REDAGUJE ZESPÓŁ: Anna Weronika Brzezińska Danuta Konieczka-Śliwińska (zastępca redaktora naczelnego) Elżbieta Lesiewicz Iwona Miedzińska (sekretarz redakcji) Błażej Osowski Stanisław Słopień (redaktor naczelny) Wioletta Sytek (korekta) Współpraca: Zbigniew Theus (autor projektu „Studencki Poznań 1945-1989”) ADRES: ul. Święty Marcin 80/82 61-809 Poznań tel.: 512 354 740 (red. naczelny) e-mail: redakcja@wtk.poznan.pl http://www.e-pw.pl Facebook: PrzegladWielkopolskiWTK SPRZEDAŻ I PRENUMERATA: Wielkopolskie Towarzystwo Kulturalne w Poznaniu adres jak wyżej konto bankowe: 83 2490 0005 0000 4530 5828 1135 tel.: 514 012 395 e-mail: biuro@wtk.poznan.pl Cena pren. rocznej: 40,00 zł Cena egz. 10,00 zł (w tym 5% VAT) ISSN 0860-7540 Indeks 371 335 LAYOUT I SKŁAD: JASART STUDIO tel.: 61 86 85 172; 695 531 791 www.jasartstudio.pl
SPIS TREŚCI Zbigniew Theus 3 Wstęp STUDENCKI POZNAŃ 1968-1989
Izabela Skórzyńska, Justyna Budzińska 4 Życie studenckie 1945-1989. Adaptacje, transformacje, kontestacje (część II: od Marca 1968 do roku 1989) Stanisław Jankowiak 8 Studencki Marzec 1968 w Poznaniu Paweł Panas 14 Ważny epizod z biografii mojego Ojca Andrzej Byrt 15 Once upon a time in Poland… Pewnego razu w Polsce... Zdarzyło się w marcu 1968 roku w Poznaniu Aleksandra Mielcarz Wieruszewska 21 Wspomnienie Marca 1968 roku Jerzy Stefański 22 Rok 1968 Maria Zmierczak-Nowak 24 Marzec 1968 w ZSP Lech Dymarski 26 Marzec 1968 Elżbieta Różańska-Polak 29 Katolicki Uniwersytet Lubelski Jan Szambelańczyk 30 Subiektywna retrospekcja ruchu studenckiego w Poznaniu w latach 1971-1978 Piotr Nowaczyk 38 Ta nasza młodość Mirosław Słowiński 43 Notatki ze wspomnień
Dofinansowano ze środków: Samorządu Województwa Wielkopolskiego i Miasta Poznania RADA PROGRAMOWA: Jerzy Babiak (Poznań, przewodniczący) Dzierżymir Jankowski (Poznań) Zbigniew Jaśkiewicz (Poznań) Bartosz Kiełbasa (Konin) Marceli Kosman (Poznań) Ryszard Kowalczyk (Poznań) Magdalena Mrugalska-Banaszak (Poznań) Witold Omieczyński (Leszno) Henryk Szopiński (Zakrzewo) Bogdan Walczak (Poznań) Iwona Wysocka (Poznań)
Janusz Zemer 51 Drugie oblicze poznańskiego życia studenckiego w latach 70. Marcin Kęszycki 53 Inny świat Jacek Kubiak 56 Nauczyciele „nieufności”. Powstanie Studenckiego Komitetu Solidarności w Poznaniu Marek Adamiec 58 Moje studia Stanisław i Jan Harajda 65 Turystyczna szkoła Jarek Banaszak 69 Spotkaliśmy się w 116 Tomasz Talarczyk 70 Krótka historia Studenckiej Agencji Fotograficznej (SAF) Renata Mogilnicka 73 Lata 1968-1973 Olgierd Ignatowicz 74 Pałacowe zmagania Krzysztof Gajda 76 Andrzej Sobczak autor hymnów Z ŻAŁOBNEJ KARTY
Andrzej Wituski 78 Kazimierz Wolnikowski Jacek Juszczyk 79 Jerzy Winkler (1938-2021) Jan Harajda 79 Stanisław Maria Harajda Jan Szambelańczyk 80 Andrzej Kokotek – pozytywistyczny poznańczyk Tomasz Talarczyk 81 Marian Marek Przybylski Wacław Strykowski 82 Wspomnienia o Zygfrydzie Klausie Okładka I i IV Studencka Wiosna Kulturalna w 1971 roku. Trzy studenckie małżeństwa. Goście weselni wiwatują na Starym Rynku w Poznaniu. Fot. R. Mogilnicka. Do tekstu s. 73 II-III „Tacy byliśmy…”. Fot. prywatne
Zbigniew Jaśkiewicz 83 Dr Tomasz Dzięgielewski 84 Noty o autorach
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Zbigniew Theus
Wstęp Akademicki, studencki Poznań z czasów Polski Ludowej pojawia się w „Przeglądzie Wielkopolskim” w dwóch odsłonach. Numer poprzedni (2020-4) dotyczy okresu od zakończenia wojny w 1945 do Marca ’68, obecny (2021-1) zawiera refleksje i wspomnienia obejmujące lata 1968-1989. Oba numery są dostępne również w wersji elektronicznej, on-line; wystarczy wpisać do przeglądarki „Przegląd Wielkopolski”. Życie studenckie toczyło się nie tylko w tle, ale i często w samym centrum ważnych wydarzeń społecznych i politycznych. Zdawać by się mogło z pozoru łatwe, a nawet beztroskie. Kluby studenckie, teatry, kabarety, grupy twórcze, rajdy, koła naukowe to zaledwie kilka najważniejszych wyznaczników życia kilku pokoleń studentów, którzy pojawiali się w stolicy Wielkopolski, by tutaj realizować marzenia, aspiracje, nadzieje i plany… Dzisiaj to ludzie w wieku 60-90 lat, wspominają ten swój szczęsny czas, tę młodość chmurną i durną, okres beztroskiej zabawy, ale i często traumy dojrzewania do trudnych decyzji, do odpowiedzialności nie tylko za swój los, ale i za tę studencką wspólnotę. W całej swojej skomplikowanej różnorodności postaw byli nie tylko biernymi świadkami, ale uczestnikami i współtwórcami własnej, małej historii. Jak na nią spoglądają dzisiaj, czego się nauczyli, czy udało się urzeczywistnić plany i marzenia? Te bardzo osobiste relacje, pełne niekiedy wielkich emocji z życia pokoleń zbliżających się nieubłaganie do kresu swojej drogi zawarte są w dwóch kolejnych numerach kwartalnika Wielkopolskiego Towarzystwa Kulturalnego. Uzupełniają je analizy naukowców z Wydziału Historii UAM, opracowane w oparciu o źródła i dokumenty, z wykorzystaniem aparatu badawczego przynależnego historykom dziejów najnowszych. Wydaje się, że warto było spisać i zebrać te nasze refleksje i zamyślenia. Pytanie tylko:
po co? Czy tylko dla sentymentalnych wspominek, czy może po to, by poznać, jak sami – po latach, bogatsi o życiowe doświadczenia i obecny stan wiedzy – postrzegamy siebie, nasze postawy z młodości, a może, by jak pisał K. I. Gałczyński, każdego z nas „ślad na drogach ocalić od zapomnienia”? Co po nas przetrwa? Z pewnością to, co pozostaje zawsze, czyli KULTURA. Aktywność ludzi młodych z drugiej połowy XX wieku zwykło się łączyć w Polsce z kulturą studencką. Zjawisko to, o takiej skali i znaczeniu nie zostało odnotowane (podobno) nigdzie na świecie. Ileż nazwisk znamienitych artystów i twórców można by tu wymieniać… Za skromne są na to nawet tak życzliwe historii kultury łamy kwartalnika „Przegląd Wielkopolski”. Niechaj też pozostanie w naszej pamięci chociaż ten jeden poznański promyk studenckiej kultury – fragmenty z dwóch pieśni zmarłego przed 10 laty naszego przyjaciela, poety z pokolenia Marca ’68 Andrzeja Sobczaka: Dorosłe dzieci mają żal, Za kiepski przepis na ten świat. Dorosłe dzieci mają żal, Że ktoś im tyle z życia skradł. *** Przeżyj to sam, przeżyj to sam Nie zamieniaj serca w twardy głaz Póki jeszcze serce masz P.S. Więcej w tekście Krzysztofa Gajdy Andrzej Sobczak autor hymnów w tym numerze „Przeglądu” na s. 76. Warto zaznaczyć, że tekst piosenki Dorosłe dzieci zamieszczony został w podręczniku do nauki języka polskiego dla liceów i techników w 2020 roku.
3
STUDENCKI POZNAŃ 1968-1989 Izabela Skórzyńska, Justyna Budzińska
Życie studenckie 1945-1989. Adaptacje, transformacje, kontestacje (część II: od Marca 1968 do roku 1989)
W drugiej połowie lat 60. sytuacja w kraju pogarszała się i dotyczyło to zarówno sfery ekonomicznej, jak i społeczno-politycznej. Konflikt międzynarodowy przełożył się na walki frakcyjne wewnątrz partii, te zaś wpływały na stosunek władz do środowisk artystycznych, intelektualnych i studenckich, sięgając po antysemityzm i organizując nagonkę na obywateli polskich pochodzenia żydowskiego kojarzonych z przedstawicielami popaździernikowego rewizjonizmu. Kulminacja konfliktu społecznego sprowokowanego przez władzę przypadła na marzec 1968 roku i przybrała postać studenckich protestów. W Poznaniu również doszło do manifestacji, a w konsekwencji do represji wobec zbuntowanych studentów i wykładowców (zob. tekst Stanisława Jankowiaka w tym numerze pisma). Na odsiecz ruszyły im, z różnym powodzeniem, władze uczelniane oraz lokalni działacze studenccy. Niestety Komitet Wykonawczy Rady Naczelnej Zrzeszenia Studentów Polskich (ZSP) wystosował stanowisko, które przeczyło interesom studentów, choć nie potępiało i nie odżegnywało się od protestujących. Nie uchroniło to organizacji przed oskarżeniami władz partyjnych o niezdolność uśmierzenia studenckich wystąpień. Kiedy w 1968 roku weszła w życie kolejna ustawa o szkolnictwie wyższym, było wiadomo, że ZSP w dotychczasowym kształcie długo się nie ostanie. Na początek nałożono na nie obowiązek tworzenia plutonów 4
Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej. Ponadto przeformułowano hasło programowe organizacji, które teraz brzmiało „Uczymy się służyć socjalistycznej Ojczyźnie”. W 1973 roku ZSP zostało ponownie propagandowo socjalistyczne, a w 1976 roku powstała nowa, scentralizowana organizacja studencka – Zrzeszenie Socjalistycznej Młodzieży Polskiej (ZSMP), przejmując wszystkie dotychczasowe zadania ZSP. We wrześniu 1976 roku wykładowca poznańskiej polonistyki Stanisław Barańczak został członkiem Komitetu Obrony Robotników (KOR). Już wkrótce dołączyli do niego nieliczni, ale mocno zaangażowani w prace KOR studenci. To oni w 1977 roku stanęli w obronie wykładowcy, którego na skutek prowokacji usunięto z pracy. Sprawa Barańczaka, podobnie jak protesty w związku z tragiczną śmiercią Stanisława Pyjasa skonsolidowały środowisko opozycyjne w Poznaniu, gdzie po wizycie Adama Michnika, 15 listopada 1977 roku, powołano Studencki Komitet Solidarności. W 1979 roku powołano w Poznaniu Klub Samoobrony Społecznej Regionu Wielkopolsko-Kujawskiego. W tym samym roku zawiązał się Ruch Młodej Polski. Rok 1980 był na uczelniach wyższych okresem tworzenia się struktur „Solidarności” i ożywionych dyskusji studentów na temat ich własnej samorządności. Ministerstwo Nauki przygotowywało się do kolejnej nowe-
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
lizacji ustawy. Wobec narastającej fali strajków działacze związani z poznańskim SKS, podobnie jak współpracownicy i członkowie KOR, poparli specjalnym apelem robotników Wybrzeża. Niezależny ruch studencki zmierzał tymczasem do wypracowania statutu nowej organizacji, której ostatecznie nadano nazwę Niezależne Zrzeszenie Studentów (NZS). Formujące się NZS podjęło inicjatywę współpracy międzyuczelnianej w ramach zespołu konsultacyjnego. Jesienią 1980 zespół spotkał się z przedstawicielami Ministerstwa Nauki w sprawie nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym. Poznańskie środowisko odegrało istotną rolę „w formułowaniu postulatów akademickich dotyczących kształtu uczelni wyższych”. Jesienią 1981 roku studenci historii sztuki UAM podjęli inicjatywę zarejestrowania NZS. Rejestrację poprzedziły potężne strajki studenckie, które na UAM miały miejsce w lutym 1981 i były wyrazem solidarności ze strajkującymi studentami Łodzi. 18 lutego Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki wyraziło zgodę na rejestrację ogólnopolskiego Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Tymczasem przy Ministerstwie Nauki powstała Komisja Kodyfikacyjna. Udział w jej pracach wzięli także studenci z Poznania. Prace nad nowelizacją zakończyły się w czerwcu 1981 roku. W sierpniu Ministerstwo Nauki odesłało do rektorów szkół wyższych znacząco zmieniony, nieodpowiadający postulatom studentów projekt noweli i dało im na konsultację 7 dni. W październiku 1981 roku na UAM wybuchł ponownie strajk studencki, który tym razem się przedłużał. 20 listopada NZS otrzymało potwierdzenie z ministerstwa, że czerwcowy projekt zmian do ustawy o szkolnictwie wyższym został skierowany pod obrady Sejmu, jednocześnie wiadomo było, że procedowany jest projekt rządowy z licznymi i niekorzystnymi dla studenckiej samorządności poprawkami. Na UAM rozpoczął się strajk okupacyjny. W pierwszych dniach grudnia 1981 roku gremium Konferencji Rektorów Polskich Szkół Wyższych zaapelowało do studentów w całej Polsce o zaprzestanie strajków. W Sejmie nadal toczyła się debata na temat kształtu nowelizacji ustawy o szkol-
nictwie wyższym. Dnia 9 grudnia w Collegium Novum UAM doszło do spotkania przedstawicieli 63 polskich uczelni. Obok dyskusji o kształcie przyszłego uniwersytetu palącą kwestią pozostawało trwanie przy strajku lub jego zakończenie. Ksiądz prymas Józef Glemp oraz rektor UAM profesor Janusz Ziółkowski zwrócili się do strajkujących o zawieszenie protestu. Trwający od października 1981 roku strajk zakończył się 12 grudnia. 13 grudnia 1981 roku ogłoszono w Polsce stan wojenny. Nastroje wśród poznańskich studentów były ponure, ale reakcje na wprowadzenie stanu wojennego zróżnicowane. Po szoku wywołanym jego ogłoszeniem uczelnie powróciły do codziennych obowiązków, stając ponownie wobec pytania o własną autonomię, autonomię kadry i studentów, która – jak pisał profesor Kwilecki z UAM – leżała u źródeł powodzenia tej szacownej instytucji od początku jej istnienia jako wyzwanie polityczne, społeczne, światopoglądowe, etyczne i organizacyjne. W drugiej połowie lat 80., jak nigdy dotąd, żywe okazały się pytania o społeczne strategie działania wobec kryzysu państwa i jego instytucji: (1) przystosowanie się do sytuacji panującej w kraju, (2) dążenie do transformacji systemu, (3) a może jego obalenie? Upór, konsekwencja i masowość poparcia studentów dla idei niezależnego zrzeszenia doprowadziła jesienią 1989 roku do legalizacji NZS. Lata 70. w Poznaniu były nie tylko kontynuacją licznych inicjatyw kulturalnych i artystycznych studentów, ale także czasem, gdy ich kultura nabrała charakteru odrębnej, kontrkulturowej, wartościowej formy działania o znamionach ruchu. Na początku epoki gierkowskiej wydawało się, że wzmożenie ideowo-wychowawcze na uczelniach nie musi iść w parze z ograniczaniem wolności ekspresji twórczej młodych. A ponieważ Marzec ’68, a potem Grudzień ’70 odcisnęły na wielu z nich swoje piętno, właśnie w tej sferze poszukiwali oni języka i formy, zdolnych najlepiej wyrazić to doświadczenie. Dla wielu z nich taką formą był teatr. „Myśmy dość wcześnie zdali sobie sprawę z tego, wspominał Lech Raczak, że nie należy się kon5
Życie studenckie 1945-1989. Adaptacje, transformacje, kontestacje…
centrować wewnątrz problematyki teatralnej czy kulturalnej rozumianej bardziej uniwersalnie. Wiedzieliśmy, że należy znaleźć siebie. W pewnym momencie weszliśmy w tłum pod pomnikiem Mickiewicza i mimo że rozgonieni pałkami, zostaliśmy w tym tłumie z niezwykle istotnym doświadczeniem”1. Raczak bardzo mocno podkreślał związki przyjacielskie, które kształtowały jego i zespołu Teatru Ósmego Dnia (TÓD) świadomość teatralną i społeczną. A Ewa Wójciak, także z TÓD, wskazywała na teatr jako przestrzeń niezbędną dla twórczego, aktywnego życia w osobistej wolności. Podobnie o studenckim ruchu teatralnym lat 70. mówili Jerzy Moszkowicz i Juliusz Tyszka, studenci poznańskiej polonistyki; pierwszy z nich jako założyciel Studenckiego Teatru „Jan” (1976), drugi – „ICD” (1978). „»Jan« powstał w 1976 roku – mówił Moszkowicz – w czasie kiedy możliwość wypowiedzi, społecznego działania była prawie żadna. A my byliśmy studentami uniwersytetu, byliśmy naładowani naszą studenckością, chcieliśmy być aktywni”2. „Teatr był polem do realizacji własnej młodzieńczej inności – wspominał z kolei Tyszka – właśnie teatr zachowanie tej inności gwarantował, pozwalał przeciwstawić się czemuś paranoicznemu, co bardziej czuliśmy, niż rozumieliśmy. Ten teatr był dla nas enklawą”3. Lech Raczak stanął na czele TÓD w 1968 roku. W tym czasie i do roku 1970 zespół w składzie: Elżbieta Kalemba, Ryszard Kacperski, Marek Kirschke i Waldemar Leiser przygotował 4 premiery. Dwie wersje Dumy o hetmanie według Żeromskiego (1968, 1969), Wprowadzenie do… (1969), a w 1971 roku Jednym tchem. Wszystkie przedstawienia łączył ten sam duch poszukiwania nowej formy, nowych treści, nowej metody pracy teatralnej. W 1970 i 1971 roku do zespołu dołączali nowi aktorzy, uczestnicy organizowanej przez ZSP Studenckiej Akademii Teatralnej. Z pierwszego naboru dołączył Tadeusz Janiszewski,
z drugiego Marek Raczak. Premiera spektaklu pt. Jednym tchem odbyła się wczesną jesienią 1971 roku. Praca nad przedstawieniem, dla którego kanwą była poezja „Nowej Fali”, przede wszystkim twórczość Stanisława Barańczaka, wyrastała z doświadczenia Marca ’68, ale zawierała także odniesienia do Grudnia ’70, choć jak wyjaśniał Lech Raczak, nie było ich wiele, były natomiast znaczące w kontekście bliskości robotniczych protestów na Wybrzeżu i skojarzeń, jakimi operowali zarówno widzowie Jednym tchem, jak i krytycy teatralni, w tym Konstanty Puzyna, który spektakl skrytykował, wreszcie cenzura. Podobnie jak Wprowadzenie do… także Jednym tchem doczekało się nagród i wyróżnień, było też pokazywane podczas podróży Teatru po Wielkiej Brytanii i Holandii. Wzbudziło też jednak czujność władzy, która unikała jak ognia, obficie korzystając z usług cenzury, jakichkolwiek odniesień do kryzysów politycznych, jakimi niewątpliwie były i Marzec ’68, i Grudzień ’70, w przestrzeni publicznej. Do kolejnej premiery – Wizji lokalnej (1973) – przyczynili się młodzi aktorzy pozyskani przez TÓD w latach 1971-1973 – uczestnicy organizowanych przez Lecha Raczaka warsztatów. W nowym składzie TÓD w 1975 roku zrealizował przedstawienie Musimy poprzestać na tym, co tu nazwano rajem na ziemi…?, a w 1977 przełomowy w historii poznańskiego i polskiego teatru studenckiego spektakl pt. Przecena dla wszystkich. Przecena… była manifestem pokolenia i w sensie estetycznym, i społecznym. Lech Raczak wskazywał na trzy kluczowe dla jej powstania doświadczenia. Pierwsze było związane z coraz bardziej krytyczną postawą wobec mistrza, jakim dla TÓD był Grotowski. Poszukiwania Laboratorium zmierzały bowiem do odkrywania w aktorze tego, co pierwotne – pozbawionej maski, żywej twarzy człowieka. Jak jednak dowodził Raczak, i w życiu, i w teatrze „nie ma tej żywej twarzy. Ludz-
1 L. Raczak, Wprowadzenie do…, cz. I wywiadu z L. Raczakiem przeprowadzonego przez E. Obrębowską-Piasecką, P. Piaseckiego i I. Skórzyńską, „Poznański Przegląd Teatralny” 1992, nr 4, s. 137. 2 Wywiad z J. Moszkowiczem [w:] I. Skórzyńska, Teatry poznańskich studentów (1953-1989), Poznań 2002, s. 190. 3 Wywiad z J. Tyszką [w:] I. Skórzyńska, op. cit., s. 190.
6
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
ka jest maska. Każdy z nas jest prawdziwy w wielu rolach i tu tkwi istota teatru”. I przytaczał historię z czasów przygotowań do Przeceny…, gdy przepisując komunikat Komitetu Obrony Robotników, aktorzy natrafili „[…] na taką postać – bardzo tragiczną. Człowieka, który przyznał się do czegoś tam bity w śledztwie po wydarzeniach radomskich. Wyszedł na wolność – odwołał. Wzięli go na policję – odwołał odwołanie. Wyszedł na wolność – odwołał odwołanie odwołania. I to tak trwało…”4. Drugie doświadczenie korespondowało z pierwszym i wzięło się z faktu, iż praca nad Przeceną… toczyła się między innymi w Chojnie, gdzie aktorzy pracowali i mieszkali w tej samej sali, i gdzie – jak mówił Raczak – to, co było przedmiotami codziennego użytku, nagle wchodziło w próby, by ponownie służyć jako na przykład koc do ogrzania się w nocy. Okazało się wtedy, że w sposób bardzo naturalny teatr i życie codzienne przeplatają się ze sobą, dostarczając nowych inspiracji i nowych znaczeń temu, jak, kto, z kim i z czym pracuje, co z tym robi, jak wchodzi to niepostrzeżenie, a potem całkiem świadomie do spektaklu. Trzecie doświadczenie wyniósł Raczak z pracy warsztatowej, gdy odkrył, jak łatwo było mu, wykorzystując elementy treningu aktorskiego, manipulować uczestnikami warsztatów. To pokazywało, co dzieje się z ludźmi w przestrzeni publicznej, gdy władza używa politycznego spektaklu jako narzędzia propagandy, ale też jacy jesteśmy podatni na indoktrynację jako odbiorcy tej formy przekazu. Trzy powyższe doświadczenia przepracowane w ramach oryginalnego warsztatu, w pracy metodą kreacji zbiorowej, przyniosły TÓD spektakl wyjątkowy. Z jednej strony ironiczny, a z drugiej bardzo poruszający, bliski życiu, a przecież odniesiony do doświadczeń szerszych i bardziej uniwersalnych. Przecena… spotkała się z niezwykłym przyjęciem publiczności w Poznaniu, w Pol-
sce i w Europie, a dla wielu była przeżyciem pokoleniowym. „Pokazywali, gdzie jest czarne, gdzie białe, sytuując siebie i nas gdzieś po środku tych dwóch światów. W przecenionym świecie, na drodze do przecenionego nieba […]”, mówił Juliusz Tyszka5. „Moc przedstawienia tkwiła przede wszystkim w aktorze, ale także w pewnej wieloznaczności, w tym wreszcie, że oglądany wielokrotnie zawsze ujawniał coś nowego, emocjonował. Oddziaływał zresztą głównie właśnie na emocje i tutaj jego siła była wprost porażająca. To był żywioł”, wspominał swoje spotkania z Przeceną… Jerzy Moszkowicz6. W czasie gdy powstawała Przecena…, TÓD miał już bardzo poważne problemy z cenzurą, Urzędem Bezpieczeństwa, MO, a w konsekwencji z mecenasem, jakim było SZSP. Ten ostatni dążył do profesjonalizacji zespołu, co wynikało z faktu, że większość jego członków albo już skończyła, albo właśnie kończyła studia. Historia tych niełatwych doświadczeń, ważących na życiu osobistym aktorów i sytuacji Teatru, jest z jednej strony historią erozji systemu, jakim było socjalistyczne państwo, a z drugiej historią wewnątrzgrupowego zaufania, wsparcia i lojalności w obliczu narastania konfliktu państwo – obywatele/studenci, jakiego udzielali sobie nawzajem ci ostatni, twórcy. Kłopoty ze względu na twórczość teatralną, w tym satyryczną i kabaretową, miały w latach 70. także inne poznańskie teatry studenckie, wśród których Przemysław Zwiernik wymienia „Na skraju”, „Świadkowie”, „Przyjaciele”, „Dziadki”, „Deska” czy „Dynia”, „które często nie podporządkowywały się decyzjom cenzury i prezentowały treści o »wyraźnie wrogich tendencjach«. Niektóre z nich zostały rozwiązane w 1975 r. po występach w ramach Tygodnia Kultury Studenckiej UAM”7. W latach 80. studenccy twórcy teatralni zmagali się z podobnymi problemami jak
4 L. Raczak, „Przecena dla wszystkich” i…, cz. III wywiadu przeprowadzonego przez E. Obrębowską-Piasecką, P. Piaseckiego i I. Skórzyńską, „Poznański Przegląd Teatralny” 1992, nr 9-11, s. 120. 5 Wywiad z J. Tyszką, op. cit., s. 192. 6 Wywiad z J. Moszkowiczem, op. cit., s. 192. 7 P. Zwiernik, Opór społeczny i opozycja w epoce Gierka, „Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej” 2011, nr 5-6, s. 123.
7
Życie studenckie 1945-1989. Adaptacje, transformacje, kontestacje…
ich mecenasi, organizacje i kluby studenckie. Brak dostatecznego finansowania działalności kulturalnej i artystycznej studentów, szykany stosowane wobec wielu z nich, protesty, które pochłaniały czas i energię, zaważyły też na teatrze studenckim. Mimo to pod koniec de-
kady powstał w Poznaniu Teatr Biuro Podróży, kierowany przez Pawła Szkotaka i Martę Strzałko, a do „Masek”, którymi w latach 80. kierował Kazimierz Grochmalski ze Studenckiego Teatru Maja, zapukał Adam Ziajski, już wkrótce lider Teatru „Strefa Ciszy”.
Stanisław Jankowiak
Studencki Marzec 1968 w Poznaniu Przemiany, jakie dokonały się w Polsce w wyniku Października ’56, mogły dawać nadzieję na ewolucję systemu. Poznańscy studenci potraktowali te zapowiedzi poważnie i zademonstrowali swoje poglądy podczas wiecu w dniu 23 października 1956 roku. Domagali się wówczas dalszych reform w kierunku demokratyzacji. Odważnie skomentowali wady systemu podczas juwenaliów w maju 1957 roku, kiedy to w ciekawym happeningu ośmieszali władze. Jednak pod koniec lat pięćdziesiątych ich aktywność polityczna znacząco zmalała. „Mała stabilizacja” gomułkowska znalazła swe odbicie także w tej grupie. Stopniowe wyhamowanie zmian, a następnie powrót do niektórych metod z okresu stalinowskiego spowodowały jednak ożywienie środowiska inteligenckiego, które najwcześniej dostrzegło nadchodzące niebezpieczeństwo. Jego protesty nie znajdowały jednak wsparcia ze strony reszty społeczeństwa. Mimo tego w środowisku studentów warszawskich wrzało już pod koniec 1967 roku, a na początku marca 1968 doszło do wybuchu niezadowolenia1. Wiec na Uniwersytecie Warszawskim przerodził się w masowe protesty, do których przyłączyli się studenci z innych uczelni. Bru-
talna pacyfikacja połączona z represjami wobec najaktywniejszych jej uczestników spowodowała, że niepokoje przeniosły się na inne ośrodki akademickie w Polsce. Do Poznania pierwsze informacje o wydarzeniach w Warszawie dotarły już 9 marca, wywołując oburzenie studentów2. Pierwszym tego objawem były „wrogie” napisy na budynkach poznańskich uczelni. Wyrażano w nich solidarność ze studentami Warszawy3. O panujących w tej grupie nastrojach świadczył list przesłany do Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Pisano w nim: „My studenci uczelni poznańskich solidaryzujemy się ze studentami warszawskimi. Prasa poznańska również kłamie, milcząc o przyczynach wydarzeń w Warszawie. Takie stanowisko Partii i prasy prędzej czy później doprowadzi i u nas do podobnego wystąpienia. Ostrzegamy, że jeśli do tego dojdzie, to podobnie jak w roku 1956 cała tzw. władza ludowa zniknie w ciągu jednego dnia w mieście”4. Władze nie potraktowały tej groźby poważnie. Ulotki nawołujące do solidarności ze studentami Warszawy żądające przywrócenia przedstawień Dziadów i zwolnienia aresztowanych studentów pojawiły się na wszystkich uczelniach miasta. Za-
Szerzej na ten temat zob. J. Eisler, Polski rok 1968, Warszawa 2006. Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Poznaniu [dalej: AIPN w Poznaniu], sygn. IPN Po 06/71 – 108 z 153, Depesza szyfrowa nr 215/68 do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie z dnia 11 III 1968 r. 3 Ibidem. 4 AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/71 – 109 z 153, Informacja nr 16 o sytuacji na terenie m. Poznania i województwa poznańskiego. 1 2
8
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
niepokojone władze PZPR podjęły kroki zmierzające do rozpoznania sytuacji i ewentualnego zapobieżenia wybuchowi protestów. Rankiem 12 marca rektorzy poznańskich uczelni wyższych i sekretarze Komitetów Uczelnianych PZPR zostali wezwani do KW, gdzie spotkali się z I sekretarzem Janem Szydlakiem, który poinformował ich o przebiegu protestów studentów w Warszawie i jednocześnie ostrzegł przed możliwością pojawienia się takich protestów w Poznaniu5. Jeszcze tego samego dnia (12 marca) w godzinach przedpołudniowych na terenie UAM i Politechniki Poznańskiej część studentów zaczęła nawoływać do zorganizowania wiecu na placu Mickiewicza6. By zapobiec ewentualnemu wiecowi, Kolegium Rektorów skierowało do studentów apel o zachowanie spokoju7. Mimo tych działań około godziny 15.00 pod pomnikiem Adama Mickiewicza zaczęli gromadzić się pierwsi studenci. Pół godziny później tłum liczył już około 1000 osób. Byli to nie tylko studenci, ale i wracający z pracy młodzi robotnicy8. Zgromadzeni złożyli kwiaty pod pomnikiem. Skandowali też hasła w rodzaju: „Prasa kłamie”, „Żądamy Dziadów”, „Poparcie dla Warszawy od Poznania” czy „Żądamy uwolnienia studentów Warszawy”, „Niech żyją robotnicy Cegielskiego”. Protestujący domagali się uwolnienia aresztowanych w Warszawie studentów, padały też okrzyki polityczne sugerujące, by znieść w Polsce, na wzór Pragi, dyktaturę9. Próba uspokojenia sytuacji, jaką podjęli rektorzy wyższych uczelni Poznania
– prof. dr hab. Czesław Łuczak (UAM), prof. Witold Michałkiewicz (Akademia Medyczna) i prof. Zbigniew Jasicki (Politechnika Poznańska), nie powiodła się10. „Manifestacja miała przebieg w miarę spokojny – wspominał uczestnik wiecu – i wszyscy po dwóch godzinach opuścili plac, umawiając się na piętnastą dnia następnego. Właściwie chodziło o wyrażenie solidarności z protestującymi w Warszawie, a cała – że tak powiem – motywacja ideowa sprowadzała się do trzech haseł: »Wolność«, »Demokracja«, »Konstytucja«”11. Już po rozejściu się zgromadzonych nieliczna grupka wróciła na plac. Przez około dwadzieścia minut trwał kolejny wiec, w czasie którego Elżbieta Polak – studentka I roku pedagogiki, odczytała list studentów warszawskich. Tekst listu rozdawano także uczestnikom. Wieczorem pod pomnikiem Mickiewicza wokół transparentu „Tu się zbierają studenci” zgromadziło się około 3 tysiące ludzi12, w zdecydowanej większości studentów. Na pomniku pojawiły się transparenty z napisami: „Popieramy studentów stolicy”, „Studenci wszystkich miast łączcie się” i „Kultura”. Zgromadzeni skandowali hasło „Prasa kłamie” i manifestacyjnie palili gazety13. Wznoszono także okrzyki w rodzaju „Żądamy wolności słowa”. Śpiewano pieśni, w tym hymn państwowy i Gaudeamus igitur. Kilka minut przed 21.00 odczytano relację z przebiegu zajść w Warszawie, eksponując brutalność sił porządkowych. Zgromadzeni komentowali te fragmenty okrzykami „Gestapowcy” i „Precz z nimi”.
Archiwum Państwowe w Poznaniu [dalej: APP], Komitet Uczelniany PZPR Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu, sygn. 6, Protokół z zebrania sprawozdawczo-wyborczego KU PZPR przy WSR z dnia 5 IV 1968 r. 6 Jak zanotowali funkcjonariusze SB, część studentów podawała godzinę 14.00, a część 15.00 jako początek wiecu. Por. AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/71 – 108 z 153, Depesza szyfrowa nr 220/68 do MSW z dnia 12 III 1968 r. 7 AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/41 – 9 z 10, Informacja z dnia 13 marca 1968 r. dotycząca wystąpień studentów w dniu 12 III 1968 r. na terenie miasta Poznania. 8 Ibidem. 9 APP, Komitet Wojewódzki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Poznaniu [dalej: KW PZPR], sygn. 1150, Informacja nr 9/68 o reagowaniu społeczeństwa Wielkopolski na zajścia w Warszawie. 10 AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/71 – 108 z 153, Depesza szyfrowa nr 220/68, op. cit. 11 Archiwum Akademii Rolniczej w Poznaniu, sygn. 2/84/5, Protokół z 30-go nadzwyczajnego rozszerzonego posiedzenia Senatu Akademickiego Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu, odbytego w dn. 3 IV 1968 r.; M. Zieleniewski, Wielki mecz, „Wprost” 1988, nr 11, s. 9. 12 AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/41 – 9 z 10, Informacja z dnia 13 marca 1968 r.…, op. cit. 13 Ibidem. 5
9
Studencki Marzec 1968 w Poznaniu
Około 2 tysięcy demonstrantów udało się następnie ulicą Armii Czerwonej (obecnie Święty Marcin) pod gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Około godz. 21.30 uczestnicy wiecu rozeszli się, zachęcając głośno, by zgromadzić się w tym samym miejscu dnia następnego o godzinie 12.0014. Wydarzenia tego dnia stały się dla władzy sygnałem, że wbrew wcześniejszym oczekiwaniom Poznań może stać się areną zajść studenckich. Dlatego też podjęto przygotowania do interwencji sił porządkowych15. W ramach akcji propagandowo-wyjaśniającej w dniu 13 marca pracownicy naukowi mieli się spotkać z młodzieżą akademicką. „Odpowiednie” komentarze miała zamieścić lokalna prasa. W dniu 13 marca na godz. 8.00 rano dziekani poszczególnych wydziałów UAM zostali wezwani do gabinetu rektora, który oświadczył, że jeżeli młodzież nie posłucha apelu Kolegium Rektorów, to zostaną zastosowane represje16. Jednak wysiłki zmierzające do zatrzymania studentów w gmachach uczelni nie przyniosły oczekiwanych rezultatów i od godziny 15.00 na placu Mickiewicza zaczęli gromadzić się młodzi ludzie. Początkowo tłum liczył około 2000 osób. O 16.00 liczba zgromadzonych jeszcze wzrosła. Nad tłumem pojawiły się transparenty z napisami „Prasa kłamie”, „Wolność dla prasy”. Wznoszono okrzyki „Precz z pałkami”, „Studenci pod pomnik”, „Robotnicy z nami”, „Niech żyją studenci czechosłowaccy”, „Wszyscy do nas”, „Demokracja”, „Wolność prasy”, „Tu nas boli”, „Pałkarze”, „Kwiatek zamiast pałki”. Zebrani odśpiewali hymn i Międzynarodówkę. Tym razem władze nie zostawiły studentom czasu na wiecowanie. Około 16.25 z radiowozu milicyjnego wezwano uczestników wiecu do rozejścia się i zagrożono użyciem siły. Studenci zareagowali na apel gwiz-
dami. Wobec braku reakcji na wezwania Zmilitaryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej otrzymały rozkaz rozproszenia demonstrantów przy użyciu siły. Interweniujące oddziały „przywitano” okrzykiem „Gestapo”. Działania zomowców były niezwykle brutalne, bito wszystkich, którzy znaleźli się w zasięgu ich pałek. Po 10 minutach plac był pusty17. Jednak mimo brutalności, z jaką przystąpiono do realizacji tego zadania, nie udało się całkowicie „oczyścić” placu, bowiem niewielkie grupki studentów wracały pod pomnik. Zmuszało to milicję do kilkakrotnych interwencji. Tak jak dnia poprzedniego, studenci zgromadzili się pod pomnikiem także wieczorem około godziny 20.00. Zostali jednak rozpędzeni przez MO. W dniu 14 marca władze poznańskich uczelni ponownie podejmowały wysiłki, by nie dopuścić do powtórzenia się sytuacji z dnia poprzedniego18. Jednak mimo podjętych przez pracowników uczelni działań zmierzających do zapobieżenia wystąpieniom, o godzinie 15.45 doszło do kolejnej demonstracji. Na placu przed aulą zebrało się około 500 osób. Zgromadzeni domagali się uwolnienia osób aresztowanych poprzedniego dnia. Liczba demonstrantów szybko rosła i o godzinie 16.00 tłum liczył już 2000 osób. Wznoszono okrzyki: „Precz z pałkami”, „Studenci pod pomnik”, „Robotnicy z nami”, „Niech żyją studenci czechosłowaccy”, „Wszyscy do nas”, „Demokracja”, „Wolność prasy”. Kolejny raz odśpiewano hymn i Międzynarodówkę. Także tym razem na plac wjechał radiowóz milicyjny, z którego wezwano zebranych do rozejścia się, grożąc w przeciwnym razie użyciem siły. Zebrani zareagowali gwizdami. Władza spełniła swą groźbę i kolejna interwencja ZOMO w ciągu 5 minut rozproszyła demonstrantów. O godzinie 16.30 plac był pusty. Patrole MO, już bez
AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/41 – 9 z 10, Informacja z dnia 13 marca 1968 r.…, op. cit. M. Zieleniewski, op. cit.; J. Eisler, op. cit., s. 316. 16 Archiwum Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu [dalej: AUAM], Protokół z przebiegu I nadzwyczajnego posiedzenia Rady Wydziału Prawa UAM, które odbyło się w dniu 27 marca 1968 r. o godz. 10.00 w gabinecie dziekańskim. 17 AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/71 – 108 z 153, Depesza szyfrowa do MSW z dnia 14 III 1968 r.; ibidem, sygn. Po 06/41 – 9 z 10, Informacja z dnia 14 marca 1968 r. dotycząca wystąpień studentów w dniu 13 III 1968 r. na terenie miasta Poznania. 18 Awanturnicy nie mogą liczyć na pobłażliwość, „Gazeta Poznańska” z dnia 14 III 1968 r., nr 63, s. 1. 14
15
10
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
użycia siły, do wieczora rozpraszały małe grupy studentów w centrum miasta19. Brutalna interwencja ZOMO i MO przyniosła ostatecznie oczekiwane przez władze rezultaty. W dniu 15 marca nie doszło do zorganizowania jakichkolwiek wieców na terenie miasta. Można uznać, że od dnia 16 marca w środowisku studenckim Poznania panował względny spokój, nie odnotowano prób organizowania demonstracji. W związku z zawieszeniem zajęć część studentów wyjechała z Poznania, w domach akademickich przebywała tylko połowa mieszkańców. Do niektórych studentów przyjechali rodzice zaniepokojeni sytuacją i atmosferą strachu, będącą efektem przedstawiania wydarzeń przez prasę. By zapobiec dalszym ewentualnym demonstracjom, pracownicy naukowi wyższych uczelni rozpoczęli dyżury w domach akademickich20. Zaniechanie akcji strajkowej nie oznaczało, że wśród studentów zapanował spokój. W akademikach nadal żywo dyskutowano o sytuacji. Generalnie potępiano użycie siły dla rozpędzenia demonstracji. Na zewnątrz panowało jednak milczenie, obawiano się bowiem (i słusznie), że środowisko jest inwigilowane przez służbę bezpieczeństwa. Studenci przyjęli więc postawę wyczekującą21. Protesty poznańskich studentów nie przybrały większych rozmiarów, a mimo to skala represji była duża. Ogółem w dniach 12 i 13 marca zatrzymano 138 osób. Najliczniejsza była grupa studentów – 68 osób, w tym 40 z UAM. Ponadto zatrzymano 3 pracowników naukowych UAM oraz 22 uczniów
szkół średnich22. Aresztowania, choć już na mniejszą skalę, trwały także w dniach następnych. Do maja zatrzymano w związku z Marcem łącznie 220 osób, w tym m.in. 115 studentów, 3 pracowników naukowych, 42 robotników, 31 pracowników umysłowych, 27 uczniów szkół średnich. Natychmiast przystąpiono też do akcji represyjnej, wszczynając postępowania przygotowawcze wobec 17 osób, w tym 14 studentów. W areszcie przebywali oni do 26 marca. Wszyscy zostali przez sąd skazani w trybie przyspieszonym. Kolegia Karno-Administracyjne ukarały grzywną lub aresztem 48 osób, w tym 23 studentów. Większość skazano za zakłócanie porządku publicznego23. W trybie przyspieszonym KKA rozpatrzyły 32 sprawy wobec 32 osób. 31 osób skazano na kary aresztu, 16 dodatkowo na karę grzywny, jednej osobie udzielono nagany. Co ważne, KKA nie wydały ani jednego wyroku uniewinniającego24. Aresztowania miały miejsce także poza Poznaniem 25. W proces karania studentów za udział w manifestacjach włączyły się Komisje Dyscyplinarne poszczególnych uczelni. Komisja na UAM działała od 4 kwietnia do 15 maja 1968 roku. Stanęło przed nią 65 studentów. Część z nich uniewinniono, innych ukarano naganami. Najpoważniejsze konsekwencje – wydalenie z uczelni – dotknęły siedmioro studentów. Byli to: Barbara Gaj, Marek Kośmider, Krzysztof Kulikowski, Władysław Panas, Elżbieta Polak, Krzysztof Ruszkiewicz i Kazimierz Trzęsicki26. Przed Komisją Dyscyplinarną Wyższej Szkoły Rolniczej stanęło
AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/41 – 9 z 10, Informacja z dnia 15 marca 1968 r. dotycząca wystąpień studentów w dniu 14 III 1968 r. na terenie miasta Poznania. 20 AUAM, sygn. 507/2, Notatka z dnia 16 marca 1968 r. 21 AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/71 – 109 z 153, Informacja nr 27 o sytuacji na terenie m. Poznania i województwa poznańskiego, 27 III 1968 r. 22 Ibidem, sygn. Po 06/71 – 109 z 153, Meldunek specjalny KWMO w Poznaniu z dnia 14 marca 1968 r.; ibidem, sygn. Po 06/71 – 109 z 153, Meldunek zastępcy Komendanta Wojewódzkiego MO ds. Służby Bezpieczeństwa w Poznaniu do I sekretarza KW PZPR w Poznaniu J. Szydlaka z dnia 14 marca 1968 r. 23 Ibidem, sygn. Po 06/42 – 09 z 10, Szyfrogram Naczelnika Wydziału Śledczego KWMO Poznań do Naczelnika Wydziału Inspekcji Biura Śledczego MSW w Warszawie z dnia 16 III 1968 r. 24 Ibidem, sygn. Po 06/42 – 10 z 10, Analiza z dnia 5 X 1968 r. dotycząca danych statystycznych i spraw karnych prowadzonych w związku z zajściami studenckimi, jakie miały miejsce na terenie Poznania. 25 APP, KW PZPR, sygn. 3180, Informacja dotycząca załatwienia spraw związanych z wydarzeniami marcowymi 1968 roku. 26 Raport Komisji Senackiej, „Informator UAM” 1981, nr 7 (103); Pismo prorektora UAM do MOiSW wśród wydalonych z uczelni wymieniało Elżbietę Rychlik; APP, KW PZPR, sygn. 3369, Pismo prorektora UAM do MOiSW w Warszawie, 11 XI 1968 r. 19
11
Studencki Marzec 1968 w Poznaniu
19 studentów. Siedemnastu z nich zostało zmuszonych do „dobrowolnego” odpracowania dwóch tygodni w Studenckich Hufcach Pracy, przy budowie domów akademickich. Ponadto 4 studentów wydalono z uczelni. Byli to: Janina Adamska, Teresa Gruszczyńska, Bronisław Pietruszewski i Witold Turowski. Po trzech latach rektor WSR darował im karę, dzięki czemu trzy osoby mogły obronić prace magisterskie, a Bronisław Pietruszewski został ponownie studentem27. Z uczelni wydalono także trzech studentów WSE. Inną formą represji wobec protestujących studentów było przerywanie im studiów i kierowanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej, trwającej wówczas dwa lata28. Dla niepokornych studentów utworzono w każdym okręgu wojskowym specjalny batalion. Mieściły się one w Braniewie, Hrubieszowie, a dla Śląskiego Okręgu Wojskowego w Żaganiu. Powołani do wojska studenci pełnili w nich służbę bez broni. Jeśli uznano, że niektórzy zrehabilitowali się za swą postawę w Marcu, mogli zostać zwolnieni, lecz nie wcześniej niż po 12 miesiącach służby29. Konsekwencje za poparcie studenckiego protestu ponieśli niektórzy naukowcy. Rektor UAM zwolnił z pracy mgr. Włodzimierza Wierzyłowa – asystenta stażystę w Katedrze Filologii Rosyjskiej i mgr. Przemysława Kranza – asystenta w Katedrze Matematyki. Ponadto skierował do Ministra Oświaty i Szkolnictwa Wyższego wniosek o zwolnienie z zajmowanych stanowisk doc. dr. Jerzego Jassema z Katedry Fonetyki Wydziału Filologicznego oraz doc. dr. Jerzego Albrychta z Katedry Matematyki30. Oprócz tego w Komitecie Uczelnianym PZPR została powołana Komisja do spraw Kadrowych, Naukowych i Dydaktycznych. Do jej kompetencji należała „troska o właściwy dobór kadr”, opiniowanie pracowników w związku z ich awansami oraz wyjaz-
dami zagranicznymi, a także systematyczna, okresowa ocena wszystkich pracowników pod kątem ich przydatności do pracy dydaktyczno-wychowawczej i naukowej. „Po wypadkach marcowych w 1968 r. wszystkie organizacje partyjne UAM przeprowadziły wszechstronną analizę postawy pracowników, na podstawie której sporządzono szczegółowe opinie”. Na ich podstawie 8 osobom wstrzymano awanse, kilku osobom wstrzymano wyjazdy zagraniczne. „Równocześnie dla poprawy sytuacji politycznej, z inicjatywy organizacji partyjnej” wystąpiono o nominację na docentów dla 30 osób. Nie odnowiono także 11 umów o pracę z asystentami, przy czym 3 osoby skreślono, a dla 8 wstrzymano odnowienie umowy31. By ułatwić awanse „wiernym partii naukowcom”, zniesiono obowiązek posiadania habilitacji dla uzyskania stanowiska docenta. Wystarczało zaangażowanie polityczne po stronie władzy. Tzw. docenci marcowi byli jednak bojkotowani przez część pracowników uczelni. Aktywność studentów poznańskich w marcu 1968 roku nie trwała długo. Złożyło się na to wiele przyczyn. Jedną z nich było oddalenie od centrum kraju, a co za tym idzie – od źródeł informacji. Milczenie prasy i celowa dezinformacja przyniosły pewne efekty. Tonizujący charakter miały dyskusje pracowników naukowych, zwłaszcza tych, którzy cieszyli się autentycznym autorytetem. Nerwowo – co zrozumiałe – zareagowali także rodzice studiującej młodzieży, dla których wykształcenie dzieci miało podstawowe znaczenie, a lepiej niż protestująca młodzież zdawali oni sobie sprawę z możliwych konsekwencji. Protestu tego nie rozumiała zapewne duża część robotników, do których hasła o „rozwydrzonej młodzieży”, która powinna się uczyć, a nie strajkować, mogły trafiać. Trudno jednak dziś ocenić skalę wyobcowania studenckiego prote-
27 „Biuletyn Informacyjny Komisji Uczelnianej NSZZ Solidarność Akademii Rolniczej w Poznaniu” 1 IV 1981, nr 14; ibidem, Protokół z posiedzenia Komisji Dyscyplinarnej dla studentów. 28 AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/71 – 109 z 153, Depesza szyfrowa do MSW z dnia 18 III 1968 r.; tamże list Kierownika Ce-Es-Ka MSW do Komendanta Wojewódzkiego MO w Poznaniu, 18 III 1968 r. 29 Wypowiedź Tadeusza Pióro [w:] Oblicza Marca 1968, pod red. K. Rokickiego i S. Stępnia, Warszawa 2004, s. 236. 30 AIPN w Poznaniu, sygn. Po 06/71 – 108 z 153, Depesza szyfrowa do MSW z dnia 3 IV 1968 r. 31 APP, KU PZPR UAM, sygn. 5, Ocena pracy partyjnej w Uniwersytecie im. A. Mickiewicza.
