marata zagrał Waldemar Leiser, Sade’a Tomasz Szymański, Charlotte Corday Janina Karasińska, dyrektora przytułku Lech Raczak. Wymienić należy resztę zespołu – Ewa Kaczmarek, Ewa Klockiewicz, Agnieszka Ratajczak, Piotr Frydryszek, Janusz Grot, Marek Kirschke, Jan Stryjski, Andrzej Szalbierz, Bartłomiej Zieliński, Andrzej Zygmunt, Zbigniew Żółciak. Recenzent teatru Stefan Treugutt napisał: Studencki Teatr Ósmego Dnia (tak się bowiem zamianował zespół kolegów z Poznania) zmienił mnie jednak z przygodnego widza w entuzjastę nie na zasadzie prymitywnej prostoty scenicznego rynsztunku. Owszem, na brawurową ostrość i siłę ich przedstawienia Męczeństwa i śmierci Jean-Paula Marata złożył się i brak sceny, i brak technicznego zaplecza – i nade wszystko brak kunsztownej machiny inscenizacyjnej – ale nie przesadzajmy! Nie wystarczy być amatorem, by grać prosto, by tekst z publicystyczną świeżością uderzał w widownię. Zespół poznański pod wodzą reżysera Tomasza Szymańskiego w sposób raczej wyjątkowy, całkiem nie typowy, opanował trudną technikę amatorskiej bezpośredniości. […] Wszystkim kolegom z Teatru Ósmego Dnia dziękuję za niespodziewane spotkanie w ich klubowej salce z żywiołem prawdziwego teatru. Nie jest prawdą, że kończy się w Polsce era zespołów studenckich.

Pojechaliśmy z Maratem na Festiwal Teatrów Studenckich Polski Północnej, gdzie zdobyliśmy jedną z trzech równorzędnych nagród – Nagrodę Przewodniczącego Miasta Torunia. A potem ciekawostka – w Poznaniu były równolegle trzy Maraty: nasz – polska prapremiera, czeski z Brna i Henryka Tomaszewskiego w Teatrze Polskim. Byliśmy na spektaklu Czechów, a potem oni gościli u nas. Odbyła się bardzo ciekawa rozmowa na temat interpretacji tekstu. Było też moje pierwsze 35


Teatr Ósmego Dnia – początki

spotkanie z Henrykiem Tomaszewskim, które przerodziło się w długoletnią przyjaźń. Kiedy objąłem dyrekcję w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie, Tomaszewski uderzył w pierwszy gong po remoncie teatru jako jego ojciec chrzestny. W 1967 roku do teatru dołączył Zbigniew Osiński, adiunkt Katedry Literatury Polskiej UAM. Był on wielkim fascynatem Teatru Grotowskiego i w bliskiej tego teatru stylistyce zaproponował Warszawiankę Stanisława Wyspiańskiego. W roli Chłopickiego pokazał się Lech Raczak, zagrali też: Elżbieta Kalemba, Janina Karasińska, Piotr Frydryszek, Janusz Grot, Marek Kirschke, Waldemar Leiser. Spektakl na przeglądzie teatrów w Poznaniu dostał nagrodę główną „Szkatułę szarlatana”. W czerwcu 1967 roku premiera Tańca śmierci i pomyślności – debiut reżyserski Lecha Raczaka. Współautorem scenariusza, według wierszy Wielimira Chlebnikowa, był Staszek Barańczak, scenografem Witold Wąsik, wykonawcy: Danuta Dolacka, Maria Grzegor-

czyk, Janusz Grot, Bartłomiej Zieliński i Zbigniew Żółciak. Styczeń 1968 roku przyniósł premierę Edwarda II Christophera Marlowe’a. To była tęsknota za poważnym dramatem – wyszło średnio. W roli Edwarda II wystąpił Lech Raczak. Wypadki marcowe – koledzy mocno zaangażowani, wśród aresztowanych Waldemar Leiser. Lato 1968 – obóz w Rowach i tam premiera Ziemi jałowej T.S. Eliota. Zagraliśmy to przedstawienie w porcie rybackim, widownia po jednej stronie kanału, scena po drugiej, wśród suszących się sieci. Ciekawe było oświetlenie – zrobiliśmy znicze z pudełek z pastą do podłogi. Spektakl był gorąco dyskutowany przez widzów. Ja ten spektakl wyreżyserowałem, a udział wzięli: Joanna Karaśkiewicz, Janusz Grot, Marek Kirschke, Waldemar Leiser i Tomasz Szymański. Po wakacjach rozstałem się z Teatrem Ósmego Dnia. Szefem został Lech Raczak. Dalsze dzieje teatru to już inna opowieść…

Ryszard Ławniczak

Studenckie Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ Po roku 1956, na fali polskiej odwilży, w 1957 roku pojawiła się „w ramach ZSP” nowa – specyficzna struktura: Studenckie Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ (SSP ONZ), czyli młodzieżowa część polskiego społecznego ruchu na rzecz ONZ. Polski „dorosły” ruch na rzecz ONZ, czyli Polskie Towarzystwo Przyjaciół ONZ, narodził się już w maju 1946 roku w Łodzi, a więc wcześniej, niż powstała Światowa Federacja Towarzystw na Rzecz ONZ (WFUNA), która ukonstytuowała się 2 sierpnia 1946 roku w Luksemburgu, a PTP ONZ było jednym z jej członków założycieli. Długa przerwa między 1946 (powstanie PTP ONZ) a 1957 – czyli powstaniem SSP ONZ, to okres 36

zimnej wojny i zachodniej dominacji na forum ONZ, w którym to czasie trudno było deklarować się jako „przyjaciel ONZ”, i dlatego PTP ONZ przybrało formę pewnego rodzaju grupy ekspertów, skupionych wokół Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM). Okres moich studiów w poznańskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej (lata 1958-1963) pokrywał się więc z pionierskim okresem kształtowania się studenckiego ruchu na rzecz ONZ w Poznaniu, jak i w Polsce. Takim łącznikiem między Warszawą a Poznaniem, wspierającym założenie poznańskiego SSP ONZ, był Jerzy Tauchert – jeden z kilku członków założycieli SSP ONZ w Polsce. To on zachęcił Krzyszto-


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

fa Świnarskiego – jednego z najzdolniejszych studentów prawa międzynarodowego i późniejszego asystenta prof. Skubiszewskego, do założenia poznańskiego koła. Zaczęło ono gromadzić studentów różnych uczelni zainteresowanych problematyką międzynarodową, żądnych poznania świata i w tym celu uczących się języków obcych, zwłaszcza angielskiego. Krzysztof zaproponował, abym został sekretarzem Koła i w tym charakterze wprowadzał mnie w środowisko warszawskie, zabierając ze sobą na posiedzenia Zarządu Głównego do Warszawy. Tam brylował swoim intelektem i urokiem osobistym, co podwyższało rangę naszego poznańskiego oddziału. Nasza poznańska pionierska działalność polegała głównie na organizowaniu cotygodniowych spotkań, bądź w formule klubu językowego – a więc konwersacji w języku angielskim, bądź też seminariów, na które ochotnicy przygotowywali krótkie wystąpienia na wybrany aktualny temat międzynarodowy. Świetne były szczególnie wystąpienia śp. Jana Sandorskiego, późniejszego profesora prawa międzynarodowego UAM. Po wystąpieniu następowała dyskusja. Aktualne wówczas tematy to: problemy rozbrojenia, broni nuklearnej, promowanie idei Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Inną formą działalności były seminaria z zaproszonymi ekspertami, a wśród nich dość często bywał u nas prof. Krzysztof Skubiszewski. Kiedyś po interesującym wykładzie i dyskusji zapytałem go o honorarium, profesor prawie obrażony stwierdził: „Ja też jestem przyjacielem ONZ”. Wspominając nasze poznańskie seminaria, wyglądało to tak: najpierw część merytoryczna – referaty, dyskusje, a później gitara, śpiewy i ewentualnie tańce. Jeszcze dzisiaj, gdy przymknę oczy, to widzę wywijającego w ognistym tańcu na seminarium w Zielonce dzisiejszego poważnego biznesmena i wiceprezesa Polskiej Rady Biznesu – Wojciecha Pawłowskiego. Kolejni z poznańskich biznesmenów szlifujący swoje umiejętności w SSP ONZ to Roman Szperliński, Paweł Gadziński, Maciej Pawlak – moi późniejsi następcy „na stołku” przewodniczącego koła poznańskiego. Jeżeli zaś chodzi o śpiewy przy gitarze, to niewątpliwie liderami byli tu Leszek We-

res i Piotr Nowaczyk, a songi były raczej międzynarodowe, przywiezione z różnego rodzaju międzynarodowych seminariów. Kolejna scenka z seminarium wyjazdowego: w ośrodku, w którym poza Poznaniem odbywało się seminarium, w sali jadalnej zbierają się uczestnicy na kolację. W pewnej chwili otwiera się okienko do wydawania posiłków i z głębi rozlega się doniosły głos pani kucharki: „Ruskie dla ONZ-tu” – niezapomniane momenty. Osobny rozdział to seminaria międzynarodowe za granicą, w których uczestniczyliśmy jako przedstawiciele polskich studentów. Zaproszenia często przychodziły na adres ZSP – centrali albo oddziałów wojewódzkich, ale jak trzeba było wysłać kogoś na takie międzynarodowe seminarium, gdzie obowiązywał język angielski, to z konieczności trzeba było sięgnąć po członków SSP ONZ. Zachód, a zwłaszcza Amerykanie, od lat prowadził politykę „rozmiękczania” obozu socjalistycznego w ramach programu democracy promotion (promocji demokracji) w postaci różnych form tzw. dyplomacji publicznej (public diplomacy). Głównie chodziło tu o docieranie do młodych, zdolnych tzw. potencjalnych liderów. „Sponzowcy” idealnie nadawali się jako cel takich działań. Trzeba bowiem podkreślić, że SSP ONZ była jedyną tego rodzaju młodzieżową organizacją spośród wszystkich krajów demokracji ludowej. Siłą rzeczy większość zaproszeń do udziału w seminariach zagranicznych trafiało do Polski. Dla nas, uczestników takich międzynarodowych konferencji i wymian, miało to dwojakiego rodzaju konsekwencje. Z jednej strony byliśmy narażeni w dyskusjach na stałe ataki przedstawicieli Zachodu na – ich zdaniem – przypadki naruszania zasad demokracji we wszystkich krajach demokracji ludowej i oczywiście byliśmy zmuszeni do przedstawiania w dyskusjach kontrargumentów (co wymagało dobrej znajomości języka angielskiego, szerokich horyzontów oraz umiejętności argumentowania). Z drugiej zaś strony zmuszało nas to do stałego dokształcania, aby na takim forum międzynarodowym nie kompromitować się. Było to znakomite praktyczne szkolenie przyszłej kadry międzynarodowców, która okazała się później szczególnie przydatna w okresie transformacji. Inną formą kontak37


Studenckie Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ

tów zagranicznych były wymiany dwustronne między poszczególnymi UNA. I tak na zaproszenie szwedzkiej UNA udała się do tego kraju nasza polska delegacja, a wśród niej przedstawiciel koła łódzkiego – późniejszy premier Marek Belka. Było to dla niego, i nie tylko dla niego, pierwsze w życiu zetknięcie ze „zgniłym kapitalizmem”. Ale jaki to był zapach? Na zakończenie warto podkreślić wkład poznańskiego SSP ONZ w rozwój społecznego ruchu na rzecz ONZ, i to nie tylko tego studenckiego, ale także tego „dorosłego”, czyli Polskiego Towarzystwa Przyjaciół ONZ. Na poziomie studenckim istniała naturalna rywalizacja między poszczególnymi kołami lokalnymi, takimi jak silne koło krakowskie (Jerzy Pomorski, Andrzej Nartowski) i łódzkie (Marek Belka, Jacek Saryusz-Wolski, Jan Ordyński, Miron Wolnicki), no i oczywiście kołem warszawskim, którego przedstawiciele przez wiele lat pozostawali przewodniczącymi ogólnopolskiego SSP ONZ (Janusz Kaczurba, Karol Jakubowicz, Jan Bielawski, Jan Sadlak, Paweł Graniewski, Marek Kasprzyk). Mimo że aktywność oddziałów lokalnych była często większa, naszym warszawskim kolegom udawało się przez wiele lat przekonywać pozostałe koła, że kierownictwo SSP ONZ musi pozostać w rękach przedstawicieli Warszawy, ponieważ…. i tu przedstawiano mnóstwo mniej lub bardziej uzasadnionych argumentów. Udawało się to kolegom z Warszawy do roku 1971, kiedy to na kolejnym Zjeździe Stowarzyszenia wybrano pierwszego w historii SSP ONZ przedstawiciela spoza Warszawy – przewodniczącego koła poznańskiego w mojej osobie. Do podobnego typu „rewolucji” doszło parę lat później w ramach PTP ONZ. Na kolejnym Walnym Zgromadzeniu w roku 1985 wybrano po raz pierwszy znowu mnie, przedstawiciela koła poznańskiego, na stanowisko przewodniczącego PTP ONZ. Kontrkandydatem warszawskim był wtedy Adam Daniel Rotfeld – późniejszy Minister Spraw Zagranicznych RP. SSP ONZ nie przeżyło okresu transformacji, ale dostarczyło kadr „międzynarodowców”, którzy byli w stanie prowadzić negocjacje międzynarodowe z zachodnimi ekspertami 38

jak równy z równym. Posiadali bowiem odpowiednie kwalifikacje merytoryczne i dyplomatyczne zdobyte dzięki seminariom, szkoleniom i kontaktom międzynarodowym. W związku z tym przykleiła się do nas etykietka pewnej elitarności. Jak wyjaśnia to dalej w swoich wspomnieniach Piotr Nowaczyk – była to „elitarność otwarta”, a jak bardzo pozytywna i pożyteczna, okazało się w latach późniejszych, np. kiedy przystępowaliśmy do Unii Europejskiej, a to „nasi” prowadzili negocjacje, a później zostawali europosłami i wysokimi urzędnikami w jej strukturach. Przypomniało o tym seminarium zorganizowane 20 września 1997 roku w Warszawie, aby uczcić 40-lecie istnienia SSP ONZ, organizacji, która nas tyle nauczyła: pozwoliła zdobyć międzynarodowy szlif, wyćwiczyć w procedurach demokracji oraz nawiązywać przyjaźnie, które przetrwały do dziś. Znamienny tytuł tego seminarium brzmiał: „Wkład Studenckiego Stowarzyszenia Przyjaciół ONZ w proces transformacji oraz idee Zjednoczonej Europy”. W wystosowanym do koleżanek i kolegów zaproszeniu Piotr Nowaczyk, inicjator i organizator seminarium, podkreślał: „Przez 40 lat ze Stowarzyszeniem związanych było wielu przyszłych wybitnych polityków, naukowców, dyplomatów, ekonomistów, prawników i specjalistów różnych dziedzin”. Dzięki SSP ONZ ich wkład w proces transformacji systemowej w naszym kraju wydaje się być nie do przecenienia, a międzynarodowe doświadczenia pozwalają do dziś nie tylko w praktyce realizować idee zjednoczonej Europy, lecz także działać globalnie. Aby nie być gołosłownym, warto na zakończenie przypomnieć takie nazwiska jak chociażby ministrowie: Adam Daniel Rotfeld, Janusz Kaczurba, Jacek Saryusz-Wolski, Janusz Lewandowski, Jarosław Pietras, Andrzej Towpik; ambasadorowie: Andrzej Byrt, Marek Grela, Jacek Paliszewski, Jan Sadlak; profesorowie: Wojciech Sadurski, Jan Zielonka, Lech Witkowski, Jerzy Pomorski, Ryszard Ławniczak, Jan Sandorski; wybitni dziennikarze: Andrzej Nartowski, Jan Ordyński; przedstawiciele świata finansów, jak Paweł Graniewski; i jeszcze wielu, wielu innych.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Wacław Strykowski

Wspaniałe lata sześćdziesiąte XX wieku: Klub i Studencki Teatr „Nurt” Wprowadzenie Szósta dekada XX wieku podarowała studentom piękny okres ich życia społeczno-kulturalnego. Po śmierci Stalina (1953) i Październikowym Przełomie i Odwilży (1956) rozkwitała pomysłowością i bogactwem form życia artystycznego i towarzyskiego organizacja Zrzeszenie Studentów Polskich (ZSP). Była to demokratyczna, samorządna i prawie niezależna organizacja młodzieży akademickiej, do której należało około 80% ówczesnych studentów. W jej ramach funkcjonowały „rady”, „komisje”, „zespoły” dające szanse na samodzielne działania we wszystkich dziedzinach życia studenckiego, a więc nie tylko kulturalnego, ale również towarzyskiego, naukowego, ekonomicznego, turystycznego, społecznego itd. W całym kraju następował żywiołowy rozwój kultury studenckiej. Powstawały i działały kabarety oraz teatry studenckie, takie jak „Bim Bom” w Gdańsku, Studencki Teatr Satyryczny (STS) w Warszawie, „Kalambur” we Wrocławiu, „Pstrąg” i „Cytryna” w Łodzi, „Piwnica pod Baranami” i Teatr STU w Krakowie. Również Poznań mógł poszczycić się całą listą kabaretów i teatrów, o których było głośno nie tylko w tym mieście: grupy teatralne „Pegaz” i „Pegazik” (Wyższa Szkoła Ekonomiczna), „Ramzesik” (Uniwersytet im. Adama Mickiewicza), „Klops” (Wyższa Szkoła Wychowania Fizycznego) – protoplasta słynnego później Teya, Teatr Ósmego Dnia i wreszcie Studencki Teatr „Nurt”, o którym jest ten artykuł. Zjawiskiem szczególnie charakterystycznym dla życia studenckiego lat sześćdziesiątych były również kluby. Poza klubami poszczególnych uczelni w Poznaniu działały także dwa o charakterze środowiskowym – były

to: „Od nowa” i „Nurt”. Ambicją każdego klubu studenckiego było organizowanie spotkań z wybitnymi ludźmi nauki, kultury i sztuki, stworzenie własnego zespołu artystycznego, organizowanie wieczorków tanecznych itp. Okres ten przyniósł także silny i dynamiczny rozwój kół naukowych, powstanie towarzystw, tworzenie się zespołów chóralnych, dyskusyjnych klubów filmowych, a także organizowanie juwenaliów. Wróćmy jednak do kabaretów i teatrów studenckich, gdyż były one swoistym fenomenem kulturalnym i artystycznym. Kreowały zupełnie nowe formy kultury – stając się awangardą teatralną, często alternatywną i konkurencyjną wobec teatrów zawodowych, skupiając nie tylko twórców i wykonawców związanych z uczelniami, ale również z szerszych kręgów. Niektóre z tych teatrów uzyskały później status teatru zawodowego, jednocześnie pozostając nowatorskimi, poszukującymi, otwartymi i niezależnymi. Również w latach sześćdziesiątych pojawiły się nazwiska ciekawych twórców, które stały się na wiele lat ikonami polskiej kultury. W tym gronie należy wymienić Agnieszkę Osiecką, Wojciecha Młynarskiego, Jonasza Koftę i Marka Grechutę. Dla życia artystycznego studentów wydarzeniami szczególnej wagi były festiwale i konkursy piosenki studenckiej. Od 1962 roku pod auspicjami Zrzeszenia Studentów Polskich zaczęto organizować w Krakowie Ogólnopolskie Studenckie Konkursy Piosenkarzy, na których ujawniły się takie talenty piosenkarskie jak: Ewa Demarczyk, Edward Lubaszenko, Bogdana Zagórska, Zdzisława Sośnicka, Piotr Szczepanik, Zygfryd Klaus, Mirosława Kowalak, Urszula Sipińska, Maryla Rodowicz i inni.

39


Wspaniałe lata sześćdziesiąte XX wieku: Klub i Studencki Teatr „Nurt”

Początki „Nurtu” Korzeni Studenckiego Teatru „Nurt”, wcześniej występującego pod nazwą „Estrada Winogrady”, należy szukać w „Paderku”, czyli poznańskim VI Liceum Ogólnokształcącym, któremu patronuje Ignacy Jan Paderewski – wielki Polak, znakomity artysta i polityk. Do tego właśnie liceum uczęszczał Edmund Dudziński, którego później członkowie zespołu ochrzcili zaszczytnym tytułem „Protoplasty Nurtu”. W 1960 roku Edmund Dudziński, jako student III roku Wydziału Zootechnicznego Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu, zaczął wykorzystywać w środowisku studenckim swoje talenty organizacyjne i artystyczne. Rozpoczął współpracę z Komisją Kultury Zrzeszenia Studentów Polskich przy WSR i organizowanie imprez kulturalnych. Jak wspomina Eugeniusz Mielcarek, „Winogrady, ojczyzna ludzi z prowincji, lekko zakompleksionych, a jednocześnie niespodziewanie wolnych w swoich projektach, stały się miejscem – jak dziś jest to modnie kontestować – kultowym”. Z początkiem roku akademickiego 1960/1961 właśnie tam, na osiedlu studenckim – na drugim piętrze bloku G – oddano do użytku studentów salę klubową przeznaczoną na cele kulturalne, w której początkowo odbywały się wieczorki taneczne. Do tańca przygrywał zespół muzyczny Combo Five pod kierunkiem studenta polonistyki Krzysztofa Mrowińskiego. Panowie: Edmund Dudziński, Krzysztof Mrowiński oraz Romuald Grząślewicz postanowili zjednoczyć siły i stworzyć studencki zespół estradowy, który nazwano „Estradą Winogrady”. Inauguracyjny występ tego zespołu odbył się 9 października 1960 roku pod hasłem „Podwieczorek przy mikrofonie”. Prawdopodobnie inspiracją do takiego właśnie tytułu były odbywające się w Warszawie, w kawiarni „Stolica” i transmitowane przez Polskie Radio bardzo popularne wśród słuchaczy audycje o tym samym tytule. Kolejne „Podwieczorki” początkowo odbywały się regularnie co dwa tygodnie. W sensie gatunku artystycznego stanowiły one składankę estradową, którą tworzyły piosenki będące przebojami tamtych czasów, śpiewa40

ne również w języku angielskim, monologi i skecze znanych oraz uznawanych satyryków. Poszczególni wykonawcy mieli swoich ulubionych autorów. Korzystanie z utworów publikowanych było w latach sześćdziesiątych praktyką bardzo popularną i powszechnie uznawaną. Do autorów najchętniej wygłaszanych na scenie tekstów należeli: Tadeusz Boy-Żeleński, Antoni Słonimski, Jerzy Jurandot, Ludwik Jerzy Kern, Antoni Marianowicz, Janusz Osęka, Sławomir Mrożek, Stefania Grodzieńska i Marian Załucki. Warto jednak podkreślić, że w zespole pojawiły się również próby tworzenia własnych tekstów. Podejmowali je prawie wszyscy wykonawcy, choć przede wszystkim Romuald Grząślewicz i Irena Kotlińska. Z tego też okresu zachował się w pamięci fragment utworu zatytułowanego Kulinar tango dotyczący „Słowiańskiej” – winiarni często odwiedzanej przez studentów po zakończonej sesji egzaminacyjnej. Na skutek interwencji Rady Naczelnej ZSP, w związku z wykorzystaniem nazwy używanej wcześniej przez artystów warszawskich, spektakle w „Nurcie” przybrały nowy tytuł w brzmieniu Podwieczorki przy małej czarnej. Imprezy od początku cieszyły się ogromną popularnością i entuzjastycznym przyjęciem studentów z różnych uczelni. Frekwencja przekraczała możliwości sali klubowej, a ciągłe zgłaszanie się nowych studenckich artystów świadczyło o zapotrzebowaniu środowiska na tego typu aktywność i twórczość artystyczną. W krótkim czasie przez estradę przewinęło się prawie 300 debiutantów.

Nowe formy artystyczne „Nurtu” Drugi i trzeci rok działalności „Estrady Winogrady” (lata 1962-1963) przyniósł nowe formy artystyczne. Obok Podwieczorków zespół przygotował trzy programy całościowe – dwa satyryczno-kabaretowe i jeden poetycki. Były to Mój pra, pra i ja (premiera 17 stycznia 1962 roku), Sprintem przez wczasy i sport (premiera 19 maja 1962 roku) oraz Wieczór poezji i piosenki sentymentalnej (premiera w lutym 1963 roku).


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Program Mój pra, pra i ja był składanką satyryczno-kabaretową, wyreżyserowaną przez Bogusława Duszyńskiego, przygotowaną w nawiązaniu do obchodów milenijnych. Intencją spektaklu było ukazanie w krzywym zwierciadle tysiącletniej historii społeczeństwa polskiego. Spektakl został wystawiony na scenie kina Kosmos – sali kinowej znajdującej się również w bloku G osiedla studenckiego. Jego atrakcyjność miały stanowić nie tylko znakomite teksty znanych satyryków, ale również specjalnie przygotowane stroje, nawiązujące do ubiorów naszych praszczurów. Recenzent „Gazety Poznańskiej” w dniu 23 stycznia 1962 roku, w artykule Satyra na Winogradach napisał: „Konkurencja” klubu „Od nowa” na Winogradach znowu dała znać o sobie – tym razem premiera satyryczno-rozrywkowego programu pt. Mój pra, pra i ja. A więc jeszcze jeden program „milenijny”, czyli próba ukazania naszej tysiącletniej historii w krzywym zwierciadle satyry. W pierwszej części widowiska mogliśmy śledzić konsekwentną realizację tej koncepcji – w oparciu zresztą o świetne skecze Marianowicza (Draka w grodzie Kraka i Kaźń w łaźni).

Kolejną formą był spektakl poetycki. W tym celu do współpracy z zespołem zaproszony został znany aktor scen poznańskich – Romualda Szejd. Jego obecność w „Nurcie” zaowocowała spektaklem poetyckim, który był montażem piosenek literackich i wierszy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Małgorzaty Hillar, Stanisława Różewicza, Leopolda Staffa. Wykonawcami byli: Irena Kotlińska, Elżbieta Łapińska, Karolina Szyman, Bogdana Zagórska, Bohdan Dudek, Wacław Strykowski i Romuald Szejna. Akompaniował Jan Astriab.

Mój debiut w „Nurcie” Do „Estrady Winogrady” zgłosiłem się na początku roku akademickiego 1961/1962 razem z Lechosławem Gawreckim, kolegą z Liceum Pedagogicznego w Poznaniu, zaraz po rozpoczęciu studiów na I roku pedagogiki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Bez fałszywej skromności muszę stwierdzić, że podobnie jak nasi starsi koledzy weszliśmy do ze-

społu na Winogradach z impetem. Od początku więc zakwalifikowaliśmy się do pierwszego garnituru wykonawców. W „Estradzie Winogrady” wygłaszaliśmy monologi i wiersze oraz wspólnie przedstawialiśmy skecze. Najczęściej były to różnego rodzaju scenki z życia wzięte. Przygotowaliśmy m.in. kilka takich, które opatrzyliśmy wspólnym tytułem Kobra. Najprawdopodobniej nasze sukcesy brały się stąd, że nie byliśmy nowicjuszami w tej dziedzinie. Doświadczenia zdobyte w liceum, do którego wspólnie uczęszczaliśmy w latach 1956-1961, okazały się niezwykle przydatne. W roku akademickim 1962/1963 dotychczasowy kierownik Edmund Dudziński zakończył studia i jednocześnie swoje kierowanie zespołem „Nurtu”. Członkowie zespołu zasugerowali, abym podjął się dalszego prowadzenia teatru. Objęcie kierownictwa zespołu traktowałem jako duże wyróżnienie i ogromne wyzwanie. Miałem świadomość, jak trudne było to zadanie dla studenta zaledwie II roku pedagogiki. Wszyscy wiedzieliśmy, że w zespole autentycznym liderem był Edmund – utalentowany estradowiec. Miał on w „Nurcie” wielu bliskich przyjaciół – osoby, które wstąpiły do „Estrady Winogrady” za jego namową. Istniało zatem prawdopodobieństwo, że wraz z jego odejściem będą przede wszystkim jemu wierne i odejdą razem z nim. Te obawy potwierdzały doświadczenia i tradycje innych zespołów, których żywot wiązał się ściśle z obecnością lidera. I rzeczywiście – po odejściu Dudzińskiego w połowie roku 1963 nastąpił okres znacznego osłabienia zespołu. Opuścili „Nurt”, kończąc studia: Irena Dudzińska i Szymon Godynicki oraz Krzysztof Mrowiński. Stawiano pytanie, co teraz nastąpi?

Pedagog za sterem „Nurtu” Pomimo towarzyszących mi obaw przystąpiłem do pracy z ogromnym zapałem. Swoje działania prowadziłem w dwóch płaszczyznach: pozyskiwania do zespołu jak najlepszych wykonawców (dzisiejszy casting) oraz wymyślania i formułowania założeń ideowo-programowych. 41


Wspaniałe lata sześćdziesiąte XX wieku: Klub i Studencki Teatr „Nurt”

Po pierwsze, zaproponowałem zmianę nazwy zespołu na Studencki Teatr „Nurt”, w nawiązaniu do nazwy klubu. Dotychczasowe jej wersje: „Estrada Winogrady” lub Studencki Zespół Estradowy, bo tych nazw używaliśmy zamiennie, nie kojarzyły się najlepiej z grupą ludzi mających ambicje nie tylko występów estradowych. Zmianę nazwy wprowadziłem również w przekonaniu, że wymusi ona na zespole nowy rodzaj działalności artystycznej. Obok Podwieczorków i składanek estradowo-kabaretowych planowaliśmy przygotowywanie spektakli typowo teatralnych. Po drugie, pomimo ambicji i gotowości zespołu do realizacji różnych form scenicznych miałem świadomość tego, co stanowiło najsilniejszą stronę „Nurtu” – znakomici piosenkarze i muzycy. Zatem zasadniczym kierunkiem naszego działania stał się teatr piosenki. Po trzecie, jeżeli zespół nasz miał przygotowywać oryginalne premiery, zwłaszcza o charakterze piosenkarskim czy kabaretowym, to nie powinien korzystać z utworów znanych lub wystawianych wcześniej przez inne zespoły. Trzeba było postawić na własną twórczość, zwłaszcza pisanie i komponowanie piosenek, skoro miał być to teatr piosenki lub kabaret. Pierwsze próby zespół miał już za sobą. Teraz ujawniły się dalsze talenty: Bohdan Dudek, Zygfryd Klaus, Mieczysław Urbański, Andrzej Borowski i Janusz Muraszko. Po czwarte, jeśli Studencki Teatr „Nurt” miał być teatrem z prawdziwego zdarzenia, to wystawiane w nim spektakle musiały mieć charakter profesjonalny. Zresztą w latach sześćdziesiątych wystąpiła tendencja do współpracy zespołów studenckich z aktorami i reżyserami teatrów zawodowych. Tymczasem wraz z odejściem Edmunda Dudzińskiego „Nurt” opuścili również Bogusław Duszyński i Romuald Szejd. W tej sytuacji, obejmując funkcję kierownika teatru, postawiłem natychmiast na nowych reżyserów profesjonalnych. Do współpracy zaprosiłem znakomitych młodych aktorów poznańskich: najpierw Adama Bernarda z teatru „Marcinek”, a następnie Zdzisława Wardejna, który – jak byśmy to dzisiaj określili – był megagwiazdą lat sześćdzie42

siątych teatrów w Zielonej Górze, Poznaniu i Wrocławiu. W teatrze piosenki bardzo ważną sprawą jest układ choreograficzny widowiska. Choreografię we wszystkich naszych spektaklach – za mojej, a także Janusza Nyczaka kadencji, a nawet jeszcze dłużej – zawsze na wysoce profesjonalnym poziomie realizował znakomity tancerz i choreograf opery – Henryk Konwiński. Jedynie takie indywidualności reżyserskie i choreograficzne były zdolne podporządkować regułom gry zespołowej równie wielkie indywidualności aktorskie i piosenkarskie Studenckiego Teatru „Nurt”. A teraz jeszcze trochę o tym, jak kierowałem zespołem teatralnym. Studiując pedagogikę, miałem świadomość, że dobre kierowanie zarówno uczniem, jak i artystą polega na tym, aby najpierw dokładnie poznać mocne i słabe strony osobowości człowieka, a następnie, traktując podmiotowo wykonawcę, stawiać mu zadania na miarę jego możliwości i ambicji. Należy pamiętać, że do zespołów artystycznych trafiają osoby bardzo ambitne, choć z różnymi możliwościami. Dobry kierownik-pedagog stara się to wszystko poukładać w system, tworząc dla każdego indywidualny program rozwoju. Z pedagogicznego punktu widzenia można wyobrazić sobie zespół jako klasę utalentowanych uczniów, a jego kierownika jako edukatora, który traktuje ich podmiotowo, stwarza im warunki do autentycznego rozwoju, wierzy w rozkwit zdolności i jest bardzo dumny z ich sukcesu. Kierując teatrem „Nurt”, miałem to szczęście, że do „mojej klasy” trafiały prawie same bardzo utalentowane jednostki. Można zatem wyobrazić sobie, jaką wspaniałą do odegrania rolę dało mi życie...

„Nurt” podbija Kraków… Począwszy od roku 1962 w Krakowie organizowane są Ogólnopolskie Studenckie Konkursy Piosenkarzy. W pierwszym z tych konkursów laureatami zostali Edward Lubaszenko i Ewa Demarczyk. W następnych latach festiwale te wygrywali poznaniacy. II Ogólnopolski Konkurs Piosenkarzy w Krakowie w 1963 roku wygrała Bogdana Zagórska.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Laureatką III Konkursu została Zdzisława Sośnicka, która pokonała bardzo silnych konkurentów. Swoim wielkim głosem i interpretacją piosenek oczarowała zarówno jury, jak i widownię. Zdzisława w finale zaśpiewała dwie piosenki: Odszedłeś... (muzykę napisał Andrzej Borowski, słowa Bohdan Dudek) i Nie twoje kroki Lucjana Kaszyckiego i Tadeusza Śliwiaka. Drugi nasz reprezentant – Zygfryd Klaus – zajął w Krakowie ósme miejsce, ale otrzymał nagrodę specjalną Polskiego Radia. Bardzo też upodobała go sobie publiczność oraz dziennikarze. Z ramienia ZSP miałem przyjemność być kierownikiem ekipy wyjeżdżającej do Krakowa. W roku 1965 na konkursie królowały kolejne reprezentantki „Nurtu”: Mirosława Kowalak (drugie miejsce) i Urszula Sipińska (trzecie). Nasze sukcesy w Krakowie w kolejnych edycjach potwierdzały wysoką pozycję Studenckiego Teatru „Nurt” jako teatru piosenki. „Nurt” okrzyknięty został nie tylko kuźnią talentów, ale również miejscem, gdzie istnieją warunki ich rozwoju. Była w tym także ogromna zasługa Andrzeja Borowskiego, który nie szczędził swojego talentu i czasu na rzetelne przygotowywanie artystów.

Sukcesy i porażki „Nurtu” Co trzy lata Zrzeszenie Studentów Polskich organizowało Festiwal Kultury Studentów. Kolejny trzeci taki festiwal miał odbyć się w maju 1965 roku. Rok akademicki 1964/1965 był więc również rokiem przygotowania do festiwalu. W ciągu kilku poprzedzających tygodni specjalna komisja artystyczna jeździła po Polsce, aby oglądać spektakle i kwalifikować je do Warszawy, na Międzynarodowy Festiwal Teatrów Studenckich. W ciągu kilku tygodni w czternastu polskich ośrodkach akademickich obejrzano ponad siedemdziesiąt spektakli studenckich zespołów teatralnych. W wyniku tych przedfestiwalowych eliminacji wybrano 12 przedstawień. Wśród zakwalifikowanych znalazł się również „Nurt” z programem pt. Obaczy się jak to piękna kawaleryja polować będzie na zwierza, którego premiera odbyła

się w Poznaniu 28 marca 1965 roku. W sumie w Warszawie występowały 22 zespoły (12 krajowych i 10 zagranicznych). Już sam wyjazd do stolicy i zakwalifikowanie się do czołówki międzynarodowej było dla nas dużym wyróżnieniem. Co tu ukrywać – liczyliśmy jednak na więcej – pojechaliśmy do Warszawy z wielkimi nadziejami. Tymczasem spotkał nas zawód. Jury nie dostrzegło w programie naszego teatru oryginalnych rozwiązań artystycznych, które by zasługiwały na wyróżnienie. A być może festiwal był zorientowany na inny typ twórczości studenckiej. Wróciliśmy do Poznania, nie tracąc wiary w słuszność naszych intencji i koncepcji artystycznych. Być może widzowie i recenzenci w Warszawie nie dostrzegli tego, co stanowiło zawsze istotę piosenek tworzonych i śpiewanych w „Nurcie”. A były nimi: klimat i swoiste działania terapeutyczne utworów. Tymczasem Poznań docenił działalność „Nurtu”. Teatr był obecny na najbardziej dostojnych uroczystościach w mieście i województwie. Szczególnie miłym akcentem było otrzymanie nagrody zespołowej miasta Poznania i województwa poznańskiego za rok 1964 w zakresie upowszechniania kultury w różnych środowiskach. Uroczyste wręczenie nagrody odbyło się w Sali Renesansowej Starego Ratusza w dniu 19 lutego 1965 roku.

Premiery i spektakle „Nurtu” W latach 1960-1967, pod kierunkiem Edmunda Dudzińskiego i Wacława Strykowskiego, zrealizowane zostały następujące programy: Podwieczorki przy mikrofonie: – I, II, III, IV, V, VI, październik-grudzień 1960 Podwieczorki przy małej czarnej: – VII, VIII, IX, styczeń-luty 1961 – X jubileuszowy, luty 1961 – XI, XII, XIII, XIV, marzec-maj 1961 – XV, październik 1961 – XVI, grudzień 1961 – nowa sala „Nurt” Mój pra, pra i ja, składanka satyryczna: – styczeń 1962 Podwieczorki przy małej czarnej cd.: 43


Wspaniałe lata sześćdziesiąte XX wieku: Klub i Studencki Teatr „Nurt”

– XVII, XVIII, XIX, XX, XXI, XXII, luty-listopad 1962 – XXIII z zespołem muzycznym Jerzego Miliana z Polskiego Radia, grudzień 1962 – XXIV, styczeń 1963 – XXV jubileuszowy, 24 lutego 1963 Sprintem przez wczasy i sport, składanka estradowa: – maj 1962 Wieczór poezji i piosenki sentymentalnej: – luty 1963 Wspomnienie z lata, XXVIII podwieczorek: – październik 1963 Bawimy się razem, program kabaretowy (XXIX podwieczorek): – grudzień 1963 Pastorałka wg Leona Schillera: – luty 1964 Niepogodzeni z bezsensem istnienia, teatr poezji: – kwiecień 1964 Obaczy się jako piękna kawaleryja polować będzie na zwierza, teatrzyk piosenki: – marzec 1965 Polacyśmy Polacy, program kabaretowy: – lipiec 1965 Wszystko wasze ukradziono wam, teatr piosenki: – luty 1966 Znasz li ten kraj, montaż piosenek 20-lecia międzywojennego: – listopad 1966 Się nie przejmować, program kabaretowo-estradowy: – styczeń 1967 Nurt 38, montaż poezji, muzyki i tańca:

44

– kwiecień 1967

Zamiast zakończenia Początek roku akademickiego 1967/1968 otworzył kolejny okres w historii Teatru Studenckiego „Nurt”. Kiedy zająłem się przede wszystkim pracą naukową, kierownictwo teatru objął bardzo utalentowany i występujący w nim od lat Janusz Nyczak. Kierownikiem muzycznym był już od roku Janusz Muraszko, natomiast kierownictwo literackie objął młody, ale znany poeta poznański – Wojciech Burtowy. Kierownictwo organizacyjne wzięła w swoje ręce Małgorzata Dryjska. Pomimo zakończenia mojego kierowania teatrem w 1967 roku, ukształtowany przeze mnie zespół istnieje nieformalnie do dnia dzisiejszego, co uważam za swój wielki sukces. Świadczą o tym m.in. następujące wydarzenia, jakie były związane z kolejnymi rocznicami istnienia i działania Akademickiego Klubu Seniora w Poznaniu. W roku 2004 przygotowaliśmy koncert z okazji 40-lecia pod tytułem Wspominamy lata sześćdziesiąte minionego wieku, a w 2013 roku koncert Młodość przychodzi z wiekiem uświetniający 50-lecie tego klubu.

Dla zainteresowanych Pełniejszy obraz działalności teatru wraz z licznymi zdjęciami czytelnicy mogą znaleźć w monografii Studencki Teatr Nurt. Lata sześćdziesiąte autorstwa Wacława Strykowskiego i Włodzimierza Paluszkiewicza, która ukazała się w 2004 roku nakładem Oficyny Edukacyjnej Wydawnictwa eMPi² w Poznaniu.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Anna Budzyńska-Cicha, Danuta Dolacka-Kledzik, Małgorzata Czerniak-Disterheft, Ruta Zylberberg-Kraus

Ten nasz dobry rocznik 1964-1969 Anna Budzyńska-Cicha Mój studencki rocznik Ruta to nasze najbardziej odległe, nostalgiczne, w pewnym sensie do niedawna zapomniane wspomnienie z polonistycznego światka. Opuściła nas po trzecim chyba roku studiów, po prostu nie pojawiła się na zajęciach po wakacjach, nie pożegnała z nikim i zdawać by się mogło, że ślad po tej ciągle żywej jednak w naszej pamięci istocie zaginął. Szczęśliwie została odnaleziona po latach, gdy organizowaliśmy w maju 2019 koleżeński zlot po 50 latach od ukończenia studiów, szumnie zatytułowany „Ta nasza młodość... Po 50 latach... Tacy byliśmy, tacy jesteśmy”. Okres studiów (prawiek), czas piękny, niepowtarzalny. Dla mnie, dziewczyny z domu, gdzie książka była sacrum, naturalnym stało się, że wybrałam polonistykę, chociaż 10 dni wcześniej nie dostałam się na ASP. Ten czas pochłaniało więc to, co najbardziej kochałam, czyli czytanie, czytanie... Na kontakty koleżeńskie nie było za bardzo czasu, bo w domu czekał młodszy brat i obowiązki – rodzice pracowali. Wyjątkiem jest przyjaźń do dziś z Renatą Prager z d. Kosmacz. Nie byłam odludkiem, lubiłam i potrafiłam porozmawiać z każdym, bywałam też w „Od nowie” na spotkaniach z ciekawymi ludźmi, i na potańcówkach także. Chodziłam dość regularnie na Czwartki Literackie. Poznałam tam swoją pierwszą miłość. Na roku moją uwagę przykuwała Ruta Zylberberg. Wiedziałam, że jest poetką. Była też kolorowym ptakiem w tej szarej rzeczywistości. Wspominam też z uśmiechem Marka Kirschke, z którym po latach miałam częsty kontakt. Z wykładowców ze szczególnym sentymentem wspominam prof. Jarosława Macie-

jewskiego, promotora mojej pracy magisterskiej, zawsze szarmanckiego. To on zachęcał mnie do pisania magisterium na temat Gustawa Ehrenberga. Leciałam nawet po raz pierwszy starym „Antkiem” do Warszawy i szukałam materiałów w Bibliotece Krasińskich. Oczywiście na roku estymą cieszył się Staszek Barańczak, Teatr Ósmego Dnia – ostatni raz z przyjaciółmi z tego zespołu i z Lechem Raczakiem żywy kontakt w październiku 2019 roku, parę tygodni przed śmiercią Leszka. Kilka dni temu przyglądałam się, jak przechodnie zatrzymywali się i czytali wiersz Staszka Barańczaka na muralu, niedaleko zbiegu ulic Garbary i Estkowskiego. Pomyślałam sobie, że to najlepszy dowód na to, jak wspaniały był nasz rok, a tę „porcelanę” Barańczaka to wyślę do Ruty – ciekawe, czy zna ten wiersz... Jeżeli porcelana to wyłącznie taka Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu, Jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby Nie było przykro podnieść się i odejść; Jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce, Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci, Jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy lub świat Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać? Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze? Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy w świecie czuł się jak u siebie w domu?

45


Ten nasz dobry rocznik 1964-1969

Danuta Dolacka-Kledzik Zaczęło się od przyjaźni... Kiedy myślę o tamtych czasach, tamtych klimatach, o naszym życiu studentów rozpoczynających studia polonistyczne na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu w 1964 roku i spotykających się codziennie w Collegium Philosophicum przy ulicy Matejki, pamiętam sympatycznych młodych ludzi, którzy dotąd się nie znali, a niespodziewanie szybko stali się przyjaciółmi. Nawet dzisiaj trudno mi sobie wyobrazić, jak to było możliwe, aby w tak krótkim czasie, prawie natychmiast, wyłoniła się grupa kolegów, których połączyła miłość do teatru. Nie chcieli być bierni, chcieli zrobić coś razem, może stworzyć teatr alternatywny? Tak powstał Teatr Ósmego Dnia. Pamiętam doskonale te pierwsze wielogodzinne rozmowy i spory, pamiętam Tomka Szymańskiego, który zarażał swoją pasją i w sposób naturalny stał się liderem grupy. Już wtedy było wiadomo, że spotkali się ludzie utalentowani i mający coś do powiedzenia innym. Staszek Barańczak imponował wiedzą i wyobraźnią literacką, Leszek Raczak oryginalnymi pomysłami na nowatorską inscenizację. Nie da się zapomnieć głębokiego, pięknego głosu Janusza Grota, uśmiechu i talentu aktorskiego Waldka Leisera czy pomysłowości i umiejętności organizacyjnych Marka Kirschke. Ważne było dla nas zainteresowanie, życzliwość oraz wsparcie kolegów z roku, a później całego środowiska studentów, ale też naszych wykładowców. Niektórzy przychodzili nawet na próby, mając przekonanie, że dzieją się rzeczy ciekawe i ważne. A działo się coraz więcej. Myślę, że dziedziniec Szkoły Baletowej do dziś pamięta Wielki Testament Villona w naszym wykonaniu. Spektakl ten, w reżyserii Tomka Szymańskiego, z udziałem aktorów – Danki Dolackiej, Janki Karasińskiej, Agnieszki Duczmal, Janusza Grota, Waldka Leisera, Marka Kirschke i Leszka Raczaka, w scenografii Witka Wąsika oraz z muzyką Agnieszki Duczmal, spowodował dużą popularność teatru. Znaleźliśmy też siedzibę i opiekę w Klubie Studentów Poznania „Od nowa”, 46

który prowadził szeroką działalność i cieszył się uznaniem i popularnością wśród studentów poznańskich uczelni i całego środowiska kultury miasta. Moim zdaniem bardzo istotny, doceniony na przeglądzie teatrów studenckich w Katowicach, był spektakl Lalek Zbigniewa Herberta. Dostaliśmy dobre recenzje, ale też zobaczyli nas wielcy twórcy; pamiętam, jak trochę onieśmieleni przyjmowaliśmy gratulacje między innymi od popularnych wówczas Jerzego Gruzy i Bogumiła Kobieli. Z tym przedstawieniem wiąże się, obok aktorskiego, inne przeżycie, bo niespodziewanie odkryłam w trakcie przygotowań talent krawiecki. Razem z Janką Karasińską szyłyśmy kostiumy. Miałyśmy do dyspozycji mój pokój przy ulicy Szamotulskiej i maszynę do szycia mojej mamy. Nie wiem jak, ale dałyśmy radę, nasz scenograf Witek Wąsik był zadowolony i nawet nas pochwalił. Tomek Szymański, reżyser Lalka, miał wtedy dobrą passę. Jego następne przedstawienie, Męczeństwo i śmierć Marata Petera Weissa, zrobiło na publiczności, ale też na nas samych duże wrażenie. Pamiętam rolę Waldka Leisera, który doskonale wcielił się w postać Marata i pokazał duży talent aktorski oraz Tomka Szymańskiego w roli Sade’a, a także Janki Karasińskiej w roli Charlotty. Przedstawienie to ugruntowało pozycję naszego teatru na mapie teatrów studenckich Polski. A trzeba też pamiętać o sporej wtedy konkurencji, wielu znakomitych zespołach, wybitnych ludziach, którzy później stanowili elitę profesjonalnych teatrów całego kraju. Moim ostatnim przedstawieniem, w którym miałam przyjemność wystąpić, był wyreżyserowany przez Leszka Raczaka Taniec śmierci i pomyślności na podstawie scenariusza Staszka Barańczaka, napisanego w oparciu o poezję Wielemira Chlebnikowa. Podobał się mnie samej – nie tylko role, ale przede wszystkim wygłaszane przez nas teksty. Do dzisiaj tkwi w mojej pamięci interpretacja wierszy wykonana przez Janusza Grota i ten jego charakterystyczny głos. Jestem dumna, że – chociaż było to dawno – mogłam współpracować z Leszkiem Raczakiem, najpierw jako aktorem, a potem re-


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

żyserem, bo był wspaniałym i utalentowanym kolegą. Potwierdziły to jego późniejsze dzieła, potwierdzają to ludzie, którzy z nim pracowali. Jego osiągnięcia i talent przypominaliśmy, uczestnicząc po latach w jego benefisie w październiku 2019 roku, a zdaje się, jakby to było przed chwilą. Kiedy wieczorem robiliśmy sobie tego dnia pamiątkowe zdjęcie, umawialiśmy się na następne spotkanie. Nie sądziliśmy, że będzie to ostatnia fotografia z udziałem Leszka. Nawet umawiałam się z nim w Gdańsku, moim mieście od pół wieku – miał reżyserować w naszej Operze Bałtyckiej swoje kolejne przedstawienie. Nie udało się, nie zobaczyłam go więcej, odszedł od nas na zawsze, jak też wielu innych kolegów z pierwszego roku polonistyki rocznika 1964. Z grupy założycielskiej Teatru Ósmego Dnia, jeśli się nie mylę, pozostało nas tylko troje – Janka Karasińska, Tomek Szymański i ja. Pozostali przyjaciele grają swoje role, z pewnością myśląc i o nas w innej, niebiańskiej przestrzeni.