12
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
stu. Wreszcie istotnym czynnikiem była skala represji, zupełnie nieproporcjonalnych w stosunku do rozmiaru zjawiska. Czynny udział w demonstracjach w Poznaniu wzięło udział około 2000 osób, czyli 15% studiujących. W ciągu dwóch dni 10% z nich było już aresztowanych bądź zatrzymanych przez MO i SB. Kilkuset młodych ludzi na własnej skórze odczuło niezwykłą brutalność interweniujących oddziałów ZOMO. Studenci Poznania początkowo nie stworzyli własnego programu – ich protest miał charakter solidarnościowy z kolegami z Warszawy i innych ośrodków akademickich w kraju. Nie doprowadził on także do poważniejszych zmian w kierunku demokratyzacji nauki. Wręcz przeciwnie, w odwecie za bunt władze zmieniły zasady funkcjonowania uczelni. Politycznie oceniano kadrę, zmieniono treści nauczania w kierunku „nasycenia ich” elementami socjalistycznymi. Wprowadzono jako obowiązkowe na wszyst-
kich kierunkach studiów tzw. przedmioty ideologiczne: filozofię marksistowską, podstawy nauk politycznych, ekonomię socjalizmu. Nie umniejsza to oczywiście znaczenia zrywu, który o dwa lata wyprzedził masowe protesty, tym razem robotników Wybrzeża, dla których grudniowe podwyżki cen oznaczały koniec „małej stabilizacji”. Poznańscy studenci sporządzili też coś w rodzaju testamentu swego zrywu. W dokumencie tym krytycznie ocenili politykę władz, określając wszystkie wady systemu. Wskazali też konieczne zmiany, w tym przywrócenie związkom zawodowym ich prawdziwej roli obrońcy pracowników, radom robotniczym – kierowanie zakładem. Domagali się poprawy warunków materialnych, poprawy sytuacji mieszkaniowej. Można stwierdzić, że poznańscy studenci wyprzedzili swój czas, formułując postulaty, które znalazły się na sztandarach sierpnia 1980 roku i Solidarności.
Rezolucja studentów Poznania 5 kwietnia 1968 r. 1. Ostatnie wystąpienia kierownictwa partii z uporem próbują odciąć postępowy ruch studencki od dążeń Narodu, koncentrując się na atakowaniu jakoby nielicznych „grup inspiratorów”, pomijając społeczne tło wydarzeń. 2. Zamiast konsekwentnego realizowania zasad socjalizmu szafuje się jego ideami dla osłony zdobytych pozycji w kierownictwie. Zdradzenie ideałów Polskiego Października, odcięcie się od ówczesnych postulatów społecznych, powrót skompromitowanych w minionym okresie działaczy na naczelne stanowiska w kraju – wszystko to doprowadziło do rewolucyjnego wrzenia Narodu. Bierna postawa większości uczestników wieców partyjnych organizowanych metodą administracyjną dobitnie świadczy o rozłamie w łonie Partii. Postępowa część organizacji partyjnej popiera nasz ruch. 3. Skłócenie społeczeństwa ma na celu odwrócenie uwagi opinii publicznej od nabrzmiałych problemów ekonomicznych, których nie potrafi rozwiązać i powstrzymać obecne kierownictwo. Tymczasem walka o demokratyzację życia społecznego jest nierozerwalnie związana z walką o polepszenie bytu klasy pracującej. Nie można dłużej pozostawić bez rozwiązania następujących problemów: ‒ związki zawodowe winny wrócić do swej dawnej roli obrońcy robotnika, a nie ograniczać się wyłącznie do wykonywania odgórnych zarządzeń, ‒ radom robotniczym należy przywrócić możliwość faktycznego i nieskrępowanego kierowania sprawami zakładu pracy, ‒ w parze z wymaganym zwiększeniem wydajności pracy powinno iść odpowiednie zwiększenie płac lub innych korzyści materialnych (łączy się z tym nabrzmiałe zagadnienie sprawiedliwego rozdziału premii i nagród), ‒ należy zahamować ciągły wzrost cen i kosztów utrzymania, ‒ należy zerwać z dotychczasową polityką Partii w kwestii mieszkaniowej, która doprowadziła do tego, że spośród krajów demokracji ludowej w Polsce buduje się najmniej mieszkań, w dodatku skandalicznej jakości. 13
Studencki Marzec 1968 w Poznaniu
Wszystkie te problemy nie zostały rozwiązane, ponieważ nie można dotąd otwarcie o nich mówić i pisać. Jedynie poprzez zapewnienie każdemu obywatelowi prawa swobodnego wypowiadania swych poglądów znaleźć będzie można właściwe rozwiązanie. Prawo swobodnego wypowiadania swych poglądów wiąże się nierozłącznie z jeszcze jedną istotną dla nas sprawą: chodzi o rzeczywiste równouprawnienie ludzi o różnych światopoglądach, zarówno wierzących, jak i niewierzących. 4. Jesteśmy tylko „barometrem” nastrojów społecznych i nie damy sprowadzić swych dążeń jedynie do problemów syjonizmu, frakcyjnej walki o władzę czy chuligaństwa. Świadoma dezinformacja społeczeństwa, nasza nieobecność na wiecach robotniczych, zignorowanie naszych postępowych rezolucji – wykluczają możliwość rzetelnej dyskusji i wskazują, gdzie leży prawda. 5. Zdecydowanie i świadomie stojąc na pozycjach socjalizmu uważamy, iż kamieniem węgielnym polityki zagranicznej PRL winien być nadal sojusz z państwami obozu socjalistycznego. Walkę naszą zdecydowani jesteśmy prowadzić nadal mimo zastosowanych przeciwko nam ostrych represji. STUDENCI POZNANIA32
APP, KW PZPR, sygn. 3728, Rezolucja.
32
Paweł Panas
Ważny epizod z biografii mojego Ojca Władysław Panas (1947-2005) – studia polonistyczne rozpoczął w 1966 r. na UAM, relegowany z uczelni poznańskiej po Marcu 1968, polonistykę ukończył na KUL-u, gdzie pracował od 1974 r. Profesor zwyczajny, historyk literatury, wybitny badacz twórczości Brunona Schultza, Józefa Czechowicza oraz tradycji żydowskiej w polskiej literaturze i kulturze, redaktor naczelny „Roczników Humanistycznych”. W swoich pracach pokazywał wielokulturową przeszłość Lublina i zaginiony świat kultury żydowskiej, doktor honoris causa Uniwersytetu w Drohobyczu, autorytet naukowy i moralny kilku pokoleń polonistów1. Do Poznania po raz pierwszy trafiłem jako dorosły już człowiek. Podróż z Lublina odbyła się w związku z wykonywaną przeze mnie pracą, pozornie nie miała więc charakteru prywatnego. A jednak coś ją różniło od wszystkich innych, w pewnym sensie była bowiem rodzajem podróży w czasie, odkrywaniem nieznanej, choć na swój sposób bliskiej mi historii.
Urodziłem się i wychowałem w Lublinie. W domu rodzinnym krótki poznański okres w życiu mojego Ojca nigdy nie był tematem wspólnych rozmów. W każdym razie ja takich nie pamiętam. O „sprawie studenta Władysława Panasa” dowiedziałem się bardzo późno, prawdopodobnie dopiero będąc na studiach. Oczywiście już wcześniej wiedziałem, że Władysław Panas rozpoczął studia polonistyczne
1 Biogram za Poznań w Marcu – Marzec w Poznaniu. (W rocznicę wydarzeń 1968 roku), pod red. S. Wysłouch i J. Borowca, Poznań 2010.
14
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, skąd następnie z powodów politycznych został relegowany. Nie znałem jednak szczegółów wydarzeń z marca 1968 roku. Poznałem je dopiero dzięki lekturze tekstu profesor Zofii Trojanowiczowej Jedna poznańska historia dedykowana wszystkim byłym – obecnym – przyszłym członkom komisji dyscyplinarnych. Tekstu, który był i wciąż jest dla mnie osobiście bardzo ważny, ponieważ z konieczności musiał zastąpić mi tę rozmowę z Ojcem, która nigdy się niestety nie odbyła. Przytoczony przez Zofię Trojanowiczową w całości list od Panasa, w którym opowiada on o poznańskich wydarzeniach z bardzo osobistej perspektywy, w którym mówi nie tylko o okolicznościach, ale także o towarzyszących im emocjach, z konieczności traktuję więc jako list także do mnie, do jego syna. Dla mnie Władysław Panas jednoznacznie i nieodwołalnie kojarzy się z Lublinem, miastem zesłania, które z czasem stało się jego nową, prywatną ojczyzną. Było to jedyne miejsce w Polsce, gdzie mógł podjąć studia po zwolnieniu z aresztu, trudno więc mówić o świadomym wyborze. Lublin pojawił się w jego życiu równie niespodziewanie, co nieodwołalnie. I tak już zostało. Tu, w Lublinie, w pełni dojrzał, założył rodzinę, rozpoczął pra-
cę na uniwersytecie, z czasem stał się ważną postacią życia intelektualnego i kulturalnego miasta. Tutaj też, w mieście, o którym wiedział tak dużo, na starówce otrzymał swój własny zaułek (Zaułek Władysława Panasa). W ten sposób historia się zamknęła, niegdysiejszy przybysz stał się częścią miasta, które – jak sądzę – pokochał. O tym wszystkim myślałem w drodze do Poznania. Zastanawiałem się także, dlaczego nigdy nie opowiadał mi o marcu 1968 roku. Pamiętam tylko, jak pewnego razu powiedział, że to są sprawy dla niego dawno zamknięte i nie chce do nich wracać. Odniosłem wtedy wrażenie, że jest to dla niego bardzo osobista historia i że wcale o niej przez te wszystkie lata nie zapomniał. Ojciec od samego początku konsekwentnie uczył mnie i moje rodzeństwo obserwowania skomplikowanej tkanki miasta, odsłaniania jego wielowątkowej historii i ukrytej symboliki. W ten sposób odkrywał przed nami Lublin – nasze rodzinne miasto. Jadąc do Poznania, żałowałem, że nie jedziemy tam razem i że nie pokaże mi miejsc, w których w 1968 roku rozegrał się bardzo ważny epizod z jego biografii, nie opowie mi o swoich kolegach z tamtego czasu… To jest jedna z tych rzeczy, których wciąż żałuję teraz, kiedy już Go z nami tu nie ma.
Andrzej Byrt
Once upon a time in Poland… Pewnego razu w Polsce... Zdarzyło się w marcu 1968 roku w Poznaniu Kiedy przyszła wiadomość o śmierci Babci i dacie jej pogrzebu w marcu 1968 roku, rodzice zdecydowali, że pojadą nań sami, a my, ucząca się trójka braci (dwóch moich młodszych i ja najstarszy z nas), pozostaniemy w Poznaniu. W Polsce już wtedy wrzało. Pierwsze zawieruchy miały miejsce w Warszawie; media przedstawiały je jako rozruchy
wrogów Polski Ludowej, chcących obalić jej sprawiedliwy ustrój, więc rodzice przed wyjazdem na pogrzeb babci do Czechosłowacji zobowiązali nas do niedołączania się do jakichkolwiek ruchów protestujących z obawy o konsekwencje dla nich i dla nas. Obiecaliśmy im to oczywiście, więc odjeżdżali – wydawało się nam – uspokojeni. 15
Pewnego razu w Polsce... Zdarzyło się w marcu 1968 roku w Poznaniu
A tymczasem w Poznaniu zaczęło się dziać… W telewizji, radiu i prasie zaczęły się pojawiać komunikaty o jakichś wrogich siłach dybiących – jakoby – na porządek socjalistycznej ojczyzny, o jakichś syjonistach, o żydowskiej piątej kolumnie, zaczęły pojawiać się zupełnie w Poznaniu nieznane nazwiska jakiegoś Michnika, Lityńskiego, Kuronia, Kołakowskiego i wielu innych, pisano i mówiono o jakichś „komandosach”, o próbach i groźbie obalenia ustroju socjalistycznego, nie tylko w Polsce, ale i w Czechosłowacji. W Poznaniu, w środowisku studenckim brzmiało to wszystko jak wielka abrakadabra. Nic albo niewiele o tym ktokolwiek z moich najbliższych czy kolegów wiedział, poza intuicyjnym wyczuciem, że władze coś knują, kłamiąc przy okazji i kręcąc. Kiedy więc gruchnęły hasła „Telewizja kłamie” i „Precz z cenzurą”, obudziły one żywe wsparcie dla protestów, które miały się również w Poznaniu rozpocząć. Nie było wówczas telefonów komórkowych, Internetu, sieci społecznościowych, była tylko państwowa telewizja, radio i prasa. Nie mogłem zadzwonić do kogoś znajomego do Warszawy, bo w domu nie mieliśmy telefonu. Był tylko jeden na całą klatkę schodową w naszym bloku przy ulicy Sokoła na Winogradach, ale korzystało się zeń w ekstremalnych przypadkach, np. by wezwać pogotowie. Wiedzę o zdarzeniach w Warszawie, gdzie wszystko się zaczęło, opierało się na krążących wśród kolegów studentów pogłoskach, pochodzących od tych, którzy mieli rodzinę w Warszawie i telefony w domu albo świeżo z Warszawy wrócili. Od tych nielicznych wówczas dobrze poinformowanych dowiadywaliśmy się, że w Warszawie się gotuje, że zawieszono spektakl Dziadów Mickiewicza w Teatrze Narodowym po tym, jak w wielu jego miejscach o wymowie antyrosyjskiej widzowie robili owacje na stojąco, z czym wszyscy sympatyzowaliśmy. Mówiono, że były demonstracje tłumione przez milicję, ORMO i tajniaków, że aresztowano studentów i tłuczono ich pałkami i kablami na Krakowskim Przedmieściu, używając również armatek wodnych. W oficjalnych wiadomościach dziennika telewizyjnego spikerzy rysowali obraz antysocja16
listycznego buntu młodzieży studiującej, manipulowanej przez polskich i zagranicznych „cynicznych wrogów” socjalistycznej Polski. Zupełnie co innego przekazywało nadające z Monachium radio Wolna Europa, trudno słyszalne, bo zagłuszane, ale jednak podające fakty, które zadawały kłam oficjalnym komunikatom radiowo-telewizyjnym. Ich drętwa nowomowa śmierdziała z daleka nieprawdą, tak też była odbierana, bo też kłamstwem była. Stąd hasła, które szybko zyskały na popularności: „Telewizja kłamie”, „Radio kłamie”, „Prasa kłamie” i które były powtarzane przez niemal wszystkich. Nic więc dziwnego, że kiedy w poniedziałek 11 marca 1968 roku na zajęciach u nas, w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Poznaniu padło hasło wiecu protestacyjnego przeciwko użyciu siły przez milicję wobec studentów Uniwersytetu Warszawskiego w Warszawie, natychmiast zyskało ono aprobatę studenckich słuchaczy. Miał się on odbyć nazajutrz, czyli we wtorek 12 marca 1968 roku na placu Mickiewicza przed Aulą UAM w centrum Poznania. Byłem w tym czasie członkiem Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich (ZSP) i 12 marca 1968 roku byłem w jej biurze na III piętrze budynku WSE przy ulicy Marchlewskiego, skąd było wyjście na zewnątrz budynku, na wąską, odkrytą galerię z widokiem na ulicę oraz na odległy o około 200 metrów plac Mickiewicza przed budynkiem UAM. Stamtąd oglądaliśmy przebieg zdarzeń na placu tego dnia, kiedy wszystko przebiegło w miarę spokojnie. Wieczorem w domu z podekscytowanymi moimi dwoma braćmi komentowaliśmy wydarzenia. Telewizja i radio prezentowały całość w tonacji katastroficznej: jako zamierzony zamach stanu na państwo robotników i chłopów w wykonaniu kapitalistycznych imperialistów oraz syjonistów. Nazajutrz, 13 marca 1968 roku miałem po południu po zajęciach dyżur w Radzie Uczelnianej ZSP i wówczas obejrzałem z jej galerii wychodzącej na plac Mickiewicza przed UAM przebieg zgromadzenia, które zaczęło się chyba około godziny 15.00. Wokół placu stały już milicyjne wozy, a przy nich umundurowani milicjanci, funkcjonariusze ZOMO,
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
ORMO i tajniacy w cywilu. W pewnym momencie na sygnał, chyba okrzyk czy gwizdek, ruszyli w kierunku zgromadzenia i zaczęli je rozpędzać, pałując uczestników. Tłum się rozpierzchnął we wszystkich możliwych kierunkach. Liczna grupa uciekać zaczęła wzdłuż ulicy Marchlewskiego (dzisiaj Niepodległości), w kierunku południowo-wschodnim. Drzwi uczelni nie były zamknięte, gdyż po obserwacji zdarzeń w przeddzień przewodniczący naszej Rady Uczelnianej ZSP, Jacek Paliszewski, zesłał na parter dwóch kolegów, by pilnowali, aby nikt ich nie zamknął i aby tym sposobem budynek uczelni mógł dać schronienie rozpędzanym. I tak się też stało. Kilkudziesięciu uciekających wpadło do holu uczelni, a za nimi kilkunastu tajniaków, milicjantów, ormowców i zomowców. Dźwięki pałowania, krzyki i przekleństwa bijących i bitych doszły do naszych uszu na III piętrze budynku, tak że wszyscy z Rady Uczelnianej wybiegliśmy z jej pomieszczeń i po schodach, skacząc po kilka stopni, zbiegliśmy w sukurs atakowanym. Pierwsi z nich byli już na II piętrze i bronili się przed atakującymi ich funkcjonariuszami. Reszta pojedynków rozgrywała się na I piętrze i parterze, skąd milicja chciała wyciągnąć kilku broniących się na ulicę, by ich zabrać ze sobą. Ponieważ jednak w budynku było więcej studentów niż uzbrojonych milicjantów oraz ich szturmowych i tajnych wspólników, to im się nie udało. Kiedy cała nasza grupa, kolejnych kilkunastu „chłopa”, zbiegła z III piętra i dołączyła do bijatyki na niższych piętrach, klnąc przy tym głośno i wulgarnie, nagle rozległ się gwizdek i okrzyk: ‒ Wycofujemy się, k…wa! I jak na rozkaz cała banda jawnych i tajnych milicyjnych agresorów przerwała bicie i zapasy z atakowanymi przez nich studentami, tymi z WSE i z tymi, którzy wbiegli z zewnątrz, z placu Mickiewicza, i skacząc po stopniach, wybiegła z budynku uczelni. Rzuciliśmy się pomagać pobitym. Ubikacje na wszystkich trzech poziomach stały się salami opatrunkowymi. Tam była woda, mydło i papier toaletowy do zatamowania krwi i przyłożenia jako prowizoryczny opatrunek. Było kilku mocno potłuczonych, głównie pał-
kami po grzbiecie, ramionach i nogach, kilku po głowie, kilkoro krwawiło; były również w tym gronie chyba ze trzy, cztery dziewczyny. Stopniowo wrzawa cichła, ale emocje nie gasły. Nie używano w ogóle żadnego parlamentarnego języka: szedł najbardziej chamski bluzg, całkowicie uzasadniony nielegalnym, brutalnym użyciem siły przez milicję, która w czasie pałowania sama klęła najwulgarniejszymi słowami. Mieliśmy wrażenie, że większość z jej interweniujących funkcjonariuszy była „na gazie”. Wszyscy czekali, aż milicja się rozjedzie z okolic uczelni, aby można było spokojnie ją opuścić. To trwało chyba ze dwie, trzy godziny. W końcu zapanował spokój również na ulicy i wszyscy zaczęliśmy stopniowo opuszczać kryjący nas dotąd budynek. Po powrocie do domu na Winiary jednym z ostatnich tramwajów dołączyłem do obu moich braci słuchających radia Wolna Europa i jej kolejnych komentarzy. Była już w nich mowa o wydarzeniach w Poznaniu. Zastanawiała nas wtedy szybkość informowania rozgłośni o tym, co i gdzie się w Polsce dzieje. Rodzice ciągle byli na Zaolziu w Czechosłowacji, więc mieliśmy wolną rękę i swobodę w decydowaniu, dokąd i kiedy pójdziemy. Dwa chyba dni później odbyło się w auli mojej uczelni obowiązkowe spotkanie studentów z rektorem, który napominał, pewnie według instrukcji, które skądś dostał, byśmy się nie przyłączali do protestów, nie uczestniczyli w zamieszkach i w ogóle byli „rozsądni”. Rektor nie szedł jednak podpowiedzianym mu zapewne tropem służalczego nawoływania do obrony socjalistycznego porządku, zachowując w miarę rozsądek i uczciwość. Studenci wysłuchali go w milczeniu i się rozeszli. Chyba dwa dni później PZPR zorganizowała na rozkaz Komitetu Centralnego, identycznie jak w innych dużych miastach, wielki wiec partyjny w Poznaniu na placu Mickiewicza, z udziałem „klasy robotniczej miasta Poznania”, jako wyraz poparcia dla „towarzysza Wiesława” i potępienia „imperialistycznych i syjonistycznych podżegaczy występujących przeciwko Polsce Ludowej”. Zatrzymano w mieście ruch tramwajów i autobusów, a z różnych jego dzielnic fabrycznych szły głównymi arteriami miasta na plac Mickiewicza przed 17
Pewnego razu w Polsce... Zdarzyło się w marcu 1968 roku w Poznaniu
UAM kolumny zmobilizowanych pod przymusem pracowników fizycznych i biurowych z transparentami o idiotycznej treści: „Imperialistom – NIE”, „ Niech żyje towarzysz Wiesław”, „Syjoniści do Syjamu”, „Studenci do nauki, robotnicy do pracy”, „Żydzi do Izraela” i podobnymi. Przyjechałem jednym z ostatnich jadących tramwajów linii 11 z pętli na Winogradach do centrum i stanąłem z koleżanką ze studiów, Małgorzatą Mielcarek (moją późniejszą żoną) i Bogusławem Zalewskim, kolegą ze studiów, późniejszym wieloletnim prezesem Międzynarodowych Targów Poznańskich na przełomie XX i XXI wieku. Staliśmy w tłumie innych przygodnych – wydawało się nam – obserwatorów pochodu na narożniku ulic Alfreda Lampego (dzisiejszej Gwarnej) i Armii Czerwonej (dzisiejszego Świętego Marcina) i zaczęliśmy dość złośliwie komentować treść niesionych transparentów i postawę je niosących, wyraźnie odcinających się wyrazem twarzy i gestami od wypisanych na nich głupot. Była wtedy moda na mini, więc komentowaliśmy i ten aspekt demonstracji. Komentarze były złośliwe i krytyczne pod adresem inicjatorów obserwowanej tępej demonstracji, ale nawiązywały prześmiewczo do treści niesionych transparentów. Trwało to może z godzinę, półtorej, po czym rozstaliśmy się i każdy powędrował do siebie. Ponieważ nie jeździły wówczas jeszcze tramwaje, pomaszerowałem pieszo na ulicę Sokoła 41 na Winogradach, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Około 3 kilometry w jedną stronę w niecałą godzinę. Mieszkałem na I piętrze, blok mieszkalny miał wysoki parter. Kiedy wszedłem na pierwszy podest, skrzypnęły za mną drzwi wejściowe, które przed chwilą zamknąłem i kątem oka zobaczyłem wchodzącego nieznanego mi mężczyznę w średnim wieku w nieco za małym kapeluszu na głowie. Gdy spostrzegł, że spoglądam w jego kierunku, dokonał pół obrotu i odwrócił się do mnie plecami. Coś mnie tknęło, przyśpieszyłem kroku i doszedłszy do swoich drzwi, zadzwoniłem. Nikt nie odpowiedział i wtedy usłyszałem, że facet z parteru przyśpieszył wchodzenie. Wtenczas ja, sądząc, że brat wyszedł, a klucze zostawił u sąsiadów na II pię18
trze, jak mieliśmy w zwyczaju, też przyśpieszyłem i niemal wbiegłem na piętro wyżej. Ten drugi uczynił to samo, ale kiedy zadzwoniłem do drzwi sąsiadów, on się zatrzymał na półpiętrze poniżej. Sąsiadka otworzyła drzwi niemal zaraz po moim dzwonku, ale powiedziała, że brat kluczy nie zostawił. Ponieważ już nieraz się zdarzało, że zasypiał po południu, zaproponowała, bym zszedł na dół i rzucił kamieniem w szybę od strony podwórza. Rzeczywiście tak już nieraz robiłem, więc podziękowałem jej i zacząłem schodzić na półpiętro, gdzie przy oknie zatrzymał się przed chwilą nieznajomy. Gdy do niego dochodziłem, gwałtownym ruchem objął mnie w pół, przycisnął do ściany i krzyknął w dół schodów przyciszonym głosem: ‒ Mam go. Usłyszałem szybkie kroki i po chwili zjawił się obok nas drugi podobnie wyglądający typek. Widocznie ubezpieczał pierwszego na parterze. Bez pytania wsadził mi rękę do marynarki pod rozpiętą kurtką, w którą byłem ubrany i wyciągnął portfel, z niego zaś znalezioną tam legitymację studencką i mój dowód osobisty. Opróżnioną okładkę portfela rzucił na posadzkę. ‒ Co robicie? Kim jesteście? – krzyknąłem. – MO, Milicja Obywatelska – odpowiedział trzymający mnie facet, puścił prawą ręką mój pas, szybkim ruchem sięgnął do kieszeni i podsunął mi pod nos legitymację; zdążyłem tylko przeczytać, że jest porucznikiem z komendy MO w Nowym Tomyślu. – Za co mnie złapaliście? – napierałem. – Dowiesz się, ku…a na uczelni za kilka dni! – odwarknął, gdy ten drugi szybko spisywał potrzebne mu dane z mojego dowodu i legitymacji. – Już – syknął wreszcie. – Zostaw go, spier…amy – dorzucił. Pierwszy mnie puścił, drugi rzucił oba wyciągnięte mi dokumenty na parapet okna na półpiętrze i już ich nie było. Zniknęli, skacząc po kilka stopni w dół. Wyglądali, jakby się bali, że ktoś z sąsiadów otworzy drzwi na klatkę schodową i zacznie krzyczeć czy interweniować. Nikt się jednak nie pojawił. Byłem tak zaszokowany szybkością zdarzenia, że gdy zniknęli, zacząłem sobie robić wyrzuty i nie mogłem sobie wybaczyć, że zachowałem się tak potulnie, że nie krzyczałem o pomoc czy choćby „Ratunku!”. Wbiegłem ponownie na piętro do sąsiadki i opowiedzia-
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
łem jej, co się wydarzyło. Wychyliła się przez okno na ulicę, ale nie zauważyła nikogo. Ulica była pusta. Uzmysłowiłem sobie, że tajniacy musieli nas podsłuchiwać na skrzyżowaniu Lampego i Armii Czerwonej, potem iść niepostrzeżenie za mną te 3 kilometry z centrum miasta na Winiary, by mnie dopaść w końcu na własnej klatce schodowej być może w obawie, że na ulicy bym się im wymknął i nie wiedzieliby, gdzie mogą mnie namierzyć, skoro nie byli z Poznania. Sąsiadka, do drzwi której nieco wcześniej zadzwoniłem, miała aparat telefoniczny. Poprosiłem ją o możliwość skorzystania zeń i zatelefonowałem do matki mojej koleżanki, tej z narożnika Lampego i Armii Czerwonej. Była ona – matka koleżanki – przewodniczącą Rady Rodzicielskiej Liceum nr II w Poznaniu i wspominała nie raz nie dwa, że mąż jednej z nauczycielek jest kimś „ważnym” w Komitecie Wojewódzkim PZPR, kimś, kto wielokrotnie pomagał szkole w sprawach trudnych wówczas do załatwienia, głównie natury organizacyjnej, typu zakup farby, papieru toaletowego itp. Matka koleżanki obiecała niezwłoczną interwencję w celu dowiedzenia się, co się dzieje i czy da się wykręcić z zaistniałej sytuacji. Niestety nazajutrz przekazała mi za sprawą swej córki, że poprzez rzeczoną nauczycielkę dowiedziała się od jej męża, że nic nie może on zrobić, bo do Poznania Służba Bezpieczeństwa przysłała specjalną grupę operacyjną, której zadaniem miało być przeprowadzenie stosownych represji wobec – jak to ładnie nazwano – „rebeliantów” i że działają oni ponad lokalnymi władzami. Pozostało czekać. Po kilku dniach zostałem wezwany do profesora Stanisława Smolińskiego, rektora Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Poznaniu. Wraz ze mną wezwano jeszcze pięciu innych studentów naszej uczelni, których spisała milicja kilka dni wcześniej. W gabinecie rektora pojawiła się też opiekunka mojego roku, pani mgr Maria Kaniewska, ucząca nas angielskiego, ale jednocześnie I sekretarz tzw. podstawowej organizacji partyjnej (PZPR) na naszej uczelni. Co ona tu robi? – pomyślałem. I zaczął się spektakl.
Rektor poinformował nas, że wzięliśmy udział w nielegalnych, zdaniem władz – dodał, odcinając się dyskretnie od tej oceny – wydarzeniach i naruszyliśmy porządek społeczny. Dostał z Komendy Wojewódzkiej MO w Poznaniu stosowne pisma, które za chwilę odczyta z wnioskiem o wyciągniecie konsekwencji i usunięcie nas z uczelni. Ponieważ moje nazwisko jest na literę „B”, zaczął ode mnie. KW MO powiadamiała rektora, że Andrzej Byrt, urodzony wtedy i tam, syn tego i tego, wtedy i wtedy, tam i tam, o godzinie tej i tej podczas trwającej manifestacji klasy robotniczej miasta Poznania wyrażał krytyczne i obraźliwe uwagi pod adresem władz politycznych kraju. Uwagi te adresowane do licznie zgromadzonych tam poznaniaków miały charakter wybitnie prowokacyjny i mogły nawoływać do przestępczych działań przeciwko partii i rządowi. Biorąc to pod uwagę, KW MO wnioskuje do JM Rektora o wyciągnięcie stosownych konsekwencji wobec wyżej wymienionego studenta. Podobnej treści pisma otrzymał rektor w sprawie pozostałych kolegów. I wtedy włączyła się pani Kaniewska. Z agresją w głosie doskoczyła do naszej grupki i potrząsając pięścią, zaczęła nas rugać, iż partia tyle dobrego dla nas zrobiła, a my tak się do niej odnosimy, do jej poświęcenia w walce o socjalistyczną ojczyznę. Pełen bredni monolog trwał chyba z pięć minut, przeplatany groźbami o wydaleniu z uczelni. Ale raptem, przed postawieniem kropki nad „i”, dokonała wolty. Zwróciła się do rektora, że jednak partia winna dać tym „gówniarzom” szansę na rehabilitację po raz pierwszy i ostatni. Ostatecznie, ku naszemu zaskoczeniu, zaproponowała rektorowi, by wpisać nam to „przestępstwo” do akt, ale pozostawić na uczelni pod warunkiem, że odtąd będziemy swą skuteczną nauką wyrażać wdzięczność partii i rządowi. „Ale niechaj tylko któryś z was raz jeszcze coś takiego zrobi, to partia was bez litości każe wywalić na bruk na zbity pysk”. Byliśmy oszołomieni pełnym gniewu wystąpieniem Kaniewskiej, jej gwałtowną retoryką, ale nie mniej również jej nieoczekiwaną końcową woltą. Poczuliśmy, że uratowaliśmy swą studencką skórę. I że powinniśmy być w sumie Kaniewskiej wdzięczni, pomimo jej absurdalnie przewrotnej i nie19
Pewnego razu w Polsce... Zdarzyło się w marcu 1968 roku w Poznaniu
kiedy dość wulgarnej tyrady. Rektor wyraźnie odetchnął i przychylił się do konkluzji I sekretarza uczelnianej PZPR. Pozostaliśmy nadal studentami WSE. Podczas pobytu w Niemczech w 1998 roku pewnego wieczoru dostałem telefon od matki mojej koleżanki z 1968 roku z narożnika ówczesnych ulic Lampego i Armii Czerwonej, która w międzyczasie stała się moją teściową, a jej córka – moją żoną. Teściowa zatelefonowała, że przed chwilą skończyła oglądać w poznańskim programie telewizyjnym „Teleskop” wystąpienie sekretarza poznańskiego Instytutu Zachodniego, dr. Mariana Woźniaka, w którym opowiedział on o losach mojej opiekunki roku na WSE i nauczycielki angielskiego, pani Marii Kaniewskiej, tej samej, która w marcu 1968 roku w charakterze I sekretarza podstawowej organizacji partyjnej (PZPR) na WSE najpierw zrugała nas, złapanych przez milicję, a potem pomogła uratować przed wyrzuceniem z uczelni. Jego informacje odsłoniły powody takiego zachowania i zmusiły mnie do całkowitej zmiany jej oceny. Okazało się, iż po 1990 roku archiwa polskiego rządu emigracyjnego z Londynu wróciły do Polski i zostały rozesłane do miejsc, których dotyczyły. Dr Woźniak przeprowadził badania tych z nich, które trafiły do Poznania i znalazł przypadek Marii Kaniewskiej, w 1939 roku młodej nauczycielki zaprzysiężonej przez polski wywiad do zorganizowania polskiej siatki wywiadowczej kobiet (Wojskowa Służba Kobiet) na terenie Wielkopolski w celu informowania aliantów o pracy zakładów polskich przejętych przez Niemców i pracujących na potrzeby wojsk III Rzeszy. Wskutek wpadki kuriera z Warszawy przewożącego ich meldunki cała siatka kobiet została w końcu kwietnia 1943 roku aresztowana, przesłuchana w Forcie VII i na gestapo, po czym skazana przez Policyjny Sąd Doraźny w Poznaniu na karę śmierci. Wmieszał się jednak w to sąd wojskowy i po wywiezieniu aresztowanych do więzienia Moabit w Berlinie, po brutalnym przesłuchaniu zostały one skazane przez Trybunał Wojenny Rzeszy ponownie na karę śmierci. W tym celu przekazano je do więzienia w Lipsku. 20
Zanim jednak Niemcy zdążyli wykonać na nich swój wyrok, zostały one wyzwolone przez armię amerykańską. Po przesłuchaniu umożliwiono Marii Kaniewskiej kontakt z przedstawicielami polskiego rządu w Londynie, po czym Kaniewska została, po ponownym zaprzysiężeniu, wysłana do Polski, by po zatrudnieniu jako nauczycielka angielskiego na poznańskiej uczelni ekonomicznej informować rząd londyński o przebiegu komunizacji kraju. W 1956 roku dostała rozkaz wstąpienia do PZPR i objęcia opieką ideową studentów na uczelni, w ramach której w 1968 roku pełniła funkcję I sekretarza PZPR. Kiedy zaczęła się rewolta marcowa, poza przekazywaniem do Londynu informacji o prawdziwym przebiegu wydarzeń marcowych w Poznaniu dostała też od ministra spraw wewnętrznych polskiego rządu w Londynie dyspozycję, by pomóc ratować studentów złapanych czy ściganych przez komunistyczne organy bezpieczeństwa. I w takim charakterze wystąpiła w – dopiero teraz przeze mnie zrozumiałej – roli oskarżycielki i jednocześnie zbawczyni naszej szóstki, którą dopadli tajniacy w tamtych dramatycznych dniach marca 1968 roku. Odegrała ona cudownie swoją rolę: najpierw partyjnego betonu, a potem, dysponując alibi twardego, systemowego „zakapiora”, mogła zaproponować rektorowi bezpieczną wersję dla nas, dla rektora i wreszcie dla siebie, udzielenia nam nagany z wpisaniem do akt, ale zachowania nas na studiach. Nazajutrz skontaktowałem się telefonicznie z dr. Marianem Woźniakiem z Instytutu Zachodniego w Poznaniu, by potwierdzić informacje usłyszane w przeddzień od mojej teściowej o jego wystąpieniu w „Teleskopie”. Po ich potwierdzeniu zadzwoniłem jako ambasador RP w Niemczech do ówczesnego prezydenta RP, Aleksandra Kwaśniewskiego z wnioskiem o odznaczenie Marii Kaniewskiej Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski oraz do ministra obrony w rządzie premiera Jerzego Buzka, Janusza Onyszkiewicza, z wnioskiem o jej awans na stopień wyższy ze stopnia kapitana, który – jak się okazało – miała od czasu końca wojny. Obaj poprosili o stosowne dokumenty i moje formalne wnio-
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
ski w tej sprawie. Dr Woźniak przekazał kopie materiałów potwierdzających zaprezentowane przezeń fakty z życia Marii Kaniewskiej, ja – wnioski w jej sprawie. Po kilku tygodniach w połowie 1998 roku Akademia Ekonomiczna, następczyni WSE w Poznaniu, z udziałem władz uczelni, jej pracowników oraz studentów uhonorowała swą byłą pracowniczkę dydaktyczną wzruszającą uroczystością, podczas której ówczesny wojewoda poznański udekorował Marię Kaniewską Krzyżem Komandorskim OOP, zaś szef sztabu wojewódzkiego publicznie pasował ją na stopień majora Wojska Polskiego. Za sprawą wydarzeń marcowych 1968 roku światło dzienne ujrzał niezwykły życiorys skromnej – wydawać by się mogło aż do chwili ujawnienia jej akt z archiwów polskiego rządu emigracyjnego w Londynie – starszej koleżanki z poznańskiej uczelni ekonomicznej. Jej historia znalazła swój wyraz
w Encyklopedii konspiracji wielkopolskiej 1939-1945, pracy zbiorowej pod redakcją Mariana Woźniaka, wydanej w czerwcu 1998 roku przez Instytut Zachodni w Poznaniu1.
Andrzej Byrt i Maria Kaniewska. 1970
Maria Kaniewska oraz Andrzej Byrt. „Połowinki” w 1970 roku
Encyklopedia konspiracji wielkopolskiej 1939-1945, praca zbiorowa pod red. M. Woźniaka, Poznań 1998, s. 346-347, hasło: Marszałkowska Marianna, po mężu Kaniewska. 1
Aleksandra Mielcarz Wieruszewska
Wspomnienie Marca 1968 roku Pochodzę z miejscowości Dobrzyca położonej na południu Wielkopolski. W czasie studiów mieszkałam u prof. Michała Ćwirko-Godyckiego, antropologa, ówczesnego rektora Akademii Wychowania Fizycznego. Córka profesora, Malina, z którą mieszkałam, była studentką prawa na UAM. W marcu 1968 roku – byłam wówczas na II roku studiów – informacje o wydarzeniach w Warszawie na tamtejszym uniwersytecie docierały do nas tylko sporadycznie. Nie wierzyliśmy oficjalnej propagandzie, ale co się naprawdę dzieje, nie było wiadomo. Głównym ośrodkiem oporu studenckiego w Poznaniu był Uniwersytet. Dzięki Malinie – a studenci prawa byli bardzo aktywni – wiedziałam o różnych akcjach w Poznaniu, takich jak pale-
nie gazet, kolportowanie haseł „Prasa kłamie” itp. Niestety na Akademii Medycznej studenci raczej nie angażowali się w te akcje. Próbowałam w akademiku na ul. Wawrzyniaka zachęcić koleżanki i kolegów do udziału, ale bali się, gdyż wielu asystentów ostrzegało nas, że możemy zostać wydaleni ze studiów za takie działania. Trzeba to zrozumieć, gdyż była to młodzież z małych miasteczek i wsi, dla której studia na Akademii Medycznej stanowiły spełnienie marzeń. W dniu głównej demonstracji w Poznaniu na placu Mickiewicza przed Uniwersytetem, zanim wyszłyśmy z domu, Profesor i jego żona kazali mnie i Malinie uklęknąć, pobłogosławili nas i życzyli sukcesu w walce o lepszą Polskę. Właściwie nie bałyśmy się. Byłyśmy pełne 21
Wspomnienie Marca 1968 roku
entuzjazmu i determinacji do demonstrowania solidarności ze studentami warszawskimi. Wielkie wrażenie wywarło na nas wystąpienie studentki z Warszawy, która odczytała na wiecu list studentów warszawskich opisujący protesty, ich przyczyny oraz przebieg. W czasie wiecu – liczba uczestników zmieniała się – otoczyła nas z trzech stron milicja i ZOMO. Milicjanci nie formowali kotła, lecz zostawili jedną stronę, w kierunku ul. Fredry, wolną i tam studenci mogli uciekać. Malina, wysoka i chuda, przewróciła się i została natychmiast zatrzymana. Mnie złapał jakiś kolega i zaczęliśmy się całować, udając zakochanych i milicjanci minęli nas. Kilkadziesiąt osób zostało zatrzymanych i gdzieś wywiezionych, w tym także Malina. Po powrocie do domu całą noc z Profesorstwem cze-
kaliśmy na nią, modląc się. Wróciła rano w dobrym nastroju, mówiąc, że było dość wesoło, gdyż byli tam wszyscy razem i nikt ich specjalnie nie męczył. Profesor uspokajał nas i twierdził, że nie musimy bać się represji. Po tym wiecu nie miałam już okazji do aktywnego udziału w akcjach protestacyjnych, choć dyskusje w gronie studentów jeszcze przez długi czas były bardzo ożywione. Wspominając te wydarzenia, uważam, że były one jednym z czynników, które stopniowo przyczyniały się do korozji i w końcu upadku totalitarnego systemu komunistycznego. Moje pokolenie w marcu 1968, a później w grudniu 1970 i w kolejnych latach aż do czasów Solidarności i ostatecznego zwycięstwa w 1989 miało ogromny wpływ na powrót demokracji w Polsce.
Jerzy Stefański
Rok 1968 To było ponad pół wieku temu. Nie zachowałem notatek ani dokumentów poza indeksem z ocenami z egzaminów na Wydziale Elektrycznym Politechniki Poznańskiej. Tych kilka zdań poniżej to zatarte przez czas wspomnienia nastrojów i emocji raczej niż faktów. Byłem wówczas studentem III roku Wydziału Elektrycznego Politechniki Poznańskiej. To był świat bez Internetu, telefonów komórkowych, setek kanałów telewizyjnych i komputerów w każdym domu. Jedyny komputer, do którego student mógł mieć dostęp na zajęciach z informatyki, to zapomniana dzisiaj Odra serii 1100 lub 1200. Środowisko życia i pracy to koleżanki i koledzy z roku i mieszkańcy akademików Politechniki na ulicy Serafitek. Mieszkańcy akademików – przyszli aktywni uczestnicy marcowych wydarzeń – to nie była młodzież wielkomiejska, lecz pochodząca z mniejszych miast i miasteczek oraz wsi, głównie z Wielkopolski. 22
Politechnika powoli przestawała być szkołą dla mężczyzn. Jednak niektórym wykładowcom zdarzało się zwracać do audytorium per „panowie” mimo obecności gromadki pań wśród słuchaczy. Myślę, że niekiedy była to forma manifestowania przekonania, że kobieta inżynier to kreacja sztuczna, niezgodna z naturalnym porządkiem rzeczy. Źródła informacji o wydarzeniach w Polsce i na świecie – sala telewizyjna na każdym piętrze, radio i radiowęzeł (Radio Afera), prasa, poczta pantoflowa, plotka. Przygody Misia Yogi gromadziły przed telewizorami rekordową widownię. Powszechna świadomość cenzury i dystans do wiadomości ze źródeł oficjalnych. Dualizm – świat i język urzędowy oraz świat rzeczywisty. Nauczyliśmy się żyć w przekonaniu, że istnieją tylko nieliczne punkty styczne pomiędzy tymi światami. Odegra to ważną rolę w przyszłych wydarzeniach i będzie miało wpływ na ich przebieg. W świecie rzeczywistym byliśmy zajęci nauką
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
– studia techniczne wymagały dużego nakładu czasu – wielu z nas również pracą zarobkową, głównie za pośrednictwem Studenckiej Spółdzielni Pracy „Akademik”, działającej przy Radzie Okręgowej ZSP, która pozyskiwała zlecenia w różnych zakładach i instytucjach na terenie Poznania. Rozrywki – kluby studenckie, kabarety, między innymi Kabaret „Klops” Laskowika, późniejszy Tey. Wiec 8 marca na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego, represje milicyjne wobec uczestników, relegowanie Adama Michnika i Henryka Szlajfera. W następstwie manifestacja studentów Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza pod pomnikiem Mickiewicza i pacyfikowanie manifestacji przez ZOMO. Wiec studentów Politechniki w stołówce, jeden z wielu z hasłami: „Prasa kłamie!”, „Żądamy Dziadów!”, „Poparcie dla Warszawy od Poznania!”, „Żądamy uwolnienia studentów Warszawy” i inne postulaty opisane w licznych opracowaniach. Powołanie struktury (nie pamiętam nazwy, więc nazwę ją Komitetem) do rozmów z władzami Politechniki oraz ewentualnego sterowania w miarę możliwości chaosem protestów. Zadanie niewykonalne z powodu braku wiedzy i doświadczenia członków Komitetu. Z niejasnych powodów wybrano mnie, osobę zupełnie do tej pory niebiorącą udziału w pracach jakichkolwiek istniejących na uczelni organizacji, na członka tegoż Komitetu. Grupy mieszkańców osiedla studenckiego, które udawały się na manifestacje i wiece organizowane przez studentów UAM, przynosiły informacje o starciach z milicją. Na marginesie – sądzę że jest dla młodych mężnych coś pociągającego w burdach z siłami porządkowymi (policja, milicja – jak zwał, tak zwał). Pewne echa ówczesnych „klimatów” odnajduję w dzisiejszych burdach kibiców sportowych. Atmosferę podgrzewały doniesienia o wiecach organizowanych w zakładach pracy Poznania i Wielkopolski z poparciem dla władz PRL, potępiających „wichrzycieli”. Hasło – „Studenci do nauki” oraz publikacje prasowe, radiowe i telewizyjne, które zupełnie „odjechały” od rzeczywistości wydarzeń i nastrojów studenckich, a także wieści o aresztowaniach uczestników manifestacji. Odbyło się
kilka spotkań Komitetu z władzami Politechniki, w zasadzie sprowadzających się do wysłuchiwania wezwań do zachowania spokoju i ograniczenia się do protestowania na terenie akademików. Ten ostatni postulat (ograniczenie wystąpień do terenu uczelni) został spełniony w okolicznościach dość specyficznych. Porozumiały się z nami, tj. z Komitetem, dwie osoby twierdzące, że są emisariuszami protestujących studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Owi emisariusze dokonali oceny wystąpień poznańskich studentów jako niedostatecznie licznych i stanowczych. Nakłaniali do zwiększenia liczności i intensywności protestów. Padły słowa o możliwym rozlewie krwi. Komitet jednak uznał, że nie będzie brał udziału w przyczynianiu się do sytuacji, które w konsekwencji prowadziłyby do poważnych obrażeń lub śmierci protestujących studentów. Przyłączyliśmy się do wezwań władz Politechniki. Minęło wiele lat i w okolicznościach niemających związku z opisywanymi tutaj wydarzeniami spotkałem jednego z tych emisariuszy. Był oficerem Służby Bezpieczeństwa. Czy był nim, gdy rozmawiał z nami jako „emisariusz”, czy został nim później? Nie mam pojęcia. Represje takie jak relegowanie studentów (uczestników wydarzeń) czy powoływanie do odbycia czynnej służby wojskowej nie dotknęły studentów PP. Jestem przekonany, że to skutek stanowczej postawy ówczesnego rektora Politechniki prof. Zbigniewa Jasickiego. Ostatnie spotkanie Komitetu z władzami Politechniki odbyło się w czasie, gdy protesty były już spacyfikowane. Wzięli w nim udział przedstawiciele Komitetu Wojewódzkiego PZPR oraz Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej domagający się usunięci ze studiów „wichrzycieli”. Nigdy tego żądania nie wykonano. Zachowałem wdzięczność i szacunek dla Profesora. Co było dalej? Wróciliśmy do nauki. Jakiś czas później spotkałem przypadkowo Dzidka Kędzię – dzisiaj profesora Zdzisława i mojego sąsiada. Poznaliśmy się na jednym z wieców studentów Uniwersytetu. Zapytał, czy jestem zainteresowany utrzymywaniem w jakiejś formie ujaw23
Rok 1968
nionej w trakcie omawianych tu wydarzeń aktywności i jeśli tak, abym wpadł na Fredry 7 do Rady Okręgowej Zrzeszenia Studentów Polskich. Wpadłem. I zostałem na dłużej. Studenckie wystąpienia roku 1968 niczego nie osiągnęły, jeśli patrzeć na nie z punktu widzenia realizacji zgłaszanych w ich trakcie żądań. Jednak wytrąciły ze swoistego letargu
dużą część mojego i młodego wówczas pokolenia. Byliśmy obecni później na różnych często pozycjach w wydarzeniach, które miały nadejść i w trakcie których oczekiwania formułowane przez nas w 1968 roku zostały rozbudowane i w znacznej mierze spełnione. Czy na zawsze?
Maria Zmierczak-Nowak
Marzec 1968 w ZSP W marcu 1968 roku byłam studentką IV roku prawa i wiceprzewodniczącą Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich (SZP) do spraw Nauki. Przewodniczącym Rady był wówczas Tadeusz Kiełczewski, w Radzie działali między innymi: wiceprzewodniczący Andrzej Olszanowski, Michał Karoński, Jola Karońska, Zosia Sułek, Ania Łopatka, Ewa Śmierzchalska, Ali Bryl, Zbyszek Theus, Andrzej Klemenski i wielu innych, przepraszam, że niewymienionych. To, co tutaj opisuję, jest czysto subiektywne, opieram się na moim kalendarzu. W sobotę, 9 marca mieliśmy – Tadeusz, Andrzej i ja – udać się do Torunia, gdzie była jakaś ważna narada w sprawie programu ZSP. Miałam w piątek kolokwium, bardzo mi zależało na ocenach, ale po tym kolokwium wpadłam do Rady Uczelnianej na Stalingradzką, gdzie w akademiku „Hanka Sawicka” na I piętrze mieściła się siedziba Rady, z niezapomnianą etatową sekretarką panią Marią Lüty, i tam się okazało, że Andrzej nie pojedzie do Torunia. Uzasadnienie było takie, że ktoś musi zostać w Poznaniu, bo w Warszawie studentów leją, a Tadeusz wrócił z Warszawy w piątek i w nocy ruszył do Torunia. Pojechałam sama, a w rozmowie z Tadeuszem dopiero 9 marca w sobotę dowiedziałam się o Dziadach, o Dejmku i o tym, że w stolicy to nie robotnicy, a ORMO lało studentów. W Toruniu byłam 24
o 12.00, spotkałam się z Tadziem; wracał do Poznania w sobotę, a ja w niedzielę. Po powrocie, kiedy zrobiłam korektę sprawozdań ZSP-owskich, dowiedziałam się w poniedziałek, że na wtorek 12 marca zapowiedziano „pod Adasiem” wiec solidaryzujący się z warszawskimi studentami, na murach były hasła „Precz z Moczarem”, „Solidaryzujemy się ze studentami Warszawy”, „Precz z cenzurą”. O godzinie 14.00 we wtorek na terenie stołówki w „Hance Sawickiej” wisiała kartka „Adaś – 15.00”; podobno ktoś zbierał podpisy pod jakąś rezolucją. Ten wiec miał spokojny przebieg, złożono hołd Adamowi Mickiewiczowi, studentów zapraszano do Auli Uniwersyteckiej, zachęcał do tego też Tadziu Kiełczewski, ale oczywiście zebrani nie weszli i zapowiedzieli, że spotkają się wieczorem, o 20.00. Nie byłam na tym wiecu, bo zostałam wydelegowana na posiedzenie RU ZSP AM zamiast Andrzeja Gieca; to miało jakiś związek z Komisją Nauki, której Andrzej Giec był przewodniczącym w Radzie Okręgowej. W każdym razie na tym zebraniu zjawił się około 19.00 rektor Akademii Medycznej Michałkiewicz i błagał o spokój. W siedzibie Rady okazało się, że wiec o 19.00 był dość spokojny, że były hasła takie jak „Domagamy się demokratyzacji życia wewnętrznego”, wznowienia Dziadów, że palono jakieś gazety, ale podobno sekretarz wojewódzki PZPR Szydlak nie pozwolił rektorowi
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Politechniki Jasickiemu przemówić do studentów, nie odczytano też rezolucji do władz, którą przygotowali protestujący. Podobno ułożyli ją Tadeusz, Sławek Pietras i Andrzej Olszanowski. Na wiecu padło hasło „jutro o 15.00 i o 12.00 – aż do skutku”. W środę jednak wiece już były nielegalne, bo kolegium rektorów zakazało ich zwoływania, milicja zachowała się bardzo brutalnie, masę osób zatrzymano i zabierano na ul. Taborową. Krążył wśród nas gorzki dowcip, że szef Komisji Ekonomicznej i Spraw Bytowych ZSP w Radzie Okręgowej śp. Boguś Sobczak się cieszy, bo ma nowy akademik na Taborowej. Taktyka i działania ZSP zmierzały do uspokojenia nastrojów i organizowania legalnych zgromadzeń i spotkań w zamkniętych pomieszczeniach uczelni. Pamiętam, że takie spotkanie odbyło się na żądanie działacza ZMW, Andrzeja Syguta, w bloku B; na tym spotkaniu pojawił się profesor Jan Wąsicki. Ale gdy studenci wyszli, a rzecz działa się na Winogradach, bardzo wielu z nich zostało zatrzymanych. Stojąc z kolegą „Mrówą” na przystanku na Pułaskiego, naliczyliśmy 15 gazików w ciągu 5 minut na ul. Pułaskiego. W czwartek nic się nie działo, ludzie zebrali się o 15.00, ale przyjechała armatka wodna, zwinięto gapiów. Natomiast wieczorem odbyły się trzy legalne spotkania organizowane przez ZSP; ja uczestniczyłam w zebraniu w DS „Hanka”, w dużej stołówce; na zebraniu pojawił się prorektor Witalis Ludwiczak, pseudo Melon, profesor prawa i przedwojenny olimpijczyk, reprezentant polskiego hokeja na lodzie. Sala wybrała czteroosobową delegację reprezentującą studentów, którzy mieli przygotować rezolucję i miała być ona wydrukowana. Wśród wybranych byli Stanisław Barańczak i Piotr Czartołomny, dwóch innych nazwisk nie pamiętam. W piątek rano przedstawiciele ZSP, w tym ja i ta delegacja, pojawili się na Senacie UAM; rektor i I sekretarz POP Olszewski potraktowali ich i nas zdawkowo, wysyłając ich do redakcji „Głosu Wielkopolskiego” w sprawie druku. Tam udał się z nimi Andrzej Olszanowski; oczywiście na miejsce nie dotarli. Wieczorem w piątek we wszystkich trzech tych samych domach studenckich odbyły się wiece sprawozdawcze; okazało się, że wszystkie propozycje delegatów zostały odrzucone,
na przykład ta, żeby zorganizować spotkania studentów z przedstawicielami robotników z zakładów pracy. Na wiecu sprawozdawczym w bloku B uczestniczył profesor Adam Łopatka, który powiedział, że będzie mówił tylko na tematy ekonomiczne i naukowe, na co ponoć 100 osób wstało i opuściło salę. W DS „Hanka Sawicka” pojawił się i zdobył największy aplauz profesor Feliks Siemieński. Na tym spotkaniu w pewnym momencie wstała jedna z uczestniczek i rozpaczliwym głosem zaczęła mówić, że do studentów Żydów docierają anonimy z wyzwiskami i żądaniem wyjazdu. Była to drobna blondynka, na pewno z wydziału filologicznego. Ponieważ ZSP-owcy siedzieli pomiędzy uczestnikami, a nie w prezydium, pamiętam, że najbliżej było mi do Andrzeja Klemenskiego, którego zapytałam: „O co chodzi? Co wyście jej zrobili?”, ale Andrzej też nic nie wiedział. Najgorszym dla mnie dniem okazała się sobota 16 marca. Na placu Mickiewicza odbywał się organizowany wiec aktywu partyjno-robotniczego, studenci zebrani pod „Hanką” chcieli tam dołączyć, ale droga – aleja Stalingradzka, bo tak się wówczas nazywała dzisiejsza aleja Niepodległości – była zastawiona sukami i apelowaliśmy po kolei do zebranych na dole kolegów, żeby nie ruszali na ten wiec. Rozległy się okrzyki: „Chodźcie do nas, głosowaliśmy na was, ZSP do nas!”. Przemawialiśmy po kolei, nawołując do rozsądku i niewystawiania się na pałki milicyjne. Najbardziej to przeżyłam, bo zajmowałam się kołami naukowymi, a teraz usłyszałam, że jestem tchórz i zdrajca. Popłakałam się wieczorem, szczególnie gdy dowiedziałam się, że wśród postulatów zgłoszonych na bloku B na Dożynkowej widniał taki, żeby „nasze postulaty nie były przedstawiane przez żadną organizację młodzieżową, ani ZSP, ani ZMW, ani ZMS”. Jedyną pociechą dla mnie był fakt, że ZSP nie zostało zmuszone do podpisania rezolucji potępiających studentów, do czego zmuszono działaczy ZMS i ZMW. W tym momencie naprawdę współczułam Andrzejowi Sygutowi. Ten brak zaufania do ZSP widoczny był też podczas organizowania uczelnianej konferencji sprawozdawczo-wyborczej, która miała odbyć się w marcu, ale z powodu wydarzeń była przekładana i w końcu rozpoczęła się 25
Marzec 1968 w ZSP
z dużym opóźnieniem, bo nie odbywały się wybory delegatów, nie było quorum na przykład jeszcze 6 kwietnia 1968. Co ciekawe, dla mnie wydarzenia marcowe dopiero po wielu latach zaczęły się kojarzyć z wykorzystaniem haseł antysemickich przez Moczara, który tą drogą chciał dojść do władzy. Dopiero po latach zrozumiałam, jak bardzo było to skomplikowane, ale w 1968 roku miałam 21 lat! Byłam wychowana w katolickiej rodzinie, ale nigdy nie określało się kogoś mianem „Żyda”, w ogóle nie było patrzenia na kogoś z takiego punktu widzenia: czy to wyznaniowego, czy etnicznego. Hasła „Syjoniści do Izraela” poznałam i zrozumiałam o wiele później, a zaprezentowane nam przez Leszka Dawydzika w kwietniu 1968 roku przywiezione z Warszawy taśmy ze spotkania z redaktorem Tadeuszem Kurem na Uniwersytecie Warszawskim wysłuchane wówczas były dla mnie jedynie opisem skandali finansowych, gospodarczych i politycznych, bo pojęcia nie miałam, że atakowane są przede wszystkim osoby pochodzenia żydowskiego. Dopiero po latach zrozumiałam hasło „Kur-wie lepiej”. Dowodem szczerości moich wyznań może być
następujące zdarzenie. Mam młodszą siostrę, studiowała wówczas na II roku farmacji. Studia były i pewnie nadal są trudne, wymagające. Przez dwa lata w naszym mieszkaniu na Sołaczu, gdzie były dobre warunki do wspólnej nauki, poznałam koleżankę mojej siostry – dziewczyny zakuwały wspólnie do kolokwiów i egzaminów. Koleżanka miała na imię Klara, mieszkała w Szczecinie. Zwyczajna, miła dziewczyna. Z moją siostrą to chyba nawet się przyjaźniły, Hanka była zaproszona do niej po I roku w czasie wakacji, czyli w 1967 roku. Spędziła tydzień w Szczecinie, poznała mamę, tatę i siostrę Klary. No i na początku roku akademickiego 1968/1969 Klara nie pojawiła się na zajęciach. Zaniepokojona tym moja siostra zadzwoniła do Szczecina, a tam starsza siostra Klary powiedziała jej krótko, że Klara z rodzicami wyjechali z Polski. Hanka nie pamięta, czy ta siostra wspomniała o Izraelu, ale wypowiedź była jasna, że wyemigrowali. Nigdy nam Klara nie mówiła o swoim pochodzeniu, nigdy jej nikt u nas nie pytał, a nie pytał, bo po prostu do głowy by nam pytać nie przyszło: była fajną dziewczyną i tyle… Nigdy się nie odezwała do Hanki…
Lech Dymarski
Marzec 1968 I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka, kierując się rachunkiem makroekonomicznym, wyjął z kalendarza jeden dzień wolny od pracy i w roku 1968 dzień 6 stycznia (Święto Trzech Króli) był już „pracujący”. Wiosną tego roku mówiło się, że towarzysz Wiesław poszedł dalej i skrócił rok kalendarzowy do 11 miesięcy. Gomułka zakończył bowiem swoje doniosłe przemówienie podsumowujące stłumienie studenckich protestów zapowiedzią: Marzec nigdy więcej się nie powtórzy! Odpowiedź na pytanie, co faktycznie miało się nie powtórzyć, nie była jednak łatwa. Nie powtórzą się protesty przeciw kontrkulturowej 26
cenzurze? Nigdy już nie będzie studenckich wieców? Nigdy już wrogie imperialistyczne ośrodki nie będą inspirowały chuligańskich zajść? Czy też rewizjoniści i syjoniści nigdy już nie podniosą głowy? A może nie powtórzy się zajadła walka na szczycie władzy? Nieliczni („politykierzy wszelkiej maści” – jak pisano w partyjnej prasie), którzy zadawali sobie podobne pytania, wiedzieli na pewno tylko tyle, że okres „małej stabilizacji” w PRL lat 60. się zamknął; w sierpniu Praską Wiosnę rozjechały czołgi wojsk Układu Warszawskiego, a co będzie dalej, to się okaże. Za dwa lata się okazało: robotnicza rewolta i masakra na Wybrzeżu,
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
odsunięty Gomułka, przyszło „nowe”. Safandułę i starego nudziarza towarzysza Wiesława zastąpił postawny, rezolutny Gierek, propaganda ogłosiła „stawkę na młodych”, a tytuł w „Trybunie Ludu” wręcz powiadamiał: Idą młodzi! Nie chodziło oczywiście o to, że na ulicach znów demonstrują studenci, lecz o odmłodzenie aparatu PZPR. Do roku 1973 działało jeszcze Zrzeszenie Studentów Polskich. Prawie wszyscy studenci do tej organizacji, nieobciążonej odgórnie propagandowymi obowiązkami, należeli. Bardziej „ideowo” wyrazisty, na uczelniach mało popularny, był Związek Młodzieży Socjalistycznej, obecny w fabrykach – taka (do czasu) była wola władzy ludowej. Wtedy, w marcu 1968, na pierwszym studenckim zgromadzeniu na placu Mickiewicza w Poznaniu obecni byli funkcyjni działacze Zrzeszenia – z przewodniczącym Rady Okręgowej na czele! Była to demonstracja solidarności ze studentami Warszawy, których MO, ZOMO, ORMO brutalnie przepędziły z dziedzińca Uniwersytetu Warszawskiego i dalej biły na ulicach. Dla obywateli w wieku studenckim to była nowość, by nie powiedzieć: szok. Ten poznański wiec zakończył się bez siłowej interwencji. Nazajutrz zgromadził się jednak znacznie większy tłum, choć funkcyjni koledzy ZSP już nie przyszli. Nie chodziło już o zdjęcie Mickiewiczowych Dziadów z afisza warszawskiego teatru, ale o to, że prasa kłamie, przedstawiając zajścia w Warszawie jako chuligańskie wybryki inspirowane przez „wrogie ośrodki”. Udałem się na plac prosto z pracy; jeszcze na ulicy zatrzymali mnie milicjanci w hełmach z okrzykiem: „Legitymacja studencka, już!”. Tak mnie rozpoznano, nie zwracając uwagi na skórzaną teczkę z rączką, której studenci nie nosili. Nie posiadam – wyjaśniłem, co wzburzyło milicjanta tak, że ostentacyjnie sięgnął po pałę. Byłem jednak przygotowany na legitymowanie i zdążyłem okazać legitymację członka Związku Zawodowego Transportowców i Drogowców. Pały nie użyto, ale stanowczo pouczono: „No, to jak wraca z roboty, to idzie do domu, a nie łazi, bo tu nie ma nic do szukania”. „Prasa kłamie!” – skandowano pod pomnikiem Mickiewicza, a potem – „Zgasić neon!” (widocz-
ny z placu neon na szczycie budynku partii zachęcał: „Czytaj Gazetę Poznańską – organ KW PZPR”). Tym razem wiec rozpędzono, było pałowanie, odbieranie legitymacji studenckich, wnioski o ukaranie. Protesty skończyły się w całym kraju, ale propaganda się rozkręcała. Warszawskich uczestników wiecu określono jako „bananową młodzież” – chodziło o wskazanie, że banan, owoc luksusowy, dostępny był tylko dzieciom z zamożnych domów. Dostrzeżono też ich „ortalionowe płaszcze” (takie jakby peleryny, choć trwalsze), dostępne za dolary w sklepach Pewexu. To miało wzbudzić gniew klasy robotniczej. „Panie student, powiedz Pan, co się właściwie odpierdala?” – zapytał mnie niemłody majster. Byłem zatrudniony w dużym zakładzie, gdzie remontowano autobusy Państwowej Komunikacji Samochodowej. Nie był to dzisiejszy warsztat naprawczy – tam holowano wraki pojazdów, które, rozbierane „na proszek” i z pomocą dorobionych części zamiennych silnika, skrzyni biegów, układu hamulcowego, także nowej blachy i tapicerki, wyjeżdżały świadczyć usługi dla ludności – jak nowe. Stanowisko moje nazywało się „referent (po awansie – starszy referent) techniczny”, a ponieważ z mocy przepisów wychodziłem z pracy wcześniej, by kontynuować naukę w trybie wieczorowym, uzyskałem w opinii klasy robotniczej status studenta. Niewiele potrafiłem wyjaśnić, bo też w propagandowej narracji pojawili się w tle nieznani dotąd, tajemniczy syjoniści. Nieoczekiwanie pytający sam sobie odpowiedział: „Jak żacy się buntują, to o coś musi chodzić”. Tymczasem władza ludowa niestrudzenie dawała odpór „mącicielom”. W telewizji pokazywano „spontaniczne” masówki w fabrykach, zebrani trzymali tzw. szturmówki (tablice na kijach) malowane ręką plastyka. „Pisarze do pióra – studenci do nauki”, ale też „Syjoniści do Izraela”. W przemówieniach aktywistów wyrażano poparcie dla „Towarzysza Wiesława”. Tenże I sekretarz KC z pasją przemawiał, przemawiał – padały powszechnie nieznane nazwiska rewizjonistów: Brus, Kołakowski, także „niejaki Michnik” – ale nie należy sądzić, że wyjaśniał. W naszym biurze technicznym majstrowie i brygadziści zatrzymywali się coraz dłużej, 27
Marzec 1968
komentowali, co wczoraj „telewizja pokazała”. „Panie student, powiedz pan, ten dojcze Gewand, to co to za jeden?” – padło pytanie. W latach 60. Gomułka piętnował po nazwisku niemieckich odwetowców i rewanżystów: Czaja, Hupka, Globke, Strauss, Adenauer – te nazwiska były już osłuchane. W tym momencie jednak „kwestia niemiecka” nie była obecna, a chodziło – to potrafiłem wyjaśnić – o jednego z aktywniejszych warszawskich studentów, był to Józef Dajczgewand, którego Wiesław wymieniał wielokrotnie i z uporem. Znaczy: syjonista (takim aktywnym postaciom z Uniwersytetu Warszawskiego jak Irena Lasota czy Jakub Karpiński sławy nie przydał). Wszelako po kilku dniach dowiedzieliśmy się z ust towarzysza Wiesława o „niejakim Szpotańskim”. Co za jeden?! Otóż, jak wyjawił Gomułka: „Niejaki Szpotański, człowiek o moralności alfonsa, napisał pornograficzną szopkę, ziejącą sadystycznym jadem nienawiści do naszej partii”. Tylko ze słabo słyszalnego Radia Wolna Europa dociekliwi mogli się dowiedzieć, że krytyk i teoretyk literatury Janusz Szpotański istotnie napisał i nagrał na magnetofonie pamflet pt. Cisi i gęgacze, czyli bal u prezydenta (postać występującego tam Gnoma można było kojarzyć z Gomułką); został skazany na trzy lata więzienia „za rozpowszechnianie fałszywych informacji godzących w interesy państwowe Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”. Wreszcie władza ludowa dała odpór na całego. W dużych miastach zorganizowano masowe wiece świata pracy. Obecność praktycznie obowiązkowa. W Poznaniu na plac Mickiewicza i przyległe ulice ciągnęły załogi prosto z fabryk i wszelkich zakładów. Rozstawiono ogromne megafony. W naszym zakładzie dyrektor zwołał masówkę na największej hali i przemówił po ojcowsku, ale krótko: „Towa-
28
rzysz I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego wezwał wszystkich ludzi pracy na wiec poparcia dla towarzysza I sekretarza Komitetu Centralnego naszej partii, no, wszyscy rozumiemy, że idziemy”. Nie wciskano w ręce sztandarów ani propagandowych „szturmówek”. Nasz dyrektor, jak się mówiło, „był w porządku”. Na placu atmosfera nie była wiecowa, nawet nieco piknikowa, bo zgromadzenie odbywało się w godzinach pracy, więc komu to przeszkadzało? I sekretarz Jan Szydlak przemawiał długo, powtarzał propagandowe motywy (rewizjoniści, syjoniści, wrogie ośrodki światowego imperializmu itp., napomknął, rzecz jasna, o Dajczgewandach i Blumsztajnach), ale przede wszystkim gloryfikował Gomułkę. W tłumie swobodnie przemieszczali się także studenci, którzy przyszli bez przymusu, z ciekawości i „dla jaj”. Nie zwrócono uwagi, że mówca przeszedł już do Szpotańskiego; gdy podniósł głos, membrany wielkich megafonów wzruszyły powietrze: „A słowa tegu ohydnygu reakcyjnygu pornograficznygu paszkwilu wymierzonygu w towarzysza Wiesława przez usta przejść mi nie mogum!” (Szydlak pochodził ze Śląska, gdzie wymowa zbliżona do Wielkopolskiej, choć osoby dobrze poinformowane twierdziły, że I sekretarz w sytuacjach kameralnych posługuje się językiem „literackim”, a w większych gremiach celowo mówi „po naszymu”, że niby on nasz, z ludu). Koniec zdania wielokrotnie odbijał się pogłosem od dalszych megafonów: nie mogum… ogum… ogum… oum… oum… Szydlak nabierał powietrza, nastała cisza jak po wyładowaniu atmosferycznym i wtedy brygadzista Czajka ze Śremu zrobił taki półobrót i głośno rzucił do nas, załogi pytanie: „Wiara, co tam jest kurwa w tej szopce napisane?! Pytom się, co jest napisane, że przez usta przejść mu nie mogum?!”.
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Elżbieta Różańska-Polak
Katolicki Uniwersytet Lubelski To, o czym chciałabym napisać, rozpocznę od przywołania zdarzeń, które wiążą się jeszcze z naszym pobytem w areszcie śledczym w Środzie Wielkopolskiej. Chciałabym przywołać w moich wspomnieniach trzy osoby. Pierwsza z nich to przesłuchujący mnie człowiek z SB. To było już w areszcie, po wydaniu orzeczenia przez kolegium, ale jeszcze na takim etapie, kiedy złożono zażalenie i rozważano dla nas sankcje prokuratorskie. To byłoby dla nas gorsze niż wydany wyrok za „chuligaństwo”, bo zagrożenie karą pozbawienia wolności było znacznie wyższe. Bardzo chciałam jakoś zawiadomić moich rodziców, przekazać im informacje o potencjalnym zagrożeniu, poprosić o uruchomienie pomocy prawnej, a byłyśmy z premedytacją pozbawione możliwości korespondencji. Postanowiłam zaryzykować, bo wydawało mi się, że ze strony tego człowieka czuję życzliwość. Zapytałam go po kolejnym przesłuchaniu, czy może wysłać mój list do rodziców. „Napiszesz go przy mnie, moje dziecko, przenoszenie go jest zbyt ryzykowne”, powiedział. I tak się istotnie stało, napisałam o wszystkim co było ważne. List szczęśliwie dotarł do rodziców, którzy mogli w ten sposób otrzymać ode mnie ważne informacje. Druga osoba to cudowny lekarz więzienny, nazywał się Franciszek Wagner lub Wegner. I Baśka, i ja miałyśmy wyznaczane przez niego wizyty, które były dla nas nie tylko wsparciem i możliwością rozmowy, ale wiązały się także z organizacją karmienia nas pysznymi rzeczami, które dla nas przynosił. Były owoce i słodycze, i pyszne kanapki szykowane przez doktora w jego domu. Mogłyśmy także poopowiadać mu o tym, jak sobie radzimy, dowiedzieć się od niego, co jest po drugiej stronie murów. Był także człowiek, który nazywał się Andrzej Andrzejewski, odbywał aplikację prokuratorską w Prokuraturze w Środzie Wielkopolskiej, której okna wychodziły na spacerniak.
W trakcie tej praktyki mieszkał na terenie Prokuratury i codziennie o określonej godzinie, już po zamknięciu Prokuratury machał nam z okna swojego służbowego pokoiku. Piszę o tym, bo jakoś nigdy nie miałam okazji, żeby o tych ludziach opowiedzieć, więc korzystam z tej okazji. Bo tak, jak wielokrotnie mówiłam, samo skazanie nas i pobyt w areszcie nie były dla nas straszne. Możliwości adaptacyjne młodych ludzi są bardzo duże. Naszą jedyną troską były nasze studia. Każda kolejna komisja dyscyplinarna to była nadzieja na powrót na uczelnię, a każda kolejna rozprawa pozbawiała nas tej nadziei. Dlatego to, co zrobił w tym czasie Katolicki Uniwersytet Lubelski, a przede wszystkim cudowny dominikanin, fantastyczny filozof, ówczesny rektor profesor Mieczysław Albert Krąpiec, było dla nas wybawieniem. Baśka Gaj i Władek Panas zostali przyjęci na KUL w zimowym semestrze roku akademickiego 1968/1969, bo studiowali na UAM na drugim i trzecim roku; ja musiałam zdawać kolejny raz egzamin wstępny, bo w Poznaniu byłam dopiero na pierwszym roku. Ta grupa osób relegowanych z Poznania nie była liczna, dlatego pamiętam, że w kolejnym miesiącu doszedł jeszcze chłopak, który nazywał się Trzęsicki i został na KUL przyjęty na wydział filozofii. Część aresztowanych studentów została ponownie przywrócona w prawach studenta, z nami odbywała karę pozbawienia wolności studentka Politechniki, która nazywała się Wiesława Owczarska i ona wróciła na studia w Poznaniu. KUL to była uczelnia otwarta, tolerancyjna, akceptująca odmienność wyznań, poglądów, postaw. KUL przyjmował w następnych latach wszystkich aresztowanych i relegowanych studentów, stąd znaleźli się tam studenci Uniwersytetu Warszawskiego Barbara Toruńczyk i Seweryn Blumsztajn po odbyciu przez nich kary więzienia, potem aresz29
Katolicki Uniwersytet Lubelski
towani uczestnicy organizacji RUCH, między innymi Joanna Szczęsna. Bardzo się wszyscy przyjaźniliśmy, często spotykaliśmy; KUL był w tamtym czasie prawdziwą oazą intelektual-
ną i dlatego nigdy nie żałowałam, że musiałam przejść przez aresztowanie, uwięzienie, relegowanie, bo to miejsce i możliwość spotkania wszystkich tych ludzi było po prostu nagrodą.
Jan Szambelańczyk
Subiektywna retrospekcja ruchu studenckiego w Poznaniu w latach 1971-1978 Perspektywa metodyczna retrospekcji Zaledwie siedmioletni okres będący przedmiotem refleksji w tym eseju nie jest jednolity z punktu widzenia klimatu społeczno-politycznego oraz zmian, jakie zachodziły w ruchu studenckim. Pierwsze lata to w wielu środowiskach perspektywa optymistycznych zmian i poprawy dobrostanu ludności. Kolejne to swoisty okres stabilizacji ery Gierka w Polsce wraz z odgórną konsolidacją struktury organizacji społecznych, natomiast dwa ostatnie lata obejmują zdarzenia i procesy wpływające na istotne pogorszenie relacji władzy ze społeczeństwem. M.in. w następstwie tzw. wydarzeń w Radomiu czy Ursusie w 1976 roku, a także – zwłaszcza w środowisku akademickim – intensyfikacji działań opozycji oraz represji władzy, w tym szczególnie symbolicznej śmierci Staszka Pyjasa w Krakowie w maju 1977 roku. Ta syntetyczna diagnoza systemowa stanowi ramę organizującą moją subiektywną retrospekcję ruchu studenckiego w latach 1971-1978. Zawarte w eseju oceny jakościowe czy systemowe mają w oczywisty sposób charakter subiektywno-ekspercki i zostały sformułowane na podstawie obserwacji uczestniczącej, co nadaje im status generalizacji empirycznych.
Jeszcze ZSP, a już SZSP w Wyższej Szkole Ekonomicznej/Akademii Ekonomicznej w Poznaniu Po pomyślnym zdaniu egzaminu wstępnego, przyjęciu na Wydział Ekonomiki Pro30
dukcji (ówczesnej Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Poznaniu) oraz odbyciu obowiązkowej Studenckiej Praktyki Robotnicze (SPR) w Przedsiębiorstwie Państwowych Gospodarstw Rolnych pod Gnieznem zostałem zakwalifikowany na środowiskowy obóz adaptacyjny w Mierzynie. Obóz został zorganizowany przez Radę Okręgową ZSP, a pobyt na nim był „wejściówką” do zupełnie nowego i nader interesującego środowiska bądź też swoistymi otrzęsinami dla nowych żaków. Mam tu na myśli m.in. panujący na obozie klimat, który da się symbolicznie zamknąć zwrotem „uczyć, bawiąc”, a jednocześnie nazwać partnerskimi stosunkami. Na podkreślenie zasługuje brak dystansu między wygami organizacyjnymi a nowicjuszami, spontaniczne poznawanie obrzędów czy zwyczajów studenckich oraz swoboda wypowiedzi i zachowań. Przykładem może być fragment refrenu znanej pieśni studenckiej w brzmieniu: „Kaziu Kwiatkowski będzie woźnym w ZSP…” (ówcześnie wiceprzewodniczący RO i kierownik obozu adaptacyjnego). Podobnie żywiołowe dyskusje z prelegentami (np. Grzegorzem Wiśniewskim – przewodniczącym RO, Leszkiem Weresem – wybitnym astrologiem, działaczem Komisji Zagranicznej RO i SSP ONZ). Można było także doświadczyć wyraźnej segmentacji zachowań uczestników początkowo według wcześniejszych znajomości ze szkół średnich, egzaminów wstępnych i SPR-ów, a sukcesywnie angażowania się w realizację programu obozu, intensywności konsumpcji używek czy specyfiki spędzania czasu wolnego. O innych
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
przejawach segmentacji nie potrafię nic kategorycznego napisać! Wspominając początki lat 70. XX wieku, trudno pominąć kontekst systemowy. Chodzi o to, że na uczelnie wstępowała młodzież, która mniej lub bardziej świadomie przeżyła osobiście rewoltę studencką marca 1968, inwazję państw Układu Warszawskiego na Czechosłowację w sierpniu tegoż roku czy wypadki grudniowe 1970 roku na Wybrzeżu. Jednak stopień zrozumienia istoty tych wydarzeń i stosunek emocjonalny do nich był zróżnicowany1. Ponadto niedoświadczonym politycznie i jednolicie indoktrynowanym medialnie młodym ludziom mogło wydawać się, że wraz z dojściem do władzy Edwarda Gierka „idzie nowe”, tym bardziej, że były tego łatwo obserwowalne symptomy. Śmiem twierdzić, że – przynajmniej w ówczesnej WSE – wyraźne podziały ideowo-polityczne czy przejawy wrogości zwolenników określonych poglądów nie miały istotnego znaczenia dla współżycia studentów, a kształtowanie grup utrzymujących bliższe relacje osobiste odbywało się głównie w oparciu o inne kryteria (np. „ci z akademików” versus „ci z miasta”, „miastowi” versus „prowincja”, „kujoni” versus „birbanci”). Natomiast w odniesieniu do aktywności w organizacji studenckiej głównym kryterium dyskryminującym była chęć lub niechęć do angażowania się w coś więcej niż tylko studiowanie. Dodatkowym czynnikiem różnico-
wania była sytuacja materialna oraz intensywność podejmowania prac dorywczych (np. poprzez SSP „Akademik”)2. W roku akademickim 1971/1972 na pierwszy rok studiów Wydziału Ekonomiki Produkcji przyjęto 369 studentów, podzielonych na kilkanaście grup studenckich według kierunków i specjalności, z wyraźną dominacją kobiet. Trzeba podkreślić, że bezwzględnie kapitalne znaczenie dla aktywizacji studentów i powołania samorządu studenckiego miało początkowo osobiste zaangażowanie opiekuna roku (dr Józef Orczyk)3. Sprawnie przeprowadzone wybory starostów grup i starosty roku, którym został Wojciech Pawłowski, systematyczne posiedzenia Rady Roku – poświęcone głównie sprawom dydaktyki oraz socjalno-bytowym, zmotywowały studentów do działalności daleko wykraczającej poza ten obszar spraw4. Nadto szereg przedsięwzięć organicznie łączyło się z działalnością agend ZSP, a samorządowcy stawali się aktywnymi realizatorami programu ZSP. Masowe członkostwo studentów mojego roku w ZSP od początku studiów oraz spójność interesów wraz z dyscypliną organizacyjną spowodowały, że już na II roku mieliśmy dwóch kolegów w składzie Komitetu Wykonawczego RU ZSP (Jarosław Mielcarek5 – przewodniczący Komisji Kultury, Wojciech Pawłowski6 – przewodniczący Komisji Nauki), co było ewenementem w historii uczelni. Ja-
1 Osobiste doświadczenia, a także lektury wskazują na znaczne zróżnicowanie tego stanu w poszczególnych uczelniach czy nawet na wydziałach, a zasadniczych determinant poszukiwać należy w środowisku domowo-towarzyskim. 2 Nie ulega wątpliwości, że średnia alokacja czasu na naukę i pracę zarobkową znacząco odbiegała od obecnej sytuacji, gdzie większość studentów Uniwersytetu Ekonomicznego posiada mniej lub bardziej trwałe kontrakty zatrudnieniowe, co nie sprzyja ani rzetelnemu studiowaniu, ani aktywności społecznej, zwłaszcza w organizacji studenckiej. 3 Teza ta jest zweryfikowana m.in. tym, że na drugim wydziale WSE (Handlowo-Towaroznawczym) procesy te przebiegały w nietożsamym reżimie mimo takich samych warunków systemowych. 4 Pomimo braku instytucjonalnego „systemu zapewnienia jakości kształcenia” czy choćby systematycznych badań opinii studentów o jakości zajęć dydaktycznych w trakcie obrad Rady Pedagogicznej Roku poruszano sprawy zgłaszane zarówno przez studentów, dotyczące pracy nauczycieli, jak i vice versa. Ewenementem ówcześnie był udział w posiedzeniu Rady prof. Janusza Wierzbickiego, postrachu studentów znanego z wysokiego wskaźnika oblewania (nawet 50%). Owocna współpraca w organizacji egzaminu z finansów publicznych prowadzonych przez J. Wierzbickiego przyczyniła się do obniżenia tego wskaźnika do ok. 23%. 5 Po szeregu epizodów w praktyce obecnie dr hab. Wyższej Szkoły Bankowej w Poznaniu. 6 Po 1989 roku założyciel grupy Warta Glass; prezes Zarządu VRP (Very Remarkable Projects) sp. z o.o., należącej do sektora private equity; wiceprezes Zarządu Polskiej Rady Biznesu, mecenas kultury, prowadzący rozległą działalność charytatywną.