Małgorzata Czerniak-Disterheft Wspominki Pierwsze spotkanie szczęśliwców, którzy zostali przyjęci na studia polonistyczne, odbyło się na początku października 1964 roku w budynku przy ul. Matejki 48. Było nas ponad 120 osób i nie mieściliśmy się w hallu na parterze, więc staliśmy również w bocznym korytarzu i na schodach. Zebranie miało charakter organizacyjny. Podano nam nazwiska opiekunów roku i grup oraz nazwiska starostów. Większość zajęć odbywała się właśnie w tym budynku. Na parterze znajdowała się sala wykładowa i jedna lub dwie inne mniejsze salki. Warunki były dosyć trudne – stare stoły, niewystarczająca liczba krzeseł. Brak nagłośnienia powodował, że często osoby siedzące z tyłu sali nie słyszały wykładowcy, zaczynały się szepty i pogawędki. Byli tacy wśród prowadzących zajęcia, którzy wówczas zaczynali sprawdzać obecność. Trzy nieobecności – i brak zaliczenia. Na pierwszym piętrze znajdowały się pokoje pracowników naukowych, sale ćwiczeń i biblioteka, która była miejscem najczęściej

odwiedzanym przez studentów. Liczba lektur obowiązkowych była ogromna. Kiedyś zadałam sobie trud ich policzenia. Było to ponad 360 tytułów, a niekiedy tytuł oznaczał dzieło wielotomowe. Książkę trzeba było oddać po dwóch dniach. Dyżury w bibliotece pełnili najczęściej młodsi pracownicy naukowi. Pamiętam, że bardzo często spotykałam tam Marię Adamczyk, a pod koniec naszych studiów dyżurował również starszy od nas o rok Wojciech Lipoński, uczestnik Igrzysk Olimpijskich w Tokio. W czasie zajęć na tym piętrze – szczególnie zimą – wyskakiwały bezpieczniki, które nie mogły udźwignąć tak dużego poboru prądu. W pobliżu biblioteki wisiała na ścianie tablica ogłoszeń, na której m.in. wywieszano informacje o odwołanych zajęciach. Wówczas najczęściej całą grupą szliśmy na kawę do pobliskiej „Pół czarnej”. Koszmar dla mnie stanowiły takie zajęcia jak ekonomia polityczna socjalizmu, podstawy filozofii marksistowskiej czy TOPL (terenowa obrona przeciwlotnicza). Na korytarzach zazwyczaj był tłum studentów oczekujących na zajęcia lub je kończących. Wśród nich zwracała na siebie uwagę dziewczyna o bardzo oryginalnej urodzie i pięknych długich, ciemnych włosach. Najczęściej stała ze spuszczoną głową, oparta o ścianę. Do nikogo nie odzywała się pierwsza, a zaczepiana przez innych odpowiadała krótko i zdawkowo. Była to Ruta Zylberberg, poetka późniejszej grupy poetyckiej „Próby”, którą po prawie pięćdziesięciu latach udało mi się odnaleźć w Sztokholmie. Inną osobą zwracającą na siebie uwagę była Lidka Butlewska. Robiła wrażenie nieco oderwanej od rzeczywistości i nieobecnej duchem. Obecnie mieszka w Kalifornii. Jest autorką podręczników do nauki języków obcych. Marek Kirschke – zawsze zabiegany, żartujący ze wszystkimi. Piotr Frydryszek, późniejszy prezes Radia Merkury, i Kuba Juszczak stanowiący razem dosyć charakterystyczny duet. Andrzej Sobczak – skromny chłopak, o którym nie wiedzieliśmy, że był autorem tekstów wielu polskich piosenek.

47


Ten nasz dobry rocznik 1964-1969

Ewa Dzikowska-Kramer – pełna temperamentu i energii, najczęściej w towarzystwie Małgosi Fenrych. Pod koniec pierwszego roku studiów Tomek Szymański założył Teatr Ósmego Dnia, z którym związali się Danusia Dolacka, Piotr Frydryszek, Leszek Raczak. Wśród studentów widoczny stawał się podział na tych, którzy mieszkali w akademikach, i na tych, którzy byli z Poznania lub mieszkali na stancjach. Jedną z przyczyn mógł być status materialny. Poznaniacy mieli zapewniony tzw. byt i opierunek, a pozostałym często brakowało pieniędzy na utrzymanie. Pamiętam, że pełne stypendium wynosiło 650 zł i w dniu jego wypłaty już od wczesnego rana przy okienkach kasowych w hallu Collegium Minus ustawiały się długie kolejki. Ten podział wśród studentów dało się również zauważyć w wyborze klubów studenckich: akademiki preferowały „Nurt”, „Bratniaka” i „Hankę Sawicką”, a miasto – „Od nowę”. Często odwiedzanym miejscem spotkań towarzyskich był klub w Bibliotece Uniwersyteckiej. W godzinach szczytu znalezienie wolnego miejsca przy stoliku graniczyło z cudem. To tutaj toczyły się zażarte dyskusje – nie tylko na tematy naukowe, zawierało się przyjaźnie, miło spędzało czas. A zarezerwowane miejsce w czytelni czekało... Było wśród nas wielu poetów – Stanisław Barańczak, Andrzej Sobczak, Ania Budzyńska-Cicha, Ruta Zylberberg, wielu wybrało pracę naukową – Jerzy Mleczak, Barbara Sidorska-Kaniuka, Lidia Butlewska-Woytak. Większość z nas po studiach została nauczycielami, obejmowała stanowiska dyrektorów szkół i kuratorów. Sporą grupę stanowią bibliotekarze. Byliśmy pierwszym rocznikiem urodzonym po wojnie, który rozpoczął studia. Pochodziliśmy z bardzo różnych środowisk społecznych, ale wszyscy bardzo chcieliśmy się uczyć i zdobyć wykształcenie. Doceniali to również nasi rodzice, którzy często dużym nakładem sił i środków wspierali naszą naukę. Na liście absolwentów naszego roku sporą grupę stanowią osoby, których nazwiska są do dzisiaj znane i cenione. Był to z pewnością wyjąt48

kowy rocznik. Byliśmy piękni, młodzi, pełni marzeń. Wiele lat temu piękny artykuł o czasach naszej młodości Moje nostalgie napisał Piotr Frydryszek. Nadal jesteśmy piękni – tylko inaczej.

Ruta Zylberberg-Kraus Wspomnienia z lat studenckich w Poznaniu Zawsze, już od dziecka, fascynował mnie świat książek. W nim znajdowałam wiele możliwości oderwania się od rzeczywistości, która też zawsze bardzo mnie przytłaczała. Czułam, że jestem „obca”, co było spowodowane moim żydowskim pochodzeniem, brakiem przynależności do wspólnoty katolickiej, jak i swoistą wrażliwością i ciekawością wszystkiego, co było inne i niezwykłe. Moje lata szkolne przeżyłam w socjalnej izolacji. Przebywałam w oddaleniu od środowiska rówieśników, w osamotnionym, w takiej społecznej próżni zawieszonym domu rodzinnym. Zmieniło się to tylko wtedy, gdy pracę w mojej przedmaturalnej klasie rozpoczęła nauczycielka języka polskiego Bogna Wojciechowska. Szybko nawiązałyśmy dobry kontakt. Motywowała mnie do pisania, zaczęłyśmy się spotykać prywatnie i dużo rozmawiałyśmy o literaturze. Wybór studiów polonistycznych stał się więc dla mnie czymś oczywistym. Wkroczyłam w nie jednak niezbyt dobrze przygotowana do nawiązania kontaktów z nową, studencką społecznością. Może dlatego, że i sam Poznań odbierałam zawsze jako bardzo nietolerancyjne miasto, niechętnie akceptujące osoby, które nie mieściły się w ramach przeciętnego mieszczucha. Przez pierwsze miesiące na polonistyce z dużą rezerwą odnosiłam się do moich kolegów i koleżanek. Koncentrowałam się na nauce i pisałam wiersze. Zajęcia z Edwardem Balcerzanem i Jerzym Kmitą najbardziej odpowiadały moim zainteresowaniom. Długo nie miałam też przyjaciół, dopóki nie poznałam „kolorowego ptaka” z naszego roku – Lidki Butlewskiej, dziewczyny oryginalnej i pełnej fantazji. Któregoś dnia podszedł do mnie Staszek Barańczak. Dowiedział się, że


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

interesuję się poezją i zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział, że jest kilka osób, które też piszą. Nawiązaliśmy ze sobą kontakt i tak powstała grupa poetycka „Próby”. W tym czasie istniała też druga studencka grupa poetów „Rymasta”, do której należeli Ryszard Krynicki i Stanisław Piskorz. Obie zaczęły staczać ze sobą teoretyczne bitwy w klubie „Od nowa”, tym przy ulicy Wielkiej. Klub „Od nowa” stał się moim drugim domem. Tam poznałam też Jacka Juszczyka, który zaproponował mi, żebym czytała swoje wiersze w mówionym tygodniku „Struktury” i to było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie. Rosłam, poczułam się dowartościowana i ta nasza współpraca dała mi dużo satysfakcji. Zrozumiałam, że w Poznaniu są ludzie, z którymi mogę przebywać i być przez nich akceptowana. Ciągnęło mnie do tych, którzy byli inni. Dlatego gdy odkryłam klub plastyków „Arsenał”, zaczęłam i tam często przychodzić. Wiele godzin spędziłam na rozmowach z artystami, jak na przykład Antoni Zydroń, Władysław Rutkowski, Bogusław Kogut, Józef Ratajczak i wielu innych. Wkrótce odkryłam jeszcze jeden azyl. Była to Biblioteka Uniwersytecka. W moich studenckich czasach chodziło się do biblioteki zarówno po to, żeby pracować, ale też spotykać się towarzysko. Tam poznałam Jana Komolkę, Piotra Frydryszka, Krystynę Koftę, prowadziłam zażarte dyskusje o poezji z Markiem Kośmidrem. Dużym przeżyciem były dla mnie spektakle Teatru Ósmego Dnia. Najbardziej przyjaźniłam się z Markiem Kirschke, który niestety

już nie żyje. Wspominam też Witka Różańskiego, któremu bardzo zazdrościłam wspaniałego talentu improwizacji. Jego poezja płynęła tak swobodnie i lekko. Moje wiersze powstawały w ciężkich bólach porodowych. Kolejne „okno na świat” pojawiło się, kiedy poznałam Arkadego Radosława Fiedlera i jego brata Marka. W ich domu w Puszczykowie czuło się powiew egzotyki. Tańczyliśmy do muzyki Beatlesów i zapominaliśmy o szarej rzeczywistości. Kiedy teraz po tylu latach wracam wspomnieniami do moich studenckich dni w Poznaniu, nie wydają mi się już one takie smutne i ciężkie, jak je kiedyś odbierałam. Jednak będąc młodą dziewczyną, czułam ciągle tę czarną chmurę wyobcowania, która wisiała nade mną. Instynktownie wiedziałam, że muszę iść dalej. Pierwszym etapem szukania swobody był Wrocław, miasto bardziej otwarte, gdzie społeczeństwo było zlepkiem ludzi pochodzących z różnych stron i kultur. To tam, a nie w Poznaniu, gdzie dusiłam się w mrocznej, mieszczańskiej atmosferze, skończyłam studia i w dalszej pogoni za szczęściem i spełnieniem marzeń w roku 1971, po ciągle żywych w mojej pamięci wspomnieniach o przygnębiających wydarzeniach Marca ’68, wyjechałam do Szwecji. Czułam się w tym nowym miejscu bardzo dobrze. W stosunkowo niedługim czasie założyłam rodzinę, z Poznania przyjechali rodzice, był brat. Chociaż skończył się czas poezji w moim życiu, to dzisiaj wiem, że zrobiłam dobry wybór i zabezpieczyłam przyszłość moich wnuków.

Ostatnie spotkanie polonistów z „dobrego” rocznika 1964-1968. Od prawej: Małgorzata Czerniak-Disterheft, Lech Raczak, Anna Budzyńska-Cicha, Tomasz Szymański, Danuta Dolacka-Kledzik, Zbigniew Theus, 2019 r.

49


Niewygłoszone wystąpienie

Krzysztof Jaślar

Niewygłoszone wystąpienie1 Jego Magnificencjo Rektorze, Panie Dziekanie, Szanowni Pedagodzy, Kochane Koleżanki, Drodzy Koledzy. Polki i Polacy! Jest taki quiz: Co to jest opera? Otóż opera to takie coś, co zaczyna się o dziewiętnastej, po trzech godzinach patrzysz na zegarek i jest 19.15. Czas jest pojęciem względnym. W maju 1990 roku, tu w tym budynku przy Królowej Jadwigi, dawniej Marchlewskiego, obchodziliśmy dwudziestolecie ukończenia studiów. Po jakimś czasie spojrzeliśmy na zegarki i… zdziwienie. Od 1990 roku upłynęło kolejnych 30 lat, od Balu Absolwentów w restauracji „W-Z” lat 50, a od rozpoczęcia studiów – 54 lata. Nie wiem, jak panie, ale panowie absolwenci w większości ukończyli 72 rok życia. Jest to wiek dojrzały, zwany przez pesymistów starością. A starość jest wtedy, kiedy przestajemy marzyć, a zaczynamy wspominać. W kabarecie Tey śpiewaliśmy taką piosenkę: Wspominać, jak było przyjemnie i miło, Poezja powraca i proza, Wspomnienia niech płyną, nim grubą kurtyną Przesłoni nam pamięć skleroza. Wspominać niezmiennie jest bardzo przyjemnie, By sobie przypomnieć co nieco, Przyjemnie wspominać, gdy wkoło rodzina, Nim fakty z pamięci ulecą.

No to powspominajmy. Najpierw rekrutacja na studia. Upalne dni maja i czerwca 1966 roku. Na początek badania stanu zdrowia kandydatów, wykonywane przez lekarzy różnych specjalności: ortopedę, okulistę, kardiologa plus dodatkowo dmuchanie za przepro-

szeniem w spirometr. Otrzymaliśmy druczek, na którym należało zebrać podpisy medyków. Pamiętam zadowolenie kandydata na studia, który podzielił się ze mną swoją radością: ‒ Jeszcze tylko ginekolog i mam komplet. (Niestety już go później nie spotkałem). No a potem przez kilka dni biegi na orientację. Nie znałem Poznania, a musiałem o określonej godzinie za pomocą środków komunikacji miejskiej dotrzeć na stadion AZS przy ul. Pułaskiego (wejście od ul. Cichej), na pływalnię przy ul. Wronieckiej (wejście od Wronieckiej) i do hali sportowej przy ul. Bema. (Szczęśliwie obiekt był widoczny z daleka). Dla osób spoza Poznania to był Kosmos. A potem egzaminy z języka polskiego, z języka obcego albo rosyjskiego, z biologii oraz do wyboru z chemii lub fizyki. (Albo fizyki. To już zależało od stopnia zaawansowania). No i najważniejszy moment. Tablica ogłoszeń przy ul. Grunwaldzkiej 55 i poszukiwanie własnego nazwiska. A na koniec coś miłego: integracyjne „śniadanie na trawie” z nowo poznanymi kolegami, a w menu wino owocowe marki wino za 21 zł, zwane też sikaczem, patykiem, bełtem, jabolem, korbolem, siarą, łzami sołtysa, czarem PGR-u itd. Do nabycia w sklepiku przy ul. Ostroroga, obecnie Ostroroga. Kiedy ktoś mnie pyta, jak smakowało tamto wino, tłumaczę młodzieży, że to tak jakby posłodzić domestos. Pamiętam uroczystą inaugurację roku akademickiego w październiku 1966 roku we wczesnobarakowej auli WSWF, o której nie wiedziałem jeszcze, że nosi dumną nazwę „Arizona”.

1   Tekst tego przemówienia-referatu nigdy nie został opublikowany ani wygłoszony. COVID-19 „odwołał” doniosłą uroczystość odnowienia dyplomów w 50 lat od ukończenia studiów w maju 2020 roku. Autor wyraża zgodę na opublikowanie wystąpienia w nr 4 PW i udostępnienie tą drogą Koleżeństwu kiedyś z WSWF, a dzisiaj AWF, a także przyjaciołom z innych uczelni studiującym w II połowie XX wieku w Poznaniu.

50


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Pamiętam (albo może mi się wydaje) sztandar uczelni, białe rękawiczki chorążych, biało-czerwone szarfy na piersiach studentek, białe czapki z żółtym otokiem i Gaudeamus igitur. Nie znałem tej pieśni. Nauczyliśmy się jej później, na pierwszym roku studiów, podczas zajęć muzycznych z magistrem, dziś doktorem Romanem Pawelskim. Przyswajaliśmy tekst oryginalny, czyli po łacinie, rozumiejąc z niego tyle, że „vivat akademia vivant profesores”. Dopiero niedawno, korzystając z pomocy wujka Google, doczytałem, że dzisiejszą wersję pieśni zawdzięczamy wędrownemu poecie, studentowi uniwersytetu w Halle, Christianowi Wilhelmowi Kindlebenowi, któremu w 1781 roku wpadła w ręce odbitka manuskryptu hymnu pokutnego z XIII wieku. Musimy sobie bowiem uświadomić, że mamy tu do czynienia właśnie z tekstem o mało optymistycznej wymowie. Kindleben, znany z hulaszczego trybu życia, znacznie przerobił pierwotną wersję tej żałobnej pieśni. Ale jeśli przeanalizujemy cały tekst Gaudeamus igitur, przekonamy się, że spore jego fragmenty nie przystają do odświętnych realiów inauguracji roku akademickiego, albowiem mówią o krótkości i marności życia. Gaudeamus igitur, juvenes dum sumus. (bis) Post jucundam juventutem, post molestam senectutem nos habebit humus.

Zacytowany po łacinie fragment pieśni w tłumaczeniu wrocławskiego poety i barda Romana Kołakowskiego brzmi tak: Cieszmy się z każdego dnia, Póki czas młodości. Cieszmy się z każdego dnia, Póki czas młodości. Gdy przeminie wiek młodzieńczy, Trudną starość kir uwieńczy, W ziemi spoczną kości!

Powiem szczerze, że kiedy uczestniczyłem w uroczystej inauguracji roku akademickiego jesienią 1966 roku i słuchałem wspomnianego utworu słowno-muzycznego, nie podejrzewałem, że w tym studenckim hymnie zawarta jest istotna informacja, jak to się zaczyna i – co ważniejsze – przestroga, jak to się kończy.

„Post jucundam juventutem, post molestam senectutem nos habebit humus”. Czyli „po przyjemnej młodości, po uciążliwej starości posiądzie nas ziemia”. Z dzieciństwa pamiętam takie hasło: „Uważaj, co mówisz przez telefon”. Tu więc ostrzeżenie dla kolejnych roczników studentów. Uważajcie, co śpiewacie, zwłaszcza jeśli nie znacie łaciny. Opowiedziałem o naszych początkach w roku 1966, więc teraz pragnę omówić drugą część pierwszej zwrotki studenckiego hymnu. Trudno ukryć, że dzisiaj coraz bliżej nam do mety i „nos habebit humus” niż do „post molestam juventutem”, co przekładając na język bliższy wuefistom, znaczy: „Chciałoby się dłużej zostać, a tu już ostatnia prosta”. Jesteśmy dziadkami lub pradziadkami. Odpowiednio nasze miłe koleżanki są babciami lub prababciami i ważne jest, żeby w jako takiej kondycji dotruchtać do mety. Człowiek sapie, ale człapie. Gdy w grudniu kupujemy kalendarz na nowy rok, zastanawiamy się, czy nie jest to zbyt śmiała prowokacja, bo może właściwszym zakupem byłby kalendarz na pierwszy kwartał lub półrocze, no bo po co przepłacać. A więc bez niedomówień i owijania w bawełnę, porozmawiajmy o starości. Starość jest wtedy, gdy daje się dobre rady, bo nie można już dać złego przykładu. Na starość robi się takie same głupoty jak w młodości, tylko wolniej. Starość jest wtedy, gdy osoba w podeszłym wieku wychodzi z muzeum i włącza się alarm. Starość jest wtedy, kiedy trudniej wstać, niż uklęknąć. Starość jest jak serial: odcinków mnóstwo, tylko sensu niewiele. A przede wszystkim: starość jest wtedy, gdy wartość świeczek przekracza wartość tortu. I nie łudźmy się, że mądrość przychodzi z wiekiem. Częściej wiek przychodzi sam. I tu ostrzeżenie. Przyczyną starości i wielu groźnych chorób może być PESEL. Bardzo pięknie o starości powiedział Jeremi Przybora z „Kabaretu Starszych Panów”. Kiedy prze51


Niewygłoszone wystąpienie

kroczył osiemdziesiątkę, wyznał, że nie interesuje go starość jako forma spędzania wolnego czasu. Ale starość ma jedną zaletę. Kiedyś się kończy. Jeśli chcę jakoś dopiec starości, to opowiadam o niej dowcipy: ‒ Jak pani na imię? ‒ Słucham? ‒ Jak pani na imię? ‒ Słucham? ‒ Jak pani na imię? ‒ Nie słyszę na jedno ucho. ‒ A na drugie? ‒ Krystyna! Oczywiście jestem też wyczulony na historyczne anegdoty sportowe i z radością je kolekcjonuję. Legendarny komentator, Jan Ciszewski, podczas Igrzysk Olimpijskich w Moskwie w 1980 roku przed finałowym skokiem Jana Kowalczyka na Artemorze zawołał: „Trzymajmy kciuki. Wszystko w rękach konia”. Przed tymi samymi igrzyskami polska kadra pływaków trenowała w Oświęcimiu, na jedynym wówczas 50-metrowym krytym basenie. Do wytężonej pracy sportowców dopingował transparent wiszący nad słupkami startowymi: „Dziś Oświęcim, jutro Moskwa”. Podczas konkursu skoków na Wielkiej Krokwi w Zakopanem panowała bardzo wietrzna pogoda, która wielu zawodnikom utrudniała uzyskanie dobrego rezultatu. Silne podmuchy nie przeszkadzały jedynie reprezentantom Norwegii. Włodzimierz Szaranowicz skomentował to tak: „Norwegowie bardzo dobrze czują wiatry”. Oczywiście tych anegdot jest znacznie więcej, ale nie wszystkie nadają się do cytowania w oficjalnych okolicznościach. Szanowni Państwo. W życiu w ogóle, a podczas studiów w szczególności, ogromne znaczenie odgrywają pech i szczęście. O pechu nie będę mówił, bo to przykre. Skupię się na szczęściu. I to nie w znaczeniu filozoficznym czy etycznym, jakby chciał prof. Władysław Tatarkiewicz, ale jak najbardziej przyziemnym. Podczas licznych egzaminów, kolokwiów, sprawdzianów czy testów szczęście jest niezwykle pożądane. Szczęście trzeba mieć np. podczas losowania pytań egzaminacyjnych. Od łutu szczęścia za52

leży nawet to, na jaki trafi się humor u osoby egzaminującej. Przypominając sobie czas studiów, usiłuję znaleźć kogoś, kogo można by nazwać dzieckiem szczęścia, kogoś urodzonego w czepku i w niedzielę. Kogoś, kto miał szczególny fart. W moim najgłębszym przekonaniu niekwestionowany tytuł „króla fartu” i „dziecka szczęścia” należy się koledze Urbańskiemu. Nie pamiętam imienia, bo studiował z nami krótko. Rozstał się bodaj po pierwszym roku. Może koledzy pamiętają wojskową lornetkę, którą otrzymał jako nagrodę Ministra Obrony Narodowej, uznany przez oficerów studium wojskowego za wzorowego żołnierza, a przecież pamiętamy, że zaraz po apelu o 7.00 rano i sprawdzeniu obecności udawał się luźnym krokiem do akademika, gdzie dosypiał do 14.30, a następnie dołączał do kompanii studenckiej tuż przed końcowym apelem i powtórnym sprawdzeniem obecności. Nigdy major – dowódca kompani nie przyłapał go na tym procederze. Miał szczęście (Urbański, nie major). Zastanawiające zatem, skąd ta lornetka od Ministra Obrony Narodowej? Domyślam się, że procedura przyznawania nagród była następująca: oficerowie studium wojskowego podczas wystawiania ocen i rekomendacji sięgnęli do swoich notatek i żaden z nich nie znalazł niczego, co by obciążało szeregowego Urbańskiego, np. rażących błędów podczas wykonywania musztry, przekroczenia limitu czasu podczas rozkładania i składania karabinu maszynowego AK-47 czy prób podważania autorytetu frontowych oficerów od Lenino do Berlino. Żadnych uwag. Krótko mówiąc, wzorowy żołnierz. Ale absolutne mistrzostwo w kategorii szczęście należą się Urbańskimu za egzamin z fizyki. Na ten egzamin, który odbywał się w budynku Collegium Maius przy ul. Fredry 10, przybył elegancko ubrany w garnitur, krawat i białą koszulę. Prosto z dancingu w restauracji „W-Z” przy ul. Fredry 12. Przez krótką chwilę zainteresował się nawet podręcznikiem i przeczytał pierwszy rozdział Jak należy uczyć się fizyki, ale – powiedzmy sobie szczerze – temat go nie wciągnął. Trzeźwiejąc, przysłuchiwał się opowieściom tych, któ-


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

rzy z sukcesem lub bez wychodzili z gabinetu profesora. ‒ Co dostałeś? ‒ Nie wiem, sprawdzę w indeksie. O, trója. ‒ Z czego cię pytał? ‒ Wylosowałem temat z zasady dynamiki Newtona. Co to jest bezwładność. Napisz wzór i podaj przykład. ‒ I co powiedziałeś? ‒ No, że wzór na bezwładność to jest masa razy przyspieszenie, a przykład, to że jak pociąg hamuje, to walizki spadają. Co jakiś czas do egzaminatora dzwoniła zatroskana żona, która dopytywała się o jego samopoczucie. Profesor, nie bacząc na obecność w gabinecie kolejnej egzaminowanej trójki, zwierzał się małżonce, że jego honorarium za egzaminy nie rekompensuje całodniowego zniżania się do skandalicznego poziomu wiedzy studentów wf i że ma nawracające bóle w klatce piersiowej. Za mostkiem i pod łopatką. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy do gabinetu zmęczonego profesora wkroczył on. Król szczęścia. ‒ Nazwisko. ‒ Urbański. ‒ Niech pan wylosuje pytania. No więc słucham pana. ‒ Na pierwsze nie wiem, na drugie nie wiem… na trzecie. Co to jest bezwładność, napisz wzór i podaj przykład. Wzoru nie znam,

ale bezwładność to jest takie coś, że jak pociąg hamuje, to walizki spadają. Profesor rozpiął guzik kołnierzyka, żeby złapać więcej powietrza. ‒ Panie Urbański, najprawdopodobniej pana wiedza z fizyki nie odbiega znacząco od wiedzy kolegów, ale ja już nie mam sił tego sprawdzać. Niech Pan zamknie drzwi z drugiej strony. ‒ Co dostałeś? – dopytywali koledzy. ‒ Nie wiem. Sprawdzę w indeksie. O! Trója. Szanowni Państwo, ponieważ nie sądzę, żeby za 50 lat odbyła się uroczystość odnowienia odnowionych dziś dyplomów, chciałbym – tak na wszelki wypadek – się ze wszystkimi pożegnać. W tym miejscu pragnę wyznać, że jest mi miło, iż ważny etap życia spędziłem w Waszym towarzystwie, a do tego często w bardzo przyjemnych okolicznościach przyrody typu Chycina, Bierutowice (obecnie Karpacz) czy Międzyrzecz i zapewniam, że zachowam Was we wdzięcznej pamięci tak długo, jak ona będzie działała. Koleżanki i Koledzy. Na pamiątkę tamtych dni, spędzonych w „naszych kochanych baraczkach”, dla przypomnienia przekażmy sobie znak pokoju i numer baraku. Dziękując za uwagę, życzę wszystkim wspomnianego szczęścia. A według najnowszej definicji epidemicznej szczęście to utrzymywanie się przy życiu poza terenem szpitala. Pewna dziennikarka zapytał Czesława Miłosza, co sądzi o przemijaniu. ‒ Jestem przeciw – odpowiedział noblista. Nie wiem jak Państwo, ale ja też. Dziękuję za uwagę i do zobaczenia.