31
Subiektywna retrospekcja ruchu studenckiego w Poznaniu w latach 1971-1978
rosław Mielcarek był sprawnym animatorem i menadżerem kultury, który jeszcze przed wyborem do Komitetu Wykonawczego zorganizował szereg imprez, w tym spektakl amatorskiego teatru z udziałem kilkudziesięciu studentów naszego roku. Z kolei Wojciech Jaraczewski zorganizował Klub Filmowy i nakręcił głośny amatorski film pt. Mur, nasycony głębokimi aluzjami do rzeczywistości. Powstał także kabaret studencki, w którym Wojciech Florkowski (późniejszy profesor ekonomiki rolnictwa w University of Atlanta, USA) prezentował „ostry” politycznie monolog o pierogach ruskich, jakie dowieziono do baru w Legnicy7. W 1973 roku, przed wymuszonym odgórnie połączeniem, obok ZSP działały na uczelni Związek Młodzieży Socjalistycznej, Związek Młodzieży Wiejskiej, cieszące się znacznie mniejszym zainteresowaniem studentów oraz Akademicki Związek Sportowy – o wyraźnie sportowym i rekreacyjnym profilu działalności. Na podstawie obserwacji własnej mogę ocenić, że pomiędzy tymi organizacjami występowała umiarkowana konkurencja o pozyskanie nowych studentów (zdarzały się przypadki przynależności do więcej niż jednej, szczególnie gdy była to kontynuacja związków organizacyjnych ze szkoły średniej), a wśród działaczy z doświadczeniem organizacyjnym, zwłaszcza sprzed epoki E. Gierka, występowały zarówno animozje, jak i różnego rodzaju konflikty. Uległy one zaostrzeniu wraz z lansowanym od końca 1972 roku – przez władze PZPR – projektem połączenia studenckich kół ZMS i ZMW oraz ZSP w jedną organizację Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. Notabene oficjalnym uzasadnieniem konsolidacji była racjonalizacja struktur i jednolitość
ideowa organizacji studenckiej, werbalizowana w obowiązującej ówcześnie stylistyce językowej8. Siłowe lansowanie konsolidacji organizacji spotykało się ze sprzeciwem członków ZSP, głównie ze starszych lat studiów, a przede wszystkim osób funkcyjnych. Ostentacyjnie zademonstrował to m.in. Janusz Szyrmer, rezygnując z funkcji przewodniczącego RU ZSP, i jego koledzy z kierunku handel zagraniczny zasiadający w uczelnianym Komitecie Wykonawczym9. W okresie bezpośrednio poprzedzającym przymusowe łączenie Radą Uczelnianą kierował Przemysław Trawa (po transformacji systemowej wieloletni prezes zarządu Międzynarodowych Targów Poznańskich). Po konsolidacji funkcję tymczasowego kierowania nowo utworzonym SZSP na WSE powierzono Krzysztofowi Zasiadłemu, powiązanemu wcześniej z ZMS. Natomiast w wyniku wyborów w październiku 1973 w skład Rady Uczelnianej weszły głównie „nowe twarze”, i to w zasadzie bez funkcyjnej przeszłości w organizacjach studenckich. Po raz kolejny siłę jedności w głosowaniu wykazał mój stosunkowo liczny rok studiów, wprowadzając do 12-osobowego Prezydium Rady Uczelnianej obok przewodniczącego (Jan Szambelańczyk) także 4 inne osoby (Grzegorz Gruchman, Jarosław Mielcarek, Stanisław Modelski, Teresa Rybińska). Warto dodać, że byli to studenci trzeciego roku i mieli perspektywę sprawowania mandatu przez całą dwuletnią kadencję. O merytorycznej rozległości działalności Rady Uczelnianej SZSP świadczy m.in. liczba komisji branżowych. A były to komisje: nauki, ekonomiczna, finansów, informacji i propagandy, kultury, organizacyjna, prac społecznych, szkoleń, turystyki, zagraniczna, młodych pracowników nauki, wreszcie ds. stu-
W obu przypadkach spotkaliśmy się z ingerencją Służby Bezpieczeństwa, chroniąc gwarancjami oskarżanych kolegów. 8 Ówczesna retoryka koncepcyjnie niewiele różni się od obecnych argumentów władz partyjno-rządowych o potrzebie ujednolicenia narodowych procesów, programów, projektów czy zmian systemowych („Lepiej uczyć się, więcej pracować dla socjalistycznej ojczyzny w jednej ideowo-politycznej organizacji studenckiej”). 9 Można dopowiedzieć, że w tamtym okresie kierunek handel zagraniczny cieszył się najwyższym prestiżem na uczelni, wynikającym m.in. z relatywnie wysokiej selekcji w procesie rekrutacji, a także perspektyw zatrudnienia w jednostkach mających kontakty z zagranicą. 7
32
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
dentów pracujących10. Niezależny status miała Uczelniana Komisja Rewizyjna kierowana przez Huberta Witczaka (członka Uczelnianej Rady Młodych Pracowników Nauki, a później profesora UEP) oraz Uczelniany Sąd Koleżeński, któremu przewodniczył inny członek UR MPN – Witold Jurek, po ponad dwóch dekadach dwukrotny rektor UEP, a następnie sekretarz stanu w MNiSW. Niektóre komisje miały rozbudowane struktury wewnętrzne. Przykładowo w ramach Komisji Informacji i Propagandy działało Studio Radiowe FiD, które miało dużą swobodę programową, licznych zwolenników kontaktu z mikrofonem, silną tożsamość grupową i zdecydowanie manifestowaną niezależność. Jednocześnie SR FiD bywało ostrym krytykiem poszczególnych członków Rady czy Prezydium in gremio11. Ze składu Studia FiD rekrutowali się dziennikarze poznańskiego ośrodka telewizyjnego (m.in. Jarosław Hołoga, Jerzy Kwieciński, Jan Werner, Zdzisław Witt). Organem Komisji Informacji i Propagandy był Miesięcznik Studencki „Merkury”, posiadający liczną redakcję oraz spełniający nie tylko funkcję informacyjną, ale także interwencyjną. W miesięczniku ukazywały się różnorodne teksty, w tym krytykujące niektóre przejawy działalności (np. „panoszenie się” szefa Komisji Organizacyjnej czy biurokratyzację w kontaktach między komisjami). Rozległą działalność specjalistyczną prowadziła Komisja Turystyki, która we współpracy z Biurem Podróży i Turystki „Almatur” organizowała krajowe i zagraniczne wycieczki, obozy, turystykę kwalifikowaną, a także mające wieloletnią tradycję tzw. złazy nadwarciańskie. W złazach uczestniczyło do kilku tysięcy studentów ze środowiska poznańskiego. Kto nie zna specyfiki gospodarki deficytu, nie zdaje sobie sprawy z przedsiębiorczości i sprytu,
jakimi musieli się wykazywać organizatorzy tych masowych imprez (aprowizacja, bezpieczeństwo, cenzura, finansowanie, transport itp.). Kwalifikacja na wyjazdy zagraniczne wiązała się z ostrą konkurencją o przydział miejsca, a wstępne listy kwalifikacyjne podlegały zatwierdzaniu na otwartych dla zainteresowanych posiedzeniach Prezydium Rady Uczelnianej (uczestnicy otrzymywali m.in. promesę dewizową uprawniającą do nabycia 110 $ po oficjalnym kursie wymiany). Nie sposób pominąć inicjatywy Andrzeja Kokotka – ówczesnego studenta I roku, który zaproponował zorganizowanie pod auspicjami RU SZSP wyprawy eksploracyjno-naukowej do trzech krajów Bliskiego Wschodu. Jednocześnie przedstawił on pomysł pozyskania talonu uprawniającego do nabycia przez uczelnię samochodu typu Nysa. Zdobył sponsorów z przedsiębiorstw, opracował projekt dostosowania Nysy do specyfiki zaplanowanej podróży, w tym po pustyniach Syrii. Były to jedynie pierwsze punkty na długiej liście spraw, które w normalnym trybie były nie do załatwienia. Po powrocie z wyprawy Nysa przez lata służyła potrzebom transportowym uczelni. A uczestnicy poza egzotycznymi wrażeniami nabyli unikalne kompetencje poruszania się w biurokratycznym gąszczu ograniczeń i niemożności (przedsiębiorcze kompetencje Andrzej Kokotek wykorzystywał później w Zarządzie Wojewódzkim SZSP, SSP „Akademik”, wreszcie we własnej działalności w przedsiębiorstwie Inter-Servis Sp. z o.o.). Wysoce specjalistyczne działania prowadziła Komisja Zagraniczna, zwłaszcza w ramach wymiany praktyk AIESEC. Lokalny Komitet AIESEC był agendą Rady ZSP, ale podlegał hierarchicznie Polskiemu Komitetowi Narodowemu. Przedstawiciele AIESEC uczestniczyli w dorocznych kongresach
10 Z perspektywy lat można ocenić, że zaangażowanie studentów pracujących w działalność SZSP na mojej uczelni było marginalne. 11 W pamięci utrwalił się spór redaktorów Radia FiD o noszenie modnych wtedy teczek typu dyplomatka, co stało się przesłanką do oskarżeń działaczy Rady o oderwanie się od środowiska. Co więcej, zgodzono się na wywiad w studiu na ten temat z przewodniczącym Rady, który następnie poddano tendencyjnemu komentarzowi bez udziału gościa. Czyżby były to początki medialnej manipulacji w niezależnym studenckim radiu działającym jako agenda SZSP?
33
Subiektywna retrospekcja ruchu studenckiego w Poznaniu w latach 1971-1978
w różnych miejscach na świecie, prowadząc wymianę proceduralną i bilateralną12. Elementem tego procesu było m.in. zorganizowanie płatnych miejsc praktyk w przedsiębiorstwach oraz opieka nad stypendystami z zagranicy w trakcie ich pobytu w Polsce. Z perspektywy obecnych warunków trudno wyobrazić sobie problemy, jakie „oficerowie” Lokalnego Komitetu AIESEC musieli rozwiązywać, aby spełnić wymagania międzynarodowe. Jedną z kluczowych barier był brak znajomości języków obcych nie tylko w przyjmujących przedsiębiorstwach, ale także w otoczeniu. Poza praktykami AIESEC Komisja Zagraniczna zajmowała się wymianą z instytucjami partnerskimi, głównie w krajach członkowskich Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, choć zdarzały się także bilateralne umowy (np. Uniwersytet w Tilburgu, Holandia; Uniwersytet w Jyväskylä, Finlandia). Dużą pracochłonnością cechowały się przedsięwzięcia Komisji Ekonomicznej począwszy od współpracy z dziekanami w sprawie wniosków o stypendia socjalne, przez rozpatrywanie wniosków o miejsca w domu studenckim (duża konkurencja), monitorowanie stołówek i domów studenckich, działania na rzecz stworzenia warunków do zamieszkania w DS-ach przez małżeństwa i rodziny studenckie, po problematykę zdrowia studentów. Pomimo mało atrakcyjnej, a jednocześnie wysoce czasochłonnej pracy w agendach Komisji Ekonomicznej nie brakowało chętnych do jej wykonywania. Jednym z bardziej znanych przewodniczących Komisji Ekonomicznej był Paweł Sudoł, późniejszy wieloletni prezes zarządu Browary Wielkopolskie S.A. Bogatą działalność prowadziła także Komisja Kultury, której domeną był program oferowany studentom w Klubie „Piekłoraj” na Winogradach oraz wspieranie różnych form ekspresji artystycznej studentów nie tylko w strukturach uczelnianych. Współcześnie niewiele zmieniło się w przedsięwzięciach podejmowanych wtedy przez Komisję Nauki. Na
podkreślenie zasługuje m.in. aktywny udział studentów w modelowaniu i ocenianiu realizacji programu studiów (m.in. udział w gremiach uczelnianych bądź ministerialnych zespołach dydaktyczno-wychowawczych), organizacji Konkursu Kopernikańskiego dla najlepszych studentów. To, czego dziś nie ma, to angażowanie się w ponad- lub międzyuczelniane projekty realizowane przez studenckie koła naukowe. Warta podkreślenia jest stosowana wtedy zasada, że działacze Komisji Nauki, a już bezapelacyjnie jej przewodniczący, muszą legitymować się wyróżniającymi się wynikami na studiach, aby w kontaktach z władzami czy nauczycielami akademickimi nie stwarzać podstaw do podejrzeń o „erozję” standardów. Niestety zasada ta nie została utrwalona w kolejnych kadencjach Rady Uczelnianej.
Negocjacje projektu umowy o współpracy RU SZSP AE z delegacją studentów Uniwersytetu w Tilburgu w Sali Posiedzeń Akademii Ekonomicznej w Poznaniu w lutym 1975 r. Na zdjęciu m.in. Alfred Laboga, Teresa Rybińska, Krzysztof Fonfara, Jan Szambelańczyk, Andrzej Byrt
Ważnym osiągnięciem kadencji 1973-1975 było utworzenie rad wydziałowych na obu wydziałach Akademii Ekonomicznej (od 1995 r.), co znacząco poszerzyło grono osób zaangażowanych w realizację programu organizacji studenckiej i stworzyło szanse nabywania umie-
12 Godzi się przypomnieć, że 14 maca 1980 r. w katastrofie samolotu PLL Lot „Tadeusz Kościuszko” nieopodal Warszawy zginęła 6-osobowa delegacja Polskiego Komitetu Narodowego AIESEC wracająca z kongresu w Bostonie.
34
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
jętności organizowania i kierowania ludźmi jako kluczowych cech absolwentów uczelni ekonomicznej. Z perspektywy prawie 50 lat doświadczeń w najróżniejszych organizacjach w kraju i za granicą mogę odpowiedzialnie stwierdzić, że działalność kierowanej przeze mnie organizacji uczelnianej SZSP w latach 1973-1975 nie podlegała brutalnej ingerencji czynników partyjnych czy administracyjnych (z wyjątkiem przydziału środków finansowych). Wpływy te miały raczej charakter indykatywny lub stymulujący13. Przyczyniła się do tego m.in. otwarta „kohabitacja” z podmiotami w środowisku działania, zasadzająca się na polityce unikania konfliktów zgodnie z ludową maksymą „pokorne ciele dwie matki ssie”, a jednocześnie zawołaniem Wojciecha Młynarskiego „róbmy swoje”14. Zresztą w tamtym okresie w uczelnianym środowisku nie ujawnili się jeszcze „buntownicy” czy „rewolucjoniści”, a różnice poglądów albo stanowisk ucierały się w codziennej współpracy. Nie wykluczało to głosów krytyki za premiowanie aktywności w SZSP i jego agendach przy kwalifikacji na wyjazdy zagraniczne lub finansowaniu projektów zgłaszanych przez tzw. grupy działania. W przypadkach lansowania przez naszych działaczy lub inne podmioty kuriozalnych pomysłów z punktu widzenia stylu pracy czy atmosfery SZSP wystarczyło niekiedy przeczekać, aby te pomysły inicjatorzy sami zracjonalizowali15. Zdarzało się także twardo negocjować, przedstawiając własne argumenty, zwłaszcza gdy sprawa była tego war-
ta16. Charakteryzowana strategia nosi cechy konformizmu, ale najczęściej był to dylemat wyboru mniejszego zła niż skazanego na porażkę „bicia głową w mur”. Nie twierdzę, że strategia otwartej kohabitacji, w sensie wyżej opisanym, stała się tradycją w drugiej połowie lat 70. w Akademii Ekonomicznej. Mogę natomiast zaryzykować tezę, że niezależność organizacji studenckiej była w bardzo dużym stopniu funkcją kompetencji jej działaczy, gdzie kluczowym elementem była postawa. Na tle własnych doświadczeń mogę sformułować hipotezę, że w pierwszym okresie działalności SZSP po 1973 roku zachowały się elementy etosu ZSP, szczególnie w tych aspektach, gdzie nowi funkcyjni doświadczyli jeszcze osobiście praktyk Zrzeszenia i współpracowali z jego wybitnymi działaczami. Last but not least nie można pomijać wpływu na zakres i jakość działalności SZSP, a także jego wizerunek w środowisku zaangażowania w pracę i postawy liczonych w tysiącach członków współtworzących kulturę organizacyjną, której kapitalnym czynnikiem jest kapitał społeczny, w tym gotowość zarówno do podejmowania wyzwań odpowiadających kompetencjom i ich rozwojowi, jak również odwaga i rzetelność w wyborze liderów spełniających kryterium najlepszego z najlepszych.
Z Rady Uczelnianej do Zarządu Wojewódzkiego SZSP w Poznaniu Wychodząc poza granice macierzystej uczelni – WSE/AEP, mogę zaznaczyć, że liderzy uczelnianych organizacji SZSP podle-
13 Pomimo wskaźnika upartyjnienia członków Prezydium RU, wyższego niż dla całej populacji studentów, brak przynależności do PZPR nie był kryterium dyskryminującym. 14 Np. zamiast ostentacyjnie odmawiać udziału w pochodzie pierwszomajowym „niezadowoleni” z Radia FiD, częściowo nawet nie członkowie SZSP, maszerowali wesoło w swej grupie, bawiąc się. Innym przejawem spolegliwości członków SZSP było wykorzystywanie stylistyki językowej miłej czynnikom politycznym w dokumentach programowych czy wystąpieniach oficjalnych. Czasem spotykało się to jednak z nieprzyjaznym odbiorem wśród braci studenckiej czy nauczycieli akademickich. 15 Pamiętam, jak przechodząc przez podwórze uczelni z przewodniczącym Komisji Informacji i Propagandy, usłyszałem od niego, że ma taką wizję, aby elewację cesarskich jeszcze budynków całkowicie pomalować na czerwono. Nie przeszkodziło nam to zdążyć na kolejne zajęcia. 16 Przykładem takiego postępowania była m.in. obrona plakatu przygotowanego na sympozjum kół naukowych, w którym cenzura dopatrzyła się jątrzącego społecznie efektu bez zrozumienia istoty procesu ekonomicznego wyrażonego symbolicznie. Natomiast przykładem uległości może być udostępnienie w siedzibie RU oficerowi Służby Bezpieczeństwa listy praktykantów zakwalifikowanych na praktyki zagraniczne, w sytuacji gdy listy tych praktykantów w podziale na wydziały wisiały w ogólnodostępnej gablotce przed dziekanatami.
35
Subiektywna retrospekcja ruchu studenckiego w Poznaniu w latach 1971-1978
gali generalnie selekcji pozytywnej. Dowodzą tego m.in. ich kariery edukacyjne i zawodowe. W latach 1973-1975 szefem Rady Uczelnianej byli m.in.: UAM – Ryszard Czajka (obecnie profesor fizyki na PP), Akademii Ekonomicznej – Jan Szambelańczyk (obecnie profesor nauk ekonomicznych na UEP), Akademii Medycznej – Tomasz Opala (nieżyjący już profesor nauk medycznych, wieloletni dyrektor Szpitala Ginekologii i Położnictwa), Akademii Rolniczej – Jacek Zientarski (dr inż. na UP) i Walenty Poczta (profesor nauk ekonomicznych na UP)17. Warto dodać, że osoby z doświadczeniem kierowania uczelnianymi organizacjami studenckimi zrobiły nie tylko kariery naukowe, ale nawet po wielu latach od zakończenia działalności w SZSP, w nowych warunkach systemowych, były demokratycznie wybierane na ważne funkcje organizacyjne w środowisku akademickim lokalnym, krajowym bądź międzynarodowym. Przynajmniej w tym środowisku można to traktować jako falsyfikację popularnego stereotypu „Ordynackiej”. Uwzględniając występujące tu i ówdzie opinie o działaczach SZSP jako czerwonych pająkach, które to opinie przetrwały okres burzliwej transformacji systemowej w Polsce ostatniej dekady XX wieku, warto dokonać porównań z rzeczywistością w innych krajach realnego socjalizmu. Szczególnie instrukcyjne może być porównanie SZSP z radzieckim Komsomołem, który jednak w realiach drugiej połowy lat 70. odpowiadał politycznej monoorganizacji młodzieżowej (typu Związek Młodzieży Socjalistycznej). O ogromnej różnicy ideologizacji, władztwa, sposobów i stylu działania, postaw członków i działaczy, a także niezależności politycznej SZSP od decydentów politycznych w porównaniu do Komsomołu przekonaliśmy się w trakcie „bratniej” wizyty delegacji ZW SZSP z Po-
znania w Rejonowym Komitecie Komsomołu w bliźniaczym mieście Charkowie we wrześniu 1974 roku. Mieliśmy wtedy okazję uświadomić sobie organiczny wręcz związek Rejonowego Komitetu Komsomołu z Rejonowym Komitetem KPZR, czego symbolicznym wyrazem była ta sama siedziba, te same dygnitarskie gabinety i wyposażenie, wspólny park samochodowy. Jednocześnie niezwykle silna pozycja instytucjonalna kierownictwa Komsomołu z atrybutami władzy sięgającymi daleko poza struktury samego Komsomołu. Uderzał wysoki poziom ideologizacji, od zewnętrznych symboli organizacyjnych po treści wypowiedzi z odwoływaniem się do zasad marksizmu-leninizmu. Jednocześnie widoczna była erudycja polityczna rozmówców. Szokująca wręcz była siła legitymacji działaczy w „otwieraniu zamkniętych drzwi”, począwszy od możliwości chwilowego zamknięcia sklepu dla dziesiątek oczekujących klientów, aby w komforcie obsłużyć naszą delegację, dostęp do deficytowych miejsc w hotelu, aż po opóźnienie o ponad godzinę odlotu samolotu rejsowego i podwiezienie naszej delegacji pod schodki samolotu18. Wszyscy wynieśliśmy z tej charkowskiej wizyty bardzo pouczające doświadczenia wraz z uświadomieniem sobie swobody życia „w najweselszym baraku w obozie demoludów”. Biorąc pod uwagę możliwość weryfikacji przydatności oraz rozwoju kompetencji społecznych, wypada podnieść, że działalność w SZSP, podobnie jak uprzednio w ZSP, była nieocenionym poligonem nabywania metawiedzy i umiejętności w realizacji programu SZSP, jakich nie dawał ani program studiów, ani praktyki zawodowe. Za szczególnie cenne uznaję ważne kompetencje społeczne rozwijane w trakcie współpracy przedstawicieli różnych uczelni, np. w ramach gremium przewodniczących rad uczelnianych m. Poznania.
Bardzo wielu innych przykładów dostarcza analiza Almanachu Akademickiego Klubu Seniora, Poznań 1989. 18 W trakcie pobytu naszej delegacji jeden z punktów programu nie został zrealizowany i powstała luka czasowa, z której dwaj koledzy skorzystali, udając się „w miasto”. Zostało to natychmiast zidentyfikowane przez odpowiednie służby i skutkowało ukaraniem naszej tłumaczki-opiekunki za to, że dopuściła do samowolnego oddalenia się gości poza zorganizowane punkty programu zamiast np. zabrania delegacji do muzeum. 17
36
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Bardzo oryginalny styl pracy tego gremium ukształtowany przez Jerzego Stefańskiego19 ‒ pierwszego przewodniczącego Zarządu Wojewódzkiego SZSP w Poznaniu, nie tylko cechował studencki luz, ale także pozwalał neutralizować poczucie hegemonii największych uczelni (UAM i PP), gdyż w dyskusji argumenty znaczyły więcej niż instytucja, którą się reprezentowało. Cenne było także kreatywne balansowanie między tradycją zrzeszenia a oczekiwaniami polityków wobec SZSP oraz typowo studencki klimat procedowania, znacząco różny od upolitycznionych gremiów uczelnianych. W życzliwej pamięci zachowałem także koleżeński stosunek Zenka Rubczaka, szefa SZSP UAM, do młodszych i „mniejszych” przewodniczących uczelni ekonomiczno-rolniczo-kabaretowo-sportowych. Płaszczyzny współpracy rad uczelnianych z zarządem wojewódzkim i jego agendami ułatwiały mobilność działaczy z uczelni na poziom wojewódzki, a nawet ogólnopolski. W latach 1976-1978 przykładem tego był m.in. wybór szefów uczelnianych SZSP po zakończeniu ich kadencji do Zarządu Wojewódzkiego (Jacka Zientarskiego na przewodniczącego, Jana Szambelańczyka na wice- i przewodniczącego Komisji Nauki, Mirosława Bąkiewicza na wice- i przewodniczącego Komisji Ekonomicznej), a także wielu innych koleżanek i kolegów z komisji i agend uczelni. O tym, że „kadry decydują o…”, świadczy m.in. zastąpienie kierowania Zarządem Wojewódzkim w stylu zawadiacko-studencko-technokratycznym uprawianym przez Jurka Stefańskiego zarządzaniem w stylu salonu intelektualnego lansowanym przez Jacka Zientarskiego, zmienionym w gabinetowo-biurokratyczny, jaki zapoczątkował Józef Januszewski. Jedna organizacja w jednej dekadzie, a kilka teatrów.
Na zakończenie pragnę nawiązać do znaczenia jednostki w rozwoju działalności organizacji studenckiej na poziomie środowiskowym, podobnie jak to wskazałem przy animowaniu samorządności studenckiej na moim roku studiów. Dwa przykłady zmarłych przedwcześnie kolegów są tutaj bardzo znamienne. Po pierwsze, zaangażowanie Andrzeja Gieca jako szefa Komisji Nauki RO, a następnie nauczyciela akademickiego Akademii Rolniczej w zorganizowanie wieloletniego interdyscyplinarnego projektu „Jeziorsko 80”. W ramach tego projektu studenckie koła naukowe z uczelni Poznania prowadziły kompleksowe badania nad konsekwencjami ekologicznymi i społeczno-gospodarczymi powstania wielkiego zbiornika wodnego na rzece Warcie w okolicach Jeziorska. Projekt ten wyprzedzał erę popularności badań interdyscyplinarnych i był z sukcesem realizowany przez członków studenckich kół naukowych. Po drugie, działalność Jerzego Alkiewicza20, działacza studenckich kół naukowych na Akademii Medycznej, który przez dwie dekady z niezwykłą pasją współorganizował i patronował naukowo środowiskowym obozom naukowym w rejonie Trzcianki, gdzie nie tylko badano stan zdrowotności mieszkańców, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci i młodzieży, ale także sporządzano interesujące monografie specjalistyczne przygotowywane przez studentów.
Zamiast zakończenia Napisałem ten esej z najlepszą wiedzą i w oparciu o pamięć, wspomagając się niekiedy rozmowami z kolegami celem weryfikacji wątpliwości. Doświadczenia zdobyte w działalności studenckiej to najcenniejsza inwestycja w moim życiu zawodowym. Dziękuję wszystkim współinwestorom.
O cenności kompetencji zarządczych nabywanych w Związku świadczy m.in. historia Jerzego Stefańskiego, który z tzw. klucza partyjnego został dyrektorem ZUPiP „Polon” przed powstaniem „Solidarności”. Dobre stosunki Jurka z załogą spowodowały, że inicjatywa wywiezienia go na taczce po powstaniu zakładowej organizacji „Solidarność” w Polonie została zablokowana kategoryczną postawą pracowników. 20 Dr nauk medycznych, w latach 1974-1986 dyrektor Państwowego Szpitala Klinicznego nr 5. 19
37
Ta nasza młodość
Piotr Nowaczyk
Ta nasza młodość Marzenie o życiu studenckim stawało się nieznośne. Być studentem! Chodzić na wykłady albo nie. Wybierać sobie samemu przedmioty. Mieć jeden duży zeszyt „notatnik akademicki” i pisać w nim to, co chcę, zamiast dwunastu zeszytów oprawionych w plastykowe okładki, do których zaglądają licealni nauczyciele, wpisują stopnie, a czasem krytykują nasz charakter pisma. Do naszego liceum przychodzili czasem jacyś studenci i na lekcjach wychowawczych opowiadali nam, jak to jest – studiować. Słuchaliśmy ich z otwartymi dziobami. Imponowało nam, że student to jest gość. „Student – żebrak, ale pan”, uczy się, bo chce, chociaż nie musi, a jak mu się coś znudzi, to bierze sobie urlop dziekański. W międzyczasie dużo czyta, chodzi do klubów studenckich, słucha jazzu, jeździ na rajdy, podróżuje autostopem i robi to, co chce, bo jest już pełnoletni, ma dowód osobisty i zdał już tę cholerną maturę. Nieprzepartą tęsknotę za życiem studenckim podsycały coroczne juwenalia. Mniej więcej pod koniec roku akademickiego, czyli w Poznaniu na przełomie maja i czerwca, władze miasta symbolicznie „oddawały klucze do miasta” żakom, a oni przez trzy dni „rządzili miastem”, czyli robili, co chcieli, przy całkowitej tolerancji mieszkańców, z Milicją Obywatelską włącznie. Pamiętam różne żakowskie figle i numery. Przypomnę raptem tylko dwa, żeby nie zanudzać Czytelnika. Na Cmentarzu Jeżyckim, gdzie pochowani są moi dziadkowie, alejki są bardzo wąskie, a w przejściach między mogiłami trudno się minąć. Ogrodnik zajmujący się cmentarzem miał osiołka, kłapouchego poczciwego szaraka, który ciągnął za nim pomiędzy mogiłami wózek ze śmieciami i wyrwanymi chwastami. Bardzo lubiliśmy tego osiołka. Po każdej wizycie na grobach dziadków szukaliśmy go z moją siostrą. Głaskaliśmy go po grzywie, drapali38
śmy po uszach, przemycaliśmy mu cukierki, a on, taki kochany, lizał nas po rękach, machał przyjaźnie ogonem, parskał wesoło, jakby chciał nam powiedzieć w zamian coś miłego. Z przerażeniem usłyszeliśmy kiedyś, jak nasz tato przeczytał ogłoszenie w „Głosie Wielkopolskim”. Brzmiało jakoś tak: „Zaginął bez wieści osiołek z Cmentarza Jeżyckiego. Ktokolwiek wiedziałby o jego losie, proszony jest powiadomić parafię albo najbliższy komisariat Milicji Obywatelskiej”. Byliśmy poruszeni i bardzo zmartwieni. Faktycznie, w czasie następnej wizyty na cmentarzu zobaczyliśmy jego pustą zagrodę, pusty żłób i zmartwionego nie na żarty ogrodnika. Dwa albo trzy dni później rozpoczęły się poznańskie juwenalia. Korowód przebranych studentów maszerował gęsto główną ulicą Poznania, czyli ulicą Czerwonej Armii, zwaną przez wszystkich Święty Marcin, bo tak nazywała się przed wojną. Telewizja ujęła nawet ten moment. Widzieliśmy to z siostrą w kinie Miniaturka, gdy oglądaliśmy poprzedzającą jakiś film Polską Kronikę Filmową. Kamerzysta wyłapał super ujęcie. Tłum przebranych żaków, maszerujących w bardzo ciasnym szyku, nagle rozstąpił się. Między nimi maszerował „nasz” osiołek. Zbliżenie kamery pokazało zawieszoną na szyi wielką tablicę z wyraźnym napisem: „Nie chciało mi się uczyć”. Inny głośny numer to student „samobójca”, który wszedł na dach Okrąglaka. Okrąglak to super oryginalny jak na tamte czasy dom towarowy w kształcie walca, stąd nazwa. Innych domów towarowych wówczas nie było. Student klęczał na krawędzi dachu i wrzeszczał w dół do zgromadzonych gapiów, że za chwilę skoczy. Nie zdał jakiegoś egzaminu, dziewczyna go rzuciła, więc życie mu zbrzydło. Brał rozbieg i hamował w ostatniej chwili przed krawędzią dachu. Ruch na ulicy był wstrzymany. Tłum za każdym razem wydawał jęk przerażenia albo niedowierzania. Wresz-
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
cie, chyba za piątym razem, facet rozpędził się, a z dachu Okrąglaka poleciało w dół ciało... manekina, ubranego dokładnie tak jak on. Roztrzaskało się na kawałki o bruk ulicy. Do takiego życia tęskniliśmy. Do takich wygłupów rwaliśmy się. Tymczasem po drodze była matura. Egzaminy na studia prawnicze poszły mi bardzo dobrze. Zdałem chyba na piątkę wszystkie egzaminy: historię, geografię i język niemiecki. Przyjęto mnie wśród stu osób, spośród dziewięciuset kandydatów. Uniwersytet miałem poznać dopiero po 1 października 1972. Wcześniej musiałem zaliczyć obowiązkową „praktykę robotniczą”. Praktyki robotnicze były zemstą Władysława Gomułki, pseudonim Wiesław – pierwszego sekretarza PZPR, za tzw. wypadki marcowe. W marcu 1968, gdy kończyłem ósmą klasę, studenci wyszli na ulice, protestując przeciwko zdjęciu z afisza przedstawienia Dziadów Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Doszło do pierwszych po wypadkach poznańskich protestów i manifestacji. Władza Ludowa pomyślała i wymyśliła – po bolesnym procesie wymyślania czegokolwiek – że do zajść takich mogło dojść jedynie dlatego, iż zaniedbano kompletnie kontakty młodzieży akademickiej z klasą robotniczą, czyli ludem pracującym polskich miast i wsi. Aby te kontakty zacieśnić i ocieplić, a studentom pozwolić lepiej zrozumieć lud pracujący, wymyślono obowiązkowe „praktyki robotnicze”. Otóż taki świeżo przyjęty na studia żak miał najpierw pójść do fabryki albo do PGR-u (Państwowego Gospodarstwa Rolnego), aby tam, pod opieką majstra albo starszego brygadzisty, zrozumiał i poczuł na własnej skórze, co to znaczy ciężka praca i jakie są podstawowe potrzeby polskiej klasy robotniczej, wobec której inteligent ma pełnić rolę służebną. Przydziały były różne. Ktoś trafił do fabryki konserw. Kto inny spędził cały lipiec, siedząc na kombajnie „Bizon” w roli „asystenta kombajnisty” w upalnym czasie żniw. Ja trafiłem nie najgorzej: Rejon Eksploatacji Dróg Publicznych, Dyrekcja Szamotuły, Oddział Oborniki Wielkopolskie. Ucieszyłem się, bo to zaledwie trzy kilometry od letniska moich rodziców w Kowanówku. Zakwaterowano nas
w barakowozach. Mieszkaliśmy jak Cyganie, po ośmiu w jednym barakowozie. Spaliśmy na piętrowych łóżkach. Kuchnia i jadalnia były w polowym namiocie. Towarzystwo w moim barakowozie było bardzo ciekawe: Jan A.P. Kaczmarek – późniejszy laureat Oscara za muzykę filmową, Grzesio Banaszak – współtwórca Orkiestry Ósmego Dnia, Wojtek Bednarski – późniejszy kierownik poznańskiego klubu „Od nowa”, Krzysztof Knoppek – dziś profesor prawa, a wówczas mój kolega z licealnej klasy, plus czterech innych chłopaków. Przypomina mi się teraz tekst piosenki Wojciecha Młynarskiego Przyjdzie walec i wyrówna, a zwłaszcza fragment pierwszej zwrotki, gdzie mowa jest o tym, że „budowaliśmy coś, jakby drogę”. My też budowaliśmy coś, jakby drogę, z Obornik Wielkopolskich do Stobnicy. Odziano nas w ciężkie drelichowe ubrania robocze. Dostaliśmy pomarańczowe kamizelki, berety (z antenką) i strasznie niewygodne grube rękawice. Dziwiło nas trochę, że najpierw wylewaliśmy asfalt na gotowy nasyp drogi, a następnie kazano nam robić wykop w poprzek tego nasypu, pod asfaltem, bo zapomniano położyć rurę odwadniającą, która miała ewentualny nadmiar wody w prawym przydrożnym rowie przelewać do lewego przydrożnego rowu albo na odwrót. Robienie podkopu w świeżo położonym nasypie było niebezpieczne i groziło śmiertelnym wypadkiem w razie obsunięcia się ziemi. Brygadziści kpili z naszych obaw i pokazywali nam, jak to się robi. Od pierwszego dnia studiów postanowiłem poświęcić się nauce. Żadnych wygłupów, imprez, pijaństwa ani randek. Ucz się do egzaminów! Pierwsza sesja jest najważniejsza. Pierwszy rok studiów jest najważniejszy. Jakie stopnie uzyskasz na początku, tak pójdzie ci dalej – doradzali mi starsi koledzy z drugiego roku. Mieli rację. Zabrałem się do nauki serio. W pierwszej sesji były dwa egzaminy i oba zdałem na bardzo dobry. Dostałem pierwszą nagrodę rektorską – 1500 zł, trzy razy tyle, ile zarobiłem przez miesiąc na praktyce robotniczej. Zrozumiałem, że warto się uczyć. W następnej sesji miałem pięć egzaminów. Znowu pełny sukces. 39
Ta nasza młodość
Znowu nagroda rektorska. Profesor Zygmunt Ziembiński, zwany Ghandim, postrach studentów, dał mi ocenę bardzo dobrą na egzaminie z logiki i zaprosił do udziału w prowadzonym seminarium. Pół roku później zdałem na bardzo dobry prawo rzymskie u profesora Kolańczyka, jako jedyny w mojej grupie. W następnej sesji zdałem na bardzo dobry prawo cywilne – część ogólną u profesora Radwańskiego. Te cztery wyżej wymienione egzaminy były trochę jak korona ośmiotysięczników dla alpinisty. Każdy następny egzaminator, obojętnie z jakiego przedmiotu, egzaminując mnie, przeglądał indeks, a widząc cztery piątki z czterech najważniejszych egzaminów, rozumiał, że ma do czynienia z piątkowiczem, lepiej czy gorzej dzisiaj przygotowanym. Od razu wiedział, że walczę o piątkę, a jak mi nie wyszło, to „najwyżej” dostawałem czwórkę. Po tak udanym początku studiów mogłem nareszcie trochę odpuścić i zająć się bardziej rozrywkową stroną studenckiego życia. Wakacje studenckie to bajka. Zwłaszcza w Poznaniu. Z uwagi na Międzynarodowe Targi Poznańskie, rozpoczynające się na początku czerwca, semestr letni w Poznaniu kończył się wcześniej niż w innych miastach uniwersyteckich. Letnia sesja egzaminacyjna musiała skończyć się w maju, po to, aby na początku czerwca studenci opróżnili domy akademickie, żeby można było je udostępnić gościom Międzynarodowych Targów Poznańskich. Student w Warszawie, Krakowie, Toruniu czy Gdańsku męczył się z egzaminami do końca czerwca, podczas gdy student poznański zaczynał wakacje 1 czerwca, tak jakby Dzień Dziecka ustanowiono właśnie dla niego. Zajęcia następnego roku rozpoczynały się 1 października. Poznański student miał więc 4 miesiące wakacji letnich. Odliczając miesiąc praktyki zawodowej po trzecim roku i fakt, że pracę zawodową należało znaleźć i rozpocząć 1 września po ukończeniu czwartego roku – ja, jako student poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza miałem łącznie 4 + 4 + 3 + 3, łącznie 1 rok i dwa miesiące wakacji letnich, plus przerwy międzysemestralne zimą, wakacje bożonarodzeniowe i wielkanocne, tudzież pomniejsze przerwy, święta i tzw. dni rektorskie. 40
Co z tym robić? Czasu nie marnowałem. Zawsze pociągała mnie turystyka i podróże. O dalekich marzyłem i planowałem je skrycie. Bliskie chciałem realizować natychmiast. Odkupiłem za 300 złotych rower wyścigowy od kolegi. Jeździłem nim po okolicach Poznania. Dawało mi to wielką frajdę i relaks po wykładach, ćwiczeniach, zaliczeniach i egzaminach. Objechałem chyba wszystkie mieściny w promieniu 20-30 kilometrów od Poznania. Z kolegami jeździliśmy na rajdy. Dzisiaj to chyba zupełnie zapomniana tradycja. W każdą sobotę, a czasem i w piątek ruszał jakiś rajd pieszy. Organizowało go najczęściej PTTK, czyli Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze. Należało zapisać się, przyjść na zbiórkę na peronie kolejowym, a następnie wsiąść w pociąg, wysiąść wraz grupą kilku albo kilkunastu uczestników na jakiejś stacji i dalej przez pola i lasy dojść do określonego celu. Meta rajdu była jednocześnie miejscem noclegu. Było ognisko, grochówka, grzaniec i wspólne śpiewy przy gitarze. Spało się w śpiworach, na sianie albo na dmuchanych materacach. Rajdy były wówczas tak popularne, że czasami odbywało się ich kilka równocześnie. Kiedyś z kolegą pomyliliśmy pociągi i wsiedliśmy z inną grupą do innego pociągu, na zupełnie inny rajd niż ten, na który planowaliśmy pojechać. W tamtych czasach istniało ciągle coś, co nazywano „kulturą studencką”. W klubach studenckich odbywały się wieczory poetyckie, spektakle kabaretowe i teatralne, wieczory poezji śpiewanej, potańcówki, na których grały prawdziwe zespoły. Co jakiś czas można było posłuchać polskiego jazzu w najlepszym wykonaniu. W poznańskim klubie „Od nowa” występowali „wszyscy”: Tomasz Stańko, Michał Urbaniak, Urszula Dudziak, Andrzej Kurylewicz, Wanda Warska, Novi Singers, String Connection, SBB i wielu innych. Za bilet wart 20 złotych można było w zadymionej sali usłyszeć i zobaczyć z bliska najlepszych artystów tamtych czasów. Kwitł teatr i kabaret studencki. Wielkie sukcesy odnosił krakowski Teatr STU i poznański Teatr Ósmego Dnia. Do klubu „Od nowa” trudno było wejść. Miałem szczęście, bo mój kolega został tam bramkarzem. Wiedziałem od nie-
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
go o najlepszych spektaklach i w porę zaopatrywałem się w bilet. Śmierć kultury studenckiej nastąpiła parę lat później. Wymierzono jej dwa śmiertelne ciosy. Pierwszym było disco. Drugim – wideo. Disco zmiotło ze sceny amatorskie zespoły. Nie było już muzyki na żywo, przerw w tańcu i zaproszenia koleżanki w przerwie do baru. Nie można już było z nikim porozmawiać. Żadnej dziewczynie nie można było już niczego szepnąć na ucho. Nikt niczego nie słyszał, poza łomotem dobiegającym non stop z głośników i nawoływaniem jakiegoś samozwańczego dyskdżokeja. Dyskdżokejami zostawali najczęściej zakompleksieni faceci, którym słoń nadepnął na ucho. Zamiast nauczyć się grać na jakimś instrumencie, łatwiej im było nastawiać płytę i ogłuszonej publiczności opowiadać, kogo teraz ma słuchać. Kariery niektórych znanych dziennikarzy muzycznych potwierdzają moją teorię o zakompleksionych facetach, którzy zamiast muzyki zaczęli uprawiać „wiedzę” o muzyce. Wystarczy przyjrzeć się niektórym z nich, żeby stwierdzić, że mieli prawo do kompleksów… Drugi śmiertelny cios kulturze studenckiej wymierzyło pojawienie się magnetowidu. Nagle sale taneczne klubów studenckich wypełniły się krzesełkami, a zebrana widownia śledziła w ciemnościach trzeciorzędne produkcje filmowe prezentowane na kasetach VHS. Po tych dwóch śmiertelnych ciosach kultura studencka już się nie pozbierała. Stan wojenny wprowadzony kilka lat później postawił kropkę nad „i”. Wciągnęło mnie kino. Zapisałem się do DKF. Dyskusyjny Klub Filmowy spotykał się co wtorek w nieistniejącym już kinie „Warta” o godzinie 20.00. Seans filmu, zawsze oryginalnego, premierowego, niewyświetlonego nigdzie wcześniej w innych kinach, poprzedzała prelekcja jakiegoś mądrego dziennikarza filmowego, a kończyła dyskusja widzów z prelegentem. Mój kolega i późniejszy przyjaciel Maciej Pawlak namawiał mnie na SSP ONZ. Studenckie Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ spotykało się również w każdy wtorek, właśnie o godzinie 20.00 przy ulicy Fredy 7, pokój nr 9. Odmawiałem Maciejowi z uwagi na moje członkostwo w DKF i ewidentną kolizję terminów.
Seanse w kinie „Warta”, położonym notabene 5 minut spacerem od siedziby SSP ONZ, zaczynały się dokładnie o tej samej godzinie co zebrania Stowarzyszenia. Prawdopodobnie nigdy nie dotarłbym na zebranie SSP ONZ, gdyby nie pożar w kinie „Warta”. Moje życie potoczyłoby się inaczej, gdyby ogień nie pojawił się pięć minut po wstępnej prelekcji. Kino ewakuowano w panice i pośpiechu. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić w ten wieczór, wracałem do domu ulicą Fredry i przez okno zobaczyłem tłum ludzi w ciasnym pokoju, a wśród nich Macieja Pawlaka. Wszedłem i zostałem. SSP ONZ odmienił moje życie na następnych dziesięć lat. Studenckie Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ było organizacją niezwykłą. W morzu prokomunistycznej „działalności społecznej” stanowiło jakąś dziwną i egzotyczną wyspę dla studentów zainteresowanych międzynarodową polityką, dyplomacją i nauką języków obcych. Działały kluby językowe SSP ONZ. Był to specyficzny rodzaj konwersatorium językowego. Justyn Depo prowadził w poniedziałki klub języka niemieckiego, Piotr Rosochowicz w środy klub języka francuskiego, Leszek Weres (lub jego brat Jurek) w czwartki klub języka angielskiego; był jeszcze klub języka hiszpańskiego prowadzony przez Basię albo Teresę Piechotę. Wpadało się na godzinę i rozmawiało po niemiecku, francusku, angielsku albo hiszpańsku, na zadany albo dowolnie wybrany temat. Koleżanki z wydziałów filologicznych korygowały nasze błędy językowe. Uczyliśmy się obcojęzycznych piosenek. Gitara była zawsze pod ręką. Raz w roku odbywał się Rajd Językowy. Poszczególne grupy szły do mety różnymi trasami, gadając i śpiewając w danym języku. Na mecie odbywał się „międzynarodowy” turniej piłki nożnej i inne atrakcje. Był grzaniec, ognisko, wspólne śpiewy i zabawa. Poznałem wielu niezwykle ciekawych ludzi, zarówno rówieśników, jak i absolwentów czy też pracowników nauki. Wszyscy mieli spore sukcesy i osiągnięcia w nauce i podróżowaniu po świecie. Panowała niezwykle inspirująca atmosfera przyjaźni sprzyjająca zdobywaniu wiedzy i wspólnej zabawie. Wśród starszych kolegów wyróżniał się Leszek We41
Ta nasza młodość
res, sławny później astrolog i kosmobiolog, a wówczas pracownik Instytutu Zachodniego PAN przygotowujący doktorat z teorii gier. Leszek zarażał wszystkich entuzjazmem. W tych szarych czasach był postacią niezwykle barwną i oryginalną. Przewodniczącym koła poznańskiego był Jurek Weres, młodszy brat Leszka, absolwent Politechniki Poznańskiej, szef Klubu Pilotów Almaturu, były marynarz i rezydent Polskiej Żeglugi Morskiej w Hong Kongu. SSP ONZ był „elitarnie otwarty”. Każdy mógł do niego wstąpić, każdy był mile widziany. Nowi członkowie po kilku zebraniach proszeni byli, a raczej zachęcani, aby przygotować speach – czyli wystąpienie na dowolny temat. Co tydzień któryś z członków miał możliwość prezentacji i opowiedzenia o tym, co go właśnie najbardziej zajmuje. Trafiłem akurat na speach kolegi, który był przewodniczącym sekcji języka esperanto. Mówił długo i ciekawie. Esperanto było polskim produktem, stworzonym przez polskiego Żyda Ludwika Zamenhofa pochodzącego z Białegostoku. Człowiek ten, wokół którego u schyłku XIX wieku w jego rodzinnym Białymstoku mówiono po polsku, białorusku, litewsku, ukraińsku, tatarsku, hebrajsku i w jidysz, a oficjalnym językiem był rosyjski albo niemiecki, za to w szkołach uczono łaciny i greki, a inteligencja rozprawiała po francusku – wpadł na pomysł stworzenia sztucznego języka, jednakowo łatwego dla wszystkich. Sto lat później, w latach 70. XX wieku liczba osób posługujących się esperanto sięgała kilku milionów na całym świecie. Dzisiaj ośmielę się stwierdzić, że język esperanto, przy zastosowaniu odpowiedniej promocji, mógł stać się eksportowym produktem naszej ojczyzny, bardziej przydatnym niż żubrówka, kurpiowskie wycinanki, a nawet muzyka Chopina. W tamtych czasach dominacja języka angielskiego nie była jeszcze wcale przesądzona. Język niemiecki był znany w całej okupowanej wcześniej części Europy, język francuski trzymał się mocno, rosyjski narzucany był przez komunistyczny system. Całkiem niezłą pozycję miał język włoski, a to przede wszystkim dzięki festiwalowi piosenki w San Remo i niezachwianej pozycji kina włoskiego. Język szwedzki zawdzięczał 42
swe powodzenie filmom Ingmara Bergmana. Hiszpański przebijał się, wcale nie dzięki polityce generała Franco, lecz dzięki rosnącej popularności literatury latynoamerykańskiej. Każdego z tych języków można było nauczyć się na kursach organizowanych przez MPiK lub Lingwistę. Twierdzę, że dominacja języka angielskiego rozpoczęła się późno, i to dzięki zjawiskom popkultury, takim jak jazz, blues, rock’n’roll i produkcje filmowe Hollywood. Pojawienie się Elvisa Presleya, a 10 lat później The Beatles odsunęło w cień piosenkę francuską i włoską. Hollywood zepchnęło w cień kino francuskie, włoskie i szwedzkie. Język angielski zdobywał przewagę stopniowo, a przyczyniały się do tego właśnie muzyka i film. Wtenczas dominacji tej wcale nie chciałem się poddawać. Uczyłem się uparcie niemieckiego i francuskiego, wierząc głęboko, że angielski nie jest mi potrzebny, no może trochę do pogrywania na gitarze i podśpiewywania modnych piosenek. Wypracowałem własną metodę nauki języków. Przerabiając jakąś czytankę albo artykuł, wypisywałem nowe słówka na kartce papieru. Właśnie na pojedynczej kartce papieru, a nie w jakimś „zeszyciku do słówek”. Zeszyciki takie, zalecane przez nauczycieli, były utrapieniem i kompletną pomyłką. Przybywało w nich słówek każdego dnia, a nic nie ubywało. Mój system polegał na tym, aby uczyć się słówek zapisanych na kartce, a następnie przepisać na nową kartkę te słówka, które mi jeszcze nie weszły do głowy, a starą kartkę wyrzucać. Na nowej kartce dopisywałem nowe słówka. Rotacja taka sprawiała, że co parę dni miałem wrażenie postępu w nauce, a nie magazynowania materiału w jakimś „zeszyciku”. Wpadłem też na to, że języka nie można uczyć się godzinami. Lepsze efekty dawała nauka kwadransami, a tych student miał zawsze więcej. Wystarczyło wykorzystywać kwadranse „z góry stracone”, np. w oczekiwaniu na tramwaj, a nawet w samym tramwaju, w kolejce, w poczekalni, w przerwach zajęć, a nawet w toalecie. Zawsze miałem przy sobie kartkę z nowymi słówkami niemieckimi i drugą z francuskimi. Ktoś z kolegów z roku wypatrzył mnie kiedyś wkuwającego słówka w tramwaju. Obgadał mnie wśród koleżeństwa, przedstawia-
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
jąc jako dziwaka i kujona. Znalazło się paru „życzliwych”, którzy próbowali mnie zniechęcić. „Po co ci języki obce? Przecież masz być prawnikiem, a tu obowiązuje prawo polskie i język urzędowy polski, od Odry i Nysy aż do Bugu, plus słup powietrza nad tym terytorium i kopaliny pod nim. Do dyplomacji nie dostaniesz się, bo mówisz, że nie zapiszesz się do PZPR, więc po cholerę uczysz się języków obcych?” Inni mądrzy dodawali: „Zupełnie inaczej byłoby, gdybyś studiował medycynę. Mógłbyś wtedy liczyć na kontrakt w Libii. Albo jakbyś był na politechnice, to mógłbyś wyjechać na jakąś budowę do Iraku”. W SSP ONZ nikt nie zgłaszał podobnych wątpliwości. Speach na temat języka esperanto sprowokował mnie do zgłoszenia się na ochotnika do przygotowania własnego wystąpienia. Interesowały mnie języki sztuczne, a esperanto nie uważałem wówczas za pomysł najlepszy. Według mnie lepsza była interlingua – język stworzony z najbardziej podobnych słów pochodzących z języków romańskich, przede wszystkim francuskiego, włoskiego, łaciny, hiszpańskiego, portugalskiego i rumuńskie-
go, z dodatkiem słów ogólnie znanych we wszystkich innych językach. Teksty napisane w tym języku były zrozumiałe w 80 procentach dla każdego, kto znał jeden albo dwa z języków wyjściowych. Napisałem kiedyś do faceta, który ten język stworzył. Zostałem w ten sposób polskim członkiem Union Mundial pro Interlingua. Zaoferowałem więc mój speach na następnym zebraniu koła poznańskiego SSP ONZ. Zostałem przyjęty z otwartymi ramionami. Na zebrania SSP ONZ przychodzili bardzo mądrzy ludzie. Panowała nawet taka zasada: „Znasz kogoś mądrego, fajnego – to go przyprowadź”. Złośliwi twierdzili, że SSP ONZ jest stowarzyszeniem elitarnym. Ale przecież nie jest elitarnym stowarzyszenie, do którego każdy może wejść. Niektórzy odpadali po kilku zebraniach, bo albo gubili się w problematyce międzynarodowej, albo zauważali, że bez znajomości języków nie mają tu co robić. Hasło „Znasz kogoś mądrego, fajnego – to go przyprowadź” działało niezawodnie. Tak poznałem ówczesną „miłość mego życia” – lecz to już jest historia na inną opowieść.
Mirosław Słowiński
Notatki ze wspomnień Na Wydziale Filologicznym UAM znalazłem się w mikroświecie rządzonym przez kobiety. Na moim roku na około 120 dziewczyn było chyba 14 osobników płci męskiej. Większość nazwisk tych kolegów pamiętam do dzisiaj. Ale na pierwszym roku studiów, który rozpoczynałem w październiku 1972, nie sam wydział zrobił na mnie największe wrażenie. To, co utkwiło mi mocno w pamięci, to życie akademika i jego niepowtarzalna atmosfera. W domu studenckim „Zbyszko” działał sprawny radiowęzeł i kilku zapaleńców robiło ciekawe studenckie miniradio. Dowiedziałem się otóż, że toczy się w środowisku batalia o powołanie nowej studenckiej organizacji. Nie
była to oddolna inicjatywa. Ekipa Gierka, który wtedy szedł na swoistej fali, wymyśliła ideę jedności moralno-politycznej narodu i jednym z efektów tych z gruntu nierealnych koncepcji była idea, nazwijmy to, rekonstrukcji organizacji młodzieżowych. Jak się dowiedziałem, na uczelniach miał się połączyć Związek Młodzieży Socjalistycznej ze Zrzeszeniem Studentów Polskich. Nie tyle fascynowała mnie sama idea nowego bytu organizującego studencką aktywność, co sama dyskusja. Bez cenzury i bez żadnych oporów strony sporu wytaczały swoje argumenty za i przeciw, nie zważając – mówiąc dzisiejszym językiem – na polityczną poprawność. Jakże inny był to język, jak dale43
Notatki ze wspomnień
ce odbiegający od wszechobecnej nowomowy. To radio było dla mnie najszybszym komunikatem, iż wkroczyłem w świat, gdzie wszystko wygląda trochę inaczej, niż sam to do tej pory postrzegałem… Któregoś dnia wracaliśmy z kolegą do akademika na skróty przez osiedle na Dożynkowej. Zajrzeliśmy do budynku, gdzie ulokował się Dyskusyjny Klub Filmowy „Fantom”, w którym działał Marek Hendrykowski (później profesor i założyciel kierunku filmoznawstwo na UAM). Nie wiem, jakim cudem zdobyli kopię zakazanego do rozpowszechniania filmu Henryka Kluby Słońce wschodzi raz na dzień. Nigdy nie zapomniałem tego dnia i tego obrazu, który oglądała garstka widzów. To jeden z najwybitniejszych polskich filmów z genialną rolą Franciszka Pieczki. Tak uważałem wtedy i tak uważam dzisiaj. Tak oto w krótkim czasie zetknąłem się ze studencką polityką „transmitowaną” przez radio i film. Oba te fakty okazały się w dalszym moim życiu bardzo ważne. Jedna z sympatycznych dziewczyn z Rady Wydziałowej SZSP poprosiła mnie rok później o pomoc w rozwieszeniu jakichś plakatów, które ręcznie w nocy malowała. I tak trafiłem do nowej organizacji. Szanując wszystkich uczestników sporu o kształt wymyślonych przez rządzących organizacji młodzieżowych, w tym konkretnym miejscu i czasie warianty były prawdopodobnie dwa. Albo powstanie Socjalistyczny Związek Studentów Polskich, albo obdarzeni zostaniemy organizacją w stylu ZMP z dodatkiem S. Osoby kierujące w tamtym czasie ZSP miały moim zdaniem niewielkie pole manewru. Wszelkie, dość moralnie marne, „kłucie” przez starych działaczy twórców i członków nowej organizacji było tylko udawaniem, że twarda rzeczywistość ich nie dotyczy! Nie działo się tak, że członkowie ZSP dalecy byli od politycznego zaangażowania w realnym ustroju. Czego pewnie najlepszym i znakomitym przykładem jest droga legendarnych prezesów Stanisława Cioska czy Eugeniusza Mielcarka, by tylko na tych nazwiskach poprzestać. W SZSP stało się tak, iż ów polityczny nurt został nazwany wprost, ale tradycja, struktu44
ra, formy pracy w ogromnej większości przejęto od członków ZSP. Wartością nadrzędną tej wspólnoty byli ci, którzy ją tworzyli. Umieli dyskutować, szanując partnera czy przeciwnika, umieli mimo dzielących ich różnic, podejmowali się wspólnych prac. Mechanizmy wewnętrznej demokracji, których strzegły kolejne pokolenia, bardzo się przydały w nadchodzących latach. Mieliśmy też mądrych nauczycieli, którzy unikając natrętnej dydaktyki, potrafili własną postawą budować wzory godne naśladowania. Bo każdy lubi troszkę podglądać… Może więc ten nurt politycznej aktywności części członków SZSP miał swoje istotne znaczenie, skoro wyrośli z niego prezydent Aleksander Kwaśniewski, marszałek i premier Józef Oleksy, by na tych przykładach zakończyć. Podobno czasy naszej studenckiej młodości to czarna dziura. Słuchając współczesnych czyścicieli historii, prawie byłbym gotów uwierzyć, że nas w ogóle nie było. Zupełnie jakbym czytał Bułhakowa. Na nieśmiertelnych stronach Mistrza i Małgorzaty Książe Ciemności – Woland dosiada się w Moskwie na Patriarszych Prudach do dwóch rozmówców. To lirnicy nowej władzy i przekonani ateiści. Nieszczęśnicy ci wdają się w biblijną dysputę z Szatanem, dowodząc, że go w ogóle nie było, nie ma. Doprowadzony do ostateczności Woland pyta: „Co to się u was dzieje?! Czego byś nie dotknął, tego nie ma”. Tak jest teraz pisana historia naszej młodości – o co nie spytasz, tego nie było… Jeśli będziemy milczeć, słuchając tych bredni, to towarzystwo duchów ginących w czarnych dziurach naszej historii stale będzie się powiększać. Lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku były dla organizacji skupiającej aktywność studentów twórcze i gęste od wydarzeń. Świadomie lub intuicyjnie przejmowaliśmy i jakoś aplikowaliśmy hasła buntów roku ’68. Chyba najszybciej mogłem zauważyć to w akademiku. Pojawiły się studenckie małżeństwa, a na korytarzach stanęły w pustych dotąd kątach dziecięce wózki. Kiedy w małych społecznościach naszej krainy ciąża dziewczyny przed ślubem nadal była dla rodziny więcej niż wstydem, akademiki zaczynały budować nową
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
obyczajowość. Nie tylko związaną ze swobodą seksualną, która nie była w tym środowisku aż taką nowością. Komisje ekonomiczne – pewnie ich członkowie mogliby to znacznie ciekawiej opisać – musiały uświadamiać swoich konserwatywnych profesorów, uczelniane władze, że to już fakt, że są studenckie rodziny, które wymagają wsparcia i że wykładowca nie może z powodu widocznej ciąży odmówić studentce prawa przystąpienia do egzaminu. To była szara i mało efektowna część działalności naszej organizacji. Ale nikt tu się nie poddawał, wiedząc, że wszystkich czeka długi marsz. Wspomnienie roku ’68 było również jednym z fundamentów intelektualnego buntu przeciw skostniałemu aparatowi władzy. SZSP swój budżet budowało przede wszystkim w oparciu o dotację Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Cały więc ten bunt czy sprzeciw materializował się w dziełach, pismach i zdarzeniach finansowanych przez kontestowane państwo. To takie polskie, ale w pewnym sensie uzasadnione, bowiem państwo nie ma własnych pieniędzy… Były jednak i przebłyski bardzo interesującego inwestowania państwa w talent i wiedzę. Niestety nie mogę wskazać pomysłodawcy i autorów ustawy, która uchwalona w Sejmie upoważniała administrację wojewódzką do przyznania absolwentom wyższych uczelni kończących studia z wyróżnieniem prawo przyznania mieszkania w ciągu dwóch lat od zakończenia studiów. W Poznaniu dzięki ówczesnemu wojewodzie Stanisławowi Cozasiowi przyznano 150 mieszkań takowym absolwentom. I zdaje się, że byliśmy jedynym województwem, które w takiej skali serio tę ustawę potraktowało. Z biegiem lat i zmieniającej się gospodarczej i politycznej rzeczywistości prawo to stało się martwe. Radio w akademiku „Zbyszko” to był pierwszy kontakt ze środowiskiem studenckich dziennikarzy. Pierwsze wrażenie było takie sobie, bo wielu z tych kolegów bardzo szybko przejmowało czy też bezwiednie naśladowało zawodowych dziennikarzy z wszelkimi ich, nazwijmy to delikatnie, przywarami. Nie czas i miejsce o tym pisać. Skupię się na dwóch ważnych przedsięwzięciach, na których
zawodowe kompetencje zdobyła cała rzesza studenckich dziennikarzy. Jednodniówka „Spojrzenia”. Wychodziła wtedy, jak udało się zdobyć papier i przełamać wszelkie faktyczne i urojone bariery stawiane przez cenzurę. To było „frontalne spotkanie” z systemem, za sprawą którego czasem jedno zdanie powodowało zatrzymanie całego artykułu. W cały ten nowy świat wprowadzał mnie Tomasz Kędzia. „Spojrzenia” były pismem społeczno-kulturalnym i zdarzały się wydania bardzo ciekawe, jednak chyba wartością nadrzędną, którą wymienię, był sam fakt pracy przy tym piśmie. Ten zespół potrafił uczyć nowych adeptów szacunku i obrony słowa, obserwacji i pisania o tym, co wydawało się ważne nie tylko w wąskim uczelnianym świecie. Znanym ze swej bezkompromisowości redaktorem naczelnym był Lech Stefaniak. Andrzej Kępiński to kolejna nieszablonowa postać związana z tym pismem. Były też „Spojrzenia” warsztatem uczącym praktycznej redakcyjnej roboty i szansą na poznanie jakże ciekawych ludzi w świecie robotniczym – drukarzy z Zakładów Graficznych Kasprzaka. Jeśli czegoś tu brakło, to faktycznej konfrontacji z rynkiem. Nigdy nie dostaliśmy zgody na rozpowszechnianie w kioskach Ruchu i tak naprawdę nie wiedzieliśmy, ilu mieliśmy czytelników, bo pismo rozdawane było za darmo. W sferze tzw. mediów najważniejszym i największym przedsięwzięciem poznańskiego SZSP i studenckich dziennikarzy było Akademickie Radio Winogrady. Idea połączenia w jedną sieć radiową wszystkich poznańskich akademików stała się bardziej realna od momentu, kiedy znaleziono sposób transmisji programów na liniach telefonii nośnej. Zawsze mnie ten pomysł fascynował – raz ze względu na nowe możliwości komunikacji ze środowiskiem, dwa na szansę poszerzenia swobodnej, niecenzurowanej wypowiedzi. Ale musiał znaleźć się ktoś, kto to ogarnie technicznie i organizacyjnie. Taki człowiek wkrótce się pojawił. Był to student Akademii Rolniczej Mirosław Wiatrowski. Do dzisiaj nie wiem, jak przy ogromie społecznej pracy, jaką włożył w uruchomienie tego radia, budowę i wyposażenie studia, zdołał nie zapomnieć, że ma 45
Notatki ze wspomnień
jeszcze jakieś egzaminy do zdania. Oczywiście bez wsparcia władz uczelni to dzieło nie miałoby szans powodzenia. Nie zawiedli i bardzo pomogli. Akademickie Radio Winogrady stało się niepowtarzalną szkołą rzemiosła radiowego. Znaleźli się w nim tacy ludzie jak Jarosław Hasiński czy Andrzej Cudak, którzy potrafili dać tej stacji nową jakość. Warto dodać, że kilka lat później ARW z pomocą uczelni uzyskało licencję na nadawanie w eterze i było bodaj pierwszym studenckim radiem w Polsce, które weszło na trudny radiowy rynek. Ale tę historię powinien napisać już ktoś inny. Organizacja studencka dawała szansę poznania ludzi z różnych stron „zewnętrznego świata”. Dla mnie, studenta filologii polskiej na UAM, była to niepowtarzalna okazja wyjścia ze swojego książkowego kąta. Szybko zrozumiałem, że humanistyka, humanizm nie jest przywiązany li tylko do aspirujących do tego monopolu wydziałów uniwersyteckich. Można było odkrywa treści tego słowa w rozmowach z kolegami z Akademii Medycznej, Ekonomicznej, uczelni artystycznych czy technicznych. To właśnie ten niezwykły „wielouczelniany” zbiór najsilniej manifestował swoją obecność w studenckiej kulturze. Sama definicja kultury studenckiej budziła rozmaite spory i dywagacje: o czym właściwie mowa. By uniknąć tej pułapki, warto dokonać stosunkowo prostego rozróżnienia. Idzie o studenckich twórców i o mecenat organizacji studenckiej (tu SZSP) nad kulturą. Studencka aktywność w świecie kultury to temat wart sam w sobie osobnej monografii. Patrz wydana w 2011 roku książka o klubie „Od nowa”(1958-1970) przy ulicy Wielkiej 1-6 w Poznaniu. To samo dotyczy turystyki, wywodzących się jeszcze z idei „Bratniaka” działań w sferze ekonomicznego statusu studenta, kół naukowych czy wreszcie karier znanych polityków. Wchodząc do Komisji Kultury, kierowanie którą powierzyli mi koledzy, spotkałem zespół zaangażowanych i dobrze znających materię spraw ludzi. Mapa środowiskowej aktywności była bardzo bogata i różnorodna. Dominowały w tym obrazie kluby i studenckie teatry, ważny był jazz, studencka piosenka i kabaret. Moc46
no widoczni byli również studenci PWSSP. W naszym środowisku z niejasnych dla mnie powodów starano się nie zauważać studenckiej aktywności w uczelnianych chórach. Pewnie uważano, że są potrzebne li tylko do zaśpiewania na inauguracji Gaudeamus… Tymczasem w zespołach tych z własnej nieprzymuszonej woli uczestniczyły setki studentów, koncertując w kraju i poza jego granicami. Narażając się na kąśliwe uwagi kolegów, uznałem, że powinniśmy tę sytuację zmienić. Chór UAM prowadził prof. Stanisław Kulczyński, kontakt z którym pozwolił lepiej zrozumieć specyfikę tego światka. Jednym z projektów artystycznych, który razem udało się nam przeprowadzić, był pierwszy w historii wspólny koncert poznańskich chórów akademickich w auli UAM. W wojewódzkiej siedzibie organizacji przy ulicy Fredry 7 od dłuższego czasu swoją pracownię miała tworzona przez Wojciecha Müllera, Izabellę Gustowską, Bogumiła Kaczmarka i Wiesława Krzyżaniaka Grupa Plastyczna „Od nowa”. To byli w każdym wymiarze niezwykli twórcy, znani wtedy z realizacji ogromnych form plastycznych w przestrzeni otwartej. Dzisiaj prace Izabelli Gustowskiej osiągają na aukcjach znaczące ceny, jest artystką znaną w świecie sztuk wizualnych, intermedialnych. Wojciech Müller prezesował w trudnych latach przemian Związkowi Artystów Plastyków i wieńczył swoją karierę wybrany na rektora macierzystej Akademii Sztuk Pięknych. Wtedy, w latach siedemdziesiątych, ważnym pomysłem było zbudowanie na przepastnych strychach pałacowej oficyny, w której ZW SZSP miało swoją siedzibę, autorskiej galerii, którą inicjatorzy nazwali Galerią ON. Wystartowała w lutym 1977 roku. Początkowo prowadził ją Lech Dymarski. Rok później kierownictwo przejęły Izabella Gustowska i Krystyna Piotrowska. Remont tych strychów to była droga przez mękę. Ale dlaczego o tym wspominam. Wszystko wiąże się z pieniędzmi, których zawsze było za mało na rozliczne projekty. I tu należy przywołać osobę Barbary Hejduk i jej zespół. Była główną księgową, ale tak naprawdę „matkowała” wszelkim, zdawało się pozbawionym szans przedsięwzięciom.
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Jednym z przykładów była budowa tej galerii, mimo wszelkich budżetowych ograniczeń, z którymi starała się nas oswajać… Galeria ON stała się ważnym miejscem skupiającym liczące się nazwiska we współczesnej polskiej sztuce. W pomieszczeniu po starych magazynach poznańskiej wytwórni filmów przy ulicy Wielkiej 19 powstała kierowana przez Jarosława Maszewskiego i Mariusza Tulińskiego Galeria Wielka 19. To był projekt, któremu wspólnie patronowała PWSSP i SZSP. Mocno zaznaczył się na mapie prezentacji najnowszej sztuki. Zachowałem w domowym archiwum plakaty propagujące rozliczne studenckie imprezy i przedsięwzięcia. To pokaźny, bo liczący kilkaset pozycji zbiór, w którym znajdziemy ślady studenckiej działalności od rajdu po jazzowy koncert, od wystawy po Festiwal Kiczu. Prace Juliusza Dziamskiego, Grzegorza Marszałka, Wojciecha Wołyńskiego i wielu innych to również „pisana ich własną ręką” kronika, która na arkuszach papieru potwierdza i przypomina o zdarzeniach dużych i małych, które dawno już przeminęły. W wymiarze artystycznym i kulturowym było to zjawisko ze znakiem wysokiej jakości i niepowtarzalne. Poznańskie studenckie teatry – „Maja” prowadzona przez Kazimierza Grochmalskiego czy „JAN” kierowany przez Jerzego Moszkowicza miały regularne premiery i swoją stałą widownię. Warto wspomnieć, iż Jerzy Moszkowicz po zakończeniu „studenckiego” etapu życia objął dyrekcję Ogólnopolskiego Ośrodka Sztuki dla Dziecka, którym z powodzeniem zarządza od trzydziestu lat! Mam tę satysfakcję, że już w innej roli, sam mocno angażowałem się w powstanie tej placówki. Lata siedemdziesiąte to również pewne otwarcie kraju na świat. Korzystały z tego studenckie zespoły, którym pozwalano wyjeżdżać ze swoimi spektaklami na zaproszenie zachodnich uniwersytetów. W ten sposób w kwietniu roku 1978 z Teatrem „Maja” trafiliśmy do sali teatralnej Uniwersytetu w Oxfordzie. Po spektaklu podszedł do nas jeden z widzów. Był to profesor Leszek Kołakowski. Ku naszemu zdumieniu zaprosił cały zespół i osoby towarzyszące do siebie do domu, gdzie wspólnie z żoną gościli nas długo w nocy. Dowiedzieliśmy się, że jest
członkiem All Souls College (przynależność do tego założonego w 1438 roku kolegium to najwyższe wyróżnienie w brytyjskim świecie naukowym). Profesorowie All Souls College nie zajmują się kształceniem studentów. Nasz gospodarz wspomniał jednak, iż pracuje nad wykładami Mistyka i Czas. Wiele też uwagi i nadziei wiązał z rozwijającą się w Polsce akcją wykładów prowadzonych w ramach działań opozycyjnego Towarzystwa Kursów Naukowych. W Domu Studenckim UAM „Hanka” powstała sala teatralna „Maski”, gdzie stworzono odpowiednie do scenicznych wymagań teatrów alternatywnych warunki techniczne. Korzystał z tej sali również działający od lat sześćdziesiątych Teatr Ósmego Dnia, który swoją siedzibę, czyli rodzaj biura miał w mieszczącym się w piwnicach Zamku klubie „Od nowa”. Zespół od dłuższego czasu prowadził działalność w dwóch płaszczyznach: artystycznej i politycznej, mocno angażując się we wspieranie działań opozycji, szczególnie tej związanej z KOR-em. Teatrem „studenckim” w połowie lat siedemdziesiątych Ósemki były już tylko ze względu na mecenat organizacji, w ramach której funkcjonowały, a spektakle jakimś cudem udawało się finansować. Było to środowisko dość hermetyczne, czemu trudno się dziwić, zważywszy iż w owym klubowym teatralnym biurze często drukowano lub powielano „Robotnika” czy inne wydawnictwa ukazujące się poza cenzurą. Być może owo polityczne zaangażowanie było powodem tego, iż swoje najlepsze artystyczne dokonania teatr miał w latach siedemdziesiątych. Niewątpliwą zasługą grupy było wniesienie na skostniały poznański teatralny grunt doświadczeń wyniesionych z Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Nigdy nie pytałem, więc zwyczajnie nie wiem – mimo długiej znajomości – o przyczynach odejścia z zespołu jego wieloletniego lidera Lecha Raczaka i jeszcze szybszym opuszczeniu teatru przez Orkiestrę Ósmego Dnia Jana A.P. Kaczmarka i Grzegorza Banaszaka, artystów, którzy stworzyli niepowtarzalną oprawę muzyczną do ważnych spektakli tej grupy. Polityczna aktywność teatru była częstym powodem konfliktów z władzami. Jed47
Notatki ze wspomnień
nak na wszelkie podnoszone pretensje nasza odpowiedź była jedna. Spektakle są zwolnione przez wyjątkowo czujną w ich wypadku cenzurę. Więc mają prawo grać. Zaś swoich politycznych indywidualnych wyborów z nami nie ustalają… Osobą, która miała ważny wpływ na ludzi Teatru Ósmego Dnia, był niewątpliwie dr Stanisław Barańczak. Znakomity poeta, wykładowca, adiunkt w Zakładzie Teorii Literatury Filologii Polskiej. Jego aktywność w KOR uruchomiła całą serię działań władz, prowadzących do usunięcia dr. Barańczaka z uczelni. Organizowane przez ludzi teatru i studentów polonistyki protesty SZSP poparło. Nic to niestety nie dało. W kraju teatrów z rodowodem studenckim pozostających w kręgu mecenatu SZSP było kilka. Wrocławski „Kalambur”, łódzkie „Siódemki”, krakowski „Teatr STU” czy lubelskie „Prowizorium”. Centrala, czyli Zarząd Główny SZSP z naszym silnym wsparciem czyniła zabiegi o profesjonalizację tych zespołów. Udało się to dopiero w roku 1979 i myślę, że istotny wpływ na sukces tych starań miał obraz kultury studenckiej, jaki można było zobaczyć w dniach VI Festiwalu Kultury. Pierwszego października 1977 roku zainaugurowano w Białymstoku VI Festiwal Kultury Studentów PRL. Miał trwać cały rok i zakończyć się finałem w dniach 25-29 października 1978 roku w Poznaniu. Wybór naszego miasta i organizacji nie był zapewne przypadkowy. W sferze kultury aktywność studenckich twórców i mecenat organizacji były od lat zauważalne w całym akademickim świecie. Do Poznania przyjechali w końcu października wszyscy, którzy w tym światku coś znaczyli, czegoś dokonali. To było spotkanie 1200 osób, które należało zakwaterować, wyżywić, a przede wszystkim stworzyć im warunki do prezentacji przygotowywanych od miesięcy spektakli, wystaw, koncertów czy panelowych dyskusji. Festiwal inaugurował reżyserowany przez Krzysztofa Maternę koncert, a raczej widowisko w Hali Arena, które autor oparł na chórach akademickich z Poznania, Gdańska i Szczecina, Zespołach Pieśni i Tańca z Lublina i Warszawy, grupie piosenkarskiej Niebo z Olszty48
na oraz Przemysławie Gintrowskim i Teresie Haremzie. Samo wydarzenie było w naszym środowisku bezprecedensowe, jednak spotkało się z umiarkowanym zainteresowaniem widzów. Hala wypełniona była w połowie. Sam tytuł koncertu Naród i Ziemia pewnie bardziej spodobałby się w latach 30. dwudziestego wieku, pewnie też współczesnej władzy… Z każdym kolejnym dniem Festiwal zdobywał miasto. Teatr Nowy, w którym odbywał się koncert piosenki studenckiej, nie był w stanie pomieścić wszystkich widzów. Dosłownie „walczono” o wejście. To samo się działo na spektaklach teatralnych, w klubach i sali Teya, gdzie występowały kabarety. Ale równie ciekawe był meetingi poetów, sympozja „O sztukę czasu, w którym żyjemy” czy „Młoda sztuka w poszukiwaniu wartości”, wystawy studenckich jednodniówek i wydawnictw. W BWA otwarto wystawę studentów i absolwentów uczelni plastycznych. W Auli UAM koncertowały najlepsze zespoły jazzowe, w Akademii Muzycznej zespoły kameralne, a w Operze występował Zespół Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej. To tylko wybrane przykładowo pozycje programu. Finał finału był widowiskiem reżyserowanym przez Jerzego Marczyńskiego. Pracował nad nim osiem miesięcy. Arena przeżyła prawdziwy szturm widzów. Niektórzy wdrapywali się po pylonach, by próbować coś zobaczyć przez okna. A Marczyński wymyślił spadające za oknami ogniowe wodospady, w których używano mieszanki z dodatkiem napalmu. Co tu dużo ukrywać, siłą musiano usuwać przyklejonych do tych okien podglądaczy. Widzowie uczestniczyli w wydarzeniu artystycznym, które w swej treści, formie i zastosowanych środkach technicznych wyprzedzało swój czas o całe lata. Oczywiście Festiwal był również sprawdzianem organizacyjnych możliwości poznańskiego SZSP. Nigdy by to przedsięwzięcie się nie powiodło, gdyby nie włączyły się w te prace wszystkie piony związku. Turystyka wzięła na siebie transport i zakwaterowanie, pion ekonomiczny wyżywienie, klub dziennikarzy studenckich obsługę prasową i informacyjną. Dlaczego tyle miejsca poświęcam temu wydarzeniu? Festiwal trwał cały rok. Poznań-
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
ski finał był zwieńczeniem tego szczególnego w studenckiej kulturze czasu. Mogliśmy jak w soczewce zobaczyć w jednym czasie i miejscu wszystko, co najlepsze i znaczące w dorobku studenckich twórców i animatorów kultury, a także grupy „zawodowców”, które pozostawały w kręgu mecenatu organizacji. Lektura programu Festiwalu i lista jego uczestników każdemu pozwala osobiście prześledzić zawodowe i artystyczne drogi wielu twórców mocno wpisanych w najnowsze dzieje naszej kultury. Żadna organizacja studencka wcześniej ani nikt później nie zorganizował w takiej skali podobnego przedsięwzięcia. I uwaga ostatnia, bardzo osobista. Pierwszego dnia festiwalu na dziedzińcu Szkoły Baletowej przy ulicy Gołębiej późnym wieczorem odbył się koncert i działanie plastyczne pod tytułem Muzyka i obraz. Doświadczenie 1. Autorami tego wydarzenia byli muzycy tworzący Orkiestrę Ósmego Dnia: Krzesimir Dębski, Jan A.P. Kaczmarek i Grzegorz Banaszak. Za stronę wizualną odpowiadali Jarosław Maszewski i Mariusz Tuliński. W zasnutej lekką jesienną mgłą przestrzeni, w otoczeniu ściśle wypełniających dziedziniec widzów grali swą poruszającą muzykę: przyszły laureat Oscara i lider wszelkich rankingów „Jazz Forum” na najlepszego skrzypka jazzowego kraju i pierwszej dziesiątki wirtuozów jazzowych skrzypiec w świecie, przyszli kompozytorzy muzyki filmowej, współczesnych wielkich i popularnych form muzycznych grający w najwyższej lidze. Dokładnie 23 lata po tym pamiętnym wydarzeniu, w roku 2001, Jan A.P. Kaczmarek siadał do komponowania muzyki do produkowanego przeze mnie filmu Quo vadis w reżyserii Jerzego Kawalerowicza, a Krzesimir Dębski w roku 2012 (34 lata później) pracował nad muzyką do filmu Syberiada polska, który ukończyłem po siedmiu latach zmagań z produkcją. Któregoś dnia, w czasie pobytu w Los Angeles, odwiedziłem Jana A.P. w jego domu. Dawno się nie widzieliśmy, więc było o czym gadać i czego gratulować. Dopiero po chwili jakiś blask odbitego światła skierował moją uwagę na złoty posążek stojący na domowym kominku. To była figura Oscara – Nagroda Akademii za muzykę do filmu Ma-
rzyciel. Istnieje taka teza wśród autorów zajmujących się dziejami kultury, że z wielości zdarzeń dziejących się w danym czasie może zaledwie 10% wytrzymuje próbę czasu. A niektórzy powiedzą, że to i tak dużo. To jest ten błysk złota, które się nigdy nie poddaje. Jestem pewien, że wiele dzieł studenckich twórców tę najtrudniejszą z prób wytrzymało. Zmierzyli się z sukcesem z najbardziej bezwzględnymi sędziami – czasem i… rynkiem. Przyszedł wreszcie czas wielkiego przełomu początku lat osiemdziesiątych. To jest oczywiście temat na osobne opowiadanie. Ale kierując do maja 1981 roku wojewódzką organizacją SZSP, muszę o jednym wydarzeniu wspomnieć, bo trwale wpisało się w mojej pamięci. To był strajk studentów Wydziału Mechanizacji Rolnictwa Akademii Rolniczej w Poznaniu. Strajk zorganizowany przez Radę Wydziałową SZSP, którą kierował Roman Kupijaj. To był pierwszy studencki strajk w Poznaniu i jeden z pierwszych w kraju. Strajk okupacyjny. Wydział ten od dłuższego czasu toczyła gangrena łapówkarska. Niektórzy adiunkci prowadzący zajęcia z matematyki wymuszali od studentów mających kłopoty z tym przedmiotem prace fizyczne w ich gospodarstwie czy też na fermie świń w zamian za zaliczenie. Do tego doszły jeszcze fatalne relacje międzyludzkie i traktowanie studentów jak przysłowiowe bydło. No i wrzód pękł. Poparliśmy ich radykalny protest od samego początku. Wielokrotnie byłem u ściśniętych w małym klaustrofobicznym pomieszczeniu chłopaków – zestresowanych i zdesperowanych w trwaniu w swoich żądaniach i kontynuacji strajku do skutku. Oczekiwali usunięcia łapówkarzy i gwarancji bezpieczeństwa. Nasze prawo karze w równym stopniu dających, jak i przyjmujących łapówkę. Oczywiście kraj był wstrząsany falą najrozmaitszych wydarzeń: demonstracji, strajków, protestów. Ale w tym wydziałowym akcie niezgody można było doskonale zobaczyć fragment większej całości. Szczególnie jeśli idzie o ludzkie postawy w czasach kryzysu. Spotykałem się z rektorem AR – prof. Tadeuszem Czwojdrakiem, który doznał szoku, kiedy zapoznał się z całą materią sprawy. Miałem bezpośredni i to wielokrotny 49
Notatki ze wspomnień
kontakt z Ministrem Szkolnictwa Wyższego prof. Januszem Górskim, który udostępnił mi wręcz domowy telefon z prośbą o bieżącą informację. Ci dwaj akademicy, każdy na swoim miejscu, zachowali się w tym dramatycznym czasie wyjątkowo przyzwoicie. Mierząc się z suchą literą prawa, doprowadzili do zawieszenia i dalej zwolnienia łapówkarskiej sitwy, a uczestnicy strajku zakończyli go z gwarancją nietykalności. Tamten czas udzielił mi jeszcze jednej pamiętnej lekcji. W marcu 1981 roku, kiedy Polska stała na krawędzi strajku generalnego, kraj był obwieszony plakatami z posiniaczonym licem Rulewskiego, a wszyscy żyliśmy w przekonaniu, że całym światem trzęsiemy w posadach, trafiłem do trzyosobowej delegacji związków młodzieży polskiej wyjeżdżającej do Londynu na zaproszenie Kongresu Młodzieży Brytyjskiej. Otwierały się przed nami wszystkie niemal drzwi. Byliśmy w parlamencie, w centrali związkowej, spotkał się z nami Tony Ben – jeden z ówczesnych liderów Labour Party. Wszyscy pewnie chcieli pozyskać jakieś „pozamedialne” informacje od ludzi stamtąd. No i dotarliśmy w końcu na salę, w której rozpoczynał swoje obrady Kongres. Z uwagą zapoznaliśmy się z programem. Punktu pierwszego nie pamiętam, w drugim była dyskusja nad projektem dokumentu o współpracy z młodzieżowymi organizacjami w RPA. W punkcie 16 planowano uchwałę w sprawie wydarzeń w Polsce, której projektu jeszcze nie było. Punkt siedemnasty – wolne głosy i wnioski. Co jest w mojej historii obecności w studenckiej organizacji najważniejsze? Może nabyte kompetencje, może rozumienie skomplikowanych mechanizmów demokracji, której można było się uczyć praktycznie każdego dnia. Pewnie tak. Ale dla mnie najważniejsi są ludzie, których spotkałem w tym ważnym okresie swojego życia. Zajmując się zawodowo sprawami kultury, początkowo w Poznaniu, później na forum ogólnokrajowym, w War-
50
szawie spotykałem się często z pytaniem, skąd znam tyle osób w najróżniejszych kątach kraju. Odpowiedź – jak nie trudno się domyśleć – była oczywista i prosta. Wystarczyło przeczytać program Festiwalu Kultury Studenckiej. Ale nie mógłbym spokojnie zakończyć tego „sprawozdania” bez listy poznańskich kolegów, z którymi przeżyliśmy tę przygodę, wykonując przy okazji trochę – mam nadzieję – pozytywnej roboty. Pewnie ta lista budowana z pamięci nie będzie kompletna i doskonała, ale warto ją zapisać. To byli: Jerzy Stefański, Jerzy Adamczak, Tomasz Opala, Jan Szambelańczyk, Mirosław Bąkiewicz, Walenty Poczta, Krzysztof Olejniczak, Stanisław Wachowiak, Wiesław Dębski, Mariusz Tuliński, Józef Januszewski, Jacek Zientarski, Jerzy Kubiak, Karol Prętnicki, Włodzimierz Samborski, Krzysztof Hadryś, Andrzej Stelmach, Zenon Rubczak, Antoni Rost, Krystyna Świder, Antoni Banasiak, Stanisław Basiński, Ewa Piwowarek, Piotr Zakrzewski, Stanisław Kaj, Janusz Wolak, Piotr Toboła, Piotr Niewiarowski, Jacek Różycki, Hanna Drzewiecka, Hanna Sobocińska, Wojciech Paryzek i wielu innych. Verba volant, scripta manent. Słowa ulatują, to, co zostało napisane, pozostaje. Przyłączam się tym wspomnieniem do wszystkich dających świadectwo. By uchronić od zapomnienia te niekiedy jakże ulotne zdarzenia, ale także pokazać, że w nauce, kulturze, turystyce, mediach, gospodarce i polityce osiągnęli znaczące miejsce ludzie, którzy wyszli z ruchu studenckiego, przeszli praktyczną szkołę demokracji, współpracy i poszukiwań dróg wolności. Potrafili się pięknie różnić i co dzisiaj rzadkie – znakomicie wspierać w ważnych dla wspólnoty sprawach. W wielu cząstkach żywego organizmu, jakim jest dzisiejsza Polska, tkwi odrobina naszej młodości i pracy. Gdyby o tym zapomnieć, to jakby przyzwolić na haniebne pokrzykiwania tych, którzy starają się drążyć we współczesnych dziejach kraju wielką czarną dziurę i udowadniać, że nas w ogóle nie było.
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Janusz Zemer
Drugie oblicze poznańskiego życia studenckiego w latach 70.1 Przeczytałem z zainteresowaniem kilka wspomnień zamieszczonych w numerze 4 (130) „Przeglądu Wielkopolskiego” poświęconym kulturze studenckiej w Poznaniu w latach 60. Sam wkroczyłem w ten świat w 1973 roku, przystępując do reorganizującego się Teatru Ósmego Dnia. Siedziba T8D mieściła się w małej sali klubu „Od nowa”. W klubie kwitło życie artystyczne, działali tu i występowali młodzi artyści: plastycy, piosenkarze, muzycy, grupy jazzowe. Z teatrem bywaliśmy na organizowanych pod egidą SZSP Warsztatach Artystycznych, na krajowych festiwalach, w klubach studenckich w Warszawie, Łodzi, Wrocławiu. Kultura studencka była w owym czasie bardzo różnorodna, a jej zasadniczymi cechami były poszukiwanie nowych rozwiązań artystycznych i młodzieńcze zaangażowanie. Kiedy więc w 1975 roku rozpoczynałem studia na filologii polskiej na UAM, to wszystko dawało fantastyczną perspektywę na interesujące studia i barwne życie studenckie. Idylla prysła w 1976 roku po brutalnym stłumieniu robotniczych protestów w Radomiu, Ursusie. Stanisław Barańczak, wtedy adiunkt na wydziale filologii UAM, poeta, krytyk i teoretyk literacki, został jesienią 1976 roku jednym ze współzałożycieli Komitetu Obrony Robotników. Służba Bezpieczeństwa urządziła prowokację, Barańczaka oskarżono o próbę wręczenia łapówki. W lutym 1977 roku został skazany na rok więzienia w zawieszeniu, a w lipcu – pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Podjęliśmy – grupa studentów
z Collegium Novum UAM – wraz z członkami Teatru Ósmego Dnia i kilkoma uczestnikami Duszpasterstwa Akademickiego Dominikanów w Poznaniu akcję zbierania podpisów pod apelem o przywrócenie go do pracy na uczelni. Władze uczelniane przeprowadziły z organizatorami protestu rozmowy „uświadamiające”, w istocie zmierzające do zastraszenia. Był to decydujący impuls do założenia przez nas Studenckiego Komitetu Solidarności2. SKS nie miał sformalizowanej struktury, co oznaczało, że komunikaty lub deklaracje podpisywać mogli kolejni, nowi rzecznicy. Brak struktury oznaczał też, że nie było „biura politycznego”, wiodącej linii ideowej, łączyła nas jedynie wola współdziałania na rzecz poszerzania swobód, oparta na szacunku dla indywidualnych przekonań. Działaliśmy zgodnie z ideą Jacka Kuronia, by „nie palić komitetów, tylko zakładać własne”. Była to droga do stopniowej samoorganizacji społeczeństwa. Jesienią 1979 roku w kilkutysięcznym nakładzie opublikowaliśmy Przyczynek do dyskusji o stanie szkolnictwa wyższego, w którym postawiliśmy m.in. postulat odbudowania samorządu studenckiego oraz potrzebę pluralizmu organizacji studenckich. Jako skandaliczny efekt zależności SZSP od władz wskazaliśmy „organizowanie przez warszawski aktyw SZSP bojówek napadających na odbywające się w mieszkaniach prywatnych wykłady Towarzystwa Kursów Naukowych”. Wcześniej, bo w oświadczeniu założycielskim SKS-u z końca 1977 roku pisaliśmy, że „SKS nie ne-
Tekst jest skrótem większej, niepublikowanej całości. 23 listopada 1977 r. oświadczenie założycielskie Studenckiego Komitetu Solidarności w Poznaniu podpisało 9 osób: Włodzimierz Fenrych, Jaromir Jedliński, Ewa Kubacka, Jacek Kubiak, Wiesław Lisecki, Edward Maliszewski, Jerzy Nowacki, Wiesława Skrzeszewska, Maciej Szczerkowski. Nieco później dołączyli: Krystyna Antowska, Aleksandra Bessert, Małgorzata Bratek, Włodzimierz Filipek, Lech Jankowski, Zbigniew Konieczny, Andrzej Kruszyński, Andrzej Müller, Maria Przystanowicz, Tomasz Wacławek, Andrzej Wilowski, Janusz Zemer. 1 2
51
Drugie oblicze poznańskiego życia studenckiego w latach 70.
guje działalności SZSP, zważywszy że do tej pory była to jedyna organizacja wspierająca realizację szerokiego akademickiego ruchu kulturalnego, naukowego, turystycznego itd.” W istocie był to jedynie rodzaj koleżeńskiej kurtuazji. Pisaliśmy jednocześnie, że struktura i formy działania SZSP „spowodowały trudny do zlikwidowania dystans między Zarządem Związku a ogółem członków i działaczy”3. Tak więc przez te lata 70. żyliśmy w dwóch światach: w kulturalnym żywiole animowanym przez SZSP i jednocześnie w rozrastającym się szybko obszarze niezależnej kultury i powstającej opozycji. Z tego pierwszego musieliśmy odejść, bo okazał się zbyt „ciasny”, i powołać lub rozwijać ten drugi. Sytuacja stawała się jednoznaczna. W 1978 roku gwiazdą VI Festiwalu Kultury Studentów w Poznaniu, zorganizowanego pod egidą SZSP, był Jacek Kaczmarski. Ale Małgorzata Bratek, rzeczniczka naszego SKS-u, nie mogła zaśpiewać na tej samej imprezie. SKS rozkolportował więc w trakcie festiwalu ulotki protestacyjne. Podaliśmy w niej okoliczności zakazu, jakim objęto naszą koleżankę: „Mirosław Słowiński, przewodniczący Komisji Kultury […] mimo sprzeciwu sekretariatu Komisji Kultury zakazał występów Małgorzaty w klubach studenckich”4. W 1978 roku w Warszawie powstało Towarzystwo Kursów Naukowych, niezależne stowarzyszenie mające za cel prowadzenie niezależnej od państwa działalności edukacyjnej i samokształceniowej. We współpracy z TKN-em zorganizowaliśmy w Poznaniu kilkanaście wykładów „uniwersytetu latającego” z udziałem wybitnych literatów, naukowców czy działaczy politycznych. Gościliśmy m.in. Andrzeja Wernera – krytyka filmowego, Tadeusza Kowalika – ekonomistę czy Władysława Bieńkowskiego – bliskiego współpracownika Władysława Gomułki w okresie Października 1956. Spotkania odbywały się w mieszkaniach prywatnych: ludzie tłoczyli się i dyskutowali.