53


Bajka

Filip Bajon

Bajka Teraz opowiem o czasach, których już nie ma. Będzie to bajka i jak bajka, to nigdy jej nie było. W 1901 roku cesarz Wilhelm przyłączył wioskę Jersitz do Poznania i w ten sposób miasto Posen zyskało nową przestrzeń, a ulice Jackowskiego, Szamarzewskiego i Wawrzyniaka stały się ważne. Sześćdziesiąt lat później, przechodząc przez rondo Kaponiera i most Uniwersytecki, wszedłem do Collegium Iuridicum i zostałem tam studentem. Studentem prawa z wszystkimi konsekwencjami. Pierwsze, co zrobiłem, to było inteligentne posunięcie. Jak zawsze w moim wypadku. Poszedłem do ZSP i tam Sławka Wronkowska, późniejsza profesor i sędzia Trybunału Konstytucyjnego, przyjęła mnie do Komisji Pracy w Organizacji. Nie było to moją destynacją, więc po chwili zostałem przeniesiony do Komisji Kultury i dzięki temu dwa razy w tygodniu oglądałem najnowsze premiery polskich filmów na ulicy Bułgarskiej. Oglądałem te filmy z pewnym profesorem, który mi tłumaczył, że film jest terapią na nadmiar wiedzy. Taką miał przepisaną terapię. Ja myślałem, że film jest terapią na niedosyt wiedzy. Chciałem robić filmy. Geniu Mielcarek, szef klubu „Od nowa”, wydał mi bezpłatnie trzy reflektory, abym nakręcił swój pierwszy film. Ojciec opuścił swój gabinet i tam go nakręciłem. Na Jeżycach. Na Jackowskiego. W kamienicy, której do dziś nie są w stanie wyremontować. Wygląda jak wrzód na tle innych kamienic z Jackowskiego. Jak można nie wyremontować secesyjnej kamienicy? Przecież jest to już centrum Poznania w najlepszym tego słowa znaczeniu. To samo centrum

54

Poznania. Centrum, w którym stoi do dzisiaj założenie architektoniczne najciekawsze w Europie. Nikt z poznaniaków nie zauważa, że pruskie centrum Poznania z Zamkiem, Operą, Collegium Maius i Minus to urbanistyczne założenie klasy zero. W skali UNESCO. Ale to ja mam poznaniakom podpowiadać? Że mają skarb? Kręciłem filmy w Liceum im. Marcinkowskiego, na Ławicy, na Chwaliszewie. Kręciłem filmy na ulicy Staszica, na placu Concorde, na Potsdamer Platz, na placu Czerwonym. Na placu Czerwonym pojawił się na zdjęciach Geniu Mielcarek, były szef poznańskiej „Od nowy”, który był wtedy konsulem w Rosji i wrócił mnie wspomnieniami do Poznania. Bo to był bardzo fajny facet. Wtedy, a to było tak dawno, wszyscy mieliśmy długie włosy i nie było w Polsce jeszcze faszystów. I nam ich nie brakowało. Brakowało nam swobody i paszportów. Ale i tak jakoś dawaliśmy sobie radę, bo byliśmy szczunami w Jersitz i każdy wiedział, co to znaczy dostać fangę w klukę. I nikt nie ryzykował. Koledzy działali. Zakładaliśmy kluby i teatrzyki studenckie. Mieliśmy power. Chcieliśmy się jakoś odcisnąć. Była uroda i czad. Andrzej Czerwiński przejął klub „Nurt” na Winogradach, w „Od nowie” widziałem pierwszy raz Młynarskiego. Z Adasiem Kaczmarkiem zakładaliśmy klub „Cicibór”, bo znaleźliśmy tam miejsce, aby wystawić moją kabaretową sztukę W Zawichoście przybyło dwa. Poznań, który na zewnątrz był tak nieatrakcyjny, a Barańczak się nigdzie nie pokazywał, miał swój klimat. Starał się. Ale do Harvard było za daleko. Teatr Ósmego Dnia szedł łeb w łeb za literaturą. Iza Cywińska kombinowała. Wszyscy wiedzieliśmy, że coś się zbliża. Tylko nie wiedzieliśmy, że to będzie SOLIDARNOŚĆ.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Alina Brzóstowska

Nauka i relaks studentów filologii klasycznej W topografii Poznania były takie miejsca, w których każdego roku pojawiali się kolejni przedstawiciele studenckiej braci. Należeli do nich także studenci filologii klasycznej, skromni, ale pełni zapału, ciekawi świata i oczywiście – żądni wiedzy. To byliśmy my – niedawno jeszcze maturzyści, a wkrótce studenci roku akademickiego 1964/1965. Już w pierwszych dniach października 1964 roku zawładnęliśmy kilkoma pomieszczeniami na II piętrze Collegium Philosophicum przy ul. Matejki, gdyż była to główna siedziba filologów. Miejscem spotkań naszej niezbyt licznej „trzódki” z pięciu ówczesnych roczników klasyków było lektorium, czyli pracownia, czytelnia oraz miejsce na przerwę między zajęciami zarazem. Trudno było w niewielkiej salce pogodzić wszystkie te funkcje, zważywszy że nasz rocznik – dziesięcioosobowy, w porównaniu z poprzednimi okazał się wyjątkowo liczny. Młodsi, nieco bardziej swobodni i niesforni wnieśliśmy nowego ducha do tej „klasycznej świątyni nauki”. Swoim zachowaniem naruszyliśmy trochę panującą dotychczas w lektorium atmosferę skupienia i dyscypliny i z pewnością przeszkadzaliśmy naszym starszym kolegom w ich poważnych już zadaniach filologicznych. Nasze swobodne i pełne optymizmu nastawienie do spraw otaczającego świata nie przeszkodziło nam już wkrótce w poważnym traktowaniu wykładów, ćwiczeń i lektur stanowiących trzon filologii klasycznej, jak też innych przedmiotów przewidzianych w programie tego kierunku studiów filologicznych. W lektorium dzieliliśmy się doświadczeniami płynącymi z trudnej i wymagającej sztuki przekładu wybranych dzieł Cezara czy Cycerona, wytrwale ćwiczyliśmy skandowanie heksametrów Homera i Wergiliusza. Poezję Safony recytowaliśmy w ramach zebrań stu-

denckiego koła naukowego. Wertowaliśmy gramatykę i zgłębialiśmy historię starożytną. Braliśmy udział w ogólnopolskich zjazdach filologów klasycznych w ramach Polskiego Towarzystwa Filologicznego. Mieliśmy wówczas okazję poznać autorytety filologiczne, w osobach znanych hellenistów i latynistów z innych ośrodków filologii klasycznej w Polsce. Naukowy charakter tych spotkań nie wykluczał oczywiście aspektu towarzyskiego, co owocowało nowymi znajomościami i inspiracjami. Równolegle do uczelnianego planu zajęć rozwijał się studencki ruch kulturalny, któremu formę i treść nadawało Zrzeszenie Studentów Polskich. Z programu jego działalności czerpaliśmy obficie stosownie do zainteresowań oraz zapotrzebowania na dobra kultury i godziwą rozrywkę. Będąc tylko niewielką cząstką tego środowiska, dołączaliśmy do większego towarzystwa na klubowych parkietach „Nurtu”, „Przylesia” czy „Pod Maskami”. Pomysły karnawałowe rodziły się jednak także w naszym kameralnym gronie. Zabawy u „klasyków” odbywały się w pomieszczeniach Collegium Philosophicum, zawsze z przyzwoleniem kierownika Katedry Filologii Klasycznej. Muzykę odtwarzaliśmy z płyt winylowych na dostępnym wówczas adapterze Bambino. Wspominamy jedną z takich imprez, w której uczestniczył hellenista docent Jan Horowski wraz ze swoim… psem bokserem. Królowały walce wiedeńskie, piosenki Piotra Szczepanika czy niezapomniane do dziś utwory Nat King Cole’a. Cieszyliśmy się ze wszystkiego, co udało nam się na tę okazję przygotować. A psina pana docenta też świetnie się bawiła, biegając po sali i łapiąc serpentyny. Świat muzyki był nam szczególnie bliski. Pociągały nas zarówno konkursy piosenki studenckiej i turystycznej, jak też niepowtarzalny klimat „piwnic jazzowych”, np. tej w klubie „Od nowa”, gdzie niektórzy z nas bywali 55


Nauka i relaks studentów filologii klasycznej

często. Jednak specjalne miejsce w tej sferze kultury zajmowały koncerty symfoniczne w Auli Uniwersyteckiej. Ich repertuar zaspokajał wyższe potrzeby duchowe i dostarczał takich przeżyć, które odrywały słuchaczy od wszystkiego, co przyziemne. To była zawsze uczta duchowa. Nasze skromne grono studenckie poszerzaliśmy także na gruncie turystycznym. Umożliwiał to Oddział Międzyuczelniany PTTK zrzeszający młodzież akademicką Poznania. Ośrodek ten był pełen różnych inicjatyw turystycznych i kulturalnych. W marcu świętowaliśmy powitanie wiosny pod hasłem „Topienia Marzanny”. Zgodnie z zamysłem organizatorów słomianą kukłę – uosobienie odchodzącej zimy nieśli studenci, maszerując z centrum Poznania ulicą Marchlewskiego (dziś aleja Niepodległości) nad Wartę, gdzie zabawa miała swój finał. W tamtych latach dla mieszkańców Poznania było to niecodzienne wydarzenie. Właściwie o każdej porze roku, a może nawet prawie każdego miesiąca można było wybrać się na ciekawą eskapadę. Rajdy pierwszomajowe, zachodnie czy parasolowe zapisały się na stałe w naszych corocznych planach. Z kolei zaangażowanie w prace Komisji Górskiej Oddziału Międzyuczelnianego przyniosło nowe perspektywy turystyczne w postaci górskich wędrówek. Prowadzone przez starszych kolegów, doświadczonych turystów obozy wędrowne dla nas, początkujących studentów okazały się swoistą szkołą życia. Poznaliśmy osobowości przyciągające ogładą i żywiołowością, intelektem i poczuciem humoru oraz niezłomnymi zasadami wówczas, gdy to było konieczne. Tak zapamiętaliśmy Edka Czornika, przewodnika obozu wędrownego po Beskidzie Niskim w roku 1965 i Alinę Domańską (dziś Alina Domańska-Baer) prowadzącą wędrówkę również po Beskidach w roku 1966, przemianowaną przez obozowiczów na „szefową”. Później były następne górskie eskapady, każda jedyna – rzecz jasna – w swoim rodzaju, zawsze pod przyjaznym i odpowiedzialnym kierownictwem, ale tamte, dla nas pierwsze prawdziwe obozy górskie miały wyjątkowe znaczenie. Wyprawy tym 56

się ponadto charakteryzowały, iż wprawdzie ich dwutygodniowy program za każdym razem nieuchronnie dobiegał końca, to jednak nie pozostawały one bez echa. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że przeżycia obozowe znalazły także swój ślad na papierze. Za sprawą bowiem naszych wyjątkowych „szefów” i zapewne wzorem niegdysiejszych wypraw podtrzymaliśmy tradycję pisania kroniki, w której dyżurni skrybowie skrupulatnie opisywali wydarzenia każdego dnia. Dzięki przezorności kilku osób „dzieło” to przetrwało w swej pierwotnej rękopiśmiennej postaci. Więzi, jakie pomiędzy uczestnikami się nawiązywały, miały swoje towarzyskie następstwa. Spotkania poobozowe, organizowane często w stacjach turystycznych Oddziału Międzyuczelnianego lub ZSP, rozlokowanych na podpoznańskich nizinach, w Tucznie czy Łężeczkach, sprzyjały jednocześnie eksplorowaniu Wielkopolski. Trzyosobowa reprezentacja studenterii filologii klasycznej w osobach Elżbiety, Teresy i Aliny – Magdy w powstawaniu kroniki swój skromny udział miała, a spotkania towarzyskie wielce pielęgnowała. Takie formy życia wspólnotowego miały istotny wpływ na naszą „mniejszościową” społeczność i sprawiły, że Oddział Międzyuczelniany stał się dla nas ważnym środowiskiem – po poznańskiej Alma Mater, w którym budowaliśmy i kształtowaliśmy naszą osobowość. Życie studenckie tętniło i rozkwitało, a swoje apogeum osiągnęło podczas juwenaliów 1967 roku. Jak pamiętamy, była to prawdziwa maskarada, która na dwa dni zepchnęła na margines realia życia codziennego. Po symbolicznym, ale uroczystym przekazaniu studentom kluczy do miasta przebierańcy w barwnych korowodach rozeszli się po wszystkich dzielnicach miasta. Większość strojów wykonana była własnym sumptem i z własnej inspiracji, inne stanowiły zapewne kombinację odzieży pochodzącej z domowej garderoby. Jednak na wielu postaciach przechadzających się lub tańczących na ulicy dało się zauważyć także kostiumy teatralne, które można było wypożyczyć z magazynów opery i teatrów poznańskich. W ten sposób brać studencka, odpowiednio wyposażona, swoim


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

wyglądem i zachowaniem, grając, śpiewając i błaznując, bawiła siebie i innych, zachęcając do wspólnej zabawy. Tym właśnie studenckie święto przypominało teatr uliczny, który rządzi się swoimi prawami, a istotą wykracza poza obyczaje powszedniego trybu życia. Przebrany i rozbawiony student staje się przykładem homo ludens przypominającego, iż za-

bawa przenosząca człowieka na krótki czas do innego świata jest jego naturalną potrzebą. Wewnętrzne bogactwo, które stało się wtedy naszym udziałem, dziś daje nam siłę i poczucie spełnienia i sprawia, że nie bacząc na świat zewnętrzny, „kleimy połamane skrzydła” i witamy kolejny poranek.

Leon Sylverberg

„Aspirynka” Studiowałem medycynę (1970-1976). W latach 1970-1973 działałem aktywnie w Klubie Medyka „Aspirynka”. Byłem członkiem rady klubu i odpowiadałem między innymi za czwartki poetyckie – młodzi poeci spotykali się u nas raz w miesiącu i czytali swoje wiersze. Dużo było różnych aktywności w tej naszej „Aspirynce” – regularne zabawy taneczne (fajfy), czwartki poetyckie, Pro Sinfonika, czyli spotkania miłośników muzyki poważnej, spotkania fanów muzyki bigbeatowej, które prowadził Jurek Zgrajek. Miał fantastyczną płytotekę. Pamiętam magiczne wieczory poświęcone festiwalowi w Woodstock. Z tego festiwalu kilkakrotnie wysłuchiwaliśmy wszystkich płyt. Organizowaliśmy także różne wieczory dyskusyjne i wspaniałe happeningi. Ostatni, w którym uczestniczyłem, przekroczył granicę tolerancji władz uczelni oraz milicji i klub został dyscyplinarnie zamknięty na pewien czas. Było to akurat wtedy, kiedy miałem zostać kierownikiem, ale tak się nie stało i to wtedy zakończyła się moja działalność w „Aspirynce”. Przyczyną niezadowolenia władz i zawieszenia klubu były donosy, że na tym ostatnim moim happeningu rozdawaliśmy uczestni-

kom narkotyki. Prawdą jest, że rozdawaliśmy uczestniczącym w imprezie tabletki i mówiliśmy, że są to narkotyki, choć w rzeczywistości to były tylko witaminy. Stworzyliśmy w klubie nastrój psychodeliczny – muzyka z silnym basem, półpornograficzne obrazy wyświetlane na suficie, obrazki z kwiatami wyświetlane specjalnym projektorem na twarzach tańczących. Na podłodze biegały białe myszy (mama jednego kolegi pracowała w laboratorium i pożyczyła nam laboratoryjne myszy, które po imprezie złapaliśmy i w dobrej kondycji oddaliśmy do laboratorium). Wielu uczestników imprezy było przekonanych, że dostali narkotyki i nic dziwnego, że taka informacja dotarła do władz uczelni. Nasze tłumaczenia na nic się zdały. Próbowałem znaleźć w Internecie informacje o poznańskiej „Aspirynce”, ale był tam tylko artykuł o grupie Maanam, która miała w naszym klubie jeden ze swoich pierwszych występów. Grał u nas także Andrzej Ellmann, i to co najmniej kilkanaście razy – był moim kolegą z gimnazjum i mieszkał na mojej ulicy. Najważniejszym jednak wydarzeniem z mojej prywatnej perspektywy był fakt, że to właśnie w „Aspirynce” poznałem moją żonę.

57


Mój Poznań

Marek Bykowski

Mój Poznań Poznaniakiem jestem od urodzenia, byłem nim podczas całej mojej edukacyjnej przygody rozpoczętej Przedszkolem Muzycznym, zresztą w gmachu, w którym edukację muzyczną zakończyłem dyplomem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w 1972 roku, po drodze jeszcze będąc uczniem Państwowej Podstawowej Szkoły Muzycznej przy ul. Zwierzynieckiej i Państwowego Liceum Muzycznego przy ul. Głogowskiej. Poznaniakiem byłem wówczas, gdy w czerwcu 1956 roku poszedłem z matką z naszego domu (przy dawnej ul. Czerwonej Armii 34) do miejsca pracy ojca („Ruch” na ul. Zwierzynieckiej koło dawnej drukarni, na tyłach domu studenckiego). Matka z trudem przeciskała się przez tłum demonstrantów, a mnie, drobnego 7-letniego dopiero ucznia szkoły muzycznej ludzie podawali sobie górą z rąk do rąk. Tego samego dnia przeżyliśmy chwile grozy. Z kuchennego okna naszego mieszkania można było w przerwie pomiędzy gmachem Biblioteki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza a narożnym budynkiem dzisiejszej ulicy Święty Marcin dojrzeć pochyły placyk z utwardzonego gruzu na rogu Czerwonej Armii i Ratajczaka. Dziś placu tego nie ma, stoi tam jeden z 5 wieżowców. Na placyk ten wjechał czołg i zaczął obracać wieżyczką, celując lufą w nasze okno. Ojciec przegonił nas w drugi koniec mieszkania. Czołg nie strzelał, ale najadłem się strachu na całe życie. Poznaniakiem – czasowo, choć od dawna przebywającym w Warszawie, jestem do dziś. Cały czas. Pamiętam, jak pewnego razu, jadąc w Warszawie Świętokrzyską w stronę Starego Miasta, zauważyłem, że blisko środka jezdni i niestety bardzo wolno jedzie samochód z poznańską rejestra-

cją. Gdy zrównałem się z nim, zauważyłem, że koło kierowcy siedzi pasażer trzymający mapę i z widocznym przerażeniem rozgląda się wokoło. Gdy opuściłem szybę, mężczyzna to zauważył i też swoją opuścił. – Czymu tok jeździsz? Zara cie szkieły dekną w sznupę. Dzie chcysz jechoć? – zapytałem. Na co tamten zawołał: ‒ O rany, Pan z Poznania. – A jag myślisz? Czymu pytom? Gadaj dzie chcesz jechoć i jedź za mnom. Doholowałem go tam, gdzie chciał. Jestem poznaniakiem, kiedy Lech gra z Legią. I jestem poznaniakiem, kiedy tuż przed 11 listopada trzeba kupić dobre rogale świętomarcińskie. A w tym roku na 11 listopada żona nawet upiekła gęś. Jestem poznaniakiem także wtedy, gdy zbiera się w Warszawie grupa mieszkających tam Wielkopolan, zwana „Poznańską Eką”. I poznaniakiem pełną gębą czułem się wówczas, gdy spotykając się przy różnych okazjach ze Zdzichem Dworzeckim, rozmawialiśmy wyłącznie w gwarze poznańskiej. W moim domu zawsze mam pod ręką książkę Wydawnictwa Poznańskiego pt. Mowa mieszkańców Poznania1, wydaną w roku 1987, a wydrukowaną w… drukarni UAM przy ul. Fredry 10. Dziś, wiodąc żywot „dziarskiego staruszka”, coraz częściej, a w zasadzie notorycznie sięgam po wspomnienia, z których większość niezwykle ciekawych przypada właśnie na lata studiów, tego pięknego okresu, w którym wszystko było najwspanialsze, dziewczyny młodsze i szczuplejsze, choć z dramatyzmu niektórych zdarzeń (np. Marca ’68) wówczas nie w pełni zdawałem sobie – podobnie jak wielu z nas – sprawy. Krzysztof Jaślar, legendarny już twórca i współtwórca (to się wcale nie wyklucza) kabaretu „Klops”, a potem „Tey”, niedawno