Na terenie poznańskich uczelni organizowaliśmy „stoliki informacyjne”, wykładaliśmy i rozdawaliśmy niezależne publikacje: Biuletyny KSS „KOR”, komunikaty SKS-u, zaproszenia na spotkania i wykłady Uniwersytetu Latającego. Ogromne nakłady osiągało pismo „Robotnik”, które przewoziliśmy z Warszawy w belach drukarskich. Zarówno przerzuty do Poznania i potem dystrybucja tak dużych ilości „bibuły” wymagały wielu rąk, dlatego kilkunastu rzeczników SKS-u, permanentnie inwigilowanych, nie było w stanie podołać temu zadaniu. Wykonywali je utajnieni współpracownicy lub sympatycy. Włodzimierz Fenrych i Krystyna Antowska rozprowadzali „Robotnika” i Biuletyny KSS „KOR” wśród pracowników Cegielskiego i ZNTK. W 1979 roku powołano Klub Samoobrony Społecznej Regionu Wielkopolsko-Kujawskiego. Obok innych działaczy z regionu deklarację założycielską podpisali członkowie SKS-u: Małgorzata Bratek, Jerzy Nowacki, Włodzimierz Fenrych, Krystyna Antowska i Andrzej Müller. Kolportowaliśmy publikacje Niezależnej Oficyny Wydawniczej (Nowa), która wydawała książki bez zgody cenzury w wielotysięcznych nakładach, a także takie pisma jak „Zapis”, „Krytyka”, „Puls”. Utworzyliśmy konspiracyjną wypożyczalnię druków i kaset dźwiękowych. Mieliśmy też własne wydawnictwa. Dzięki pasji Włodzimierza Karpińskiego i Jaromira Jedlińskiego powstała „Witrynka Literatów i Krytyków”, publikująca literaturę piękną, i to na bardzo wysokim poziomie edytorskim. W ramach operacji przeciwko naszemu środowisku (wg IPN-u w Poznaniu) przeprowadzono 78 rewizji, kilkadziesiąt zatrzymań w aresztach, zarekwirowano 7 maszyn do pisania, 12 powielaczy, 18 tys. sztuk wydawnictw niezależnych. W działaniach tych uczestniczy-
Oświadczenie Studenckiego Komitetu Solidarności w Poznaniu, 23 listopada 1977 r., „Kultura” 1978, nr 1-2 (364-365). 4 Ulotka SKS w Poznaniu, „Do uczestników i publiczności finału VI Festiwalu Kultury Studentów PRL”. Tekst ulotki zob.: AIPN Po, 08/1296. 3
52
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
ły dziesiątki etatowych funkcjonariuszy SB i 44 tajnych współpracowników. W sierpniu 1980 roku stanęła stocznia w Gdańsku. Jacek Kubiak z Lechem Dymarskim pojechali do strajkujących robotników z listem poparcia od poznańskich intelektualistów i pieniędzmi ze zbiórki na rzecz strajkujących. Jesienią 1980 roku do mieszkania państwa Kubiaków przy ul. Powstańczej, gdzie powstał i działał przez kilka lat poznański
SKS, przyjeżdżali ludzie z całej Wielkopolski po pomoc w zakładaniu Komitetów Założycielskich NSZZ „Solidarność”. Był to już adres znany i zaufany. Pan Feliks Kubiak, ojciec Jacka, współzałożyciela SKS-u, jako radca prawny weryfikował i rejestrował kolejne komisje zakładowe. W latach 1980/1981 wielu działaczy SKS-u i współpracowników włączyło się w tworzenie struktur NSZZ „Solidarność” i Niezależnego Zrzeszenia Studentów.
Bibliografia Kryptonim „Wasale”. Służba Bezpieczeństwa wobec Studenckich Komitetów Solidarności 1977-1980, wybór, wstęp i opracowanie Ł. Kamiński i G. Waligóra, Warszawa 2007. Studencki Komitet Solidarności w Poznaniu. Spojrzenie po czterdziestu latach. Studia i świadectwa, pod. red. J. Fiećki i P. Zwiernika, Poznań 2018.
Marcin Kęszycki
Inny świat To była pierwsza połowa lat 70. Byłem już studentem polonistyki. Jakoś ciągnęło mnie do tego teatru. Kręciłem się tam – w klubie „Od nowa”, gdzie była siedziba zespołu – prawie codziennie. Po jakimś czasie już tak awansowałem, że przedzierałem bilety przy wpuszczaniu do sali. I kiedyś – to była chyba impreza z okazji jego imienin – Lech Raczak mówi do mnie: „Jutro próba o 17. Przyjdź”. Trochę za młody, żeby być uczestnikiem Marca ’68, poczuwałem się do wspólnoty z pokoleniem Lecha Raczaka, Stanisława Barańczaka czy Adama Michnika. Marzec to było coś w rodzaju traumy, która ukazała całą zgrozę sytuacji politycznej, w jakiej żyliśmy. To były nie tylko pałki, ale i kampania antysemicka, która brzmiała jak podżeganie do pogromów. W sztuce podjęto wysiłek, żeby to doświadczenie jakoś rozliczyć, wyciągnąć wnioski. Była poezja. Nowa Fala. Oprócz Staszka
Barańczaka – Ryszard Krynicki, Krzysztof Karasek, Adam Zagajewski, Julian Kornhauser czy Jacek Bieriezin. Ogłoszony został literacki program „nieufności”. Ta „nieufność” to był program minimum, sposób zabezpieczenia się przed tym, co na zewnątrz, przed tą opresyjną zakłamaną rzeczywistością PRL. A na to nałożyła się jeszcze rewolucja, jaką zainicjował Jerzy Grotowski. Zainteresowanie Grotowskim przyniósł do Poznania Lech Raczak, a wcześniej jeszcze Zbigniew Osiński. To było zupełnie nowe spojrzenie na teatr, a przede wszystkim – na aktora. Nie był on już tylko „odtwórcą”, kimś, kto gra zadaną mu rolę, stawał się pełnoprawnym „twórcą”. Całym sobą, taki jaki jest – ciałem, osobowością, wiedzą, doświadczeniem, emocjami – poprzez improwizacje kreuje swoje przedstawienie. Z pełnym zasobem swych indywidualnych psychofizycznych cech. Tradycyjny teatr – tak to wtedy czuliśmy – to był taki „konkurs pięk53
Inny świat
ności”: kto ładniej wygląda, kto ładniej coś wyrecytuje. Nas to w ogóle nie interesowało. Aktor się jąka? Dobrze, taki on właśnie jest. To było zupełnie inne niż tradycyjny teatr repertuarowy, mieszczański. To się nazywało wtedy teatr awangardowy, teatr młodej inteligencji albo po prostu teatr studencki, bo większość tych grup – także Teatr Ósmego Dnia – była związana ze Zrzeszeniem Studentów Polskich (od 1974 roku Socjalistyczny Związek Studentów Polskich). Oprócz naszego zespołu w samym Poznaniu było kilka innych studenckich grup teatralnych. Leszek Raczak uczył nas warsztatu, zaczynało się od ćwiczeń, przeniesionych z Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Były to ćwiczenia zaczerpnięte z różnych tradycji dalekowschodnich praktyk pracy z ciałem. Również ćwiczenia o charakterze akrobatycznym. To był czas strojenia instrumentu, jakim dla aktora jest ciało. Do tego dochodziły tematy czasami zaczerpnięte z ulicy, czasami z poezji, które stanowiły punkt wyjścia dla aktorskich improwizacji. Chyba od początku wiedziałem, że idziemy w jakiś zupełnie nowy i inny świat teatralny. Leszek Raczak uczył mnie teatru niemal od zera, miał swoją wizję teatru, ale był jednocześnie bardzo otwarty na nas, na aktorów. Był pierwszym widzem naszych aktorskich działań, starał się je interpretować, szukać skojarzeń i kontekstów literackich, ale przede wszystkim społecznych, również odnoszących się do rzeczywistości politycznej. W roli reżysera pojawiał się w ostatniej fazie pracy nad przedstawieniem, w momencie kiedy trzeba zebrany materiał teatralny skomponować, czego nikt z nas, od środka nie byłby w stanie zrobić. Zwykle jest tak, że teatr może walczyć o demokrację, ale sam jest z natury zupełnie niedemokratyczny. Dyktatorem w teatrze jest reżyser. Ale Leszek całkowicie inaczej rozumiał swoją rolę. Był dla nas mistrzem i autorytetem, ale pozwalał się kwestionować. Pracy towarzyszyły zawsze długonocne dyskusje przy wódeczce. Czytaliśmy, dyskutowaliśmy, nie było rozmów o niczym, zawsze gadało się czymś ważnym. Zaczytywaliśmy 54
się w książkach paryskiej „Kultury”. Kiedyś udało mi się zdobyć Archipelag Gułag Sołżenicyna. I na tablicy została wywieszona kartka (mam tę książkę i tę kartkę do dziś), kto, kiedy i na ile dni dostanie tę książkę do przeczytania. Byliśmy w tych lekturach bardzo zdyscyplinowani. Był Dostojewski, rosyjscy narodowolcy, był Człowiek zbuntowany Alberta Camusa, Gombrowicz, Miłosz, T.S Eliot, poeci, szczególnie bliscy byli nam ci z kręgu Nowej Fali. Obowiązkowo Aldony Jawłowskiej Drogi kontrkultury, książka o ruchach kontestatorskich w latach 60. na Zachodzie. Miałem coraz bardziej dojmujące poczucie, że oto ta mała kanciapa, obok „kibla” męskiego w studenckim klubie „Od nowa”, była moim prawdziwym i najważniejszym uniwersytetem. Bywali tam Stanisław Barańczak, wtedy już nie tylko jeden z najwspanialszych dla nas poetów, ale również członek Komitetu Obrony Robotników. Pamiętam wieczory poetyckie, Mirona Białoszewskiego, Ryszarda Krynickiego. Kogo tam nie było… Pamiętam Salon Niezależnych, z Jackiem Kleyffem, Michałem Tarkowskim i Januszem Weissem. Nabitą salę do ostatniego miejsca i piosenkę: W telewizji czterej znawcy Od nawozów i od świata Orzekają, co się zdarzy W Gwatemali za trzy lata. Masy pracujące stracą, Gdy realna płaca spadnie, Gwatemala nie dostrzega, Że elita władzy kradnie. W trakcie „przypadkowo” wysiadło światło, ale nikomu to nie przeszkadzało, znalazło się parę świeczek i przedstawienie szło dalej. Potem porozumiewaliśmy się cytatami z tych piosenek. Jeździliśmy na festiwale teatralne. Szczególnie ważny był Festiwal Teatru Otwartego we Wrocławiu, na który przyjeżdżały najważniejsze grupy teatralne z całego świata. To był wtedy nasz jedyny kontakt ze światem. Środowisko teatrów polskich integrowało się na festiwalach w Łodzi, Lublinie, Warszawie, mieliśmy poczucie wspólnej sprawy. Miałem wtedy poczucie, że nie ma ważniejszej rzeczy na świecie niż teatr.
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Jednocześnie żyliśmy w jakimś rozkroku, szpagacie. Wszystkie sale teatralne należały do państwa albo do organizacji studenckiej i od nich zależało nasze być albo nie być. Funkcjonowaliśmy w dwóch rzeczywistościach: oficjalnych struktur i naszej nieoficjalnej, zanarchizowanej nieco grupy. To wymagało swoistej dyplomacji i to brał na siebie Lech Raczak. Czasami konieczne były jakieś drobne kompromisy, ale kompromisy te nigdy nie dotyczyły sztuki i w niczym nas nie ograniczały. Czuliśmy w sobie siłę. Z jednej strony – od naszych widzów. A z drugiej strony od jesieni 1977 roku działał w Poznaniu Studencki Komitet Solidarności, „młodzieżówka” Komitetu Obrony Robotników. My w teatrze musieliśmy jeszcze trochę udawać, oni byli już po drugiej stronie – nie musieli. I to, że oni byli, zwiększało nasze pole manewru. Nie byliśmy już tak bardzo na pierwszej linii strzału. Choć z drugiej strony nie mieliśmy nadziei, że za naszego życia coś się zmieni, że doczekamy innej Polski. Więc chcieliśmy sobie stworzyć własny świat. Staraliśmy się wyrwać tyle wolności, ile to było możliwe, i cena za to nie wydawała się nigdy wygórowana.
Za oknem trwała dość ponura rzeczywistość realnego socjalizmu. Jak śpiewał Jan Krzysztof Kelus, też jeden z naszych gości: Wierzący, co wierzą, że muszą być w Partii, bo żona, bo dziecko, bo raty, bo maluch, partyjni, co chyłkiem przyjmują komunię, bo bony na cukier, bo bony do raju – zbudować dziś mają tę DRUGĄ, choć pierwsza… Teatr studencki to był w zamyśle władz taki „ogródek jordanowski”: niech oni się tam bawią. Niech się chłopaki wyszumią. Jak dorosną, to się dowiedzą, co jest grane i za ile. Tyle że myśmy traktowali ten „ogródek jordanowski” bardzo poważnie i dokładnie wiedzieliśmy, czego chcemy. Pamiętam dyskusję z udziałem Staszka Barańczaka, on wtedy powiedział, że przecież nam chodzi tylko o to, żeby „mówić prawdę”. „Mówić prawdę” to wcale nie był program minimum. Od tego wszystko zaczęło się zmieniać. My poprzez teatr chcieliśmy zmieniać świat. Może to i było naiwne, ale czy naprawdę naiwne. Ten peerelowski komunizm przecież upadł, świat się zmienił i w tej zmianie jest też jakaś cząstka naszego udziału.
Teatr Ósmego Dnia. Fot. z pocz. lat 80. W pierwszym rzędzie Marcin Kęszycki, Ewa Wójciak, Roman Radomski, w drugim – Adam Borowski , Lech Raczak, Tadeusz Janiszewski, Leszek Sczaniecki, Tomasz Stachowski
55
Nauczyciele „nieufności”. Powstanie Studenckiego Komitetu Solidarności w Poznaniu
Jacek Kubiak
Nauczyciele „nieufności”. Powstanie Studenckiego Komitetu Solidarności w Poznaniu Nie było jeszcze Komitetu Obrony Robotników, powstałego we wrześniu 1976 roku, ani Studenckiego Komitetu Solidarności, który powołaliśmy do życia w listopadzie 1977 roku. Wieczorem przyszedł do mnie Włodek Filipek. Przyniósł cienki maszynopis. Stanisław Barańczak, Sztuczne oddychanie. Pamiętam ten moment dokładnie. Nie mogliśmy się oderwać od maszynopisu. Myślę, że z podobnymi emocjami czytano prawie dwieście lat temu pierwsze tomiki Adama Mickiewicza. Na głos podawaliśmy sobie lepsze „kawałki”. Na przykład taki: Mówić językiem, w którym słowo „bezpieczeństwo” Budzi dreszcz grozy, słowo „prawda” jest tytułem gazety, słowa „wolność” i „demokracja” podlegają służbowo generałowi policji; Jak to się stało, żeśmy się zaczęli W to bawić? W te igraszki słów? W te kalambury, Przejęzyczenia, odwrócenia sensu, W tę lingwistyczną poezję?1 Poczuliśmy ulgę, że wreszcie ktoś mówi wprost. Demaskuje fałsz rzeczywistości, w jakiej zmuszeni jesteśmy żyć, choć nie chcemy w niej uczestniczyć. Budziło się w nas, jeszcze niejasne, poczucie bycia w jakiejś większej wspólnocie, przeświadczenie, że – nawet jeśli wejdziemy w kolizję z systemem – nie będziemy sami. Wkrótce zaczęliśmy tomik przepisywać na maszynie, by jak najszybciej podać go dalej. Gdy miałem odpowiednio cienki papier prze-
bitkowy, to na poniemieckiej maszynie dziadka mogłem dojść do 10 kopii za jednym razem. Potem przyszedł szybko czas na lektury innych tekstów Barańczaka, przede wszystkim tomu krytycznoliterackiego Nieufni i zadufani2. On był wtedy adiunktem w Instytucie Filologii Polskiej UAM, a my – przyszli „działacze” – całkiem sporą grupą studentów polonistyki szukających formy społecznego zaangażowania. Był więc naszym nauczycielem, nawet jeśli większość z nas nie miała szansy chodzić na jego zajęcia. Barańczak uczył w swych tekstach (poetyckich i krytycznoliterackich) właśnie „nieufności”. Nieufności i dystansu: wobec ideologii, wobec rozmaitych fałszywych hierarchii, wobec rytuałów PRL-owskiego patriotyzmu, wobec języka, wreszcie wobec poezji samej. „Nieufność” była dla Barańczaka postawą romantycznego buntu. Ale i powinnością poety. I formułą istnienia intelektualisty. Albo taki „kawałek”: …Piękno naszej rzeczywistości tak zapiera dech, Że ktoś bardziej wrażliwy może się udusić. Co jest wtedy niezbędne? Niezbędne jest wtedy Sztuczne oddychanie. Co należy przede Wszystkim uczynić? Przede wszystkim Trzeba unieruchomić język. Zdarza się, Że delikwent dławi się własnym językiem3. Był więc dla nas Stanisław Barańczak wzorem twórcy i zaangażowanego intelektualisty. A do tego, jak się potem przekonaliśmy, był człowiekiem naturalnym, przystępnym i – przy wszystkich naprawdę błyskotliwych,
1 S. Barańczak, N.N. zaczyna zadawać sobie pytania [w:] tegoż, Wiersze zebrane, Kraków 2007, s. 133. 2 Idem, Nieufni i zadufani. Romantyzm i klasycyzm w młodej poezji lat sześćdziesiątych, Wrocław 1971. 3 Idem, N.N. wysłuchuje pogadanki radiowej [w:] tegoż, Wiersze zebrane, op. cit., s. 143.
56
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
nieustannych sukcesach twórczych – całkowicie pozbawionym jakiegokolwiek zadęcia. Gdy w 1977 roku władze UAM postanowiły usunąć członka KOR Stanisława Barańczaka z szeregów nauczycieli akademickich, musieliśmy zgłosić sprzeciw. Wczesną jesienią wystosowaliśmy protest przeciwko postanowieniu komisji dyscyplinarnej zalecającej zwolnienie Barańczaka z pracy. Pisaliśmy m.in.: […] niezwykłej popularności i szacunku przysporzyły mu jego osiągnięcia naukowe […], a także twórczość poetycka i translatorska. Wielkie znaczenie ma dla nas także bezkompromisowa postawa społeczna i wiążący się z nią autorytet moralny Stanisława Barańczaka. Postulujemy zatem konieczność zrewidowania zalecenia o zwolnieniu dr. Stanisława Barańczaka z Uniwersytetu. Realizacja tego zalecenia uniemożliwi dr. Stanisławowi Barańczakowi aktywność naukową, a nam kontakt z wybitnym twórcą kultury polskiej […].
Protest był nieskuteczny. Ale podpisało go blisko 300 osób. Nauczyciele akademiccy mieli polecenie nakłaniać nas do wycofania podpisów. Czynili to niechętnie lub uchylali się od tego. Ze mną i kilkoma innymi osobami rozmawiał prodziekan ds. studenckich. Nie patrzył w oczy. Akcja w obronie Stanisława Barańczaka stała się naszym grupowym przeżyciem, „policzyliśmy się”. I dojrzeliśmy do powołania w listopadzie 1977 roku Studenckiego Komitetu Solidarności. I od tego momentu zaczęli nam towarzyszyć inni ważni nauczyciele, jak profesor Jarosław Maciejewski, historyk literatury romantyzmu i dyrektor Instytutu (później prorektor w czasie Solidarności). Gdy go poinformowaliśmy o powołaniu Komitetu, powiedział: „Zapewniam, że nie będę was traktował gorzej niż waszych kolegów z Socjalistycznego Związku Studentów Polskich”. Barańczak opisywał w Sztucznym oddychaniu klimat urzędowego, oficjalnego PRL-u wypełniony nieustannym mruganiem, puszczaniem perskiego oka, wskazywaniem palcem
w górę (cóż ja mogę poradzić, sam pan rozumie), poklepywaniem po kolanie pod stołem prezydialnym (prywatnie wam współczuję, towarzyszu)4 . W tych realiach proste słowa profesora Maciejewskiego były olśniewające. Służył nam wielokroć radą i pomocą. W późniejszym czasie dyskutowaliśmy też często o polityce, o ludziach, o sytuacji w Polsce. Albo docent Zofia Trojanowiczowa, też historyczka romantyzmu, i też nas wspierająca. Z prof. Maciejewskim napisała w 1981 roku książkę o Czerwcu 1956. A poza wszystkim Jarosław Maciejewski i Zofia Trojanowiczowa uczyli nas – adeptów literaturoznawstwa – wielkiego romantyzmu polskiego. I ten ich romantyzm, który nam przekazywali, też był lekcją „nieufności”: intelektualnej, moralnej, ideowej. Był dyskursem o Polsce rozpiętej między rozmaitymi antynomiami, gdzie nikt nie ma jednak patentu na wyłączną prawdę. To dyskurs właściwie do dziś aktualny. Wracam więc niekiedy w myślach do tych lat, które mnie formowały, i do Jarosława Maciejewskiego, mojego nauczyciela. Był – oprócz kilku innych swych specjalności – wybitnym znawcą Juliusza Słowackiego. Chętnie cytował z niego i dawał nam pod „nieufną” rozwagę następujący fragment:
Od lewej Stanisław Barańczak, Jerzy Nowacki, Jacek Kubiak
Idem, N.N. zaczyna zadawać sobie pytania, op. cit., s. 133.
4
57
Nauczyciele „nieufności”. Powstanie Studenckiego Komitetu Solidarności w Poznaniu
Szli krzycząc: Polska! Polska! — wtem jednego razu Chcąc krzyczeć zapomnieli na ustach wyrazu, Pewni jednak że Pan Bóg do synów się przyzna Szli dalej krzycząc: Boże! ojczyzna! ojczyzna. Wtem Bóg z Mojżeszowego pokazał się krzaka, Spojrzał na te krzyczące i zapytał: Jaka?5 5 J. Słowacki, Przypowieści i epigrammaty, XXXV [w:] tegoż, Dzieła Juliusza Słowackiego, t. 1, Lwów 1909, s. 312 [podkreślenie – J.K.].
Marek Adamiec
Moje studia Egzamin wstępny na studia na Wydziale Budownictwa Politechniki Poznańskiej, o ile dobrze pamiętam, był 2 lipca 1960 roku i odbył się w tym samym terminie jak na większości uczelni technicznych w Polsce. Tematy egzaminacyjne też były identyczne w całym kraju. Składał się z dwóch części: pisemnej z matematyki oraz ustnej z matematyki i fizyki. Język obcy wprowadzono później. Wydarzeniem, które utkwiło mi w pamięci, była wystawa prac wykonanych przez studentów rysunków technicznych. Były rozwieszone na parterze, w holu i w korytarzach, by przybliżyć kandydatom na studia specyfikę ich przyszłych zmagań. Wywoływały, szczególnie wśród absolwentów liceum, efekt niezamierzony – lęk, że nigdy nie nauczą się tak kreślić; budziły też w nas wątpliwości, czy dobrze wybraliśmy kierunek studiów. Należałem do wątpiących, a moje przypuszczenia potwierdziły się na zajęciach – dopiero za siódmym razem asystent prowadzący przyjął mój rysunek, a nie był to wcale rekord. Absolwenci techników budowlanych z wyższością spoglądali na licealistów; oni w swoich szkołach nie takie wykonywali. Początek roku akademickiego: zakwaterowanie w akademiku, wykłady w salach amfiteatralnych, zasady korzystania z biblioteki, ćwi58
czenia, poznawanie nowych kolegów – wszystko nowe i frapujące. Przypominam sobie, że na moim pierwszym roku liczba dziewcząt nie przekraczała 10. Za kilka lat będą one stanowić niemal połowę wszystkich studiujących na uczelni. Pierwsze wykłady, prowadzone w salach amfiteatralnych, były zdumiewające po doświadczeniach wyniesionych ze szkoły średniej – nie były obowiązkowe i na niektórych przedmiotach sale świeciły pustkami. Wykłady z geometrii wykreślnej prowadzone przez prof. Wiktora Jankowskiego gromadziły zwykle dużą liczbę studentów. Rysunki na tablicy, często wykonywane kolorową kredą, były prawdziwymi dziełami sztuki. Pamiętam, jak na jednym z wykładów „kreski” profesor pomylił się w trakcie wykonywania rysunku. Zwrócił mu na to uwagę jeden ze studentów. Profesor podziękował i oświadczył, że czasem myli się specjalnie, aby sprawdzić, czy słuchacze rozumieją wykład, ale tym razem pomylił się rzeczywiście i przeprosił. Nic dodać, nic ująć. Tak rodziły się na mojej Politechnice autorytety. Pierwsza sesja egzaminacyjna to duży stres. Oblanie egzaminów skutkowało skreśleniem z listy studentów i ponownym zdawaniem egzaminu wstępnego. Gdy studiowa-
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
ło się już co najmniej na drugim roku, można było powtarzać semestr, korzystać z urlopu dziekańskiego. Przed drzwiami do sali, gdzie odbywały się egzaminy, działały giełdy egzaminacyjne. To na giełdzie można się było dowiedzieć, jakie pytania padają najczęściej, jakie wymagania ma egzaminujący, w jakim jest nastroju, humorze itp. O tym informowali wychodzący z sali. Na egzaminach obowiązywał odświętny strój: studentki w wizytowych sukienkach, a studenci w ciemnych garniturach, białych koszulach, krawatach. Najwięcej studiujących odpadało na pierwszym roku. Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego wraz z ZSP ogłosiło ogólnopolski konkurs na najlepszą grupę studencką, czyli taką, która poszczyci się najmniejszym odsiewem po pierwszym roku studiów. W roku akademickim 1960/1961 zwyciężyła nasza grupa, nikt nie odpadł, wszyscy zaliczyli I rok. Zaczęło się fetowanie, wywiady i publikacje prasowe, wizyta w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego itp. Najcenniejszą nagrodą był dla nas wyjazd całej grupy na wycieczkę do NRD. W tamtych latach każdy wyjazd za granicę, nawet do NRD, to było wielkie wydarzenie i niemały sukces. Stypendium – bardzo ważny i niezwykle ceniony atrybut życia studenckiego. O jego przyznaniu decydowały – szczególnie na początku studiów – warunki materialne w rodzinie studiującego. Na podstawie przedłożonych dokumentów wyliczano dochód na członka rodziny, a to stanowiło podstawę do przyznania nie tylko pieniężnego stypendium socjalnego, ale także dofinansowania opłaty za przyznane miejsce w akademiku i bonu żywnościowego (uprawniał do zakupu posiłków w stołówce akademickiej po specjalnej, bardzo korzystnej cenie). Od trzeciego roku studiów można było ubiegać się o stypendium fundowane. Fundatorami były zakłady pracy, które chciały pozyskać wyższą kadrę techniczną. Podejrzewam, że otrzymywały one, zgodnie z systemem nakazowo-rozdzielczym, wytyczne w tej sprawie od zjednoczeń branżowych. Faktem jest, że te stypendia cieszyły się dużym powodzeniem. Umowy stypendialne określały nie tylko wysokość comiesięcznych wypłat, ale także za-
wierały informacje o perspektywach otrzymania mieszkania, możliwościach awansu i kariery zawodowej. Stypendysta zobowiązywał się przepracować tyle lat u fundatora, za ile lat pobierał stypendium. Największym powodzeniem cieszyły się przedsiębiorstwa z dużych miast, między innymi Zielona Góra, Gorzów Wielkopolski, Koszalin, Kalisz, Konin, Piła, Leszno. Stypendium z Poznania mógł otrzymać tylko student na stałe zameldowany w tym mieście. Większość z nas w momencie podpisywania umów nie przywiązywała do ich postanowień dużej wagi, podpisywane były na uczelni, a perspektywa 2-3 lat do podjęcia pracy mocno oddalona. Liczyła się tylko wysokość stypendium i jego regularna wypłata co miesiąc przez rok kalendarzowy. Dla wielu zakładów pracy, szczególnie tych z mniejszych miejscowości, przyszły absolwent politechniki mógł być często jedynym zatrudnionym inżynierem. Stosunkowo nieliczną grupę stanowili stypendyści naukowi. Aby otrzymać stypendium naukowe, należało uzyskać, o ile dobrze pamiętam, średnią ocen 4,5 w pięciostopniowej skali. Nie było to łatwe, szczególnie u nas na Politechnice, ale na każdym roku byli studenci spełniający takie kryteria i to oni później stanowili kadrę pracowników akademickich uczelni z uprawnieniami do przyznania przez prezydenta miasta ważnego wtedy dokumentu, tak zwanego przyrzeczenia stałego zameldowania w Poznaniu. Należę do tego rocznika absolwentów, w którym studia trwały 11 semestrów (pięć i pół roku). Bodajże na III roku wprowadzono semestralne praktyki robotnicze. Finansowo skorzystali na tym studenci pobierający stypendia fundowane. Otrzymywali podwójne wypłaty, bo zakład pracy, w którym odbywało się praktykę robotniczą, płacił co prawda symbolicznie studentowi ok. 600 zł miesięcznie, ale do tej kwoty dochodziło stypendium fundowane, mniej więcej w podobnej wysokości. To już bardzo poważnie zasilało studencki portfel. Nie trwało to jednak długo. W następnych latach zniesiono możliwość podwójnego opłacania studenta i przeniesiono praktykę robotniczą na pierwszy rok studiów.
59
Moje studia
Trzeba dorabiać. W 1961 roku przy Radzie Okręgowej ZSP powstała Studencka Spółdzielnia Pracy „Akademik”, która pozyskiwała zlecenia na dorywcze prace i przekazywała je studentom do wykonania. Na ogół były to roboty porządkowe i rozładunkowe. Z trzema kolegami dostaliśmy zlecenie na rozładunek wagonu z miałem węglowym. Nas było czterech, a miału węglowego ponad 30 ton, ale zarobiliśmy nieźle – po kilkadziesiąt złotych na osobę. Takie były cenniki. Pracowałem też przy demontażu oświetlenia poznańskiego ratusza. Polegało to na znoszeniu odłączonych wcześniej reflektorów z wieży ratuszowej na poziom parteru, windy oczywiście nie było, a stare wojskowe reflektory nie były lekkie. Wtedy po raz pierwszy, mimo kilkuletniego pobytu w Poznaniu, zobaczyłem w akcji poznańskie koziołki. Mogliśmy oglądać je z wnętrza wieży, obserwując przy tym uważnie mechanizm ich działania. Międzynarodowe Targi Poznańskie były też szansą na dodatkowy zarobek za prace związane z urządzaniem wystroju pawilonów czy przy montażu stoisk wystawienniczych. Wyższy szczebel to było zatrudnienie w czasie trwania targów przy obsłudze stoisk; największe szanse mieli tu studenci znający języki obce i reprezentacyjne dziewczęta. Popularne jak zawsze były korepetycje. Studenci politechniki obstawiali zwykle przedmioty ścisłe – matematykę, fizykę; na to był zawsze popyt. Wszelkie formy zarobkowania pozwalały na większą samodzielność finansową studenta, również na trochę luksusu, jak pójście na przysłowiową kawę. Było biednie, a nasze życie studenckie było dzieleniem tej biedy. Student Politechniki w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zdawał blisko 40 egzaminów, wliczając w to egzaminy poprawkowe. Zapamiętałem egzamin z geologii na pierwszym roku studiów. Kierownikiem katedry był prof. Buryan, dostojny starszy pan w wieku przedemerytalnym. Egzamin u niego składał się z dwóch części. W pierwszej student powinien rozpoznać rodzaj minerału, co było warunkiem dopuszczenia do części drugiej, zasadniczej dla tego egzaminu. 60
Minerały, w żargonie studenckim „skałki”, znajdowały się w korytarzu przed katedrą w specjalnych gablotach z oddzielnymi opisami po to, by studenci mogli się z nimi zapoznać i nauczyć się nazw. Na egzaminie gabloty z minerałami leżały na stole przykryte gazetami. Profesor jedną ręką odchylał gazetę, drugą wskazywał konkretny minerał, zasłaniał gablotę i żądał podania nazwy skałki. Już po części ustnej i zdanym egzaminie wyjaśnił, że zmuszony został do stosowania takiej metody sprawdzania naszej wiedzy. Wcześniej naszym poprzednikom przygotowującym się do egzaminu wręczał po kilka minerałów do opisania, ale znaleźli się wśród nich przyszli inżynierowie, którzy nieznane im minerały wyrzucali przez otwarte okna na zewnątrz. „Szanowny Panie – mówił profesor – ja te minerały zbierałem w górach Harzu, Sudetach i Tatrach, a teraz po sesji egzaminacyjnej musiałem chodzić dookoła Politechniki i ponownie je zbierać pod oknami mojej katedry”. Ważnym przedmiotem w kształceniu przyszłych inżynierów budownictwa były zajęcia ze statyki i dynamiki budowli. Na początku lat sześćdziesiątych katedrą tą kierował mieszkający w Warszawie doc. dr inż. J. Szymkiewicz. Podobno egzamin u niego był łatwiejszy i w miłej atmosferze przeprowadzany w… pociągu relacji Warszawa – Poznań – Warszawa. Znałem kilku kolegów, którzy tak zdali ten trudny egzamin. Problemem były tylko czas i pieniądze. Czy wystarczy bilet do Konina, do Kutna, a może do samej Warszawy? Cena biletu w I klasie ekspresu też miała konkretne znaczenie dla studenta. Zaliczenie przedmiotu i zdanie egzaminu z filozofii marksistowskiej można było otrzymać za obecności na zajęciach. Jeśli student opuścił np. więcej niż 3 wykłady, musiał zdawać egzamin. Na tych wykładach był komplet słuchaczy, wśród nich tak zwani „murzyni”, czyli koledzy z młodszych lat zastępujący za drobną opłatą studentów piątego roku. Akademik mój prezentował się znakomicie. Nowy, z czerwonej cegły – właśnie oddany do użytku. Na ówczesne czasy standard był bardzo wysoki. Pokoje trzyosobowe, wbudowane szafy na odzież i półki na książki,
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
przedsionek z umywalką i lustrem. Byliśmy pierwszymi, którzy zamieszkali w tak dobrych warunkach – my, czyli tylko mężczyźni. Nie doczekaliśmy czasów – tych kilku ładnych lat, które musiały upłynąć, zanim studentki i studenci mogli zamieszkać pod wspólnym dachem. Budowlani – jak zwykle wtedy – nie zdążyli ze wszystkim. Przez rok czekaliśmy na ciepłą wodę i uruchomienie stołówki. Nie przypominam sobie, aby z tego powodu były jakieś protesty, petycje do władz, sanepidu itp. Konieczne, pożyteczne, a nawet modne było częste chodzenie na kryty basen przy ul. Wronieckiej, gdzie można było nie tylko popływać, ale i umyć się pod gorącym prysznicem. Zamontowane w akademiku we wspólnych umywalniach prysznice z zimną wodą też miały swój urok, szczególnie w upalne dni. Na co dzień do podgrzania lub ugotowania wody służyły pomieszczenia z kuchenkami elektrycznymi i dużymi aluminiowymi czajnikami. Portierka z portierni opodal wejścia do akademika wydawała klucze i dzielnie pilnowała, aby nikt obcy (broń Boże dziewczyna) nie „wdarł się” do domu studenckiego. Osoby odwiedzające musiały pozostawić w portierni dowód tożsamości, a same odwiedziny mogły trwać do godziny 22.00. W następnym roku akademickim do każdego pokoju dokwaterowano jednego mieszkańca, bo miejsc w domach studenckich ciągle było za mało. Pokoje były odtąd czteroosobowe, a za to, jak gdyby „w nagrodę”, otrzymaliśmy ciepłą wodę i oddaną do użytku stołówkę. Na śniadanie, obiad czy kolację można było zejść w kapciach. Poprzednio stołówka studencka, serwująca tylko obiady bez śniadań i kolacji, znajdowała się na Wildzie, obok gmachu głównego uczelni, w budynku nie wiadomo dlaczego zwanym „galluxem”. Podróż tramwajem z przesiadką (dopiero później jeździł bezpośredni tramwaj nr 18) nie wydawała się nam – głodomorom uciążliwa, a napięcie wzrastało znacząco po wysiadce z tramwaju na przystanku przy Rynku Wildeckim. Pieszo do pokonania było około 200 metrów; bieg, a nierzadko sprint pozwalał na szybsze spożycie często pierwszego posiłku dnia – kto
pierwszy, ten lepszy, bo stołówka mała, a kolejki duże. Z biegiem lat domów studenckich przybywało. Powstał kolejny przy ul. Zamenhofa dla Wydziału Mechanizacji Rolnictwa, następny dla studentów Wydziału Budowy Maszyn i ostatni w latach sześćdziesiątych, położony najbliżej budynku dydaktycznego uczelni przeznaczony dla dziewcząt – studentek z Politechniki i z pozostałych poznańskich uczelni. W połowie lat sześćdziesiątych działacze studenccy ogłosili plebiscyt na nazwę dla powstałego osiedla domów studenckich. Wybrano Poligród; konkurencyjna nazwa Akapol (od Akademiki Politechniki) nie przeszła, bo jak argumentował jeden z prorektorów, kojarzyła się z… AK, czyli Armią Krajową, a to było niepolityczne. Praktyki zawodowe to jeden z ważniejszych elementów kształcenia. Na kierunku budownictwo było ich sporo poza godzinami samej nauki. Jeśli uzupełnić je obozami wojskowymi, to prawie każde wakacje były przez nie mocno skracane. Po pierwszym roku studiów część wakacji zajmowała dwutygodniowa praktyka geodezyjna i równie długa tzw. praktyka na budowie. Ta budowlana polegała na wykonywaniu prac fizycznych. Kierownicy budów bez entuzjazmu, a nawet z pewnymi oporami przyjmowali studentów i przydzielali im do wykonania na ogół tylko prace porządkowe. W mojej grupie dogadaliśmy się i kierownik rano wyznaczał dzienny zakres robót, po wykonaniu których mogliśmy iść do domu. Korzyść była obopólna – praktykanci przestali obijać się na budowie, a i robota była wykonana. Na moim trzecim roku wprowadzono tzw. praktyki robotnicze – trwały przez cały semestr letni. Studenci kierowani na praktyki robotnicze na budowy z założenia zapoznawać się mieli ze specyfiką i zakresem przyszłej działalności zawodowej, pracować na wielu stanowiskach, by poznawać wysiłek wszystkich zatrudnionych, przede wszystkim trud klasy robotniczej. Przedsięwzięcie miało charakter bardziej polityczny niż zawodowy – celem było zbratanie klasy robotniczej z przyszłą inteligencją. Od strony studiujących wygląda61
Moje studia
ło to znakomicie, bo studia zostały wydłużone o jeden semestr, kilka godzin zajęć na uczelni (wojsko) nie było wielkim obciążeniem. Po prostu pełen luz od nauki. Praktyki robotnicze zostały jednak w późniejszym czasie przeniesione na pierwszy rok studiów, a parę lat później zupełnie zaniechane. Ostatnie praktyki student zaliczał na piątym roku. Trwały miesiąc i odbywały się u fundatora stypendium; były konkretne, bo w przyszłym miejscu pracy studenta i przebiegały w dobrej atmosferze. Nie pamiętam, aby na linii przedsiębiorstwo – student występowały jakieś napięcia. Wojsko, czyli studenci w kamasze – to były wtedy takie sznurowane, głośno stukające na posadzkach buty z gwoździami w podeszwach. To był jeden – najgłośniejszy rano na korytarzu akademika – element ubioru wojskowego studenta. Do kompletu należał także mundur polowy, płaszcz, czapka i… onuce. Tak wyposażeni studenci wyższych uczelni przez 4 lata nauki raz w tygodniu pojawiali się w Studium Wojskowym na każdej uczelni, by zaliczyć obowiązkową służbę wojskową i stanowić potem wysoko kwalifikowaną kadrę oficerów rezerwy. W trakcie roku akademickiego odbywały się głównie zajęcia teoretyczne, a praktyczne szkolenie żołnierzy miało miejsce na dwóch miesięcznych obozach w czasie wakacji po drugim i czwartym roku studiów, w zawodowych jednostkach wojskowych. Specjalnością Studium Wojskowego Politechniki Poznańskiej (mieściło się na Wildzie) były wojska pancerne, jako że w Poznaniu mieściła się Wyższa Szkoła Wojsk Pancernych. Wykłady związane z programem studiów na uczelni można było opuszczać, zajęć wojskowych nie, a jeżeli – to tylko po przedstawieniu zwolnienia lekarskiego. Dotarcie na godzinę 8 rano z ul. Kórnickiej na Wildę, by tam punktualnie stawić się na apelu, wymagało nie lada wysiłku. Apel to była surowa kontrola wyglądu żołnierza-studenta, głównie jego fryzury. Nosiliśmy długie włosy „na beatlesów”, a to w wojsku było stanowczo zabronione, groziło niezaliczeniem szkolenia i w konsekwencji niezaliczeniem studiów i skierowaniem do służby w jednostce Ludowego Wojska Polskie62
go. Naiwne często próby chowania włosów pod czapkę kończyły się ich obcinaniem na miejscu przez kolegów lub kierowaniem do fryzjera z odnotowaniem nieobecności na zajęciach. Wiedza wojskowa zapisywana była w tajnym zeszycie 100-kartkowym, przesznurowanym i specjalnie ostemplowanym; strony były ponumerowane. Za zgubienie takiego zeszytu groziły surowe sankcje, bo przecież obcy, wrogi wywiad mógł wykorzystać notatki ze szkolenia wojskowego studentów do swoich niecnych, wrogich celów. Wakacyjne wojskowe obozy studenckie były nie lada wyzwaniem. Pobyt latem w koszarach, nie nad jeziorem, w górach lub nad morzem, pobudka o 6 rano (w akademiku to środek nocy), a zajęcia to zgodne z regulaminem ćwiczenia na przykład zajmowania na czas miejsc w czołgu przez załogę w 7 sekund... Wojskowa instrukcja, wyuczona na pamięć, bardzo szczegółowo opisywała drogę każdego żołnierza, łącznie ze wskazówkami, gdzie należy postawić nogę, a gdzie oprzeć rękę. Nie przypominam sobie, aby jakaś studencka załoga osiągnęła tę zaczarowaną granicę 7 sekund (chociaż 10 sekund już tak). Obóz po drugim roku studiów kończył się złożeniem przez studentów przysięgi wojskowej w obecności przybyłych na tę uroczystość władz uczelni z rektorem na czele. Po odpowiednich przemówieniach na koniec uroczystości odbywała się parada, czyli uroczysty przemarsz żołnierzy-studentów przed trybuną honorową. Całe popołudnia wypełniały nam ćwiczenia z musztry, w upale, bo oficerom zawodowym i dowódcom plutonów bardzo zależało, by parada i cała ceremonia wypadła okazale, tak jakby był to najważniejszy cel wyszkolenia przyszłych oficerów. Drugi obóz po czwartym roku studiów kończył naszą edukację wojskową egzaminem państwowym. Wszyscy zdawali bez problemów, otrzymywaliśmy stopień podchorążego, który w najbliższych latach, ale znowu po kolejnych szkoleniach w jednostkach wojskowych, zamieniano na stopień podporucznika. Istniała też w tamtym czasie tzw. wojskowa służba okresowa. Do takiej dwuletniej służby kierowano absolwentów już z kilkulet-
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
nim stażem pracy. Największym „powodzeniem” cieszyli się inżynierowie budownictwa i lekarze. Dzisiaj trudno sobie nawet wyobrazić, jaka to była dolegliwość dla życia rodzinnego i kariery młodych ludzi wkraczających dopiero w dorosłość. Klub studencki – pod koniec lat pięćdziesiątych świetlice studenckie przy akademikach zaczęto nazywać klubami. To był jeden z tych drobnych elementów zmian politycznych 1956 roku. Zniknęły potańcówki organizowane w świetlicach, a zastąpiły je ubawy lub fajfy ( five) w pomieszczeniach już klubowych. Pierwszy klub studentów Politechniki Poznańskiej nosił nazwę „Murzynek” i działał w akademiku przy ul. Słowackiego. Po oddaniu studentom pierwszego akademika na Poligrodzie flagowym klubem naszej uczelni został zlokalizowany tam „Sęk”. Wystrojem i wyposażeniem wnętrza zajęli się studenci starszych lat budownictwa. Mimo znacznego oddalenia od centrum miasta cieszył się dużą popularnością, szczególnie wśród dziewcząt, chyba nie tylko dlatego, że miały one bezpłatny wstęp na owe taneczne fajfy w sobotnie i niedzielne wieczory. Klub prowadził także inną działalność charakterystyczną dla tych miejsc studenckiego życia. Były spotkania z interesującymi ludźmi, spektakle teatrów studenckich, koncerty, premiery studenckie w teatrach zawodowych Poznania i występy tam teatrów między innymi warszawskich i krakowskich zespołów goszczących w naszym mieście. Zapraszano do klubu znanych aktorów i reżyserów, a ci – co wydaje się z dzisiejszej perspektywy zaskakujące – chętnie przychodzili na te spotkania, rozmowy i dyskusje ze studentami bez jakiegokolwiek honorarium. Pamiętam spotkanie w „Sęku” z konsulem Stanów Zjednoczonych – zainteresowanie przerosło oczekiwania, trudno było wejść na salę, co chyba wzbudziło niepokój władz uczelni. Za kilka dni odbyło się podobne spotkanie, ale z… konsulem Związku Radzieckiego. Frekwencja nie była już taka, lecz zadawane pytania – jak na tamte czasy – bardzo odważne. Poznań nazywany był w latach sześćdziesiątych stolicą piosenki studenckiej. W „Sęku”
występowali Zdzisława Sośnicka, Urszula Sipińska, Mirosława Kowalak, Zygfryd Klaus, nieco później Zenon Laskowik, Krzysztof Jaślar, Wojciech Korda, Anna Szmeterling (później Jantar), by wymienić tylko niektórych artystów z naszego miasta, a i z innych ośrodków akademickich przyjeżdżali sami wielcy, między innymi Wojciech Młynarski, Marek Grechuta, Maryla Rodowicz, zespoły Skaldowie, Czerwone Gitary. Jak w każdym porządnym studenckim lokalu w klubie było piwo. Przed uruchomieniem „Sęka” na piwo chodziliśmy do „Leona” – kiosku garmażeryjnego położonego przy rondzie Rataje. Serwowano tu gorące parówki i piwo kuflowe. Nie wiadomo, skąd wzięła się nazwa „Leon”, kiosk nie miał szyldu, wszyscy sądzili, że Leon to imię sprzedawcy. W czasie juwenaliów, kiedy weseli studenci odśpiewali panu Leonowi „sto lat”, wyszedł z kiosku starszy mężczyzna i oznajmił – „Panowie, ja jestem Stanisław”. „Słowian” – studencki lokal w Poznaniu, popularna winiarnia „Słowiańska” w centrum miasta przy ul. Mielżyńskiego, obok domu towarowego „Okrąglak”. Krążyło wokół „Słowiana” wiele legend, głównie mało przychylnych – o pijaństwie szerzącym się wśród studentów, o wszczynanych tam przez nich awanturach. Dobrych opinii wśród mieszczan prawie nie było. Studenci często tam przebywali, w dniach wypłaty stypendium, w czasie sesji po zdanych egzaminach trudno było o miejsce. Podawane na lampki lub w butelkach niedrogie wino było głównym atutem tego lokalu, który podlegał bezpośrednio Centralnej Rozlewni Win Importowanych. Serwowano tam wina gronowe ze średniej półki bez marży handlowej, nie sprzedawano tanich win owocowych. Najbardziej popularne gatunki to wytrawny „Rizling”, słodkie „Lacrima” i „Mistella”. Do wina, nieważne – słodkie czy deserowe, podawano tylko słone paluszki, kawy i herbaty w tym lokalu nie było. Z dziewczyną na kawę można było wybrać się do okolicznych kawiarni. Kawa była najczęściej „sypana” (dwie łyżeczki zmielonych ziaren zalane wrzątkiem i przykryte podstawką) podawana w szklankach. Ekspres kawowy 63
Moje studia
i porcelana tylko w ekskluzywnych lokalach nie na kieszeń studenta. Do ulubionych winiarni studentów Politechniki należała także, oprócz „Słowiana”, znajdująca się na Starym Rynku „Ratuszowa”. Tutaj oprócz lampki wina można było zamówić kawę z ciastkiem. Stylowe pomieszczenia piwniczne z ceglanymi sklepieniami stwarzały przyjemny nastrój. To w tym lokalu umawiano się na randki, w „Słowianie” głównie przesiadywali mężczyźni. Absolutorium i koniec studiowania. Do absolwentów Politechniki należało przygotowanie pożegnania ze studiami, głównie organizacja absolutorium. Sprzyjał temu ostatni semestr – najlepszy i najciekawszy okres studiów, nieprzeciążony nauką. Jakieś szczątkowe zajęcia na uczelni i dużo wolnego czasu w zasadzie tylko na pisanie pracy magisterskiej. Nasze absolutoria były skromniejsze niż obecne. Togi i rzucane do góry birety pojawiły się znacznie później. Obowiązywał ciemny garnitur, biała koszula i krawat, dziewczęta – eleganckie stroje, najczęściej te zakładane na egzaminy. Obrzędy stałe, czyli tradycyjnie przemówienie przedstawiciela władz uczelni, pożegnanie przez młodszego kolegę, podziękowania wygłaszane przez przedstawiciela roku, do dnia dzisiejszego nie uległy zmianie. Wyczytywani kolejno wchodziliśmy na podium i tam oprócz kart absolutoryjnych otrzymywaliśmy tzw. tableau, fotografię formatu A3 ze zdjęciami władz uczelni, pracowników wydziału, pracowników prowadzących z nami zajęcia, no i oczywiście ułożone w kolejności alfabetycznej nazwisk nasze fotografie. Uroczystość zamykało odśpiewanie Gaudeamus igitur. Z tym był problem, bo większość z nas nie znała tekstu hymnu. Zarządzono próby w klubie „Sęk” i wykonanie na pożegnanie studiów tej popularnej pieśni udało się. Z dumnymi i najbardziej wzruszonymi uroczystością absolutoryjną rodzicami – dla nich z pewno-
64
ścią był to jeden z najszczęśliwszych dni w życiu – poszliśmy na obiad, a wieczorem bal do białego rana w wynajętej restauracji. Kończyły się lata sześćdziesiąte, powoli kończyło się nasze studiowanie. O ile się nie mylę, w ciągu trzech miesięcy od zdania egzaminu końcowego na uczelni należało podjąć pracę u fundatora stypendium lub we wskazanym przez pełnomocnika rektora ds. zatrudnienia przedsiębiorstwie. W systemie nakazowo-rozdzielczym absolwenta naszej uczelni obowiązywał bezwzględny nakaz podjęcia pracy w zakładzie i w miejscowości wskazanej przez owego pełnomocnika rektora. Wielu z nas chciało pozostać w Poznaniu i tu podjąć pracę. Nie mogli zrobić tego na pewno ci, którzy korzystali ze stypendium fundowanego przez zakład pracy spoza Poznania. Różne były metody obejścia tych przepisów. Najprostszym było zawarcie „na niby” związku małżeńskiego z „narzeczoną” mieszkającą na stałe w Poznaniu, by uzyskać stałe zameldowanie w mieście. Jeśli się to nie udawało lub narzeczona była też spoza Poznania, trzeba było wyjeżdżać z miasta naszych studiów i szczęścia szukać w innej części kraju.
Studenci Politechniki Poznańskiej na obozie wojskowym
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Stanisław i Jan Harajda
Turystyczna szkoła Turystyka to nasza rodzinna tradycja od pokoleń. W jej arkana od małego wprowadzał nas Ojciec Ryszard Harajda – przez wiele lat nauczyciel matematyki (studiował na UAM w latach 1945-1948) w poznańskiej Handlówce. A Ojca – Jego Ojciec (nasz Dziadek Artemon), który mając – jako kolejarz – darmowe bilety, podróżował z rodziną. Wycieczki czy rajdy były więc dla nas codziennością, a każdego lata miesiąc spędzaliśmy w górach. Dobrze poznaliśmy Wielkopolskę i wszystkie polskie góry. Gdy skończyliśmy studia (ja 1966 UAM, mój brat 1972 AE), byliśmy już doświadczonymi turystami z uprawnieniami PTTK-owskimi Przodownika Turystyki Górskiej (obaj) czy Pieszej (ja). Studenckie wędrówki zacząłem od rajdów – Sprawnościowy, Księżycowy, Pod Parasolami, Zachodni i oczywiście Wydziałowy Mat-Fiz-Chem. Podczas któregoś z nich w 1968 roku Włodek Leszczyński zaproponował, abym w Radzie Wydziałowej ZSP zajął się turystyką. Tak otrzymałem najdłuższy w całej mojej historii tytuł: przewodniczący Komisji Wczasów, Turystyki i Sportu Rady Wydziałowej Zrzeszenia Studentów Polskich Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wspólnie z Jurkiem Adamczakiem (matematyka), Markiem Barałkiewiczem (chemia) czy znaną mi już wcześniej (uczennica Ojca – Przodownik Turystyki Górskiej PTTK) Teresą Kozłowską (fizyka) zaczęliśmy organizować kolejne Złazy Wydziałowe, które szybko liczebnością pobiły niektóre rajdy uczelniane. Oprócz tego wycieczki i weekendowe wypady. Wraz z Teresą organizowaliśmy wydziałowe szkolenia na stopień Organizatora Turystyki PTTK. Były też imprezy z humorem, jak np. „Wypad z okazji Dnia Kobiet” realizowany wyłącznie w męskim gronie. Za drugim jednak razem zgłosiła się
1 dziewczyna – Teresa i powiedziała: „Chcę jechać z Wami – mogę gotować”. Zaakceptowaliśmy. Dla kolegów z roku zorganizowałem dwa 21-dniowe obozy (Roztocze 1969 i Góry Świętokrzyskie 1970). Podczas pierwszego zwiedzanie browaru w Zwierzyńcu zakończyliśmy degustacją piwa. Dało to impuls do odbycia w trakcie roku akademickiego szeregu wycieczek do wielkopolskich miast z browarami, zawsze z degustacją. Był też browar poznański – dziś centrum handlu i sztuki Stary Browar. Trzy dni po powrocie z Roztocza miałem egzaminy wstępne na moją drugą uczelnię – Akademię Muzyczną. W trakcie rozmowy kwalifikacyjnej dostałem pytanie: „Dwa tygodnie temu miało miejsce niespodziewane wydarzenie, o którym rozpisywała się prasa, czy Pan wie, o czym mówię?”. Odpowiedziałem, że przez trzy tygodnie wędrowałem po roztoczańskich lasach i nie czytałem żadnej prasy. Odpowiedź uznano za pozytywną – na studia się dostałem. Na drugi obóz pojechaliśmy zaraz po obozie wojskowym, gdzie w książeczkach wojskowych dokonywano wpisu: „Ukończył szkolenie wojskowe w dniu … Udaje się do miasta …”. Taki wpis pozwalał na dotarcie komunikacją publiczną w ciągu 48 godzin do miejsca „zamieszkania”. Obóz kończył się 27 lipca, ale pisarz naszej baterii (Leszek Konys) wpisał „omyłkowo” 28 lipca, podając jako miejsce docelowe Kielce. Zakładaliśmy, że gdy 27 będziemy całą paczką – z wojskowymi pieśniami na ustach – wracać do Poznania, nikt nie będzie sprawdzał wpisów, i tak było. A my zyskaliśmy dzień i 29 lipca – na koszt Ludowego Wojska Polskiego – udaliśmy się do miasta Kielce na obóz. Po skończeniu matematyki (1970) podjąłem pracę na Politechnice i wówczas nastał czas zwany „Fredry 7”. Gdy stanowisko przewodniczącego Komisji Turystyki i Sportu RO ZSP i jednocześnie dyrektora „Almaturu” ob65
Turystyczna szkoła
jął Jurek Adamczak, moja więź z Radą Okręgową bardzo się zacieśniła. Wtedy w ruch studencki włączył się brat, który tak wspomina swoje początki: „Z siedzibą na Fredry zetknąłem się na początku lat 70. jeszcze jako uczeń IV LO. Wprowadził mnie tam mój starszy (o 5 lat) brat Staszek, który od początku studiów działał w turystyce studenckiej. To, co można nazwać szczęściem, czyli wprowadzenie w środowisko, stało się również moją zmorą. Mimo upływu lat bardzo często byłem postrzegany jako młodszy brat Staszka”. W grudniu 1972 roku reaktywowano Akademicki Klub Turystyczny ZSP z dziesięcioma sekcjami i prawie tysiącem członków. Prezesem był Mariusz Grebieniow, a ja zostałem prezesem Sekcji Kadry Turystyki Kwalifikowanej, której potem w latach 19771978 prezesował też mój brat, a członkiem była nasza siostra Maria. Po roku (grudzień 1973) zostałem na 5 lat prezesem Akademickiego Klubu Turystycznego SZSP-PTTK. Łączyło się to z funkcją sekretarza Komisji Turystyki i Sportu ZW SZSP. Miałem więc co robić – pracowałem na Politechnice, dorabiałem w szkołach (głownie Handlówka) i studiowałem na Akademii Muzycznej. Marzec 1973 roku przyniósł zmianę nazwy z samorządowej – Zrzeszenie Studentów Polskich na polityczną – Socjalistyczny Związek Studentów Polskich, ale turystyka pozostała taka sama – nadal robiliśmy swoje. Pierwszą imprezą „studencką” mojego brata i kilku jego kolegów – jeszcze jako uczniów LO – był Rajd w Nieznane do Osiecznej w 1971 roku. W grupie tej znaleźli się m.in. Michał Koppe i Rysiu Wall – późniejsi wiceprezesi AKT. To był jeden z impulsów do tego, żeby w ramach AKT powstała też Sekcja Młodzieżowa prowadzona przez naszych działaczy-nauczycieli. Jej członkami byli młodzi ludzie z ostatnich klas szkół średnich, którzy już na pierwszym roku studiów stawali się aktywnymi działaczami na swoim wydziale, roku czy w wybranej sekcji Klubu. AKT to czas wielu obozów stacjonarnych (sylwester, przerwa międzysemestralna, Wielkanoc, lato, zima), niezliczonej liczby rajdów, szkoleń, różnych spotkań czy wypadów w góry. Wyjeżdżaliśmy w piątek pociągiem 66
o 23.55 do Jeleniej Góry lub Kłodzka (przesiadka we Wrocławiu). Dwa dni intensywnego łażenia i powrót – znowu nocnym pociągiem do Poznania na poniedziałek rano. Były też – organizowane przez „Almatur” – jednodniowe wypady do NRD (po czekoladę i rajstopy). To czas zwariowanych pomysłów, z których rodziły się wielkie rzeczy. Na szczególną uwagę zasługuje organizowana przez poznański „Almatur” akcja Riła (Bułgaria). Najpierw w 1973 roku odbył się obóz penetracyjny. Jego uczestnicy stanowili w następnych latach trzon kadry kierowniczej turnusów. Od 1974 w ramach akcji na 9-10 tygodni rozbijane były dwie bazy – pod Maljowicą i pod Musałą. Sprzęt (namioty, materace, wyposażenie kuchni itp.) jechał drogą kolejową z pierwszym i drugim turnusem, a wracał koleją towarową w kontenerze. Każdą bazę prowadziło dwóch bazowych. Turnus przebywał w bazie 6 dni, po czym był jeden dzień przerwy wykorzystywany na sprzątanie i drobne naprawy. W 1975 bazę pod Maljowicą prowadził w lipcu mój brat (z Piotrem Maciołowskim), a w sierpniu ja (ze Zbyszkiem Zimnym). Powstał też – napisany rękoma naszych kolegów Krzysztofa Zimnego (brata Zbycha) i Wojtka Stankiewicza (długoletniego przewodniczącego Okręgowej Komisji Turystyki Górskiej PTTK) – przewodnik po Rile. Pobyt w Bułgarii trwał 14 dni – 2 w Sofii, 6 pod Maljowicą i 6 pod Musałą. Przejazd do Sofii był wspólny, a do kraju każdy wracał na własną rękę. Akcja trwała wiele lat i cieszyła się popularnością.
Riła w Bułgarii, 1977
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Poza Riłą AKT organizowało jeszcze obozy ogólnopolskie: piesze po Puszczy Noteckiej, kajakowe na Wdzie i Brdzie czy jeździeckie na Woli oraz środowiskowe – kajakowe na Drwęcy, jeździeckie w Gnieźnie i Sierakowie oraz żeglarskie na Mazurach. Tylko w roku 1975 zorganizowaliśmy ponad 35 turnusów. W prowadzenie tych grup i różnych obozów stałych zaangażowanych było ponad 120 osób kadry. Zasady dewizowe lat siedemdziesiątych umożliwiały organizację wyjazdów zagranicznych, bo była struktura (ZSP/SZSP-AKT-PTTK), promesy dewizowe („Almatur” miał swoją pulę) oraz chęci. Korzystaliśmy więc z tego. Niektóre dalekie i długie, jak siedmiomiesięczny wyjazd ośmiu osób w Andy Peruwiańskie pod wodzą Mariusza Grebieniowa (1974/1975). Główne wyjazdy brata to: – 1973 – Maroko – 60 dni, 22 osoby, samochodem Star 28A – kierownik Mariusz Grebieniow, – 1977 – Afganistan – Pakistan – Indie – Nepal – 60 dni – z Piotrem Maciołowskim – promesy, – 1983 – Bułgaria Riła – 20 dni – kierownik obozu, – 1983 – Indie – Nepal – 30 dni – z Jurkiem Adamczakiem – promesy. Moje wyjazdy to: – 1973 – Alpy Francuskie – 21 dni – wyjazd wysokogórski organizowany przez „Almatur”, – 1974 – góry Jugosławii (dziś Macedonia-Kosowo) – 30 dni, 4 osoby – promesy, – 1977 – Bułgaria, Riła – 20 dni – kierownik obozu, – 1978 – Grecja – Włochy – 42 dni – tramping – jako pilot, – 1979 – Hiszpania – Portugalia – 30 dni – autokarówka z „Almaturu” Olsztyn – jako pilot, – 1981 – Pireneje Hiszpańskie – 44 dni – AKT Olsztyn, – 1982 – Bułgaria, Riła – 20 dni – kierownik obozu, Każdy z tych wyjazdów mógłby być osobną opowieścią. Działalność w ZSP obaj łączyliśmy z zajęciami w Oddziale Międzyuczelnianym PTTK (też Fredry 7). Ja byłem przewodniczącym Komisji Edukacji Turystycznej i członkiem Za-
rządu (1973-1978), a brat przewodniczył Komisji Turystyki Górskiej. Dużym atutem pracy „Almaturu” była baza. Międzynarodowemu Hotelowi Studenckiemu dyrektorował wtedy Michał Fidelus (też matematyk). Lato 1976 przepracowałem w Dziale Programowym MHS (razem z Adamem Krajną). W 1977 Działem Programowym kierował mój brat, a ja przez miesiąc byłem rozliczeniowcem (system zakopiański). Była też „Chata Zbójców” w Bucharzewie koło Sierakowa, „Chatka AKT Jagoda” koło Człopy, Ośrodek Jeździecki w Gnieźnie czy „Stacja Pod Zegarem” w Mieroszowie (tuż przy granicy wówczas Czechosłowackiej). Ta ostatnia była celem częstych górskich wypadów, w tym corocznej „Jesieni w Górach Suchych”. Jesienią 1976 w wyniku przypadkowej rozmowy z Jackiem Barełkowskim (matematyk) dostałem propozycję pracy w „Almaturze”. Wiedziałem, że naukowcem nie będę, a turystyka pochłaniała mnie coraz bardziej. Zostałem instruktorem ds. krajowych, zachowując funkcje społeczne. Stanąłem (raczej usiadłem) z drugiej strony lady. Pracowało się dobrze – dyrektorował Jurek Adamczak, w Dziale Zagranicznym Zośka Nawrot i Adam Krajna, a później Mirek Suwalski, w Krajówce Jacek Barełkowski i ja, w transporcie i bazie Bogdan Pawlarczyk i Wojtek Turowski, a MHS to Michał Fidelus. W poniedziałki pracowaliśmy od 14.00 do 21.00. Biuro było czynne do 18.00, a potem przychodził „aktyw” i były gorące dyskusje rodzące fajne pomysły. A że obok mieścił się Oddział Międzyuczelniany PTTK, z wieloma znanymi nazwiskami (Włodek Łęcki, Paweł Anders, Bogdan Kucharski i inni), więcej mówić nie trzeba. Turystyczne grupy studenckie otrzymywały dofinansowanie ZSP/SZSP rozliczane tylko podpisem każdego uczestnika. Podlegały one wyrywkowo stosownym kontrolom co do liczebności. Jeden z takich wyjazdów opisuje brat: „W 1980 roku w ramach urlopu pojechałem na kontrolę obozów studenckich z ramienia Komisji Turystyki ZG SZSP. Nie była to moja pierwsza kontrola tego typu. Pierwszą część przeprowadziłem razem ze Zbyszkiem Zimnym. Kontrolowaliśmy wte67
Turystyczna szkoła
dy obóz prowadzony przez mgr. Janusza Grzeszuka, pracownika Akademii Ekonomicznej, z którym miałem WF. Było to miłe spotkanie po latach. Drugą część prowadziłem z Tomkiem Chrzanem. Kontrolowaliśmy taterników. Gdy dotarliśmy nad Morskie Oko, byli już w górach. Z ciekawości poszliśmy za nimi. Trenowali w okolicach Mnicha. Zdecydowaliśmy się z Tomkiem wejść na Mnicha (mimo braku formalnych uprawnień). Udało się. Na górze spotkaliśmy dwóch uczestników obozu. Zapytali, z jakiego jesteśmy klubu. Oświadczyliśmy, że nie należymy do klubu, a jedynie przyjechaliśmy na kontrolę. Ich min nie zapomnę. Przyasekurowali nas, gdy zjeżdżaliśmy przypięci do haka tam wcementowanego. Rozstaliśmy się przyjaźnie. Po południu wypełniliśmy papiery i wróciliśmy do Zakopanego”. Działalność akademicka spowodowała jedno wydarzenie nie-turystyczne. Latem wielu kolegów wyjechało, a ja, siedząc akurat w Poznaniu, otrzymałem informację, że jeden z moich studentów został aresztowany pod zarzutem włamania do samochodu (poznałem powód tego wyskoku). Był to dobry student, fajny kolega i działacz turystyczny (rowery i kajaki). Warunkiem wypuszczenia z aresztu było poręczenie społeczne, którego udzieliłem. Na rozprawie podczas ogłaszania wyroku (w zawieszeniu) usłyszałem „… i oddaje się pod nadzór społeczny Pana Stanisława Harajdy”. Zamarłem. „Nadzór” układał się dobrze, a po dwóch latach (wcześniej prawo nie zezwalało) wystąpiłem o anulowanie kary. Gdy na AWF-ie powstał Wydział Turystyki i Rekreacji, „Almatur” nawiązał oficjalną i konkretną współpracę, zabezpieczając studentom praktyki (MHS, obozy górskie typu Riła, kajakowe, narciarskie itp.). AWF zorganizował też Podyplomowe Studium Organi-
68
zacji i Obsługi Ruchu Turystycznego, które ukończyłem. W końcu 1978 roku przeniosłem się do Olsztyna, podejmując na 5 lat pracę w tamtejszym „Almaturze”, gdzie wykorzystywałem poznańskie doświadczenia i nabywałem nowe. W Poznaniu pożegnano mnie godnie, przyznając tytuł „Zasłużony Obywatel Miasta Poznania”. Do kolejnej pracy trafiłem, bo potrzebowali kogoś z „almaturowskim stylem pracy”. Nie dwa fakultety, a działalność w ZSP spowodowała, że turystyka była moim zawodem aż do emerytury w 2015 roku. Brat jeszcze w latach 1983-1985 pracował w RO ZSP jako kierownik administracyjny. Odszedł, gdy Mirek Słowiński, późniejszy wiceminister kultury i producent filmowy, polecił go dyrektorowi Teatru Polskiego Tadeuszowi Peksie na zastępcę. Za działalność otrzymał odznaki XX- i XXX-lecia „Almaturu”, Złotą Odznakę Turystyki Studenckiej i Honorową Odznakę Oddziału Międzyuczelnianego PTTK. Z pewnym zdziwieniem stwierdziłem kiedyś, że działaliśmy z bratem w ZSP/SZSP przez wiele lat (on 14, ja 17), zaliczyliśmy wiele ciekawych, często dalekich imprez, ale pierwszy raz wspólnie wyjechaliśmy dalej dopiero po zakończeniu przygody z turystyką studencką (Peru 1986 – 38 dni). Teraz w ciekawe (niekoniecznie dalekie) zakątki świata jeździmy ze swoimi dziećmi i wnukami. I choć zawsze będę twierdził, że najważniejszą szkołą turystyczną była szkoła naszego Ojca, to okres akademicki był czasem kształtowania własnej postawy, na własny rachunek, był szkołą życia i pasją służącą nam do dnia dzisiejszego. To był czas dający radość, a przyjaźnie z tamtego okresu trwają do dziś.
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Jarek Banaszak
Spotkaliśmy się w 116 Szczególnym miejscem w Radzie Uczelnianej przy UAM przy ul. Zwierzynieckiej 7 był pokój nr 116 – siedziba Komisji Turystyki i Agencji „Almatur”. W tym niepozornym pomieszczeniu nie urzędowali odziani w garnitury działacze, nie działa się tam Wielka Studencka Polityka, nie kreowały się kariery i awanse. Za to było najgłośniej i najweselej. Pokój 116 był punktem zbornym dla tych wszystkich, którzy po weekendowych rajdach i spływach, zimowych i letnich obozach, górskich wyprawach, żeglarskich rejsach i jeździeckich imprezach spotykali się, aby przygotowywać kolejne wyjazdy, dzielić się przywiezionymi wrażeniami, przygodami i anegdotami, a przede wszystkim pielęgnować i rozwijać zawarte przyjaźnie, a niejednokrotnie i szalenie romantyczne, czasem burzliwe związki. Po raz pierwszy trafiłem tam przed rozpoczęciem drugiego roku studiów, po wakacjach, które spędziłem „na waleta” na obozie jeździeckim w Margoninie. Nie przewidywałem, że ten naprędce wymyślony wyjazd do miejsca, w którym nikogo nie znałem, tak bardzo wpłynie na kolejne kilkanaście lat mojego życia. Dziś myślę, że sprawił to fakt, że ludzie, których tam spotkałem, ich znajomi z pokoju 116, którzy wkrótce stali się moimi znajomymi, całą swoją postawą prezentowali niesamowitą otwartość, poczucie humoru i zdrowy dystans do wszystkiego, co w tamtych czasach było tak nadęte, sztuczne i fasadowe. A w końcówce lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych było tego multum. Może wspólne przebywanie w ekstremalnie nieraz skromnych warunkach panujących pod namiotem, w wieloosobowej sali schroniska lub po prostu w stodole tworzyło inny rodzaj więzi niż te, które zadzierzgały się podczas zebrań, posiedzeń komitetów wykonawczych i plenów. Może to doświadczanie innego niż
codzienny świata, będące celem większości wyjazdów, wpływało na atmosferę panującą w 116, która przyciągała różnej maści oryginałów, outsiderów i imprezowiczów, ale i sprawnych organizatorów, kreatywnych i przedsiębiorczych liderów, po prostu ciekawych ludzi. Wielu z nich przetoczyło się przez moje ówczesne życie jak pędzące meteoryty, ale z niektórymi z nich jestem do dzisiaj. W czasie moich studiów i jeszcze trzy lata po ich ukończeniu spędziłem w 116 przy gitarze, czasem butelce, a później przy biurku jako kierownik Agencji więcej czasu niż gdziekolwiek indziej. Może to, że lubiliśmy ze sobą być i nie żałowaliśmy na to czasu, sprawiało, że ta dziwna ekipa, w czasach kiedy o wszystko było trudno, potrafiła zaplanować, przygotować i zrealizować co roku setki imprez, w których uczestniczyły tysiące studentów. I to imprez, dla realizacji których nie wystarczyło zarezerwować hotel i samolot. Imprez, w trakcie których uczyło się jeździć konno i na nartach, zdobywało patenty żeglarskie i instruktorskie, było się kierownikiem, zaopatrzeniowcem lub pilotem i kim tam jeszcze trzeba było być. Oczywiście, nie robiliśmy tego bezinteresownie. Nie pamiętam z tamtych czasów żadnego weekendu spędzo-
Na obozie w Wiśle 1976 r. Od lewej Roman Szacki, Zbigniew Zimny, Stanisław Harajda, Cezary Suwalski, Jan Harajda, Jerzy Adamczak
69
Turystyczna szkoła
nego w domu, za to mam pełną głowę wspomnień z licznych miejsc, gdzie za niewielkie pieniądze, czasem poparte nieodpłatną pracą przy koniach, staraliśmy się robić to, co kochaliśmy najbardziej: pojeździć konno, pobiesiadować, poromansować i toczyć nocne Polaków rozmowy. W jakiej to się działo kolejności i co mnie bardziej uwodziło, nie bardzo pamiętam, ale działo się na pewno. Rzeczywistość, w jakiej wtedy żyliśmy, była tak absurdalna, a jednocześnie z małymi przerwami niezmienna, że wszelkie próby jej wspierania lub zmienia-
nia wydawały się zajęciem jałowym. Pamiętam zgorszenie lub pobłażliwą pogardę, jakie wzbudzaliśmy zarówno wśród tych, którzy zawsze z ogromną powagą traktowali siebie i swoje historyczne role, jak i bohaterów ostatniej godziny. To prawda, że niewielu wśród nas było bohaterów tamtych dni, a jeśli byli, to jak to się dziś mówi, swoje bohaterstwo przechodzili raczej bezobjawowo. Robiliśmy swoje, a wtedy TO było nasze. I nikt nam nie odbierze tych opowieści zaczynających się od słów „Spotkaliśmy się w 116…”.
Tomasz Talarczyk
Krótka historia Studenckiej Agencji Fotograficznej (SAF) Jedną z agend Rady Okręgowej Zrzeszenia Studentów Polskich w Poznaniu od 1969 roku była Studencka Agencja Fotograficzna – SAF. Skupiająca kilkunastu miłośników fotografii (niestety tylko płci męskiej), dokumentowała życie akademickiego Poznania, ale także współczesnej Polski i świata, w miarę jak jej członkom udawało się odwiedzać jego ciekawe zakątki z aparatem w ręku. Świadectwem naszych fotoreporterskich działań były zmieniane co kilka dni serwisy zdjęciowe na parterze i w gablocie przed budynkiem Rady przy ul. Aleksandra Fredry 7, a także artykuły i informacje w ówczesnej prasie studenckiej często ilustrowane zdjęciami „safowców” czy wreszcie wystawy organizowane zazwyczaj pod patronatem Poznańskiego Towarzystwa Fotograficznego. W dwóch pokoikach i w ciemni na piętrze dawnej przyzamkowej masztalarni członkowie i sympatycy SAF-u spotykali się, by ustalać tematy zdjęć, zaopatrywać się w obiektywy i negatywy z zasobów agencji albo chwalić się „upolowanymi” kadrami. Ciemnia z dwoma powiększalnikami miała największe wzięcie wieczorami i w nocy. Jej atrakcją było radio 70
z UKF i wspaniałymi audycjami Programu Trzeciego Polskiego Radia, niestety o północy kończącymi się hymnem. Czasem któryś z kolegów pozostawiał szpulowy magnetofon i można było słuchać nagrań do bladego świtu, w oparach wywoływacza i utrwalacza. Ukoronowaniem tej pracy zwykle było upinanie świeżego serwisu zdjęciowego na pilśniowej płycie i mocowanie jej w gablocie na zewnątrz budynku Rady albo zaklejanie koperty adresowanej do redakcji „ITD”, „Studenta” czy „Politechnika” ze zdjęciami i krótkim opisem wystukanym na maszynie. Współpracowaliśmy też, przez ścianę, z koleżankami i kolegami ze Studenckiej Agencji Informacyjnej oraz z Klubu Dziennikarzy Studenckich, którzy wydawali jednodniówkę „Spojrzenia” – organ prasowy poznańskiej Rady Okręgowej ZSP. Dołączyłem do SAF-u jesienią 1969 roku jako student II roku historii i początkujący fotoamator. Debiutowałem w roli fotoreportera w auli UAM, podczas występu studenckiego zespołu folklorystycznego. Udało mi się z perspektywy balkonu ująć dynamicznie rozkloszowane kiecki tancerek, co chyba znalazło
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
uznanie w oczach kolegów w SAF-ie – moje zdjęcia trafiły do gabloty. To były czasy analogowej fotografii czarno-białej i dominacji małego obrazka. Prywatne radzieckie Zenity i enerdowskie Praktiki były podstawowymi narzędziami naszej pracy. Na początku lat 70. w Radzie Okręgowej znalazły się jednak pieniądze na kilka topowych aparatów i obiektywów made in DDR. Najambitniejsi aspirowali do ciężkiego Pentacon Six na filmy 6 x 6 cm z wymiennym obiektywem 300 mm lub szerokokątnym Flektogonem. Szafarzami sprzętu byli szef SAF Andrzej Teinert, ówcześnie student Politechniki Poznańskiej, i sekretarz Tadeusz Napadło. Strasznie się pieklili, gdy ktoś spóźniał się z oddaniem obiektywu czy aparatu bądź dostrzegli pyłek na soczewce. Przywilejem najpracowitszych członków SAF-u było zaopatrywanie ich w filmy marki ORWO. Z tym ciężkim Pentaconem przeżyłem chwile grozy, gdy podczas koncertu finałowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego w Auli UAM usiłowałem ująć laureatkę podczas partii solowej skrzypiec i dźwięk migawki aparatu rozlegał się niczym wystrzał z wiatrówki. Dyrygent chciał mnie zabić wzrokiem. Rychło jednak przeniósł swoje karcące spojrzenie na operatora telewizji, którego Arriflex 16 mm terkotał niczym karabin maszynowy… Większość z nas uprawiała klasyczną fotoreporterkę, dokumentując imprezy kulturalne, muzyczne i sportowe na poznańskich uczelniach, w klubach studenckich, na arenach sportowych, zajęcia w salach wykładowych i laboratoriach uczelni. Zdarzyło mi się fotografować pluton piechoty w natarciu w ramach zajęć Studium Wojskowego UAM i studenckie praktyki robotnicze w chłodni miejskiej. Byłem też z aparatem na ostrym dyżurze w ośrodku ostrych zatruć w sezonie grzybowym i o 2.00 w nocy podglądałem życie na kolejowym dworcu głównym. Fotografowałem z płyty boiska futbolistów z samym Włodzimierzem Lubańskim w międzypaństwowym meczu na stadionie Warty i zmagania drużyny UAM podczas „Teleuniwersjady” w łódzkim studio telewizyjnym.
Nikt spoza SAF-u nie narzucał nam tematów zdjęć. Mieliśmy wolną rękę w ich doborze i publikacji. Jedynym przejawem cenzury, z jakim osobiście się zetknąłem, było usunięcie z gabloty SAF-u na Fredry mojego fotoreportażu po tragicznym wybuchu w Zakładach Ziemniaczanych w Luboniu w lutym 1972 roku. Pojechałem tam na wieść o katastrofie późnym wieczorem i przez nikogo nie niepokojony przez kilka godzin dokumentowałem akcję ratowniczą wojska i strażaków. Resztę nocy spędziłem w ciemni. Rano tłumek oglądających zdjęcia przed budynkiem Rady zaintrygował i zaniepokoił odpowiednie służby; zdjęcia zdjęto i trafiły do Komitetu Wojewódzkiego PZPR, gdzie mnie nazajutrz też wezwano. O dziwo, zamiast pretensji usłyszałem słowa uznania za dobry fotoreportaż i obietnicę (spełnioną) opublikowania go na łamach miesięcznika „Nurt”. Ten nieoczekiwany debiut prasowy przyczynił się do tego, że półtora roku później podjąłem pracę dziennikarza w „Głosie Wielkopolskim” i wytrwałem w tym zawodzie 33 lata, głównie pisząc i redagując teksty, ale także publikując tysiące moich zdjęć. Praktyka fotoreporterska w SAF-ie dała mi do tego solidne przygotowanie. Należałem do grupy „naturalistów”, nieużywających lamp błyskowych, utrwalających życie w jego naturalnym świetle. Czasem musiał wystarczyć blask kilku świec lub słabej żarówki. „Ziarno nie gryzie” – pocieszaliśmy się, używając najczulszych filmów i wywołując je do granic możliwości błony światłoczułej. Nie przejmowaliśmy się mocnymi kontrastami, poruszeniami na zdjęciach, rozmazanym tłem. Najważniejsze było uchwycenie emocji, atmosfery, ducha ulotnej chwili. Chcieliśmy się wzorować na świetnych fotoreporterach z polskich i zagranicznych pism ilustrowanych, których zdjęcia różnymi drogami docierały do nas i były przedmiotem krytycznych analiz i podziwu dla umiejętności znalezienia się we właściwym miejscu i naciśnięcia migawki we właściwym momencie. To były czasy świetności fotoreportażu na świecie, coraz doskonalszej techniki optycznej i jakości druku. Niektórzy „safowcy” od razu aspirowali do roli artystów fotografików, co w później71
Krótka historia Studenckiej Agencji Fotograficznej (SAF)
szym czasie udało się osiągnąć Jackowi Kulmowi, Andrzejowi Florkowskiemu i Zdzisławowi Orłowskiemu – uznanym członkom Polskiego Związku Artystów Fotografików, inni przygodę z fotografią traktowali jako hobby bądź cenną dodatkową umiejętność w przyszłym zawodzie architekta czy dziennikarza. Co ambitniejsi próbowali sił w konkursach fotograficznych, brali też udział w wystawach. Pierwszą „safowską” ekspozycją jesienią 1971 roku była Ecce homo w hallu ówczesnego Pałacu Kultury w Poznaniu (dzisiejszego Zamku). Kilku kolegów (Andrzej Florkowski, Przemysław Ilukowicz, Zdzisław Orłowski, Tadeusz Napadło i Andrzej Teinert) podróżowało wcześniej za granicę i z tych podróży przywiozło wiele interesujących kadrów, ja dorzuciłem kilka moich zdjęć szalonych mówców z londyńskiego Hyde Parku. W 1973 roku w łonie SAF-u powstała grupa „Omega” (Tadeusz Napadło, Zdzisław Orłowski, Jacek Kukieła, Tadeusz Olszewski, Józef Hennig, Zbigniew Kulak), która organizowała cykliczne wystawy, korzystając ze wsparcia Poznańskiego Towarzystwa Fotograficznego. Jacek Kulm, najstarszy w naszym gronie, od 1972 roku współpracował z wieloma teatrami polskimi i za granicą, m.in. z Teatrem Nowym, Teatrem Polskim i Teatrem Muzycznym w Poznaniu, Estradą Poznańską, Teatrem Wielkim w Warszawie, Polskim Teatrem Tańca, Pantomimą Henryka Tomaszewskiego. W 2017 roku Jacek Kulm został laureatem Nagrody Artystycznej Miasta Poznania. Andrzej Florkowski jako reporter SAF-u uczestniczył w Festiwalu FAMA ’72 w Świnoujściu, gdzie za szczegółową dokumentację artystyczną tego miesięcznego wydarzenia otrzymał pierwszą nagrodę. Później dokumentował ważne festiwale studenckie w całej Polsce, np. Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie, Festiwal Teatrów Alternatywnych we Wrocławiu, Festiwal Kultury Studentów PRL i inne. Dziś prof. dr hab. Andrzej Florkowski – kierownik VI Pracowni Fotografii na Wydziale Fotografii Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu jest członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików, promotorem około stu prac dyplomowych – licencjackich i magisterskich. Autorem szeregu wystaw indywidualnych, ku72
ratorem wielu wystaw zbiorowych krajowych i zagranicznych. Moim ostatnim (przed ukończeniem studiów) zadaniem w SAF-ie było udokumentowanie „pogrzebu ZSP”. Wiosną 1973 roku odbył się w warszawskiej filharmonii kongres zjednoczeniowy organizacji młodzieżowych – z ZSP, ZMS i ZMW utworzono, na mocy odgórnych nacisków, Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. Z tej delegacji do stolicy najlepiej zapamiętałem pierwszy w moim życiu powrót samolotem – LOT oferował studentom bilety za pół ceny, o ile nie było kompletu pasażerów. Chciałem oczywiście lecieć do Poznania, ale już nie było tanich biletów, wobec tego zdecydowałem się na lot do Wrocławia, jednak na pół godziny przed odlotem i tam wszystkie miejsca okazały się zajęte; w końcu poleciałem do Bydgoszczy. Gdzieś obok mnie zapewne siedział jakiś krzepki antyterrorysta, bo to był czas, gdy co któryś lot kończył się w Berlinie Zachodnim…
Szef Studenckiej Agencji Fotogragicznej Andrzej Teinert
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
SAF we wczesnych latach 70. był sympatyczną przygodą, której towarzyszyła rywalizacja o najlepsze zlecenia i ujęcia, ale toczyła się w atmosferze koleżeństwa, a nawet przyjaźni. Żal tylko, że zachowało się niewiele pamiątek z tamtych czasów. Każdy z grona „safowców” zapewne coś ocalił z własnego dorob-
ku. Nie stworzyliśmy natomiast systemowego archiwum najlepszych zdjęć ani kalendarium najważniejszych udokumentowanych wydarzeń, które mogłyby stanowić cenne świadectwo życia akademickiego Poznania w minionych czasach.
Renata Mogilnicka
Lata 1968-1973 Czasy studenckie to chyba najpiękniejszy czas w moim życiu. Człowiek nie miał jeszcze wtedy obowiązków, rodziny i mógł się realizować w pełnym wymiarze. Miałam to szczęście, że studiowałam na wymarzonej uczelni PWSSP w towarzystwie świetnych koleżanek i kolegów i pod okiem wyśmienitych artystów. Były to „ciekawe” nie tylko artystycznie czasy. Na przykład prof. Tadeusz Brzozowski, wybitny malarz i światowiec, przyjeżdżający na nasze zajęcia z Krakowa, „uczył” nas między innymi, jakie zakąski dobiera się do poszczególnych gatunków win, a było to o tyle zabawne, że wykwintnego jedzenia nie tylko w menu studenckim, ale i większości rodzin w Polsce nie było, a jedynymi winami oprócz polskich tzw. sikaczy były „Egri Bikaver” i „Rizling”. Na zajęcia z plakatu dojeżdżał z kolei z Warszawy światowej sławy plakacista Waldemar Świerzy, rektorem był wtedy świetny malarz Stanisław Teisseyre. Wszyscy wybitni twórcy i znakomici artyści tamtych lat. Stworzyliśmy
wtedy Grupę Plastyczną „Od nowa” – Iza Gustowska, Wojtek Müller, Bogdan Wegner, Bogumił Kaczmarek, Wiesiu Krzyżaniak, Mirek Giernatowski i ja (de domo Papajak). Było jeszcze parę osób spoza naszej uczelni. Tworzyliśmy naprawdę bardzo ciekawe i nowatorskie jak na tamte czasy widowiskowe oprawy różnych imprez. Nasze potężne, kolorowe foliowe rękawy wypełnione wodorem robiły niesamowite wrażenie na imprezach plenerowych; prezentowaliśmy też swoje prace graficzne i malarskie na różnych wystawach. Ciekawostką dla wielu był też ślub trzech par studenckich w ramach programu Studenckiej Wiosny Kulturalnej w 1971 roku. Wśród tłumu ludzi – braci studenckiej, przyjaciół i zwykłych przechodniów, związek małżeński zawierały trzy pary studentów z PWSSP: Bogusław Kaczmarek (Goguch), Wiesław Krzyżaniak (Wiechu) i ja, Renata Papajak, z moim nieżyjącym już od lat mężem Ryszardem Mogilnickim, wtedy studentem Politechniki Poznańskiej.