1   M. Gruchmanowa, M. Witaszek-Samborska, M. Żak-Święcicka, Mowa mieszkańców Poznania, wyd. 2, Poznań 1987.

58


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

miał wygłosić wykład z okazji tzw. odnowienia dyplomu2, a więc w 50. rocznicę uzyskania dyplomu WSWF. Mam ten tekst od Zbyszka Theusa (dzięki, Zbyszku!). W przepięknym wystąpieniu planował między innymi postawic tezę, że „starość jest wtedy, kiedy przestajemy marzyć, a zaczynamy wspominać”. To racja, nawet wówczas, gdy oddajemy się wspomnieniom, nie przestając jednak marzyć. Tak czy owak wspomnieniom oddawać się mogą jedynie ci, którzy rzeczywiście mają do czego sięgać pamięcią. A ja akurat mam, choć też śmiało mogę się zaliczać do grona osób, którym (według definicji Jaślara) „trudniej wstać, niż uklęknąć”. Kiedyś dwóch starszych panów rozmawiało o wadach starości (a to krótki oddech, a to zawroty głowy, a to bóle biodra), aż jeden z nich powiada: „Wiesz, starość ma jednak mnóstwo zalet, ale… akurat w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć jakich”. Zaletą, którą doceniam dziś jak nigdy, jest to, że – jak na razie – pamięć mnie nie zawodzi. A piszę między innymi dlatego, że szereg moich przyjaciół, gdy rozmawiamy (popijając nie tylko wodę mineralną), często mówi: „stary, ty to wszystko powinieneś napisać”, a ja natomiast mam zawsze obawy, że to, co moje osobiste i dla mnie niezwykle ważne, nie musi akurat zaciekawić innych, choć z reakcji na przytaczane przeze mnie anegdoty wynika, że słuchają ich chętnie. Wypada mi w tym miejscu zacząć od początku moich studenckich przygód i przyznać, że przygoda ze Zrzeszeniem Studentów Polskich (organizacją, którą do dziś uważam za znakomitą lekcję samorządności) trwała znacznie dłużej niż same studia, co może nie jest oryginalne, bowiem wielu moich znajomych grubo po studiach działało jeszcze w strukturach ZSP, ale oryginalne jest to, że członkiem Rady Uczelnianej zostałem w dniu 6 października 1967 roku, zaś do ZSP zostałem przyjęty dopiero pięć dni później. Wynikało to z tej przyczyny, że w Auli UAM organizowano tzw. ZSP-owską inaugurację roku akademickiego, a na niej m.in. kilkunastu studentom

pierwszego roku z wielu poznańskich uczelni uroczyście wręczano legitymacje. Okazało się, że jestem potrzebny w RU już od 6 października i wtedy mnie do Rady przyjęto (nastąpiło to zresztą z rekomendacji Rysia Szlafczyńskiego, który mnie dobrze znał z działalności w samorządowych strukturach uczniowskich Liceum Muzycznego), a druk deklaracji dostałem do wypełnienia tuż przed inauguracją w auli UAM, no bo trzeba było legitymację na tej podstawie wydać. Ktoś tam wpisał datę 11 października i tak zostało. Mam tę legitymację do dziś. Podpisał ją jako p.o. sekretarza RU ZSP PWSM – Janusz Kempiński, mój wypróbowany i fantastyczny przyjaciel, wybitny i błyskotliwy intelektualista, znawca historii sztuki, filozofii, literatury, słowem erudyta doskonały, z którym kontakty i rozmowy należą do wyjątkowych przyjemności. Do dziś dumny jestem z tego, że działaczem ZSP byłem wcześniej niż członkiem tej społeczności. Jawnym działaczem Rady Uczelnianej byłem przez niecały rok. Wtedy to ówczesny dziekan Wydziału Wychowania Muzycznego PWSM, prof. Edmund Maćkowiak, zwrócił się do moich kolegów z usilną prośbą, by mnie z obowiązków społecznych zwolnić, gdyż zachodzi obawa, że nie tylko nie ukończę studiów, lecz nawet pierwszego roku. Rzeczywiście nieobecności miałem ogromne. Ten wstrząs bardzo mi się przydał, zabrałem się za naukę, ale kusiło mnie dalej do szaleństw, więc zostałem „tajnym współpracownikiem” Rady. Zresztą muszę dodać, że odczuwałem sympatię prof. Maćkowiaka przez cały czas kontaktów z nim, choć zmarł, nim studia ukończyłem. Pamiętam sytuację, gdy podczas przygotowań do wykonania w Auli UAM War requiem Benjamina Brittena wyznaczył mi niezwykle oryginalne zadanie. Otóż w chórze uczelnianym było bardzo mało tenorów (to zresztą jest bolączką wielu polskich chórów, w przeciwieństwie np. do chórów włoskich), ja śpiewałem zawsze w grupie drugich basów, a więc tych najniższych, ale prof. Maćkowiak oznajmił: „Panie Bykowski, będzie Pan teno-

Ze względu na epidemię koronawirusa i wynikające z niej ograniczenia w organizacji zgromadzeń wykład ten nie został wygłoszony w planowanym terminie. 2

59


Mój Poznań

rem”. Zdębiałem nie tylko ja, ale także moje koleżanki i koledzy, rozległy się tłumione chichoty, ale wobec prof. Maćkowiaka miałem dług wdzięczności, więc bohatersko darłem się tenorem, na szczęście tylko w tym utworze. To doświadczenie przydało się ogromnie, zarówno podczas mej pracy w charakterze dyrygenta chóru męskiego w kościele oo. Franciszkanów, jak też w późniejszej pracy zawodowej. Skoro już o chórze, to muszę przyznać, iż śpiewanie w chórach było moją pasją w całym okresie studiów w PWSM. I nie tylko z obowiązku (przedmiot nazywał się „chór ogólnoszkolny” – cokolwiek by to znaczyło), ale także ze świadomie okazywanych chęci i nieprzepartej potrzeby. Warto zaznaczyć, że chóralne tradycje Poznania i Wielkopolski nie mają sobie równych w pozostałych częściach kraju. Tak było „od zawsze”, to był powszechny obyczaj, traktowany w wielkopolskich rodzinach z należnym szacunkiem i powagą. Śpiewano w chórach szkolnych, parafialnych, zakładano towarzystwa śpiewacze, skrzykiwano się (bez Internetu, a nawet telefonów!) na wielkie wydarzenia. Feliks Nowowiejski, którego zasług dla Poznania i Wielkopolski nie sposób przecenić (nomen omen jego „Willa wśród róż” stoi przy… alei Wielkopolskiej), dyrygował na stadionie połączonymi chórami w liczbie kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu tysięcy śpiewaków. Tradycje śpiewu chóralnego żywe były także w środowisku akademickim. Niemal każda uczelnia wyższa z ogromną ambicją i zaangażowaniem tworzyła własny chór, co więcej, dla władz uczelnianych zespół taki był oczkiem w głowie. Do najlepszych w Polsce należały chóry Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, Politechniki Poznańskiej czy Akademii Medycznej. Chóry te, składające się w znakomitej większości z amatorów (w najlepszym tego słowa znaczeniu), a więc miłośników sztuki śpiewu chóralnego, zapraszały do swego grona nas, muzyków z PWSM, zaś dyrygentami byli profesorowie i wykładowcy mojej uczelni. I tak przyszedł dla mnie czas – na kilka zresztą kolejnych lat, że dwa razy w tygodniu śpiewałem po 6 godzin dziennie, najpierw w chórze ogólnoszkolnym – 2 godziny, potem w Zespo60

le Madrygalistów (o tym jeszcze za chwilę) – też 2 godziny, a następnie 2 godziny w chórze Akademii Medycznej. I tak w poniedziałki, a potem w czwartki. Od dawna wiadomo, że w takich społecznościach ważne są nie tylko próby i występy, ale zwłaszcza bycie razem. I to drugie przede wszystkim scalało chóralną wspólnotę, powodowało, że zrodzone tam przyjaźnie trwały latami. Trzeba było oczywiście pilnować, by to drugie nie przeważało nad pierwszym. W tych kręgach opowiadana jest często taka oto anegdota: chwali się pewien mężczyzna koledze: „Słuchaj, zapisałem się do chóru. To był mój najlepszy wybór życiowy”. Pyta ten drugi: „A co wy tam robicie?”. „Chodzimy na piwo, jeździmy na wycieczki, na imieniny do koleżanek i kolegów, nad morze, w góry. Żyć nie umierać”. „Jak to? A kiedy śpiewacie?” „Jak wracamy do domu”. I my także, idąc późną porą z akademika przy ówczesnej ul. Stalingradzkiej na Dworzec Główny (tylko tam w godzinach nocnych można było dostać piwo, zresztą po kryjomu i w miejscu, skąd dostarczano je do wagonów – miejsce to nazywaliśmy „piwniczną izbą”), darliśmy się niemiłosiernie, śpiewając z reguły piosenki, których tekstów dziś nie ośmieliłbym się tu cytować. Już koło gmachu opery podjeżdżał do nas milicyjny radiowóz, wychylał się z niego znany nam wszystkim sierżant i upominał: „Panowie studenci, ma być spokój, to pierwsze ostrzeżenie, a ze studentami gramy do dwóch razy”. Po zapewnieniu, że będzie spokojnie, sierżant odjeżdżał, a my w miarę cicho dochodziliśmy jedynie do okolic auli UAM. Z milicyjnego radiowozu wychylał się znów ów funkcjonariusz, zwany przez nas pieszczotliwie „organem” i grzmiał: „Panowie studenci, drugie i ostatnie ostrzeżenie – ze studentami gramy do dwóch razy”. Przy końcu ul. Dworcowej, tuż przed dworcem Poznań Główny znów pojawiał się ten sam „organ” i oznajmiał: „Legitymacje proszę, uprzedzałem, że ze studentami gramy do dwóch razy”. Na czoło grupy wysuwali się wtedy studenci Wydziału Prawa UAM i podawali swe legitymacje. Sierżant pyta: „Wszyscy z wydziału prawa?”. I wtedy odpowiedź – nomen omen – chóralna: „Taaak jest!”. Na co ów sierżant:


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

„No to macie szczęście. Ze studentami prawa gramy do trzech razy”. Rzeczywiście w tak pokojowych okolicznościach milicjanci woleli nie zadzierać z dobrze wykształconymi przyszłymi adwokatami czy prokuratorami. Zespół Madrygalistów, o którym wspomniałem, utworzono w PWSM w połowie lat sześćdziesiątych. Jego założycielem był Włodzimierz Szymański, niemal natychmiast po studiach zaproszony do Filharmonii Bydgoskiej, gdzie podobny, ale już zawodowy zespół stworzył i do którego ściągnął wielu śpiewaków z Poznania. Po nim na krótko zespół objął Czesław Gładyszewski, ale niebawem zakochawszy się do nieprzytomności w pewnej niezwykle atrakcyjnej Kanadyjce, wyemigrował na zawsze z Polski. Do zespołu dołączyłem za jego kadencji. Zespół z założenia był niewielki (w różnym czasie i stosownie do zróżnicowanego repertuaru liczący od 16 do 24 śpiewaków), a jego zadaniem i ambicją było wykonawstwo najwspanialszych pereł dawnej muzyki renesansowej i barokowej, choć nie tylko. W tak niewielkim zespole wymagana była perfekcja, sprawne radzenie sobie z muzyczną materią dzieła, ale także dobrze pojęta i pogłębiona znajomość repertuaru, stylów wykonawczych czy tradycji interpretacyjnych. To była bez wątpienia „wyższa szkoła jazdy”. Do dziś dumny jestem z tego, że było mi dane doświadczyć obcowania z najwyższą sztuką w doskonałym towarzystwie. W zespole byli wówczas m.in. Leszek Bajon, który po Czesławie Gładyszewskim przeszło 40 lat (!) i zresztą nadal kieruje tym chórem, był Zbigniew Górny, był Grzegorz Nowak, dziś pierwszy dyrygent Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie, był Tadeusz Niedźwiedź – profesor Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, wspomniany już wcześniej Janusz Kempiński czy Halina Lorkowska – przez dwie kadencje i do niedawna rektor dzisiejszej Akademii Muzycznej im. I.J. Paderewskiego. Gdy w 1970 roku potężna, 70-osobowa grupa studentów z Poznania pojechała do Charkowa, to rzeczą naturalną było, że połowę tej grupy stanowiły dwa chóralne zespoły: Madrygalistów z PWSM oraz Akademii Medycznej, choć bez wątpienia duszą jadącego tam towa-

rzystwa i największymi kawalarzami byli Zenek Laskowik i Krzysztof Jaślar. Zenek kilkakrotnie podejmował polemikę z gospodarzami na tematy historyczne i polityczne, po raz pierwszy już w Kijowie, gdzie spędziliśmy cały dzień (do Kijowa dojechaliśmy rano nocnym pociągiem sypialnym z Terespola, a do Charkowa odjeżdżaliśmy późnym wieczorem też wagonami sypialnymi). Przewodniczka zaprowadziła wówczas całą naszą grupę m.in. pod pomnik Bohdana Chmielnickiego, dumnie podkreślając, że to bohater narodowy. Ale tu trafiła na Zenka Laskowika, który przez pół godziny przekonywał ją, że Chmielnicki był jednak buntownikiem. Zenek z ogromną pasją przytaczał Sienkiewicza, twierdząc, że taka jest prawda historyczna i dowodził, że Chmielnicki wywołał powstanie kozackie wyłącznie dlatego, że mu Czapliński żonę uwiódł, choć „puszczał oko” do przewodniczki, dodając, że Chmielnicki „zaprzyjaźnił się ze… Skrzetuskim”. Obie strony pozostały przy swoich interpretacjach historycznych. W Charkowie zadał kolejnej przewodniczce pytanie, dlaczego Lenin na charkowskim pomniku ma rękę opuszczoną ku dołowi. Przewodniczka broniła się przypuszczeniem, że widocznie tak chciał artysta. „Każdy pomnik jest na jakiś temat!”, oznajmił Zenek. „Np. Lenin na pomniku w Poroninie ma rękę podniesioną w górę, gdyż jest na temat: Będziecie mieli komunizm!, zaś temat pomnika w Charkowie jest taki: Zobaczcie, co macie”. Powiało grozą, ale gospodarze okazali się ludźmi z dostatecznym, acz nieco skrywanym poczuciem humoru, zatem dalsze aluzje padające w różnych miejscach puszczali mimo uszu. Zenek miał zresztą niezwykłe powodzenie u charkowskich pań, zwłaszcza studentek, które odprowadzały nas gremialnie na dworzec, ale z płaczem żegnały się wyłącznie z nim. Z chóru medyków wyciągnięto mnie i namówiono na „aktorstwo” w studenckim teatrze Akademii Medycznej. Wystawiono tam w reżyserii Jacka Paluchowskiego dwie miniatury: Ślepców Maeterlincka oraz Drugi pokój Herberta. Na krótko, na jakieś dwa miesiące, namówiono mnie także na próby do wystawienia sztuki Filipa Bajona w studenckim teatrze 61


Mój Poznań

powstającego wtedy klubu „Cicibór”. Pamiętam, że nosiła tytuł W Zawichoście przybyło dwa, a rolę Napoleona miał tam kreować sam Adaś Kaczmarek, wówczas twórca i pierwszy szef tego klubu. Do tej roli z racji wzrostu oraz przywódczych cech i ambicji świetnie się zresztą nadawał. Niestety sztuki nie wystawiono, a szkoda, bo mogło to być nie lada wydarzenie, także towarzyskie. Jedna z piękniejszych anegdot towarzyszy wyprawie chóru Akademii Medycznej do Bułgarii. Chór bułgarski z Sofii, zresztą rewelacyjny, ze wspaniałymi głosami, przyjechał najpierw do Poznania, a my jesienią 1970 roku rewizytowaliśmy ten zespół, kwaterując najpierw dwa czy trzy dni w Sofii, by na resztę pobytu zamieszkać koło Warny w domu wypoczynkowym dla pracowników bułgarskich PGR-ów. Ów ośrodek był znakomity, pokoje 2-, 3-osobowe, dobre jedzenie, wspaniała pogoda, po drodze z ośrodka na plażę plantacje winorośli z dojrzałymi owocami, gdzie nikt winogron nie zabraniał zrywać i jeść. Obok wieżowca „Żurnalist” była plaża. W zasadzie jedynym, lecz dotkliwym mankamentem była konieczność opłacania wstępu na plażę. Żal było wydawać na to pieniądze, bo na tej samej plaży można było je uczciwie przepić, zamawiając tanie, ale dobre wino pod świeży chleb z czubricą (kto nie próbował, wiele stracił), a od czasu do czasu kupowaliśmy świeżo złowioną i usmażoną skumbrię. Pycha. Więc kombinowaliśmy, żeby nieprzejednaną i czujną kasjerkę przekonać, że nie musimy płacić. W tym celu wszyscy już drugiego dnia zanieśli na plażę legitymacje Międzynarodowe-

go Związku Studentów, którego siedzibą była czeska (wówczas czechosłowacka) Praga. Tekturowy trzyczęściowy kartonik z fotografią, wklejonymi znaczkami opłaconych składek nie robił wprawdzie oszałamiającego wrażenia, ale wszystko w nim zapisano w trzech językach: angielskim, rosyjskim i francuskim. Związek trójjęzycznie zwracał się w tym dokumencie do każdego czytającego o udzielenie posiadaczowi legitymacji wszelkiej pomocy, także przyznania zniżek, np. przy podróżach kolejowych czy w zakwaterowaniu, powołując się na ustalenia kongresu owej organizacji. Legitymację pokazaliśmy kasjerce, ostro gestykulując. Kasjerka zaczęła czytać głośno owe wezwania po rosyjsku, cyrylicą – cyrylicę musiała znać dobrze – a odpowiedni akapit zaczynał się tak: „Hа основании решениа Кoнгресса МСС...”. Doczytała tylko do tego miejsca, podniosła na nas oczy, otworzyła usta ze zdumienia, wyszeptawszy z namaszczeniem: „O! Kangresmieny…”. Przez kilkanaście dni od tego momentu wchodziliśmy na plażę za darmo – zostaliśmy „kongresmenami”! Dzięki temu wzrosło spożycie wina, chleba i czubricy, a wszyscy byliśmy zadowoleni, wypoczęci i opaleni. Oczywiście śpiewaliśmy, wracając z plaży do ośrodka. Wszystkich P.T. Czytelników powyższych wspomnień najserdeczniej zatem, z zachowaniem pandemicznych restrykcji, całuję z oddali. A przy okazji, idąc za kolejną maksymą Jaślara („Starość jest wtedy, gdy daje się dobre rady, bo nie można już dać złego przykładu”), młodszym daję taką radę – wznoście toasty! Tam gdzie są toasty, nie ma zwykłego pijaństwa. Wszystkiego najlepszego. Niech żyje Poznań! Koncert dyplomowy Marka Bykowskiego w poznańskiej PWSM, 1972 r. W Zespole Madrygalistów pod jego dyrekcją m.in. Halina Lorkowska – późniejsza rektor Akademii Muzycznej (pierwsza z lewej), Zbigniew Górny – kompozytor i dyrygent (pierwszy z lewej w górnym rzędzie), Grzegorz Nowak, jeden z najznakomitszych polskich dyrygentów (drugi z prawej), Paweł Zaremba (grał na perkusji m.in. w kabarecie „Tey”)

62


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

LECH RACZAK 1946-2020 Lech Raczak

Kilka słów o sobie Mój PESEL zaczyna się od cyfr 460127. W 1964 zacząłem studia na polonistyce, w Collegium Philosophicum na Matejki. W 1969, we wrześniu, więc z lekkim opóźnieniem, obroniłem pracę magisterską (u prof. Jerzego Ziomka) już w Collegium Novum; podejrzewam, że dzięki zgoła niepoznańskiej niefrasobliwości terminowej jestem pierwszym magistrem zatwierdzonym w Novum… Pięćdziesiąt lat później, w kwietniu 2019, z rąk Rektora Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza niespodziewanie otrzymałem medal Alumno Bene Merenti (legitymacja nr 10!). Wręczając mi medal, Pan Rektor odczytał fragment deklaracji znalezionej w mojej archiwalnej teczce – składając podanie na studia, zapowiadałem, że po skończeniu polonistyki będę studiował reżyserię teatralną. W 2019 nie pamiętałem zamiaru sprzed 55 lat. Ale… zapewne był poważny, skoro już w pierwszych dniach studiów znalazłem się na zebraniu, które powołało Studencki Teatr Poezji „Ósmego Dnia”. W Teatrze Ósmego Dnia byłem początkowo aktorem, od 1967 także reżyserem, od 1968 szefem. Zespół odnosił sukcesy na festiwalach krajowych, od 1970 roku także międzynarodowych, łącząc eksperymenty artystyczne z polityczną kontestacją (to drugie zresztą z czasem stawało się powodem politycznych ograniczeń, a później wręcz represji). Ciągle jeszcze pamiętałem o zamiarze studiowania reżyserii zadeklarowanym w zgłoszeniu na polonistykę. Stawiłem się na początku lat 70. w Akademii Teatralnej na egzamin wstępny. Tam jednak nieoczekiwanie zaproponowano

Lech Raczak

mi, bym nadal „robił swoje” w Teatrze Ósmego Dnia i za parę lat zdawał eksternistycznie egzamin dyplomowy. Po paru latach wyznaczono mi nawet termin dyplomu: 16 grudnia 1981. A trzy dni wcześniej… Jaruzelski ogłosił stan wojenny. W 1984 roku Ministerstwo Kultury wydało Teatrowi Ósmego Dnia zakaz działalności. Dwa lata graliśmy w tak zwanym „drugim obiegu” (wystawiliśmy około stu nielegalnych przedstawień, głównie w kościołach), by w 1986 wyjechać za granicę z paszportami, w których z formuły „uprawnia do jednokrotnego przekroczenia granicy PRL i powrotu” wykreślono ostatnie słowo. Stworzyliśmy sobie bazę w Ferrarze we Włoszech, umiędzynarodowiliśmy skład zespołu, grywaliśmy w całej Europie. W 1989 – po spektaklach w ulegających pierestrojce Moskwie i Leningradzie – wróciliśmy do Polski. Wyemigrowaliśmy na Zachód, wypadło nam wrócić ze Wschodu. 63


Kilka słów o sobie

Potem… odszedłem z Teatru Ósmego Dnia, przez parę lat byłem dyrektorem artystycznym Teatru Polskiego w Poznaniu, przez lat 20 (od 1993) dyrektorem artystycznym Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta, od 2003 przez 15 lat wykładałem na Akademii Sztuk Pięknych/Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu i – dorywczo – na kilku uniwersytetach we Włoszech… Przede wszystkim jednak reżyserowałem. I w teatrach dramatycznych, i w zespołach niezależnych w Polsce i we Włoszech zrealizowałem w sumie ponad 70 przedstawień… kilka z nich pokazała też telewizja. Pisywałem również scenariusze teatralne i teksty o teatrze. Niektóre publikowałem w USA, we Włoszech, Francji, w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Zebrane w trzech tomach zostały wydane w 2012. Nadal reżyseruję. W teatrach dramatycznych i z kameralną grupą aktorów współtworzących ze mną projekt Trzeci Teatr Lecha Raczaka w Fundacji Orbis Tertius1. Tekst w publikacji pamiątkowej z okazji cyklu spotkań „Po pięćdziesięciu latach... Tacy byliśmy, tacy jesteśmy” – w stulecie Uniwersytetu Poznańskiego (UAM) i pięćdziesięciu lat od ukończenia studiów.

Mieliśmy wtedy po 22 lata... Transkrypcja

Jedno z ostatnich zarejestrowanych wspomnień Lecha Raczaka, dotyczące Marca ’68, nagrane w czasie spotkania „Marzec ’68 w Poznaniu” zorganizowanego na Wydziale 1

64

Filologii Polskiej i Klasycznej UAM w 2018 roku. Spisała Beata Użarowska. Dla mnie i dla wielu moich znajomych, przyjaciół, którzy zajmowali się sztuką, Marzec był momentem przełomowym. Myśmy wyszli z Marca, a potem jeszcze z inwazji na Czechosłowację, z poczuciem upokorzenia i klęski. Ale byliśmy na tyle młodzi, że staraliśmy się to upokorzenie i klęskę przekuć w nową ekspresję artystyczną. Mówiono już tutaj o poetach. W tym filmie, który widzieliśmy przed chwilą, był znany, piękny wiersz Ryszarda Krynickiego, o tym, że „szkodzą ciału papierosy, a umysłowi gazety” – Ryszard Krynicki też zbierał to doświadczenie, tutaj właśnie w Poznaniu, pod pomnikiem Mickiewicza. Uciekałem stamtąd ramię w ramię ze Stanisławem Barańczakiem, dlatego chciałem przypomnieć jego poetyckie notatki z tego doświadczenia, króciutko, żeby nie zawracać głowy, mieliśmy wtedy po 22 lata... U końca wojny dwudziestodwuletniej, w dzień zwycięstwa nad sobą, w dzień przegranej z sobą, gdy się wszystko wyjaśniło pochodniami pochodów, kagankiem kagańca, gdy zapomniałeś nazwisk i adresów, oświecony lampą z biurka prosto w oczy, jak krótkim tchem psa spuszczonego ze smyczy, w ten dzień ostatecznego zawieszenia broni nad głową; szedłeś z nimi; uciekałeś z nimi; u końca wojny dwudziestodwuletniej (…) w ten dzień jakże pragnąłeś rozgromienia klęski, triumfu nad zwycięstwem, nowej wojny w sobie

To taki fragment tego, co poecie w duszy po tej klęsce zagrało. Ale chciałem przeczytać jeszcze jeden fragment, z tego pomarcowego pamiętnika, który zaraz okazał się proroctwem. Z tą Czechosłowacją, ale przede wszystkim z tym, co się miało zdarzyć dwa lata później, tylko kawałeczek: (…) Ci, którzy biją czołem, będą bić w twarz, ale nic się nie zmieni; ci wszyscy, co nie umieją dzisiaj

Lech Raczak zmarł 17 stycznia 2020 roku w Poznaniu (przyp. Redakcji).


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

spoglądać w oczy, będą strzelać jutro pomiędzy oczy; pójdą, zagarnięci paradoksalną paradą pobitych, wprawdzie unosząc ramię, ale tym samym ruchem, którym umieli wczoraj wznieść ręce do góry lub złożyć dłonie; niedzielna msza przemieni się w codzienną kaźń.

Stało się. Chciałem przywołać ten głos nieżyjącego kolegi po to, żeby raz jeszcze podkreślić: dla mnie ten Marzec był momentem upokorzenia i klęski. Ale dla naszego pokolenia on się stał momentem takiej inicjacji ku temu, żeby na nowo przemyśleć zadania artysty, zadania sztuki i stworzyć sztukę, która reaguje prawdziwie, bez oszustwa na swój czas. I to, ten optymistyczny akcent warto pamiętać, kiedy mówimy o Marcu. W powyższej wypowiedzi Lech Raczak zacytował wiersze Stanisława Barańczaka: U końca wojny dwudziestodwuletniej oraz Ci, którzy jedzą grzanki, będą jeść suchary.

Podróże przez sny i powroty

Podróże przez sny. I powroty. Fot. M. Krajewski

Niepublikowane fragmenty scenariusza autorstwa Lecha Raczaka do bardzo osobistego, intymnego, nieomal biograficznego przedstawienia (sam Lech Raczak przedstawiał samego siebie na scenie) mającego charakter pożegnania, podsumowania życia i twórczości artysty. Tekst: Teatr w podróży: Zwycięstwo w karnych

…zaczęło się we Włoszech: za niezapłacone podatki zaczęto zamykać najlepiej zarabiających piłkarzy. Wkrótce dyrektorzy zakładów karnych zorientowali się, że mają za kratami skarby, potencjał inwestycyjny, którego nie wolno zmarnować. I tak w więzieniach zaczęły rekonstruować się drużyny piłkarskie. Równocześnie stadiony przebudowano zgodnie z zasadami i wymogami więziennictwa: boiska oddzielono od trybun kratą, fosą i zasiekami z drutu kolczastego, podobnie zabezpieczono poszczególne sektory trybun. Zasadą była pełna identyfikacja widzów: bilet był tylko dodatkiem do przepustki na widzenie. W przerwach meczów urządzano pokazowe pałowanie w zamkniętych jak klatki sektorach widowni i „ścieżki zdrowia” przy wyjściach po meczu. Te dodatkowe atrakcje powodowały zresztą – z czasem coraz słabsze – protesty części kibiców, lecz i zachwyt innych. W niektórych grupach „tifosich” było w dobrym tonie lub wręcz należało demonstrować w poniedziałki siniaki, krwawe ślady, urazy, złamania… Jeśli dodamy do tego sukces finansowy – więziennictwo, zamiast czerpać jak dotąd ze skarbu państwa, dostarczało budżetowi poważne sumy z biletów, reklamy i praw TV – stanie się jasne, że włoski model wkrótce potwierdził się w Anglii i niebawem w reszcie Europy. W całym świecie dyktatury wojskowe i cywilne reżimy, junty, emiraty i szejkanaty budowały wciąż wspanialsze stadiony pełniące bez osłonek podwójną funkcję – miejsca rozrywki i obozu koncentracyjnego… Niebawem świat zdał sobie sprawę, że największa reforma globalna stała się faktem… W Polsce… Lech Poznań znalazł siedzibę w sławnym więzieniu we Wronkach; było to naturalne i oczywiste – przecież od lat gra na licencji Amiki Wronki. Legia przeniosła się na przedmieście Białołęka. We Wrocławiu na ul. Kleczkowskiej jest więzienie zwane potocznie Klęczki – świetne miejsce i nazwa dla Śląska. W Krakowie są dwa więzienia: na Montelupich i Podgórze; pozostawmy miejscowym, jak je podzielą między Wisłę i Cracovię (zwaną – być może z profetycznym wyprzedzeniem „Pasy”). W Łodzi jest areszt na ul. 65


Podróże przez sny i powroty

Smutnej – w sam raz dla ŁKS; jest tam też więzienie na Beskidzkiej, stworzone jeszcze przez hitlerowców z myślą o Żydach, zwane potocznie Sikawą – w sam raz dla Widzewa, któremu kibole-naziole w całej Polsce przypisują żydowskie pochodzenie i koneksje i chętnie kierują do getta, lagru lub wręcz do gazu. (tu muzyka – tarantela-głupawka) Rozmyślałem o tym wszystkim, stojąc na stopniach Pręgierza na poznańskim Starym Rynku. Byłem już bardzo stary i – co tu kryć – niedołężny. Po zbyt wysokich stopniach wciągnęły mnie w górę jakieś szczebioczące nastolatki. Patrzyłem, jak na bruku montuje się kraty i rozstawia zasieki. Niebawem rozpocznie się kolejne przedstawienie kolejnej edycji MALTA FESTIVALU: prawdziwie bandycki teatr – krew, trzask kości i śmierć – który dla bezpieczeństwa gawiedzi należy otoczyć mocnymi kratami i zasiekami… Pierwszy raz poczułem zadowolenie z niedołęstwa, starości i z faktu, że niebawem kończę pobyt na świecie, który zatracił poczucie i wiedzę o konwencji teatru. XI (po taranteli wygaszonej) Tekst: Powroty Wróciłem do Poznania z kolejnej podróży. Było słonecznie; szedłem przez Rynek Jeżycki – jasny, przestronny, powietrzny – w stronę domu. Za rogiem Żurawiej zaskoczył mnie jednak nieprzyjemny widok: rozebrano w czasie mojej – krótkiej przecież – nieobecności wszystkie domy na Poznańskiej, aż do rogu Mylnej-Strzałkowskiego. Na pustym placu porośniętym zielskiem i wątłą trawą stał

66

tylko jeden niewysoki budynek – reszta domu, w którym znajduje się moje mieszkanie. Zniknęła większość kamienicy, został tylko sklep rybny w suterenie i moje półpiętro. W bramie spotkałem państwo S., przyjaciół mojego ojca, który zmarł pięć lat temu. – Klemens wrócił – powiedziała pani Ola – Wygląda świetnie. Pełen niepokoju udałem się do mieszkania, a raczej się tam wspiąłem, bo schody zmieniły się w rodzaj stromej drabiny. W drzwiach czekał ojciec. Wyglądał rzeczywiście bardzo dobrze. – Nareszcie jesteś – przywitał mnie jak zwykle z niecierpliwym wyrzutem. – Myślałem, że nigdy się ciebie nie doczekam. Zajmuję ten pokój co zawsze – zadeklarował. – Ty przenosisz się do ostatniego. Staliśmy naprzeciw siebie. – Wiesz – wykrztusiłem wreszcie – przecież stamtąd, gdzie byłeś ostatnio, nie wraca się na długo… – Gadanie! – burknął opryskliwie. Ale w tej samej chwili zaczął się zmieniać. Najpierw pod oczami ukazały się sińce, potem zsiniały i sczerniały mu palce, wreszcie makijaż, który ktoś mu nałożył na twarz, zaczął pękać i odchodzić płatami jak farba na ścianach opuszczonych latami pomieszczeń. Potem skóra pod pękającą farbą zaczęła się ściągać i rozrywać, odsłaniając kości policzkowe, żuchwę, szczęki. Garnitur najpierw obwisł na nim jak na szkielecie, a potem też zaczął w oczach butwieć. Wciąż jednak lśniły jego jasne oczy, spływały z nich łzy. Poczułem, że też płaczę, coraz mocniej, i że nie da się powstrzymać coraz obfitszych łez, gdy tak stoimy przy sobie, płacząc, płacząc, płacząc…


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Tomasz Mizerkiewicz

Laudacja na uroczystości wręczenia Lechowi Raczakowi medalu UAM Alumno Bene Merenti a ósmego stworzył teatr”. Na„Bogatszy od legendy” zwa została wkrótce zmodyfi– Lech Raczak jako polonista kowana i uproszczona na Tez wykształcenia zna dobrze to atr Ósmego Dnia. określenie, którym w badaTeatr Ósmego Dnia był niach filologicznych nazywa teatrem awangardowym czy, się patrona naszego uniwerjak mawiano w latach 70., tesytetu, Adama Mickiewicza. atrem otwartym, kontestująDzień dzisiejszy to specjalcym teatry dramatyczne, pona okazja, żeby powiedzieć szukującym nowych formuł otwarcie, iż określenie „boteatralnych. Był to teatr wygatszy od legendy” w środorażający treści egzystencjalwisku teatralnym Poznania, ne w połączeniu z niezwykle wśród ludzi kultury odnoszoostrą oraz ironiczną krytyką ne jest bardzo często do naszepolityczno-społeczną. Z tego go Laureata Medalu Alumno drugiego powodu reżyser był Bene Merenti. Każdy wie, że przez wiele lat obserwowaLech Raczak to legendarny Tomasz Mizerkiewicz. ny przez SB (jako „figurant reżyser legendarnych przedFot. A. Wykrota Skorpion”), a jego teatr zdelestawień Teatru Ósmego Dnia. W żadnym jednak razie nie wyczerpujemy galizowany w latach 80. Do słynnych realizaw ten sposób wszystkich wspaniałych wcie- cji Teatru Ósmego Dnia należały m.in.: Duma leń, w jakich występował i występuje. Kiedyś o hetmanie, Jednym tchem, Musimy poprzewpisał w kwestionariuszu, iż jego zawód wy- stać na tym, co tu nazywano rajem na ziemi...?, uczony to nauczyciel języka polskiego, ale za- Przecena dla wszystkich, Ach, jakże godnie wód wykonywany to „katastrofista”. Dodajmy żyliśmy, Więcej niż jedno życie, Raport z obponadto: teatrolog, scenarzysta, projektodaw- lężonego miasta, Cuda i mięso, Auto-da-fe ca wielkich wydarzeń teatralnych, autorytet, oraz przedstawienie na odsłonięcie pomnika mistrz oraz wychowawca kilku pokoleń ak- Czerwca 1956, które należało do najbardziej torów na kilku kontynentach i – co napraw- znanych widowisk plenerowych tego teatru. dę ważne – człowiek bezkompromisowo wy- Jako polonista nie mogę nie podziękować za powiadający się w sprawach kluczowych dla to, że podstawę realizacji teatru stanowiły bardzo często utwory poetyckie, Lech Raczak etosu teatru współczesnego. Już podczas studiów polonistycznych na udowadniał, że poezja może być nowocześnie Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza roz- udramatyzowana i w ten sposób dodatkowo wijał inwencyjną działalność artystyczną wprowadzana w obieg społeczny. Po delegalizacji Teatr Ósmego Dnia był w teatrach studenckich. Zaowocowało to powstaniem Studenckiego Teatru Poezji Ósme- przez Lecha Raczaka zmieniony w teatr węgo Dnia, którego nazwa zaczerpnięta zosta- drujący przez wiele krajów i kontynentów, ła z utworu K.I. Gałczyńskiego, ze sformuło- przede wszystkim jednak tworzący nowe spekwania: „siódmego dnia Pan Bóg odpoczywał, takle we Włoszech, głownie w Katanii i We67


Laudacja na uroczystości wręczenia Lechowi Raczakowi medalu UAM Alumno Bene Merenti

ronie. Po powrocie z przymusowej emigracji Lech Raczak należał do pomysłodawców Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta, który to festiwal swój międzynarodowy rozmach w całości zawdzięczał kontaktom Teatru Ósmego Dnia. Lech Raczak był przez 20 lat dyrektorem artystycznym festiwalu i to jemu wielu z nas zawdzięcza wspaniałe noce letnie w końcu czerwca i początku lipca, kiedy nad Jeziorem Maltańskim pokazywane były niezapomniane widowiska plenerowe. Dzięki Raczakowi też na ulicach Poznania pojawiały się widowiska teatralne, które w demokratyczny sposób dostępne były za darmo dla każdego przechodnia, a miasto na kilka dni zyskiwało charakter przestrzeni artystycznej. Miał rację Raczak, kiedy powiedział, że na spektakle maltańskie przychodziło więcej osób niż na mecze Lecha Poznań, przy czym było to szczególnie prawdziwe w okresie, kiedy Lech grał w drugiej lidze. W latach 90. rozpoczęła się regularna współpraca Lecha Raczaka z teatrami instytucjonalnymi, był m.in. dyrektorem artystycznym Teatru Polskiego w Poznaniu, wystawiał wiele sztuk w teatrze gnieźnieńskim oraz w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Pośród ponad 70 realizacji, jakie przygotował, podkreślić należy Dziady Adama Mickiewicza, których niezwykle interesujące przedstawienie decyzją reżysera za kilka tygodni zostanie powtórzone, aby uświetnić 100-lecie UAM. Wymieniając osiągnięcia Lecha Raczaka, nie możemy zapominać, że jest także autorem wielu znakomitych tekstów o teatrze, które zostały zebrane w 3-tomowej edycji w Wydawnictwie Miejskim Posnania w 2012 roku. Należy powiedzieć, że Raczak to wyśmienity pisarz, co chciałbym zaświadczyć jako wierny czytelnik jego felietonów, gdzie jawi się

68

on jako bajarz dziejów współczesnego teatru, wnikliwy, dowcipny i mądry. Wyliczenie wszystkich orderów, nagród i wyróżnień przyznanych Lechowi Raczakowi złamałoby konstrukcję mojej laudacji, która mimo że prosta, swoją konstrukcję jednak posiada. Pamiętając o Krzyżu Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Nagrodzie im. Konrada Swinarskiego i wielu, wielu innych, wspomnieć chciałbym ubiegłoroczną uroczystość wręczenia Lechowi Raczakowi prestiżowej Nagrody Artystycznej Miasta Poznania. Wygłaszający wówczas swoją laudację przewodniczący kapituły, prof. Roman Kubicki, wspominał, że jako student filozofii w latach 70. biegał cały czas do Instytutu Filologii Polskiej, gdyż tam poloniści Edward Balcerzan, Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki i właśnie Lech Raczak uczyli go, jak być Polakiem. Jesteśmy z tego dumni jako środowisko akademickie, jesteśmy za to wdzięczni, to także dlatego Lech Raczak jest wychowankiem naszego uniwersytetu tak „dobrze zasłużonym”, jak mówi nazwa medalu. I do dziś chcemy uczyć się od niego, jak być współcześnie ludźmi kultury, jak zachować godność wychowanków naszego uniwersytetu i jak być dzisiaj przyzwoitym, tolerancyjnym, światłym, samokrytycznym Polakiem. Wiemy bowiem, jak bardzo ta wychowawcza zdolność Lecha Raczaka znowu stała się dzisiaj bardzo aktualna oraz potrzebna. Laudacja z okazji wręczenia Lechowi Raczakowi 26 kwietnia 2019 roku medalu Alumno Bene Merenti, wyróżnienia honorującego wybitnych absolwentów Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu, którzy nie będąc pracownikami, rozsławili imię uczelni swoją działalnością na rzecz społeczeństwa, kultury i nauki.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Renata Borusińska

Ach… Lech Raczak Dość pochopnie podjęłam się napisania kilku słów o Lechu Raczaku. Kilka? O Lechu? No właśnie. Okazało się to o wiele trudniejsze, niż przypuszczałam. Zaczynałam mnóstwo razy, wciąż było nie tak, pomyślałam więc, że zacznę najprościej, od chronologii. Prowadziłam fundację Orbis Tertius Lecha Raczaka od września 2014 roku do… Do kiedy? Do przeklętego piątku 17 stycznia 2020? A może błogosławionego w erze COVID-19 dla kogoś, kto miał za sobą trzy zawały serca? Nie wiem. W każdym razie nie mogę powiedzieć, że pracowałam z Leszkiem do końca. Bo końca nie ma. I tyle, jeśli chodzi o pożytek z chronologii. Boję się teraz, że to pisanie będzie tylko nikłym echem moich wspomnień, emocji, przemyśleń. Czy będzie w tym Leszek? Nie wiem. Ale jakby nieudolna okazała się ta próba, podeprę się takim tytułem: Ach… Próbowałam. 2015, zimowe ferie, CK Zamek. Wypiliśmy kawę w zamkowej kawiarni i nie czekając na windę, która była całkowicie zaanektowana przez hałaśliwe dzieciaki, schodziliśmy krętymi schodami. Na pierwszym piętrze przy sali kina na ławce pod ścianą siedział starszy człowiek. Kiedy zobaczył Leszka, bardzo intensywnie zaczął machać w naszą stronę i prosić, żebyśmy podeszli. Podeszliśmy. Pan przeprosił, że nie wstaje, ale ma kłopoty z kolanami, a siedzi tu, bo czeka na wnuczkę. Patrząc na Lecha, prosił, żeby mu powiedział, jak się nazywa, bo wie, że na pewno go zna, a nie może sobie przypomnieć. Lech się przedstawił i panu twarz się rozjaśniła. Wiem, już wiem. Lech Raczak, jasne, Teatr Ósmego Dnia, pamiętam te przedstawienia – powiedział. Wymienił kilka tytułów zeszło-

wiecznych już spektakli. Lech się uśmiechnął, pożegnaliśmy się i poszliśmy w stronę marmurowych schodów. Kiedy zeszliśmy już kilka stopni, mężczyzna nagle się poderwał, bez wysiłku niemal podbiegł do balustrady i zaczął deklamować tekst z któregoś ze spektakli. Chyba wiersz Barańczaka, ale nie jestem pewna. I tak powoli schodziliśmy przy wtórze jego głosu i śmiechu rozbawionych dzieci. 2015, 25 maja, premiera Dziadów w CK Zamek. To był bardzo ważny dla Lecha spektakl – po raz kolejny wyreżyserował Dziady Adama Mickiewicza. W 2007 roku w jego ukochanym (z wielką wzajemnością i szczodrością) Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy odbyła się premiera Dziadów, teraz przyszedł czas na wersję poznańską. Graliśmy w zamkowej Sali pod Zegarem, która mogła pomieścić około stu widzów, czyli bardzo niewielu jak na takie wydarzenie. Bilety rozeszły się szybko, mieliśmy jeszcze do dyspozycji wejściówki, ale w bardzo skromnej liczbie. Kiedy trwały ostatnie przygotowania do spektaklu, Lech podszedł do mnie i opowiedział, że spotkał na ulicy długo niewidzianego kolegę z dawnych czasów, że porozmawiali i Lech zaprosił go na dzisiejszą premierę. A że nie miał już wejściówek, wyrwał kartkę z notesu i napisał odręczne zaproszenie. Kolega się ucieszył, uścisnęli sobie dłonie i rozstali się do wieczora, a ja miałam go wpuścić i nie zwracać uwagi ani na strój tego pana, ani na jego zapach, ani na żadne inne jego atrybuty. Sala się zapełniła, oczywiście był nadkomplet, ja stałam przy drzwiach, czekając na gościa Lecha. Trzeba było już zaczynać, a jego nadal nie było. Poprosiłam koleżankę z Zamku, która zajmowała się naszym przedstawieniem, żeby bez oporu wpuściła po cichu tro69


Ach… Lech Raczak

chę dziwnego pana, który będzie miał dziwną wejściówkę zamiast biletu. Spektakl się zaczął, drzwi po chwili jednak skrzypnęły i dyskretnie na salę wsunął się spóźniony widz. Byłam bardzo ciekawa tego jegomościa, jednakże okazało się, że był to… Piotr Voelkel. A kolega Lecha ponownie przepadł wraz z odręcznie wypisanym zaproszeniem na premierę. 2018, sierpień, pikieta pod Konsulatem Federacji Rosyjskiej w Poznaniu w obronie ukraińskiego reżysera, Olega Sencova. Jest nas kilkanaście osób, ale oczywiście nawet tak mała grupa pod rosyjskim konsulatem wywołuje natychmiastową reakcję służb. Nie zgłaszaliśmy tej pikiety, bazując na konstytucyjnym prawie do zgromadzeń. Młody policjant, służbista koniecznie chce nas wylegitymować, ale nauczeni już doświadczeniem łatwo nie ustępujemy i prosimy o podanie powodu naszego legitymowania. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta, my uparci, młody służbista w żywiole, słowem jest coraz groźniej. Pojawia się nagle spod ziemi inny, starszy stopniem funkcjonariusz, słucha naszej dyskusji i po chwili odsyła rozeźlonego młodego do budki przed konsulatem. Łatwo nie było, ale ustaliliśmy, że postoimy około trzech kwadransów, nie krzyczymy, mamy tylko transparenty i przenośny głośnik (tzw. zestaw pielgrzymkowy), rozchodzimy się bez problemu, żadnej agresji. Byłam bardzo zadowolona, że udało nam się tak pokojowo porozumieć z opresyjną przecież władzą. I wtedy przyszedł Lech. Popatrzył na pagony policjanta i spytał, co to za stopień. Policjant, zdecydowanie dumny z siebie odpowiedział, że jest podinspektorem. A na to Lech: Noo, z taką szarżą to nawet by pan mógł już grać w kryminałach. Nie jak stójkowy. I powoli odszedł na bok zapalić papierosa. A ja dzielnie wytrzymałam spojrzenie purpurowego na twarzy podinspektora, znakomicie czując, co o nas wszystkich myśli. (Notabene w listopadzie 2019 uwolniony z rosyjskiej kolonii karnej Oleg Sencov przemawiał w Parlamencie Europejskim). Postanowiłam, że ograniczę się do tych kilku anegdot. To jest malutki fragment mojej 70

prawdy o Lechu. Całej nigdy nie ogarnę. I nie będę próbować. Każdy, kto go znał, ma swoją. Piszę ten tekst w czasie, kiedy trwają próby do spektaklu, na którym Lechowi bardzo zależało. Fundacja Orbis Tertius, którą założył w 2013 roku, utrzymywała się głównie z dotacji miejskich i w mniejszym stopniu marszałkowskich. Z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego nigdy nie otrzymaliśmy wsparcia. Spektakl, o którym piszę, przez niemal dwa lata nie był sfinalizowany (do grudnia 2019) z powodów najbardziej prozaicznych z możliwych, czyli finansowych. Projekt autorstwa Małgorzaty Walas-Antoniello i Katarzyny Klebby, na którego realizację Lech przystał bez wahania, został ostatecznie skierowany do realizacji w 2020 roku. Leszek czekał na ten spektakl, który miał objąć opieką artystyczną i był przekonany, że Małgorzata Walas-Antoniello i Janusz Stolarski znakomicie sobie poradzą z reżyserią, a Kasia Klebba i Paweł Paluch jak zawsze znajdą najbardziej odpowiednie dźwięki. Małgorzata przygotowała rysunek, który Lech wybrał do plakatu. Kolejny już raz, bo plakat do spektaklu Podróże przez sny. I powroty też jest zilustrowany rysunkiem aniołów autorstwa Małgorzaty. Spektakl mówi o starości, odchodzeniu, przemijaniu, rozstaniach, a jednocześnie niezgodzie na to i ma zaakceptowany przez Leszka tytuł Trzecie niebo. Cóż, idealny tytuł na finał Trzeciego Teatru, który Lech Raczak realizował w swojej własnej fundacji o nazwie nomen omen Orbis Tertius. Obserwując próby, nie mam wątpliwości, że nieustannie podróżujemy przez sny do trzeciego nieba. I jak na razie jeszcze wracamy, uśmiechając się do gwiazd. Zwłaszcza do jednej. PS 5 grudnia 2020 roku podczas transmitowanej na żywo z Teatro Mercadante proklamacji przyznania nagród Krajowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych 2020 włoskie środowisko teatralne postanowiło upamiętnić osobowość i twórczość Lecha Raczaka.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Prowadzony od 1996 r. przy Uniwersytecie Urbino Carlo Bo magazyn „Catarsi, Teatri delle diversità” w 11. edycji przyznał pośmiertnie tę prestiżową nagrodę Lechowi Raczakowi za

całokształt twórczości. Przekazanie nagrody odbędzie się podczas ceremonii zaplanowanej na wiosnę 2021 roku w Rzymie, w Teatrze Palladium Uniwersytetu Roma Tre.

Jacek Głomb

O potrzebie „Raczakoteki” Zacznę od najważniejszego: Lech Raczak był wybitnym twórcą teatralnym, na skalę światową. Nie tylko wybitnym reżyserem, ale właśnie twórcą, człowiekiem wielu teatralnych profesji. Patrzmy na niego przez pryzmat światowy, nie poznański – legnicki. To bardzo ważna perspektywa. Lokalność jest oczywiście bardzo ważna, ale w przypadku twórcy światowego rozmawiajmy o takiej na przykład perspektywie – powołania w Poznaniu ośrodka na wzór krakowskiej Cricoteki czy Instytutu im. Grotowskiego we Wrocławiu. Rzecz jasna z nowoczesnym, dynamicznym programem, Lechu nienawidził pomników i nie idzie mi w tym pomyśle, żeby budować mu pomnik, ale zebrać to, co stworzył – bo jest rozsypane – i z tego budować przyszłość. Wszystkim admiratorom twórczości Lecha polecam tę ideę. Parę osobistych impresji. To był 1984 rok. „Noc stanu wojennego”, najbardziej ponury czas, jaki pamiętam. Robiliśmy wtedy w Tarnowie z kolegami teatr w takiej sprawie, że na scenie można powiedzieć więcej niż w rzeczywistości. To był teatr – można tak rzec – polityczny, nazywał się Teatr Nie Teraz, wystawiliśmy tam m.in. Między wierszami wierszy według poezji Leszka Szarugi. Potem jak to często bywa, w kontrze wobec lidera grupy, Tomasza A. Żaka (notabene razem z teatrem do dziś działającego, ale już po zupełnie innej ideowo stronie), odeszliśmy, postanawiając działać „na własną rękę”. W PRL-owskiej rzeczywistości małego miasta szukaliśmy bez powodzenia swojego miejsca. Pamiętam, jak odwiedziłem pewnego dyrektora Kluby Prasy

Jacek Głomb. Fot. N. Rakowski

i Książki z pytaniem, czy możemy skorzystać z sali będącej w jego dyspozycji. Odpowiedział „tak”, ale pod warunkiem, że zrobimy coś „słusznego”. „Może być Majakowski, ale tak inaczej”. Ten „Majakowski, ale inaczej” siedzi mi w głowie do dziś. Nie wiem, kto pierwszy rzekł o „Ósemkach”. Pewnie wiedzieliśmy o nich wcześniej, byli legendą alternatywnego teatru. A może to była przypadkowa wizyta na Festiwalu Teatrów Ulicznych w Jeleniej Górze rok wcześniej? Pamiętam, że na sto procent widziałem wtedy Raport z oblężonego miasta według Zbigniewa Herberta. A że jeździliśmy całą paczką z namiotem w Karkonosze, może to było przy okazji? Nie wiem, minęło już prawie 40 lat, wszystko miesza się i kotłuje. Ale ta wizyta w sierpniu 1984 roku w Jeleniej była już świadoma, postanowiliśmy poradzić się wtedy Lecha Raczaka, Pana Boga alternatywy teatralnej, Najwyższego Autorytetu, co robić dalej z naszym teatrem. Pamiętam, oglądałem 71


O potrzebie „Raczakoteki”

wtedy w domu kultury w Kowarach zjawiskowe Więcej niż jedno życie, spektakl, w czasie którego wysiadł prąd. I aktorzy „Ósemek” – razem z Lechem – weszli na drabiny, coś tam połączyli i zaczęli spektakl dokładnie od tej kwestii, na której przerwali! I w Lubomierzu akcję uliczną Cuda i mięso ze wstrząsającym Tadkiem Janiszewskim, który pchał swój wózek kloszarda przez całe miasteczko. Podczas festiwalu szukałem pretekstu, żeby podejść do Lecha i zadać mu fundamentalne pytanie. Już nie wiem jak i kiedy (w jakich okolicznościach) to było, ale pamiętam mój przydługawy, przełamujący lęk społeczny wywód, Jego zdziwioną twarz i replikę „No to zmień miasto”. „Co?” „Zmień miasto!” „A ja nie chcę, my nie chcemy wyjeżdżać z Tarnowa” (Lechu odwrócił się już na pięcie i odszedł) brzmiała odpowiedź niespełna dwudziestolatka, który nie zrozumiał metafory. ZMIEŃ MIASTO. 10 lat później zaczęliśmy to robić całą drużyną w Legnicy. I robimy to do dziś. Potem było nasze spotkanie na początku lat 90. w Ośrodku Teatru „Warsztatowa” w Tarnowie, gdzie „Ósemki” pokazywały Ziemię niczyją. Prawie nic z tego nie pamiętam, wszystko organizowali starsi koledzy. I w 1997 roku – już z legnickim teatrem – prezentacja Złego na festiwalu Malta Off w Poznaniu. Pamiętam, że Lech oglądał nasz spektakl, był dyrektorem artystycznym festiwalu. Jak przez mgłę kojarzę wizytę w jego gabinecie dyrektorskim w Tetrze Polskim w Poznaniu. Ale co ja tam robiłem? W jakiej sprawie? I potem przyszedł do teatru w Legnicy list. Muszę go odnaleźć, obiecywałem to sobie od niespełna 20 lat, od kiedy Lech coraz mocniej wiązał się z Legnicą. Napisany ręcznie, co w roku 2001 nie było już tak częste. A w liście zaproszenie naszego Hamleta, księcia Danii do głównego nurtu festiwalu Malta. I propozycja wyreżyserowania spektaklu w Legnicy. Zamurowało mnie. Stanąłem na baczność. Niebiosa się otworzyły i stąpił z nich Pan Bóg i rzekł „będziemy współpracować”. Teraz, po 17 latach i ośmiu, najczęściej bardzo dobrych spektaklach wszyscyśmy się do Leszka obecności z nami przyzwyczaili. Ale wtedy – był to ten pierwszy raz. 72

Leszek znalazł w Legnicy swój „drugi dom”, znalazł zespół, drużynę, przyjaciół, jak to górnolotnie napisał Leszek Śliwonik – „teatr bliski idei teatru alternatywnego”. Wszystko prawda. I znalazł też przestrzeń do realizacji swoich niebanalnych pomysłów. Jak to napisał w jednym z tekstów w 2014 roku: „przemieszkałem w Legnicy »na Księżycu« [tak mówimy na Dom Aktora na ul. Księżycowej] w ciągu 10 lat ponad 15 miesięcy…”. Myślę, że od 2014 roku, kiedy nasze relacje były coraz bliższe i Lechu często przyjeżdżał do nas nie tylko w związku ze swoimi realizacjami, możemy spokojnie dodać kolejne 10 miesięcy. Modrzejewska by Raczak zaczęła się w 2003 roku od Zony według Stalkera Andrieja Tarkowskiego, granej w zdegradowanej przestrzeni Sceny na Nowym Świecie (2003). Po niej była widowiskowa opowieść o stu latach („w sto minut”) XX wieku: Plac Wolności (2005), grany na Scenie na Ściegiennego (i zarejestrowany przez Polskie Wydawnictwo Audiowizualne). Dalej szedł fascynujący „tryptyk rewolucyjny”: Dziady Mickiewicza (2007) na Scenie na Piekarach (objeździliśmy z nimi pół Polski), Marat-Sade Petera Weissa (2008) i absolutne odkrycie Lecha: przepisana na nowo Róża Stefana Żeromskiego, którą gramy do dziś pod tytułem Czas terroru (2010). Premiera spektaklu odbyła się w byłym teatrze variétés – na nieistniejącej już Scenie na Kartuskiej; teraz gramy ten spektakl na Scenie na Nowym Świecie. I ostatnie jego przedstawienia: Madonna, Księżyc i pies (2013) według powieści Rolfa Bauerdicka, plenerowy (objeździliśmy z nim podwórka i place miasteczek Dolnego Śląska) Skarb wdowy Schadenfreude Roberta Urbańskiego (2016), a wreszcie pierwszy Jego Szekspir – Makbet (2017). I choć Makbet nie był klasycznie sceniczny – przestrzeń spektaklu ingerowała nieco w widownię, wymontowujemy fotele – to była to Jego pierwsza legnicka robota w „zwyczajnym” teatrze. Dlaczego? Bo delikatnie rzecz ujmując, Lechu nie przepadał za klasycznymi przestrzeniami. I jeszcze jedna legnicka przygoda Leszka – konsultacja reżyserska przy autorskim spek-


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

taklu Pawła Palcata Maraton/Tren. Na Scenie na Strychu, nie w klasycznej przestrzeni… Rozpisałem się o tym legnickim doświadczeniu, bo mam wrażenie, że nie jest ono powszechnie znane i – mówiąc eufemistycznie – nie jest przez to doceniane. Liczni akolici rozpisują się o alternatywnej twarzy Lecha Raczaka, zapominając, że przez ponad 20 lat robił spektakle w tzw. teatrze instytucjonalnym, z tego 17 lat w Legnicy, przedstawienia najczęściej wybitne, a zawsze świetnie postawione. Nie chcę się spierać, ale mam wrażenie, że owi opisywacze nie zawsze wiedzą, o czym piszą, po prostu nie znali Lecha z jego konkretnych działań. Jakieś dwa lata temu wpadłem na pomysł zrobienia z Lechem „wywiadu rzeki”. Tak „po bożemu”, od urodzenia, lat dziecinnych. Odbyliśmy kilka sesji, pogadaliśmy o Jego historii do 1982 roku, do stanu wojennego. Mieliśmy dokończyć, ale zawsze był na to jeszcze czas, pojawiało się coś ważniejszego… Po nagłej śmierci Lecha, w środku pierwszej pandemii, opracowałem podstawowo wywiad: liczy 191 stron, w tym poważna część jest o dzieciństwie i młodości Lecha jeszcze przed uniwersytetem. Historie, których prawie nikt nie słyszał, nie zna. Proponowałem wydanie wywiadu dwóm prestiżowym wydawnictwom, z dobrą dystrybucją, ale uznali to za zbyt staroświeckie… Żeby było jasne, ani ja, ani nikt nie chce za wszystko ani złotówki. Potrzebne jest tylko uznane wydawnictwo, z dobrą dystrybucją i ogarniętym redaktorem. Zapraszam. Dla zainteresowanych taki oto fragment, z tej strony Lecha na pewno nie znaliście…

J.G.: Ale w Stalina się nie bawiliście chyba? L.R.: Jak to nie? Z bratem ustawiałem portret Józefa Stalina i pod tym portretem urządzaliśmy cały świat. J.G.: Ale naprawdę? L.R.: Naprawdę. Pamiętam moment, kiedy umarł Józef Stalin, jak idę z bratem z przedszkola. J.G.: 5 marca 1953 roku. Czyli miałeś wtedy 7 lat. L.R.: Idziemy z bratem – on miał wtedy 6 lat – przez park, zimno. Jesteśmy w futerkach, takich kożuszkach. Trzymamy się za ręce i zadajemy sobie pytanie „Co teraz będzie? Koniec świata, jakie nieszczęście”. I płyną nam łzy. Tak przeżyliśmy śmierć Józefa Stalina. Ale potem już miałem innych idoli, bo zacząłem wcześnie czytać. J.G.: To muszę dopytać, ustawialiście ten portret i co? L.R.: No i potem jakieś lalki, kaczki, misie. J.G.: A duży był ten portret? L.R.: Nie, nie, taki maleńki, sami zrobiliśmy, wycięliśmy z gazet i nakleiliśmy na papier. J.G.: To raczej nie portret, tylko taki obrazek.

Jacek Głomb: Jeszcze o tych zabawach dziecięcych dwa słowa. Mieliście jakichś idoli, jak teraz Batman czy Spider-Man? Lech Raczak: Mieliśmy Stalina jako głównego idola.

73


STANISŁAW OPIELA 1938-2020 Stanisław Opiela

Kilka słów o sobie1 Kierunek studiów: filologia polska 1959-1964 Jezuita, redaktor, wykładowca, przełożony, kapelan internowanych w Białołęce, kapelan lekarzy seniorów w Warszawie i pomocnik w kościele Świętego Andrzeja Boboli Nieco skomplikowany będzie biogram ze względu na moje dość złożone peregrynacje, zaczynając od studiów po polonistyce: licencjat z filozofii i licencjat z teologii we Francji. Tam też święcenia. Doktorat z filozofii na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie przy jednoczesnej pracy w Radiu Watykańskim i jezuickiej Kurii Generalnej, po uprzednim dwuletnim duszpasterzowaniu studenckim w Warszawie. Ponowny powrót do Polski jesienią 1979 roku. Początkowo zajmowałem się duchowym życiem młodych jezuitów studiujących teologię. Wnet jednak mój ówczesny prowincjał polecił mi próbę wznowienia „Przeglądu Powszechnego”, zamkniętego przez władze PRL w 1953 roku. Przed stanem wojennym otrzymałem pozwolenie na wznowienie, które zawiesił ponownie rząd w 1982 roku, podobnie jak inne periodyki katolickie i nie tylko. Nie zamknął jednak lokalu redakcji. Zacząłem więc organizować spotkania z opozycją od prawa do lewa. Jednocześnie potrzebowano kapelanów w obozie internowania w Białołęce. Zostałem jednym z nich. Wówczas prowincjał zwolnił mnie z opieki nad naszymi studentami. „Przegląd” zaczął wychodzić

Stanisław Opiela

w lipcu 1982 roku. Po trzech latach mianowano mnie prowincjałem Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej, przy czym nadal pracowałem w redakcji. W międzyczasie mianowano mnie członkiem serwisu prasowego Episkopatu współdziałającego z Interpressem. W okresie 1983-1991 wraz z późniejszym biskupem Alojzym Orszulikiem współorganizowałem i towarzyszyłem Papieżowi w jego pielgrzymkach do Polski.

Tekst przygotowany przez Autora z okazji spotkania studentów filologii polskiej z lat 1953-1970, zorganizowanego w 100-lecie UAM (przyp. Redakcji). 1

74


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Kadencję prowincjała zakończyłem w 1991 roku i zgłosiłem generałowi zakonu, że mogę pojechać do pracy w prowincji bliskowschodniej obejmującej Syrię, Liban i Egipt. Nie powiedział nie, ale nie od razu zdecydował. Dał mi parę miesięcy odpoczynku przed następną pracą. Wyjechałem na Zachód, by nieco odświeżyć zainteresowanie filozofią, byłem wyjałowiony administracją. Już miałem wracać do Polski, gdy generał poprosił, bym przyjechał do Rzymu. Tam mi powiedział, że może moim Libanem (jezuicki uniwersytet) mogłaby być Rosja. Nigdy o tym nie myślałem, ale dość szybko się zgodziłem. Tym sposobem znalazłem się w styczniu 1992 roku w byłym Związku Radzieckim z zadaniem najpierw odnalezienia jezuitów w ukryciu i następnie cywilnego zarejestrowania jezuitów w Rosji. Zostałem znowu przełożonym, związany z nielubianą przeze mnie administracją. Jednocześnie wykładałem antropologię filozoficzną w istniejącym już Kolegium św. Tomasza z Akwinu i w seminarium diecezjalnym. Arcybiskup Tadeusz Kondrusiewicz prosił generała, by jezuici przejęli Kolegium. Generał się zgodził. Na obecność jezuitów w Rosji niechętnie zareagował Patriarchat, choć informowaliśmy z wyprzedzeniem, co robimy i co zamierzamy robić w najbliższej przyszłości. Wreszcie powstała Konferencja Biskupów Federacji Rosyjskiej, praktycznie całego byłego

Związku Radzieckiego bez krajów bałtyckich, która wybrała mnie na sekretarza generalnego. To chyba wyczerpało cierpliwość Patriarchatu, gdyż rosyjskie władze wizowe odmówiły mi trzykrotnie. Wówczas generał wysłał mnie do Strasburga do pracy w organizacji kościelnej zw. OCIPE (Katolickie Biuro Informacji i Inicjatyw Europejskich), współdziałającej z Przedstawicielstwem Stolicy Apostolskiej przy Radzie Europy, a wkrótce i przy urzędach Unii Europejskiej w Brukseli. Zacząłem więc krążyć, będąc znowu przełożonym wspólnoty międzynarodowej. Wielokrotnie reprezentowałem Watykan jako jego obserwator bez prawa głosu, gdyż Stolica Apostolska nie jest członkiem tych gremiów. Wiązało się to z pisaniem raportów do Sekretariatu Stanu w Watykanie. Wreszcie znudzony dyplomatami poprosiłem generała w 2004 roku o powrót do Polski. Najpierw pracowałem w Europejskim Centrum Komunikacji i Kultury, pomagałem w redakcji „Przeglądu Powszechnego”, ale zrezygnowałem z tego na rzecz kapelaństwa w Domu Lekarza Seniora oraz uczestnictwa w refleksjach społecznych i politycznych nieformalnych grup2. Tekst w publikacji pamiątkowej z okazji cyklu spotkań „Po pięćdziesięciu latach... Tacy byliśmy, tacy jesteśmy” – w stulecie Uniwersytetu Poznańskiego (UAM) i pięćdziesięciu lat od ukończenia studiów.

Stanisław Opiela zmarł 29 czerwca 2020 roku w Warszawie w wieku 83 lat (przyp. Redakcji).

2

75


Moje wspomnienia o Stanisławie Opieli

Kazimierz Swędrzyński

Moje wspomnienia o Stanisławie Opieli Poznaliśmy się 61 lat temu podczas egzaminów wstępnych na filologię polską. Wówczas zwracaliśmy się do siebie per pan. Po rozpoczęciu zajęć trafiliśmy do grupy C, gdzie większość z nas była starszym rocznikiem. W grupie tej mieliśmy niepełnosprawnego kolegę – niewidomego i bez rąk. Staszek podobnie jak inni koledzy pomagał Michałowi, który po latach już jako poeta został Człowiekiem Roku. Stachu uczestniczył w życiu towarzyskim grupy. Był pilnym studentem, zawsze przygotowanym do zajęć. Nikt z nas nie wiedział, że jest zakonnikiem. Jako pierwszy i jedyny z kolegów byłem zaproszony do jego mieszkania. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu na drzwiach lokalu zobaczyłem napis „oo. jezuici”, a gdy byłem już w pokoju – wyszedł z niego i po chwili wrócił w sutannie i koloratce. Przez 5 lat studiów większość studentów nie wiedziała, że jest zakonnikiem, gdyż na uczelnię, a później przez większość życia chodził w stroju cywilnym. Od niego dowiedziałem się, że już od bardzo wczesnej młodości chciał wstąpić do zakonu, w czym wspomagał go ojciec. Po szkole podstawowej wstąpił do szkoły prowadzonej przez jezuitów przy klasztorze w Kaliszu, gdzie zaliczył dwie klasy szkoły średniej. Panowała tam wysoka dyscyplina, duży rygor, do tego serwowano ubogie wyżywienie – co doprowadziło do tego, że z trzydziestu przyjętych uczniów tylko trzech wytrwało do końca. Maturę zrobił w wieczorowym liceum w Poznaniu i tu osiadł na wiele lat, studiując. U jezuitów panowała dobra atmosfera, miał

76

tam dużą swobodę, której nie nadużywał. Mógł palić papierosy, a i wracać późną porą, gdy brydż się przedłużał. W brydża lubił grać przez całe życie, gdy tylko miał ku temu okazję. W towarzystwie kolegów zawsze zachowywał się swobodnie, był przystojny, wesoły, dowcipny, lubił żartować i przekomarzać się. Robił dobre wrażenie. Ubierał się elegancko, zawsze modnie, podobał się dziewczynom. Po studiach zaprosił mnie wraz z żoną na swoją mszę prymicyjną w kościele jezuitów. Po mszy było przyjęcie, na którym wśród zaproszonych gości byli również niektórzy nasi wykładowcy z uczelni. Doktorat zrobił we Francji, gdzie studiował filozofię. Z Francji wrócił czerwonym samochodem, wówczas w Polsce nieosiągalnym marzeniem. Lubił samochody, lubił prędką jazdę i to doprowadziło go do poważnego wypadku, który zakończył się szpitalem i skasowaniem auta. Staszek uwielbiał i rozpieszczał wszystkie swoje i nasze psy. Dostał od nas owczarka niemieckiego, którego zabrał ze sobą do Falenicy, gdzie otworzył redakcję „Przeglądu Powszechnego”. Od innych przyjaciół dostał jamnika, którego zabrał ze sobą do Rosji, gdzie działał wiele lat. Gdziekolwiek był, zawsze utrzymywał z nami kontakty, pisząc długie listy. Wszędzie nawiązywał przyjaźnie, powiększając grono znajomych i przyjaciół. Był bardzo towarzyski i zawsze mile widziany. W tym roku miał z nami spędzić święta Bożego Narodzenia. Brakuje nam Go.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Z ŻAŁOBNEJ KARTY Zenon Laskowik

Aleksander Gołębiowski Dla przyjaciół Olek, Olo. Poznaliśmy się na studiach w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Poznaniu. Olek był optymistą. Cechował go wielki temperament, jako że miał w swej godności „gołębia” – był nastawiony do życia pokojowo, ale nie do panującej rzeczywistości, jaka nam towarzyszyła w latach 60. i 70. ze swoją ideologią. Świadomość, że na uczelni działały czynniki ideologiczne, spowodowała, że utworzyliśmy kabaret „Klops”, wieszcząc jak gdyby, że ten ustrój czeka naprawdę KLOPS. Olek podchwycił pomysł i zaczęły się nasze „wygłupy” ośmieszające ideologów polskiej zjednoczonej, którzy cały czas zachęcali nas do wstąpienia w ich szeregi. Zaczęły się występy po klubach studenckich, które w PRL-u tworzyły bastion rodzącej się opozycji. Olek z łatwością wcielał się w role charakterystyczne: a to raz był robolem, śpiewając piosenkę Jak my chatę budowali, a to był naczelnikiem urzędu celnego, który wykładał, czym jest kulologia, czy też dyrektorem w programie Przedszkole, gdzie po mistrzowsku wykonał przebój Dzieci muszą być grzeczne, który mimo upływu lat nic nie stracił na aktualności. Olek miał dobrą pamięć, łatwo uczył się roli, a i potrafił nagle zaskoczyć improwizacją, by nas na scenie „ugotować”. Scena kabareto-

wa całkiem go pochłonęła. Czuł się do końca artystą i chwała mu za to. Olek był lojalny i to była jego piękna cecha charakteru, której dziś jest tak mało1.

Aleksander Gołębiowski i Zenon Laskowik, obóz zimowy, Bierutowice 1967 r.

Aleksander Gołębiowski zmarł 11 marca 2020 roku. Był satyrykiem i członkiem poznańskiego kabaretu „Tey” (przyp. Redakcji). 1

77


Spotkanie na moście rozstań

Wacław Oszajca

Spotkanie na moście rozstań Poznań z mojej wschodniej perspektywy to był daleki Zachód, zaś o poznaniakach pierwszy raz pewnie usłyszałem jako dzieciak gdzieś w połowie lat pięćdziesiątych. W moim Źwiartowie w powiecie Tomaszów Lubelski, w grudniowe wieczory schodziły się baby, dzisiaj do tej chałupy, jutro do następnej chałupy, na darcie pierza i przędzenie lnu albo wełny. Przychodziły też chłopy, jako że po zakończeniu roboty był poczęstunek, najczęściej jajecznica i bimber, i jakieś ciasto, czyli piróg. Spotkania te miały w sobie coś z wypominkowego nabożeństwa, coś z mickiewiczowskich dziadów. Nasłuchałem się opowiadań o czarownicach, topielcach, owczarzach-szamanach i oczywiście o wojnach, o pierwszej, o bolszewickiej i o drugiej. W opowieściach o ostatniej wojnie wspominano o wygnańcach z Poznania, których Niemcy przywieźli do mojej wsi i dokwaterowali do i tak już przepełnionych chałup. Niektórych nasiedlili do paru chałup żydowskich, stojących pustką po rozstrzelanych właścicielach. Zapamiętałem, że o nasiedleńcach mówiono, iż byli innymi ludźmi, to znaczy miejskimi, ale dobrymi. Jedna pani np. uczyła dzieci, choć Niemcy tego zakazywali. Na własne oczy Poznań ujrzałem w 1981. Pojechałem wtedy z lubelską delegacją na odsłonięcie pomnika Poznańskiego Czerwca 1956. Wtedy nawet przez chwilę nie pomyślałem, że w roku 1987 zamieszkam w tym mieście na całe trzy lata, a odejście z Poznania, wymuszone przez biskupa, odbiorę jako krzywdę. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Do Poznania przysłał mnie o. Stanisław Opiela SJ. Byliśmy rodakami i parafianami dzierążeńskimi. Staszek pochodził z Majdanu Sielec, a ja ze Źwiartowa, ale swoją młodość i początki życia zakonnego spędził w Poznaniu, w naszym domu zakonnym przy ul. Szewskiej i na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Kiedy wstępowałem do jezuitów 78

Wacław Oszajca. Fot. M. Wróblewska

w roku 1987, Staszek, po studiach w Paryżu i w Rzymie, był prowincjałem wielkopolsko-mazowieckim Towarzystwa Jezusowego i on przyjmował mnie do zakonu. Po zakończeniu kadencji wyjechał do Rosji, a ja przez Toruń dotarłem do Warszawy, do jezuickiego kolegium. Trzy lata temu Staszek też przybył do tego kolegium i zamieszkał w pokoju na moim piętrze. Wieczorami spotykaliśmy się na szklaneczce whisky aż do 28 czerwca 2020. Staszek od miesiąca już wiedział, że jest nieuleczalnie chory, ale na wieczornych spotkaniach udawaliśmy, że jeśli coś musimy, to żyć, a śmierć nie stanowiła problemu, gdzieś przecież musi być takie miejsce, taka rzeczywistość, w której będzie można się zebrać do kupy, skoro wiara i nadzieja przeminą, a zostanie tylko miłość. 26 tego wspomnianego miesiąca wyjeżdżałem z Warszawy na Śląsk. Na odchodne powiedziałem Staszkowi, że wracam 28. Wróciłem wcześniej, nie dlatego, że coś tam przeczuwałem, ale że nadarzyła się ku temu okazja. Ponieważ przyjechałem do Warszawy późno, rano odsypiałem zarwaną noc i dopiero


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

koło dziesiątej dowiedziałem się, że Staszek w nocy stracił przytomność, upadając poranił głowę, dlatego został przeniesiony do infirmerii. Poszedłem do niego, poznał mnie, ale rozmawiać już nie mógł. Cierpiał bardzo; pielęgniarka, pani Zenobia Kruza robiła wszystko, żeby łagodzić ból. Kiedy się to udawało, Staszek przysypiał. Siedziałem przy nim ze trzy godziny, poprawiałem mu poduszkę i milczeliśmy. Przez ten czas wypowiedział dwa zdania: „Trzeba już wszystko zamknąć” i „To będzie dzisiaj”. Zmarł wczesnym popołudniem. W rozmowach Staszek do Poznania lubił wracać, jak wraca się do czasów wczesnej młodości. Na Poznaniu jako prowincjałowi bardzo mu zależało i to jemu Poznań zawdzięcza istnienie Galerii u Jezuitów i Ośrodka Kultury Chrześcijańskiej. Poza tym „na Szewskiej” albo „u jezuitów” działało również duszpasterstwo Akademii Sztuk Plastycznych, czyli „Prześlicznych” i Akademii Muzycznej i, co oczywiste, zespół instrumentalno-wokalny. Zorganizowanie tych instytucji zlecił Staszek o. Władysławowi Wołoszynowi i mnie. Nasz dom pod koniec lat osiemdziesiątych przygarniał ludzi najrozmaitszych. W trybie konspiracyjnym, poza Solidarnością, znaleźli tam schronienie również ówcześni pacyfiści zwani obdżektorami, i jeśli dobrze pamiętam, pod naszym dachem reaktywowała się PPS. Z pacyfistami miałem lekki kłopot, kiedy rozwiesili, nielegalnie oczywiście, plakaty namawiające do bojkotu obowiązkowej służby wojskowej. Już samo to było przestępstwem, a oni jeszcze ozdobili te plakaty rysunkiem dwu żółwi, z których jeden, powiedzmy, niósł drugiego na plecach i opatrzyli mocnym epitetem w języku angielskim, którego dzisiaj używa się na demonstracjach, tyle tylko, że w odniesieniu do rządzących w naszym kraju i do nas, rzymskokatolickich duchownych. Takie to były ciekawe, ale i na swój sposób piękne czasy. Na swój sposób, gdyż pod jednym, kościelnym dachem działali ludzie, jak wspomniałem, najrozmaitsi. Od róż kółka różańcowego po obdżektorów. Artyści, naukowcy, robotnicy, studenci, duchowni, ateiści, prawicowcy i le-

wicowcy, mieszkańcy Poznania, ale i Leszna, Wschowy i Gniezna i jakoś dawaliśmy radę ze sobą nie tylko wytrzymać, ale współdziałać. Co więc się stało, że teraz, mówiąc najdelikatniej, się omijamy. Mówię w pierwszej osobie liczby mnogiej nie bez powodu. W Internecie znalazłem taki oto tekst związany z poznańskimi jezuitami: Przytoczmy opowieść piętnującą hipokryzję. Kaznodzieja [jezuita] nauczał o młodym paniczu, wychowanku szkół jezuickich, który miał wpojoną wieczorną modlitwę do Ukrzyżowanego Pana. Życie pędził jednak grzeszne. „Nigdy na sen oka nie zmrużył, póki nie spojrzał na Ukrzyżowanego nad łóżkiem wiszącego, póki nóżek nie ucałował Jezusowych. Między kozłującą kompanią koźlał, znowu i znowu baranek. Późno raz wraca do domu, przecież nieżeli na łóżko wprzód idzie do nóżek Ukrzyżowanego. Umknie nóg Jezus. Odszedł od siebie młodzian. Przyjdzie do siebie, więc znowu niesie usta do pocałowania. Nóg umknie Jezus. Umknie i raz trzeci. Płochy zdesperował panic, porwie krucyfiks, pod łóżko chce wrzucić, powstrzyma głupie impety głos z krzyża: ‒ Noli me perdere! Ej, nie gub mię! Co wziąć miał za zbawienną refleksyją, wziął na większą desperacyją młodzian, w ogień na kominie rozpalony krzyż niesie, znowu płaczliwy głos z krzyża. ‒ Noli me perdere! To się opłakany spostrzegł panic, oślep do okna leci, kwaterę otwiera, krucyfiks wyrzuca. W tym zagrzmiał piorun, z otwartego Serca Jezusowego wypadnie, w młodziana uderzy, zabije. ‒ Perdis me, perdo te! Gubisz mię w świętych obyczajach niestatku, gubię cię1.

W tym krótkim Perdis me, perdo te, „Ty gubisz mnie, ja gubię ciebie”, odnajduję odpowiedź na pytanie o przyczynę potwornego poróżnienia, w jakie wpadliśmy. Nie z cudzej, ale naszej winy. W tym opowiadaniu mamy Boga, który złem za zło płaci. Co zatem zrobić ze słowami Chrystusa: Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego a nieprzyjaciela będziesz nienawidził. A Ja wam mówię: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za waszych prześladowców, abyście byli synami

1   https://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,54420,14445744,400_lat_kosciola_Jezuitow_na_ Starym_Miescie.html [dostęp: 22.12.2020].

79


waszego Ojca, który jest w niebie. On sprawia, że słońce wschodzi dla złych i dobrych i zsyła deszcz dla sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tylko tych, którzy was miłują, jakiej zapłaty możecie się spodziewać? Czy i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swoich bliskich, to cóż szczególnego czynicie? Czy i poganie tak nie postępują? Bądźcie więc tak doskonali, jak doskonały jest wasz Ojciec Niebieski.

Jak widać, bóg bogu nie równy, imię nie każdego boga można zapisać wielką literą i nie każdego chrześcijanina można nazwać uczniem Chrystusa. Gdzie zatem tkwi błąd? Końcówka lat osiemdziesiątych, jak wszystkie powojenne lata, nie były to czasy normalne, normalność powoli zaczęła wracać po 1989, kiedy wreszcie ci, którzy szukali schronienia w kościelnych murach, wrócili do siebie. Czy to jednak musiało oznaczać, że skoro każdy z nas jest u siebie, to zaraz musimy ze sobą walczyć na śmierć i życie? Jednak, szukając odpowiedzi na to pytanie, nie ma sensu cofać się czy odbudowywać przeszłości, nasz czas wymaga od nas czego innego – dialogu, bywa, że „wbrew nadziei”. A tego akurat od chrześcijan nie tylko można, ale należy się domagać. Od ludzi nauki i sztuki również. Gdy wyjeżdżałem z Poznania, na odchodne, na pożegnanie Jarek Maszewski z innymi przyjaciółmi zafundował mi benefis. Od tamtego wieczoru do dziś Hanka Banaszak śpiewa mi Sambę przed rozstaniem. Niestety, sprawdziły się słowa wyśpiewane wtedy w ogrodzie u Maszewskich: Nie, nie możesz teraz odejść Popatrz, listki takie młode Nim jesieni rdza i śmierć

80

Bądź, proszę Cię, na rozstań moście Nie zabijaj tej miłości Daj spokojnie umrzeć jej Bądź, proszę Cię, na rozstań moście Nie zabijaj tej miłości Daj spokojnie umrzeć jej. Taki jest żywot księdza, zwłaszcza jezuity, musi stać mocno tam, gdzie stoi, ale zawsze z, co najmniej lekko, uniesioną nogą. Po Poznaniu był Toruń i przez ćwierć wieku Warszawa. Przechodząc z miejsca na miejsce, chciałoby się zabrać ludzi, których się pokochało, ale zabiera się tylko wspomnienia. Wspomnienia, które niestety… W nowym miejscu zaczyna się więc od początku z poczuciem nieomal zdrady, ale z nadzieją, jak już wspomniałem, mówiąc o o. Stanisławie Opieli – gdzieś musimy się spotkać raz na zawsze. Na zakończenie chciałoby się wymienić po imieniu co najmniej kilkadziesiąt osób, którym winien jestem dozgonną wdzięczność. Myślę, że będzie jeszcze ku temu jakaś dogodna okazja. Nie sposób jednak nie wspomnieć tych, którzy przeżyli już swoją śmierć i jak wierzę, w sposób realny i symboliczny nadal żyją w nas i wśród nas. Niektórym z nich odprawiałem pogrzeb. I tak Jarek Maszewski, Wojtek Müller, Ewa Najwer, Andrzej Ogrodowczyk, Stanisław Barańczak, Julek Kowalski, Irena i Egon Naganowscy, Ryszard Ganowicz, Witek Różański, Jurek Szelmeczka, Milan Kwiatkowski, Krysia Feldman, Sława Kwaśniewska, Bożena Chrząstowska, Emilia Waśniowska, Lech Raczak, Janusz Szubert, Jerzy Piotrowicz, Robert Gamble, Andrzej M. Zeyland; pomijam tytuły, gdyż swoimi talentami i wiedzą, jednym słowem swoim człowieczeństwem nie sobie, ale nam służyli.


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Noty o autorach Filip Bajon, prof. dr hab., absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1970). Prozaik, scenarzysta oraz reżyser filmowy i teatralny, profesor sztuk filmowych, dyrektor Studia Filmowego „Kadr”, członek Gildii Reżyserów Polskich. Piotr Bojarski, mgr historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1994). Dziennikarz m.in. „Gazety Wyborczej”, pisarz, redaktor Poznańskiego Archiwum Historii Mówionej. Renata Borusińska, absolwentka poznańskiego Liceum Plastycznego, studentka Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu, w latach 2014-2020 koordynatorka Fundacji „Orbis Tertius” – Trzeci Teatr Lecha Raczaka. Plastyczka, dziennikarka, specjalistka w zakresie marketingu i PR, aktywnie zaangażowana w działania społeczne i obywatelskie. Alina Brzóstkowska, filolog klasyczny, absolwentka Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1969), adiunkt Instytutu Slawistyki PAN w Poznaniu. Zajmowała się między innymi opracowaniem, z historykiem doc. Wincentym Swobodą, źródeł greckich do dziejów Słowiańszczyzny. Justyna Budzińska, dr historii, działająca w obszarze wizualizacji przeszłości, zawodowo związana z Wydziałem Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Anna Budzyńska-Cicha, absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1969). „Książka od dzieciństwa, potem sztuka w najszerszym pojęciu. Obok fajni ludzie i rodzina. Po studiach praca – od szkoły średniej po AWF w Poznaniu i w Fundacji na rzecz AWF (pełnienie funkcji sekretarza). Od kilku lat składaczka słów – można to nazwać mianem poezji”. Marek Bykowski, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu w klasie dyrygentury chóralnej prof. Stefana Stuligrosza na Wydziale Wychowania Muzycznego (1972). Działacz i animator muzycznej kultury studenckiej w Poznaniu, Wrocławiu i Warszawie w ramach „Pro Musica” oraz Stowarzyszenia Polskiej Młodzieży Muzycznej „Jeunesses Musicales de Pologne”. Zawodowo związany z instytucjami kultury muzycznej, m.in. Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Małgorzata Disterheft, absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1969) i Studium Bibliotekoznawstwa i Informacji Naukowej na tej samej uczelni. Pracowała w Bibliotece Głównej i bibliotece Katedry Prawa Karnego UAM. Prowadziła własną działalność gospodarczą, m.in. księgarnię. Była dyrektorką sprzedaży w amerykańskiej korporacji regionu południowo-zachodniego w Polsce. Danuta Dolacka-Kledzik, absolwentka polonistyki (1969), nauczyciel języka polskiego, dyrektorka liceum, w latach 1989-1998 kurator oświaty w Gdańsku, wiceprzewodnicząca Sejmiku Województwa Pomorskiego. Jacek Głomb, absolwent historii na Uniwersytecie Jagiellońskim (1987) oraz reżyserii w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie (1994). Reżyser teatralny i filmowy, działacz społeczny. Od sierpnia 1994 roku dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy. Wielokrotnie nagradzany, m.in. najbardziej prestiżową w Polsce nagrodą reżyserską im. Konrada Swinarskiego (2002), nagrodą im. Kazimierza Dejmka (2014), nagrodą im. Zygmunta Hübnera „Człowiek Teatru” (2018). Jest członkiem Polskiego PEN Clubu. W Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy, kierowanym przez J. Głomba, Lech Raczak realizował swoje pasje artystyczne w ostatnich latach życia. 81


Noty o autorach

Krzysztof Jaślar, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Poznaniu (1970). Jeden z założycieli studenckiego kabaretu „Klops”, potem kabaretu „Tey”. Reżyser telewizyjnych programów rozrywkowych, autor tekstów kabaretowych, dziennikarz, reżyser teatralny. Jacek Juszczyk, prof. zw. med., absolwent Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Poznaniu (1959), specjalista chorób zakaźnych i hepatologii, autor przeszło 600 prac (w 4 językach), w tym 40 podręczników i monografii. Działacz klubu „Od nowa”, m.in. naczelny redaktor „Struktur”. Od 60 lat zajmuje się krytyką (sztuki plastyczne, poezja) i publicystyką kulturalną. Autor tomu wierszy, laureat nagród poetyckich; fotografik (wystawy indywidualne). Zenon Laskowik, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Poznaniu. Satyryk, aktor i artysta kabaretowy, dyplomowany aktor estradowy Państwowej Szkoły Aktorskiej. Współzałożyciel kabaretu „Klops”, przekształconego w kabaret „Tey” (1970), który w 1984 zmienił nazwę na „Teyatr”. Od 2005 dyrektor artystyczny Platformy Artystycznej O.B.O.R.A. Związany ze sceną Teatru Polskiego oraz Teatrem Muzycznym w Poznaniu. Ryszard Ławniczak, prof. dr hab., absolwent Wydziału Ekonomicznego Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Poznaniu (1963). Prezes Studenckiego Stowarzyszenia Przyjaciół ONZ. Wieloletni profesor poznańskiej AE, Wojskowej Akademii Technicznej, visiting professor California State University i University of Melbourne. Doradca ekonomiczny Prezydenta RP (1997-2005). Tomasz Mizerkiewicz, prof. dr hab., dziekan Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Prowadzi badania nad literaturą polską XX i XXI wieku, krytyk literacki komentujący współczesną polską literaturę, redaktor naczelny „Forum Poetyki – Forum of Poetics” polsko- i angielskojęzycznego czasopisma naukowego publikowanego online. Stefan Mroczkowski, w latach 1951-1955 studiował filologię polską na Uniwersytecie Poznańskim. W roku 1972 uzyskał uprawnienia reżysera telewizyjnego. Założyciel (1954), współautor i wykonawca studenckiego kabaretu Żółtodziób”; założyciel „Teatru Trójkątnej Sceny” i kabaretu „Modliszka” w klubie „Od nowa”. Od 1956 dziennikarz Rozgłośni Polskiego Radia w Poznaniu. W latach 1957-1995 scenarzysta i reżyser TV Poznań; zrealizował ponad 150 widowisk artystycznych dla ogólnopolskiego programu telewizyjnego. Stanisław Opiela (1938-2020), absolwent filologii polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1964); licencjat z filozofii i teologii we Francji, doktorat z filozofii na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Do zakonu wstąpił w 1954, święcenia kapłańskie przyjął 27 czerwca 1970, śluby wieczyste złożył 23 marca 1979. Jezuita, redaktor, wykładowca, przełożony, kapelan internowanych w Białołęce, kapelan lekarzy seniorów w Warszawie i pomocnik w kościele Świętego Andrzeja Boboli. Kierował biurem prasowym pielgrzymek papieskich do Polski. Wacław Oszajca, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, jezuita, emerytowany wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego i Collegium Bobolanum Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie. Poeta, publicysta, kaznodzieja. Autor wielu książek i publikacji, wierszy oraz tłumaczeń. Wielokrotny laureat nagród dziennikarskich i literackich. Sławomir Pietras, absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1969). Twórca studenckiego Towarzystwa Przyjaciół Opery, animator ruchu „Pro Musica”, wiceprzewodniczący Stowarzyszenia Polskiej Młodzieży Muzycznej „Jeunesses Musicales de Pologne”, dyrektor teatrów operowych w Bytomiu, Wrocławiu, Łodzi, Warszawie, Poznaniu. Publicysta i felietonista, twórca wielu festiwali muzycznych. Lech Raczak (1946-2020), reżyser teatralny, teatrolog, dramatopisarz i nauczyciel akademicki. Współzałożyciel Teatru Ósmego Dnia (1964) i jego kierownik artystyczny (1968-1994). Dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Poznaniu (1995-1998) oraz Malta Festival Poznań (1993-2012). 82


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

W latach 2003-2018 wykładowca Pracowni Zjawisk Teatralnych Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, działającej przy Katedrze Scenografii Wydziału Architektury Wnętrz i Scenografii. Łącznie wyreżyserował ponad pięćdziesiąt przedstawień. Był autorem scenariuszy większości z nich. Kilka z jego przedstawień zostało zarejestrowanych dla Teatru Telewizji. Teksty teatrologiczne Raczaka były publikowane w Polsce, USA, we Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii i we Włoszech. W 2018 uhonorowany Nagrodą Artystyczną Miasta Poznania. Izabela Skórzyńska, dr hab., prof. Wydziału Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, działająca m.in. w obszarze pamięci społecznej i historycznej. Wacław Strykowski, prof. dr hab., absolwent pedagogiki na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1966); praca naukowo-dydaktyczna na macierzystej uczelni w dziedzinach: dydaktyka ogólna, technologia kształcenia, pedagogika medialna, pedeutologia – profesor belwederski od 1987 roku. W latach 1963-1967 kierownik artystyczny Studenckiego Teatru „Nurt” w Poznaniu. Kazimierz Swędrzyński, absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1965). Początkowo nauczyciel języka polskiego w liceum, potem przez wiele lat – do 2001 roku – wychowawca w zakładach penitencjarnych. Leon Sylverberg (Zylberberg), absolwent Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Poznaniu (1976). Od roku 1981 mieszka i działa zawodowo (specjalista chorób wewnętrznych, specjalista medycyny ogólnej i środowiska pracy) w Sztokholmie. Ferdynand Szafrański, dr botanik, absolwent Wydziału Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1957), specjalizacja botanika, paleobotanika, palynologia; praca naukowo-dydaktyczna na UAM w Poznaniu oraz na Uniwersytecie w Kisangani (Demokratyczna Republika Konga). W latach 1992-2005 Wojewódzki Konserwator Przyrody w Poznaniu. Tomasz Szymański, studiował filologię polską na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Współzałożyciel i pierwszy szef Teatru Ósmego Dnia, reżyser, od 1990 roku przez 23 lata dyrektor naczelny i artystyczny Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie. Zbigniew Theus, absolwent polonistyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1969). Od studiów związany z kulturą studencką i działalnością w Zrzeszeniu Studentów Polskich. Pracował w różnych instytucjach kultury, kierował między innymi Okręgowym Przedsiębiorstwem Rozpowszechniania Filmów, Centrum Kultury Poznania Zamek, był zastępcą dyrektora Teatru Nowego im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu. Beata Użarowska, doktorantka na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, współpracuje z Poznańskim Archiwum Historii Mówionej. Ruta Zylberberg-Kraus, studiowała filologię polską na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1964-1967). Należała do grupy poetyckiej „Próby” razem m.in. ze Stanisławem Barańczakiem, Ryszardem Krynickim, Markiem Kośmidrem. Opublikowała tomik wierszy, pisała utwory do działającej przy klubie „Od nowa” gazety mówionej „Struktury.” Studia polonistyczne ukończyła w 1969 roku we Wrocławiu, dwa lata później wyjechała do Szwecji, gdzie pracuje jako nauczycielka języka polskiego i szwedzkiego.

83


Działacze Rady Okręgowej Zrzeszenia Studentów Polskich (kadencja 1965-1967) w Galerii odNOWA przy ul. Wielkiej. Od lewej: Konrad Klessa, Rudolf Tatarynowicz, Sławomira Wronkowska-Jaśkiewicz, Andrzej Jacek Kowalski, Tomasz Dzięgielewski, Zbigniew Jaśkiewicz, Jerzy Kaszkowiak, Bogumił Sobczak, Zdzisław Kędzia i Józef Focht

Ferdynand Szafrański, Pieniny 1966 r.

84

Działacze Rady Okręgowej Zrzeszenia Studentów Polskich kadencja 1967-1969 w Galerii odNOWA. Od lewej: Zbigniew Napierała, Andrzej Giec, Jacek Paliszewski, Zbigniew Kędzia, Ireneusz Gołębiowski, Bolesław Partyka, Andrzej Narożny i Eugeniusz Mielcarek

Redaktorzy „Struktur”: od prawej Jacek Juszczyk (naczelny), Jerzy Winkler (zastępca naczelnego). Fot. J. Nowakowski


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Bywalcy klubu „Od nowa”, stali uczestnicy wernisaży i autorzy wystaw w Galerii odNOWA. Od lewej prof. Stanisław Teisseyre – malarz, 1947-1950 i w 1965 rektor PWSSP, Andrzej Matuszewski – malarz, kierownik Galerii odNOWA, Antoni Zydroń – malarz, profesor i rektor PWSSP w latach 1978-1981

Sławomir Pietras (przy wiatrówce), po jego lewej stronie Zdzisław Dworzecki. Instalacja Jarosława Kozłowskiego Aranżacja w Galerii odNOWA

Eugeniusz Mielcarek, kierownik klubu, przemawia na uroczystości 10-lecia klubu „Od nowa”, 1968 r.

Ogólnopolska wyjazdowa sesja Galerii odNOWA „Spektrum Galerii i Salonów Debiutów”, zorganizowana przez Andrzeja Matuszewskiego, Rogalin 1967 r. Fot. J. Nowakowski

Władze klubu „Od nowa”: Stanisław Nowotny (wiceszef), Eugeniusz Mielcarek (najwyższy szef), Jacek Jaroszyk (wiceszef), Andrzej Matuszewski (kierownik Galerii odNOWA) i Krystyn Bernatowicz w siedzibie klubu

85


Galeria

Wielki testament François Villona, Teatr Ósmego Dnia. Na scenie od lewej: Janusz Grot, Lech Raczak, Janina Karasińska, Ewa Klockiewicz, Danuta Dolacka, Waldemar Leiser. U dołu zdjęcia drugi z lewej Tomasz Szymański – szef teatru i reżyser

Jan Sandorski i Krzysztof Skubiszewski (od lewej) podczas jednego ze spotkań Stowarzyszenia Przyjaciół ONZ

Studencki Teatr „Nurt”: Zdzisława Sośnicka, Janusz Nyczak, Karolina Szyman, Wacław Strykowski. Fot. A. Bernard

Zygfryd Klaus, Janusz Nyczak, Urszula Sipińska w „Nurcie”. Fot. A. Bernard

86


Przegląd Wielkopolski ● 2020 ● 4(130)

Bal Kostiumowy PWSSP. Na drabinie m.in. Jerzy Bąk, Janina Kotyś-Kublicka, Danuta Waberska, Ignacy Grzęda, Grzegorz Zbroszczyk „[...] jedyne zdjęcie, które mam z „Aspirynki”, siedzę przy pianinie i improwizuję jazz, a musiała to być jakaś impreza z przebierańcami, bo normalnie nie chodzi­ łem ze śliniakiem i w spodniach piżamowych [...]” (Leon Zylberberg (Sylverberg), lekarz, od lat mieszka w Szwecji)

„Baraczki” 1970 r. – akademiki i siedziba Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Poznaniu, ul. Grunwaldzka 55

Od prawej Lech Raczak i Marek Kirschke, jeden z założycieli Teatru Ósmego Dnia, pierwszy z lewej Andrzej Matuszewski, kierownik Galerii odNOWA

Wojciech Młynarski w klubie „Od nowa”, maj 1966 r. „Baraczki” 2018 r. – podzwonne dla Grunwaldzkiej 55

87


Prelekcja Tadeusza Kantora o sztuce najnowszej w Galerii odNOWA

Andrzej Matuszewski, szef Galerii odNOWA i Julian Boss-Gosławski (w środku), autor wystawy plenerowej rzeźb w metalu w baszcie narożnej przy ul. Masztalarskiej, marzec 1966 r.

Wieczorki taneczne w klubie „Od nowa”, na ścianach plakaty Rafała Jasionowicza

Halina Cwojdzińska, sekretarka Rady Okręgowej ZSP i Jerzy Nowakowski, historyk sztuki, nadworny fotograf i bywalec klubu, autor fotografii przekazanych do CYRYLA

Fotografie zamieszczone w publikacji pochodzą ze zbiorów prywatnych oraz zasobów wirtualnego muzeum historii Poznania CYRYL. Więcej obiektów można obejrzeć w kolekcjach tematycznych na stronie cyryl.poznan.pl

88




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook

Articles inside

Wacław Oszajca Spotkanie na moście rozstań

5min
pages 80-82

Zenon Laskowik Aleksander Gołębiowski

1min
page 79

Jacek Głomb O potrzebie „Raczakoteki

5min
pages 73-75

Kazimierz Swędrzyński Moje wspomnienia o Stanisławie Opieli

1min
page 78

Tomasz Mizerkiewicz Laudacja na uroczystości wręczenia Lechowi Raczakowi medalu UAMAlumno Bene Merenti

7min
pages 69-72

Lech Raczak Kilka słów o sobie, Mieliśmy wtedy po 22 lata... Transkrypcja, Podróże przez sny i powroty

7min
pages 65-68

Marek Bykowski Mój Poznań

11min
pages 60-64

Filip Bajon Bajka

1min
page 56

Alina Brzóstowska Nauka i relaks studentów filologii klasycznej

4min
pages 57-58

Leon Sylverberg „Aspirynka

1min
page 59

Krzysztof Jaślar Niewygłoszone wystąpienie

8min
pages 52-55

Anna Budzyńska-Cicha, Danuta Dolacka-Kledzik, Małgorzata Czerniak-Disterheft, Ruta Zylberberg-Kraus Ten nasz dobry rocznik 1964-1969

10min
pages 47-51

Ferdynand Szafrański …i tak to się zaczęło

23min
pages 22-32

Wacław Strykowski Wspaniałe lata sześćdziesiąte XX wieku: Klub i Studencki Teatr „Nurt

11min
pages 41-46

Ryszard Ławniczak Studenckie Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ

5min
pages 38-40

Tomasz Szymański Teatr Ósmego Dnia początki

4min
pages 36-37

transformacje, kontestacje (część I: do Marca 1968) „Chłopak z Zaniemyśla” wywiad Piotra Bojarskiego ze Stefanem Mroczkowskim

18min
pages 14-21

Sławomir Pietras Długa droga w służbie muzyce

5min
pages 33-35

Izabela Skórzyńska, Justyna Budzińska Życie studenckie 1945-1989.Adaptacje

14min
pages 7-13

Zbigniew Theus Mosty wspomnień, mosty rozstań

3min
pages 5-6
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.