73
Pałacowe zmagania
Olgierd Ignatowicz
Pałacowe zmagania W 1978 roku decyzją ówczesnych wojewódzkich władz administracyjno-politycznych zespół pałacowo-parkowy w Jankowicach, wraz z oficyną i przyległymi zabudowaniami gospodarczymi, został przekazany Zarządowi Wojewódzkiemu SZSP w Poznaniu. Dotychczasowy użytkownik, a mianowicie Ośrodek Doskonalenia Kadr Urzędu Wojewódzkiego został przeniesiony do Kiekrza, do nowo wybudowanego obiektu. Przejmowana przez nas nieruchomość (którą to operacją z pełnym zaangażowaniem kierował ówczesny przewodniczący ZW SZSP Józef Januszewski) budziła wiele emocji, przede wszystkim natury estetycznej i konserwatorskiej. Wiele zastrzeżeń wywoływało również samo najbliższe otoczenie pałacu. Pierwsze dni użytkowania i bliższe kontakty z pałacową infrastrukturą ujawniły sporo potrzeb, między innymi pilnego dokonania modyfikacji i remontów. Należy też wspomnieć, że jedynym zobowiązaniem, jakie zostało przejęte wraz z obiektem, było dalsze zatrudnienie dotychczasowych pracowników w tym samym charakterze i przy zachowaniu dotychczasowych warunków pracy. A były to czasy, kiedy panował niezwykle sztywny „gorset“ i nieprzekraczalny limit etatów, zarówno dotyczący organizacji społecznych, jak i jednostek budżetowych czy też gospodarczych. Nasza centrala na Ordynackiej nieco zdystansowała się od problemów Jankowic. Dominowały tam wówczas preferencje dla etatów i dotacji skierowanych przede wszystkim dla Centralnej Szkoły Aktywu SZSP w Uniejowie (mieszczącej się w dzierżawionym zamku) oraz dla Akademickiego Centrum Rehabilitacji w Zakopanem. Nasi warszawscy koledzy przyjęli, że z tym jankowickim prezentem musimy sobie poradzić sami. Reasumując powyższe, był pałac z całą schedą, byli dotychczasowi pracownicy, nato74
miast zabrakło możliwości zapewnienia spraw podstawowych, począwszy od etatów, skończywszy na zabezpieczeniu finansowym działalności bieżącej. Szczęśliwie się złożyło, że w tym samym czasie trwały przygotowania do finału VI Festiwalu Studentów PRL w Poznaniu. Jako że i ja również kierowałem organizacją tej imprezy, umożliwiło mi to pożyczenie części festiwalowych pieniędzy na chwilowe zasilenie pustego konta pałacowego, co pozwoliło uruchomić działalność. Pałac został doposażony w brakujące sprzęty, lampy, wazony, porcelanę, lichtarze itp. Stopniowo próbowałem unicestwiać, w miarę skromnych możliwości, panującą estetykę poczekalni dworcowej skrzyżowanej z zielono-żółtym poznańskim tramwajem. Działania remontowe nie ograniczały się do prowadzenia prac wewnętrznych. Zrealizowaliśmy również prace ciesielskie i dekarskie. Nowe pałacowe opierzenia, rury spustowe i rynny wykonaliśmy z miedzi. Tu należy wspomnieć osobę naszego kolegi Zbyszka Jaśkiewicza, ówczesnego dyrektora administracyjnego Poznańskiego Oddziału PAN, który odsprzedał nam posiadane nadwyżki blachy miedzianej, zachowane po remoncie pałacu w Będlewie. Wszystkie te działania podejmowaliśmy w niezwykle trudnym okresie głębokiego kryzysu gospodarczego, w dobie totalnych ograniczeń nabywczych, powszechnych braków materiałów budowlanych, jak również problemów z zatrudnieniem wykonawców. Działania remontowe wyłączyły Ośrodek z eksploatacji tylko na łączny okres czterech miesięcy w ciągu dwóch kolejnych lat, w czasie wakacji akademickich. Mimo wyjątkowo niesprzyjających okoliczności znaczną część przedsięwzięć udało się zrealizować, i to w przeważającej mierze z wypracowanych środków własnych. Ponad dwadzieścia procent wynosiła partycypacja Wojewódzkiego
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Konserwatora Zabytków oraz stosunkowo niewielkie kwoty pozyskane zostały z centrali na Ordynackiej. Problemy natury formalno-biurokratycznej zostały również szczęśliwie rozwiązane. Ośrodek Pracy Twórczej SZSP w Jankowicach uzyskał status umożliwiający prowadzenie działalności gospodarczej. W owym czasie staliśmy się pod tym względem pewnego rodzaju ewenementem, gdyż podobne ośrodki były jednostkami budżetowymi, a działalność gospodarczą prowadziły w sposób marginalny. W tym miejscu należy podkreślić i przypomnieć pomoc poznańskich uczelni, które wspomogły nas w rozwiązywaniu problemów etatowych, jak również udzieliły znaczącej pomocy rzeczowej. Ośrodek był finansowo samowystarczalny. Cały czas utrzymywaliśmy się z organizacji szkoleń, sympozjów, sesji naukowych, plenerów, spotkań absolwentów, przyjmowania warsztatów artystycznych, a nawet kolonii. W pałacu w Jankowicach miały też miejsce spotkania rektorów, dziekanów i dyrektorów administracyjnych uczeni. Przez mury Ośrodka przewinęło się wielu polityków, posłów, przedstawicieli administracji rządowej oraz samorządowej. Gościliśmy artystów i znanych przedstawicieli kultury i sztuki. Przez okres dwóch letnich miesięcy wakacyjnych stanowiliśmy bazę dla prowadzenia akcji „Studenci gminie Tarnowo Podgórne”. Studenckie koła naukowe z poznańskich uczelni prowadziły badania na terenie gminy. Przedmiotem ich zainteresowania były m.in. zasoby wodne, stratygrafia gruntów, poziom hałasu, występowanie poszczególnych jednostek chorobowych, a socjolodzy przeprowadzali liczne sondaże i ankiety. W badania te było zaangażowanych również wielu pracowników naukowo-dydaktycznych uczelni. Pod kierunkiem prof. dr. Bolesława Sękowskiego dokonano też inwentaryzacji drzewostanu i krzewów znajdujących się w jankowickim parku oraz opracowano projekt prac rewaloryzacyjnych. Należy wspomnieć podjętą przeze mnie wraz z rektorem Stanisławem Kulczyńskim z PWSM akcję przybliżania miejscowej młodzieży szkolnej muzyki i elementów muzykologii. Cyklicznie przez trzy lata pracownicy PWSM wraz ze studentami przyjeżdżali do
Jankowic z koncertami i prelekcjami popularyzującymi świat muzyki. Na te spotkania uczniowie ceradzkiej szkoły odbywali pieszą wędrówkę, którą prowadził dyrektor tej placówki, Felicjan Piasecki. Działo się to wszystko w czasach, które są obecnie trudno wyobrażalne. Istniały limity dotyczące zaopatrzenia. Na potrzeby aprowizacyjne Ośrodka dostawaliśmy przydział 5 kg mięsa bez kości, 5 kg mięsa z kośćmi, 10 kg podrobów oraz 10 kg wędlin na cały miesiąc. Z serami bywało jeszcze gorzej. Tym mieliśmy wykarmić kilkadziesiąt osób przez kilkadziesiąt dni. Do tego dochodziły częste awarie energetyczne. Rozmrażały się wtedy lodówki, przestawał działać hydrofor i zanikało ciśnienie wody. Musieliśmy ograniczać węgiel i koks. Takich „atrakcji” było sporo. Mimo licznych przeciwności działalność Ośrodka nie przynosiła strat. Nawet szczęśliwie przeżyliśmy martwy okres stanu wojennego, który zgodnie z dekretem Rady Państwa doprowadził do całkowitego zawieszenia działalności SZSP. W roku 1982 zostało reaktywowane Zrzeszenie Studentów Polskich. Pomimo powrotu organizacji do jej pierwotnej nazwy straciła ona swój dotychczasowy powszechny charakter. Często też i spontaniczność w działaniu. W marcu 1986 roku żegnałem Jankowice. Po moim odejściu Ośrodkiem zarządzały osoby niemające uprzednich związków ani z SZSP, ani też z ZSP. Zostały wspomnienia. Klub Akumulatory, Rada Okręgowa ZSP, dyrektorowanie trzynastu edycjom Festiwalu Studentów Zagranicznych, Famie, Warsztaty Artystyczne w Koninie, Poznańskie Spotkania Jazzowe. Zdaję sobie doskonale sprawę z nieuniknionych niedoskonałości tych zapisów, z pominięcia miejsc i ważkich wydarzeń, a przede wszystkim z braku poświęcenia należnych akapitów koleżankom i kolegom działającym w latach minionych. Ograniczę się więc do wspomnienia przynajmniej tych, którzy już nas opuścili, a miałem przyjemność zetknąć się z nimi w czasie swojej działalności w ZSP/ SZSP/ZSP. Były/byli to między innymi: Tomasz Alexiewicz, Joanna Batorowicz, Małgorzata Baumann, Roma Brzezińska, Zbigniew 75
Pałacowe zmagania
Dworak, Zdzisław Dworzecki, Czesław Faron, Maciej Freitag, Andrzej Głyda, Marian Humpich, Krzysztof Jakubowski, Jacek Kijowski, Marek Kirschke, Stanisław Kluczyński, Antoni Kończal, Tomasz Pokrzywniak, Lech Raczak, Andrzej Matuszewski, Krystyna de Mezer, Wojciech Müller, Piotr Niewiarowski, Tomasz Opala, Tadeusz Thomas i Piotr Wroński.
Niezapomniane pozostaną też w mojej pamięci wieloletnie pracowniczki pionu finansowo-administracyjnego: Bronisława Andrzejewska, Irena Cieślik, Emilia Gogołek, Barbara Hejduk, Mirosława Leszczyńska, Maria Luty, Helena Rutkowska, Aleksandra Szczepaniak i Halina Szymańska.
Krzysztof Gajda
Andrzej Sobczak autor hymnów1 Andrzej Sobczak napisał wiele przebojów, jego teksty śpiewali najważniejsi polscy estradowcy ostatnich dekad XX wieku. Kto korzystał z mediów w tamtym czasie, musi znać takie hity jak Daj mi tę noc grupy Bolter, Hi-fi formacji Wanda i Banda, Nie było ciebie tyle lat Krystyny Giżowskiej, Szalala zabawa trwa Urszuli Sipińskiej. Ci, którzy kibicują Lechowi, którzy choć raz byli na stadionie przy ul. Bułgarskiej, znają pieśń W górę serca, niech zwycięża Lech, którą śpiewają kibice przed rozpoczęciem każdego meczu. Dla wielu ludzi, którzy dorastali w latach osiemdziesiątych, rolę pokoleniowych hymnów pełniły utwory rockowych zespołów: Przeżyj to sam Lombardu czy Dorosłe dzieci Turbo. Zanim polski rock rozwinął silną gałąź twórczości autorskiej, naturalny był tam typowo estradowy podział ról na wykonawców oraz profesjonalnych autorów słów i muzyki. Piosenki, w odbiorze społecznym utożsamiane z zespołem, który pojawiał się na scenie, pisane były przez zawodowców – łatwo stawały się przebojami, choć często grzeszyły brakiem autentyzmu. Andrzej Sobczak, po skończeniu poznańskiej polonistyki, dzięki talentowi do mowy wiązanej spełniał się jako tekściarz, był więc rzemieślnikiem słowa. Artystą uczyniło go to, co wykracza poza sprawne napisanie tekstu pasującego do muzyki – ważne treści, 1
76
wywołujące emocje i niosące silny przekaz społeczny. Przeżyj to sam to tekst, który powstał jako reakcja na telewizyjną relację z solidarnościowej demonstracji kilka tygodni przed wprowadzeniem stanu wojennego (według innych źródeł był to program o Albinie Siwaku, członku KC PZPR). „Byłem wściekły. Miałem w sobie tę ludzką, zwyczajną niezgodę na czasy, w których przyszło mi żyć. Nie godziłem się na obłudę, którą karmiły nas media i miałem złość na niektórych dziennikarzy, tych, którzy szydzili z ludzi w żywe oczy – biednych, głodnych, zdesperowanych, szarych. No i miałem do siebie żal, jakąś tłumioną pretensję, że wszystko to widzę, że się we mnie w środku gotuje, ale wciąż oglądam tę grę jak widz. Z daleka” – wspominał w jednym z wywiadów. Tekst napisał mu się ponoć sam, w kilka minut i może dlatego pozostaje tak żywy i ważny, mimo upływających dekad. Kiedy w 2015 roku nowa władza zaczęła wprowadzać daleko idące zmiany w fundamentach systemu prawnego, w czasie demonstracji wyrażających sprzeciw wykorzystano między innymi przebój Lombardu. Przeciwko takiemu użyciu zaprotestował Grzegorz Stróżniak, autor muzyki, przypominając zresztą o nierozstrzygalnym sporze na temat tego, który z kodów jest ważniejszy: słowa czy muzyka? Zo-
W dziesiątą rocznicę śmierci poety – 31 maja 2011 r.
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
stawmy tę dyskusję na boku, chodzi bowiem o przypomnienie, że to właśnie ten powstały blisko cztery dekady wcześniej utwór został potraktowany jako adekwatna ilustracja społecznych nastrojów i trudno zakwestionować w tym procesie rolę słów napisanych przez Andrzeja Sobczaka. Emocjonalny potencjał pieśni wykorzystali również twórcy spotu reklamującego piłkarską ekstraklasę w stacji telewizyjnej, która te rozgrywki transmituje. Pierwsze słowa refrenu, śpiewane przez kibicowski chór, oddają atmosferę ekscytacji sportowym widowiskiem, a kontekst historyczny wzmacnia wspólnotową wymowę pieśni, mającą nakłaniać do włączenia się w nurt wydarzeń. Album Dorosłe dzieci grupy Turbo wydany został w 1983 roku, nagrany kilka miesięcy wcześniej. Prawie wszystkie teksty (oprócz jednego) wyszły spod pióra Andrzeja Sobczaka, muzykę skomponował Wojciech Hoffmann. Płyta utrzymana w stylistyce heavymetalowej oddaje nastroje młodego pokolenia w rzeczywistości stanu wojennego. Nie ma tam, oczywiście, konkretnych odniesień politycznych, jest raczej atmosfera beznadziei, tak dotkliwa i czytelna w tamtym czasie. Spójność tekstowa przypomina konstrukcję concept albumu – rockowych płyt opowiadających jakąś historię bądź osnutych wobec jednego wątku. Przegadane dni, Pozorne życie, Nie znaczysz nic, Mówili kiedyś – to tylko cztery wymowne tytuły, więcej treści pojawia się w każdej z pozostałych piosenek. Płytę otwiera utwór Szalony Ikar. Młody bohater z mitologii podejmował ryzyko w imię wolności. Porwawszy się na rzecz niemożliwą, poniósł klęskę, lecz wartość stanowi sam romantyczny heroizm. Wymowę utworu puentuje analogia między mitem a współczesnością: (…tak wielu Ikarów się rodzi od nowa, a lot ich szaleńczy wciąż trwa…) Opowieść o przegranym – choć pięknym w swej idei – zrywie stanowiła przemyślane otwarcie płyty, której tematem przewodnim były utracone nadzieje młodego pokolenia, a zwieńczenie stanowił wyrazisty refren piosenki tytułowej: Dorosłe dzieci mają żal Za kiepski przepis na ten świat. Dorosłe dzieci mają żal,
Że ktoś im tyle życia skradł. Utwór tytułowy stał się wielkim przebojem, z którym identyfikują się kolejne generacje poddawane systemowi szkolnictwa – opresyjnemu i niezmiennie oderwanemu od rzeczywistości. Starszy o pokolenie artysta potrafił uchwycić i nazwać nastroje adresatów płyty, czyniąc przekaz uniwersalnym i ponadczasowym. Na niezwykły dar klarownej sentencjonalności zwrócił uwagę profesor Jerzy Bralczyk, zaliczając frazę „Daj mi tę noc” do pięciuset najważniejszych polskich zdań (w książce 500 zdań polskich). Eufemistyczna, a jednocześnie przesycona erotyzmem treść niesiona jest tu przez umiejętne zestawienie jednosylabowych słów, z których wszystkie są ważne, na co zwraca uwagę wybitny językoznawca. To właśnie za sprawą takiego talentu wiele utworów do dziś nie straciło na aktualności. Andrzej Sobczak był także autorem tekstów poetyckich, które nigdy nie zostały piosenkami. Tworzył teksty kabaretowe, pisał także bajki dla dzieci, współpracował przez długi czas z poznańskim ośrodkiem telewizyjnym przy produkcji materiałów o zabytkach Wielkopolski. Bez wątpienia należał do najważniejszych poznańskich twórców kultury popularnej ostatnich dekad XX wieku.
Legitymacja ZSP Andrzeja Sobczaka
77
Z ŻAŁOBNEJ KARTY Andrzej Wituski
Kazimierz Wolnikowski Pierwszy raz spojrzeliśmy sobie w oczy 69 lat temu. Obdarzył mnie popularnymi wówczas w slangu słowami „cześć, stary!”. I mówił dalej: „Profesor Wacław Wilczyński przekazał do Rady Uczelnianej ZSP informację, że jesteś za pan brat z kulturą. To fajnie. Za kilka dni będzie miała miejsce Inauguracja Roku Akademickiego i po niej jest część artystyczna. Ty ją poprowadzisz. Dasz sobie radę”. W roześmianych oczach nie było to zaproszenie, a polecenie. Jak się później okazało, Kaziu Wolnikowski nie lubił sprzeciwu. Miał w swoich genach odrobinę władztwa. Zresztą obserwowałem później z boku taką rywalizację z drugą ikoną studenckiego bractwa – Alojzym Andrzejem Łuczakiem. Alek też do słuchaczy – bez swego zdania – nie należał. Podczas studiów stanowiliśmy – jak nas nazwano – Wielką Piątkę. Należeli do niej: Kazimierz Wolnikowski, Alojzy
Kazimierz Wolnikowski (od lewej) i Alojzy Andrzej Łuczak
78
Andrzej Łuczak, Irek Kliks, Tadziu Thomas i piszący te słowa. Rządcą był Kaziu, który wyznaczał zadania i z wrodzoną pedanterią sprawdzał ich wykonanie. W moim życiu odegrał niezwykle znaczącą rolę. Jako sekretarz Dzielnicowej Rady Narodowej Poznań-Jeżyce udzielał nam ślub cywilnego. Był to jego pierwszy i – jak się okazało – ostatni ślub, którego osobiście udzielał. Pikanterii dodał epizod przerwania uroczystości zaprzysiężenia. Spowodował to atak niepohamowanego śmiechu, którego twórcą był jeden ze świadków, Alojzy Andrzej Łuczak – bo o nim to mowa. Rozśmieszył wszystkich uczestników i prowadzący uroczystość Kaziu musiał ją przerwać, wyjść z sali – by powrócić dopiero po pewnym czasie. Nasza znajomość podczas studiów, studenckie wakacje, wsparcie moich estradowych wydarzeń stanowiły o naszej fundamentalnej przyjaźni. Był zawsze blisko (pomieszkiwaliśmy obok siebie w Kiekrzu), zawsze gotowy do pomocy. Elegancki, koleżeński, bez cienia zarozumiałości. A miał przecież wiele sukcesów (zarówno w Zrzeszeniu Studentów Polskich czy w AKS-ie). Wszystko, czego się dotknął, miało swój sens i oczekiwany koniec. W ruchu studenckim Kaziu był wodzirejem wszystkich poczynań. W tym roku z Wielkiej Piątki zostałem sam. Ze wspomnieniami, w których Kaziu Wolnikowski był zawsze jednym z moich najbliższych przyjaciół.
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Jacek Juszczyk
Jerzy Winkler (1938-2021) Ostatnią wystawę miał w roku Redagowaliśmy w latach 60. 2017. Na zaproszeniu – kolaż; kanw „Od nowie” czytany dwutygową jest obraz malarza Dosso Dossi. dnik „Struktury”. Pisał ostre felieDwie postacie są najważniejsze: tony. Tytuł jednego z nich, „teatralJurek, bosy, w todze (?) Jowisza nego”, był esencją tekstu: Oczko w „nieboskich” okularach patrzy ci poleciało, Hamlecie. Za inny, ku nam; prawą ręką maluje motyza krytykę Muzeum Narodowego le. Jak gdyby nieuważnie. Merkuw Poznaniu, odebrano mu (na krótry ma palec na ustach: boska cisza ko, po interwencji) – prawo wstępu. ofiarowana artyście. Uważał Akademicki Klub SeJurek nie był człowiekiem wyniora za swoje naturalne, kumplowJerzy Winkler ciszonym, choć z oddaniem i poskie środowisko: takie od świeżego korą mieszkał w ogrodach sztuki; powietrza, radosnego ogniska, naszczęśliwy, że ma prawo chwytać w siatkówkę prawdę świętego spokoju. Najbardziej prawoka przez samego siebie wykreowane, kruche dziwy – symboliczny dowód – to dwa portrety „motyle” talentu, niezależnie od jego desy- prezesa AKS, A. Jacka Kowalskiego: rzeźbiognatów (ceramika, rzeźba, miniatury, portre- ny i malowany; Jurek utrwalił spiritus movens ty, pejzaże, autoportrety, mistrzowskie kopie, AKS. przepiękne kwietne pastele). Jurek, jeden z nas, widział i czuł głęboko gęste barwy i odcienie naszego pokolenia.
Jan Harajda
Stanisław Maria Harajda1 Uczył się i studiował w Poznaniu. Ukończył: IV Liceum, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza – kierunek matematyka, Akademię Muzyczną – klasę fletu, Akademię Wychowania Fizycznego – turystykę i rekreację. Od dziecka związany z turystyką, której uczył Go ojciec, a która z czasem stała Jego zawodem.
Sześć lat był asystentem na Politechnice Poznańskiej. Potem była już tylko turystyka. „Almatur” w Poznaniu i Olsztynie, „Turysta” w Olsztynie i Departamenty: Turystyki oraz Polityki Jakości Urzędu Marszałkowskiego Województwa Warmińsko Mazurskiego, Napisał wiele artykułów i książek z zakresu turystyki i krajoznawstwa oraz o Kresach, skąd pochodziła rodzina.
Urodzony 22.09.1948 r. w Poznaniu, zmarł 6.03.2021 r. w Olsztynie.
1
79
Stanisław Maria Harajda
Działał w ZSP/SZSP w Poznaniu i Olsztynie, PTTK w Poznaniu i Olsztynie (jako organizator turystyki, przodownik turystyki górskiej i pieszej, strażnik ochrony przyrody, instruktor turystyki), Polskiej Izbie Turystyki (członek honorowy), Akademickim Klubie Turystycznym w Poznaniu i Olsztynie itp. Podróżował służbowo i prywatnie. Zwiedził wiele krajów europejskich i kilka innych kontynentów. Odwiedził m.in. Jamajkę, USA, Kubę, Peru, Indie, Nepal, Chile, Argentynę, RPA, Botswanę i Zimbabwe. Wędrował po górach polskich i za granicą, jak m.in. Riła, Alpy, Pireneje, Andy, Himalaje. Za swoją pracę był nagradzany i wyróżniany. Został odznaczony m.in. Odznaką Honorową „Za Zasługi w Rozwoju Województwa Poznańskiego” (1976), Odznaką Honorową m. Poznania (1978), Złotym Krzyżem Zasługi
Stanisław Harajda
(1998), Odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej” (2010), Odznaką Honorową „Za Zasługi dla Województwa Warmińsko-Mazurskiego”. Odszedł przedwcześnie. Spoczął na cmentarzu Dywity w Olsztynie.
Jan Szambelańczyk
Andrzej Kokotek – pozytywistyczny poznańczyk Andrzej urodził się w 1955 roku stępnie wiceprzewodniczącym RU i całe swe życie spędził w Poznaniu, ds. Nauki. Jeszcze w okresie sturozwijając w sobie i reprezentując diów rozpoczął pracę w Zarządzie najlepsze cechy poznaniaka. NaleWojewódzkim SZSP, później w SSP ży do znanej w Wielkopolsce kasty „Akademik”. W okresie transforabsolwentów „Marcinka”. macji jego zdolności przedsiębiorW latach 1974-1978 studiocze pchnęły go na rynek organizawał ekonomikę i organizację obcji targów. Był inicjatorem i założyrotu towarowego na poznańskiej cielem spółdzielni Expo-Service, Andrzej Kokotek Akademii Ekonomicznej. Od ponastępnie z sukcesem, nie tylko czątku studiów był żakiem twórlokalnym, kierował Inter-Service czym i niepokornym. Już na I roku zgłosił po- sp. z o.o. mysł organizacji wyprawy eksploracyjnej do Andrzej był bardzo koleżeński, a potrzekrajów Bliskiego Wschodu według koncep- bujący mogli liczyć na jego pomoc i życzlicji, która wielu wydawała się fantasmagorią. wość. Jego bardzo osobistą cechą była wyWbrew sceptykom, ze wsparciem RU SZSP soce rozwinięta odpowiedzialność i działai innych kolegów z wizją po niemal 10 miesią- nie zgodnie z zasadą „można wierzyć, ale cach dopiął swego. Aktywnie pracował w Ko- trzeba sprawdzać”. Stosowanie tej zasady misji Turystyki, był współtwórcą i pierwszym w praktyce przyczyniało się do jego nadprzewodniczącym Rady Wydziałowej, a na- zwyczajnego osobistego zaangażowania 80
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
w realizację przyjętych zobowiązań. Było też istotną przyczyną nadwyrężenia zdrowia, co skutkowało incydentami zdrowotnymi, aby na ścieżce rekonwalescencji dramatycznie zderzyć się z wirusem COVID-19,
który 21 marca 2021 okazał się śmiertelnie brutalny. Andrzeju, zostawiasz nas ze swą pozytywistyczną spuścizną i przesłaniem bycia przyzwoitym obywatelem lokalnej ojczyzny.
Tomasz Talarczyk
Marian Marek Przybylski Marian Marek Przybylski zmarł 5 lutego 2021 roku w wieku 75 lat. Został pochowany na cmentarzu junikowskim w Poznaniu. Dla przyjaciół i znajomych Marek – od 1970 roku dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, w latach 1990-2005 redaktor naczelny i prezes Oficyny Wydawniczej Głos Wielkopolski – był znaczącą postacią w światku medialnym Poznania, ale i całej Polski. Współzałożyciel Instytutu Edukacji Europejskiej i Wyższej Szkoły Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu, obecnie Collegium Da Vinci, oraz Uniwersytetu SWPS, przewodniczący Rady Nadzorczej telewizji WTK, zapamiętany zostanie jako wydawca, menadżer, animator licznych instytucji i wydarzeń społecznych i kulturalnych. Dziennikarstwu Marek poświęcił najwięcej lat swego życia. Jako student ówczesnej Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu przynależał do Studenckiej Agencji Informacyjnej (SAI), później do Klubu Dziennikarzy Studenckich (KDS) przy Radzie Okręgowej Zrzeszenia Studentów Polskich w Poznaniu. Stąd trafił do redakcji „Głosu Wielkopolskiego” do działu ekonomiczno-rolnego. Z tej perspektywy przez 20 lat krytycznie obserwował i opisywał ówczesne życie gospodarcze Poznania i Wielkopolski. Gdy system socjalistyczny zbankrutował, Marek Przybylski błyskawicznie dostosował się do nowych reguł gospodarczych; w oczach dziennikarzy „Głosu” miał najlepsze kwalifikacje do pokierowania redakcją i samodzielnym wydawnic-
twem. Dzięki jego ujawnionym talentom menadżerskim „Głos Wielkopolski” w latach 90. stał się jednym z najlepszych i najsilniejszych dzienników regionalnych. Oficyna Wydawnicza skupiła kilkanaście lokalnych tytułów gazet w Wielkopolsce, w końcu wchłonęła także „Gazetę Poznańską”. Gdy w 2005 roku po kolejnych przekształceniach własnościowych Marek Przybylski przestał być prezesem Oficyny, swoje talenty menadżerskie zaangażował w rozwój szkoły wyższej – nadając jej w końcu rangę uniwersytetu nauk społecznych. Jednocześnie, przez prawie 20 lat, toczył walkę z nieuleczalną chorobą. Tym bardziej dzieło, które pozostawił po sobie, zasługuje na szacunek.
Marian Marek Przybylski
81
Wspomnienia o Zygfrydzie Klausie
Wacław Strykowski
Wspomnienia o Zygfrydzie Klausie kształceniem psychologicznym. Jako Zygfryd Klaus urodził się w 1941 psycholog kliniczny zajął się przede roku w Wałbrzychu. W latach 1961wszystkim psychoterapią. Był twórcą 1966 studiował psychologię na Uniwłasnej metody „mitoterapii” oparwersytecie im. Adama Mickiewicza tej na semiotycznej koncepcji mitu w Poznaniu. W czasie studiów był Rolanda Barthesa i konstruktywiprzewodniczącym Międzyuczelniastycznych założeniach funkcjononego Koła Naukowego Socjologów, Zygfryd Klaus wania umysłu, według formuły, iż a także bardzo aktywnym uczestni„nie tyle poznajemy świat, co go konkiem życia kulturalnego studentów w Poznaniu. Już na drugim roku zdobywał struujemy”. Mgr Zygfryd Klaus był inicjatopierwsze doświadczenia artystyczne w Aka- rem, współzałożycielem i prezesem fundacji demickim Studio Radiowym na Winogradach, Instytut Psychologii Mitu. Prowadził różnogdzie prowadził satyryczną audycję Grająca rodne formy terapii i coachingu zarówno dla komoda. W tym samym czasie zaczął wystę- osób dorosłych, jak i młodzieży, rodzin i par. pować w studenckim teatrze „Nurt”, w któ- W roku 1994 uzyskał uprawnienia Polskierym śpiewał przede wszystkim ballady, a także go Towarzystwa Psychologicznego do prowautwory własne. Od początku swojej drogi ar- dzenie grup i warsztatów psychologicznych. tystycznej odnosił znaczne sukcesy, zdobywa- W tym czasie był też założycielem i pierwjąc szczególną sympatię i popularność wśród szym dyrektorem Ośrodka Diagnostyki i Terapii Psychologiczno-Pedagogicznej dla Dziebraci studenckiej. Na II Ogólnopolskim Konkursie Piosen- ci i Młodzieży Niepełnosprawnej w Poznaniu, karzy Studenckich w Krakowie, w 1964 roku, a następnie dyrektorem Młodzieżowego Z. Klaus zdobył nagrodę specjalną Polskie- Ośrodka Terapii i Profilaktyki w Warszawie. W latach 1992-1994 sprawował funkcję go Radia. Swoim niskim głosem zaczarował zarówna jury, jak i publiczność. Dużym jego przewodniczącego Zarządu Oddziału PTP osiągnieciem była też nagroda na Festiwalu w Poznaniu oraz był członkiem Zarządu GłówTeatrów Studenckich w Toruniu, gdzie za su- nego w Warszawie. W 2011 roku otrzymał nagestywną i nowatorską interpretację ballad grodę Ministra Edukacji Narodowej drugiego Okudżawy i romansów Wertyńskiego w spek- stopnia za wybitne osiągnięcia w pracy dydaktaklu Wszystko wasze ukradziono wam uzy- tyczno-wychowawczej. W 2021 roku dotarła do nas wiadomość od skał specjalne wyróżnienie. Zygfryd Klaus ma na swoim koncie tworzenie również wła- Zuzanny Klaus, że 16 lutego 2021 roku zmarł snych utworów. Taką standardową piosenką jej ojciec – Zygfryd Klaus. Uroczystości pobył utwór Nikodem – tekst i muzyka Zygfryd grzebowe odbyły się 3 marca 2021 roku w PoKlaus. Największą popularność w środowisku znaniu na cmentarzu na Miłostowie. Zygfryd pozostanie na zawsze w naszej poznańskim przyniosła mu piosenka z repertuaru Wojciecha Młynarskiego – Eurydyko. pamięci jako dobry człowiek, wielki przyjaPo ukończeniu studiów Zygfryd zaczął ciel i znakomity artysta. Cześć jego pamięci! pracować zawodowo zgodnie ze swoim wy-
82
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Zbigniew Jaśkiewicz
Dr Tomasz Dzięgielewski 9 kwietnia 2021 roku zmarł wybitny lekarz i społecznik dr Tomasz Dzięgielewski. W okresie studiów (1960-1967) pracował społecznie w ramach Zrzeszenia Studentów Polskich w Akademii Medycznej, a następnie w Radzie Okręgowej ZSP. Był doskonałym organizatorem – dwukrotnie prowadził letni Międzynarodowy Hotel Studencki, w 1965 roku był współorganizatorem przeprowadzonych z dużym rozmachem juwenaliów – Po-
Tomasz Dzięgielewski
znańskich Igrów Żakowskich. Pasjonował się turystyką wysokogórską, speleologią, fotografią przyrodniczą. Jednak jego pierwszym i najważniejszym powołaniem było leczenie ludzi. Pracował w Szpitalu Klinicznym im. Przemienienia Pańskiego, gdzie się specjalizował i doktoryzował. A lekarzem był świetnym, z ogromną intuicją i umiejętnością dotarcia do chorego, dla którego zawsze miał czas i zrozumienie. Dla znajomych, kolegów i ich rodzin był prawdziwym „doktorem Judymem”. Zawsze pomocny, bezinteresowny, o każdej porze dnia. Z tym większą przykrością obserwowaliśmy, jak Jego olbrzymia wiedza i doświadczenie lekarskie nie były doceniane przez środowisko, jak irytowała je Jego niezgoda na konformizm i wysokie wymagania etyczne. Ta nieznośna sytuacja przyczyniła się bez wątpienia do rozwoju uciążliwych chorób, z którymi przez lata walczył. Niestety bez końcowego sukcesu. Śmierć Tomasza Dzięgielewskiego oznacza odejście człowieka wyjątkowego, mądrego, szlachetnego, uczciwego, który nigdy nie odmawiał pomocy, nawet gdyby to miało być Jego kosztem.
83
Noty o autorach
Noty o autorach Marek Adamiec, absolwent Wydziału Budownictwa Lądowego Politechniki Poznańskiej (1967). Organizator i szef poznańskiego oddziału redakcji tygodnika „Politechnik”. Założyciel Klubu Dziennikarzy Studenckich (1969). Współpracuje z „Biuletynem Wielkopolskiej Okręgowej Izby Inżynierów Budownictwa”. Jarosław Banaszak, absolwent Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1981). Zawodowo związany z Agencją Studenckiego Biura Turystycznego „Almatur” (1980-1989) oraz Międzynarodowym Hotelem Studenckim (1985-1989). Terapeuta motywujący i specjalista psychoterapii uzależnień, kieruje poznańską Pracownią Motywacji i Zmian. Justyna Budzińska, dr historii, naukowo i zawodowo związana z Wydziałem Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autorka licznych publikacji, działająca m.in. w obszarze wizualizacji przeszłości. Andrzej Byrt, dr nauk ekonomicznych, absolwent handlu zagranicznego Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Poznaniu; doktor honoris causa Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu (2014). Kierował Komisją Zagraniczną Rady Uczelnianej ZSP, działał w SSP ONZ, SZSP, PTE. W latach 1978-1986 oraz od 2008 zawodowo związany z Międzynarodowymi Targami Poznańskimi. Radca handlowy w Brukseli (1987-1992), podsekretarz stanu w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą (1992-1995) i Ministerstwie Spraw Zagranicznych (2001-2002), główny negocjator umów RP z EFTA, CEFTA, OECD, GATT. Ambasador RP w RFN, Francji i Monako. Autor szeregu prac naukowych dotyczących koniunktury gospodarczej i międzynarodowych stosunków gospodarczych. W 2015 otrzymał tytuł „Ambasadora Marki Wielkopolski”. Lech Dymarski, poeta, absolwent Wydziału Filologicznego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1977) i Studium Scenariuszowego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi (1981). Związany z Teatrem Ósmego Dnia i Nową Falą. Od 1976 współpracował z KOR-em. W 1977 zorganizował protest przeciwko zwolnieniu Stanisława Barańczaka z UAM. Publikował w prasie podziemnej i emigracyjnej. Aktywny działacz opozycji demokratycznej w PRL. Członek Krajowej Komisji Porozumiewawczej, późniejszej Komisji Krajowej „S”, a także dziesięcioosobowego Krajowego Komitetu Strajkowego. Współredagował „Solidarność Wielkopolski” (1980-1981); internowany. W 1984 założył konspiracyjną Międzyzakładową Radę „Solidarności” w Poznaniu. Zawodowo związany z mediami, m.in. Krajową Radą Radiofonii i Telewizji (19931995), Polską Agencją Informacyjną. Samorządowiec – radny sejmiku wielkopolskiego (1998-2014). Krzysztof Gajda, dr hab. prof. UAM, literaturoznawca; zawodowo związany z Pracownią Badań Literatury i Kultury Niezależnej w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Znawca i popularyzator polskiej piosenki, autor licznych publikacji. Od 2015 roku dyrektor artystyczny Festiwalu Słowa w Piosence „Frazy”. Jan Harajda, absolwent Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Organizator turystyki i Przodownik Turystyki Górskiej PTTK. Działacz RO ZSP, ZW SZSP, BPiT Almatur, OM i OM PTTK. Zawodowo był związany z Teatrem Polskim w Poznaniu i Teatrem im. Wilama Horzycy w Toruniu oraz szpitalami w Kowanówku i Puszczykowie. Podróżnik. Olgierd Ignatowicz, absolwent historii sztuki. Od 1968 roku związany z klubami studenckimi „Aspirynka” i „Akumulatory”, od 1970 roku z Radą Okręgową ZSP. Organizator m.in. Festiwalu Piosenki Studentów Zagranicznych, Finału VI Festiwalu Kultury Studentów PRL, XIII FAMY, Poznańskich Spotkań Jazzowych i Warsztatów Artystycznych w Koninie. W latach 1978-1986 prowadził Ośrodek Pracy Twórczej SZSP/ZSP w Jankowicach. Zawodowo zajmował się wystawiennictwem. Stanisław Jankowiak, prof. zwyczajny (2012), historyk, absolwent Instytutu Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1981), związany z nim zawodowo i naukowo. Autor kilkudzie84
Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
sięciu publikacji. Obszary zainteresowań badawczych: najnowsza historia Polski (po 1945 roku) ze szczególnym uwzględnieniem „polskich miesięcy” (Poznański Czerwiec, Marzec 1968, stan wojenny), relacje Kościół – państwo w PRL, stosunki polsko-niemieckie po II wojnie światowej, mniejszości narodowe w Polsce. Zbigniew Jaśkiewicz, germanista i kulturoznawca, absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W latach 60. przewodniczący Rady Okręgowej ZSP w Poznaniu. W 1965 roku doprowadził do organizacji pierwszych poznańskich juwenaliów. Zawodowo związany był z Instytutem Lingwistyki Stosowanej Wydziału Neofilologii UAM, Instytutem Zachodnim, Oddziałem PAN w Poznaniu oraz Teatrem Polskim (1993-1997). Jacek Juszczyk, prof. zwyczajny (1999), specjalista chorób zakaźnych i hepatologii, absolwent Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Poznaniu (1959). Autor licznych prac naukowych publikowanych w czasopismach polskich i zagranicznych (przeszło 600 w 4 językach). Działacz klubu „Od nowa”, m.in. naczelny redaktor „Struktur”. Od 60 lat zajmuje się krytyką (sztuki plastyczne, poezja) i publicystyką kulturalną; poeta, fotografik. Marcin Kęszycki, absolwent polonistyki Wydziału Filologii Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Od 1972 roku aktor Teatru Ósmego Dnia, współautor wszystkich powstałych od tamtego czasu przedstawień teatru. W czasach PRL-u związany z ruchem opozycji demokratycznej. Jacek Kubiak, absolwent polonistyki i germanistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1981). Współzałożyciel Studenckiego Komitetu Solidarności w Poznaniu (1977), zaangażowany w działalność KOR-u i NSZZ „Solidarność”. Jeden z założycieli Niezależnego Zrzeszenia Studentów w Poznaniu. Lider strajku studenckiego na UAM w lutym 1981 roku; internowany. Autor szeregu prac historycznoliterackich, publikowanych m.in. w prasie podziemnej i emigracyjnej. Zawodowo związany był z m.in. z UAM, TVP w Poznaniu, a także Instytutem Kultury Polskiej w Berlinie. Dokumentalista – spółka Telenowa, którą założył, wyprodukowała 500 filmów dokumentalnych, reportaży, materiałów edukacyjnych i poradnikowych. Obecnie prowadzi Poznańskie Archiwum Historii Mówionej, dział Wydawnictwa Miejskiego Posnania. Aleksandra Mielcarz Wieruszewska, lekarz stomatolog, absolwentka Akademii Medycznej w Poznaniu (1971). Renata Mogilnicka (z d. Papajak), absolwentka grafiki Wydziału Malarstwa, Grafiki i Rzeźby Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu. Jako plastyk zawodowo związana była m.in. z Cepelią i Jubilerem. Projektowała drewniane zabawki dla Ośrodka Wzornictwa w Hajnówce. Zajmuje się grafiką, malarstwem sztalugowym i ściennym, projektuje biżuterię. Działa społecznie w Poznańskim Oddziale Stowarzyszenia Marynistów Polskich. Piotr Nowaczyk, adwokat, absolwent prawa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, zawodowo związany z Poznaniem, Paryżem i Warszawą. Międzynarodowy arbiter i rozjemca, były delegat Polski w ONZ-owskiej Komisji Międzynarodowego Prawa Handlowego UNCITRAL, prezes Sądu Arbitrażowego przy Krajowej Izbie Gospodarczej w Warszawie, członek Sądu Międzynarodowego Arbitrażu przy Międzynarodowej Izbie Handlowej ICC w Paryżu. Paweł Panas, dr hab., literaturoznawca, zawodowo związany z Ośrodkiem Badań nad Literaturą Religijną Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. Elżbieta Różańska-Polak, w 1967 roku rozpoczęła studia na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, aresztowana za udział w wydarzeniach Marca 1968, relegowana z uczelni bez możliwości studiów na uczelniach państwowych; przyjęta na KUL, gdzie ukończyła psychologię (1974). Zawodowo zajmuje się psychologią kliniczną, pracuje m.in. z osobami doświadczającymi przemocy. Izabela Skórzyńska, dr hab., prof. Wydziału Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu; zawodowo i naukowo związana z macierzystą uczelnią. Autorka licznych publikacji krajowych i zagranicznych, w problematyce badawczej m.in. pamięć społeczna i historyczna oraz historia w działaniu. Mirosław Słowiński, dr nauk humanistycznych, absolwent Wydziału Filologii Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W SZSP od 1973, m.in. przewodniczący Komisji Propagandy 85
Noty o autorach
RU SZSP UAM, przewodniczący ZW SZSP w Poznaniu, szef Komisji Kultury. Dyrektor Finału VI Festiwalu Kultury Studentów PRL. Zawodowo związany m.in. z tygodnikiem „Kultura”, „Przeglądem Kulturalnym”, „Głosem Wielkopolskim”, „Wprost”. Wiceminister kultury i sztuki (1988-1991). Producent filmowy. Jerzy Stefański, absolwent Wydziału Elektrycznego Politechniki Poznańskiej (1971). W latach 19721976 przewodniczący Rady Okręgowej ZSP. Zawodowo związany z działalnością kierunkową, 20062008 własna działalność gospodarcza. Wacław Strykowski, prof. zwyczajny (1987), absolwent pedagogiki na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1966), zawodowo i naukowo związany z macierzystą uczelnią w dziedzinach: dydaktyka ogólna, technologia kształcenia, pedagogika medialna, pedeutologia. W latach 1963-1967 kierownik artystyczny Studenckiego Teatru „Nurt”. Zawodowo związany był również z Wyższą Szkołą Humanistyczną w Koszalinie oraz Gnieźnieńską Szkołą Wyższą Milenium. Członek Komitetu Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk (19871993), twórca i prezes Polskiego Towarzystwa Technologii i Mediów Edukacyjnych (od 1995), członek Rady Polskiej Fundacji Upowszechniania Nauki. Jan Szambelańczyk, prof. zwyczajny (2007), absolwent Akademii Ekonomicznej w Poznaniu (1975) i London School of Economics (1990), stypendysta i badacz w Erasmus Universiteit Rotterdam (1986) i Max-Planck-Institut für Bildungsforschung w Berlinie Zachodnim (1986-1987). Autor licznych publikacji. Specjalista w zakresie bankowości, zarządzania kadrami, zarządzania zasobami ludzkimi. Reformator polskiego systemu bankowego, członek Rady Bankowego Funduszu Gwarancyjnego w Warszawie (1995-2016), członek Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego – przewodniczący Komisji Ekonomiczno-Prawnej (od 2011). Wiceprzewodniczący Komitetu Nauk o Finansach Polskiej Akademii Nauk (2007-2015). Doradca i ekspert organów lub agend państwa oraz przedsiębiorstw. Tomasz Talarczyk, historyk, absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1973). Podczas studiów aktywny działacz Studenckiej Agencji Fotograficznej przy RO ZSP. Zawodowo związany z „Głosem Wielkopolskim” (1973-2005). Dziennikarz motoryzacyjny, autor licznych książek o tej tematyce; instruktor i specjalista w zakresie ekojazdy. Andrzej Wituski, absolwent towaroznawstwa Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Poznaniu (1957). Podczas studiów animator akademickiego życia kulturalnego, konferansjer międzyuczelnianych wydarzeń kulturalnych. Twórca Studenckiego Teatrzyku Satyrycznego „Pegazik” (1961); autor tekstów poetyckich i satyrycznych, reżyser. Zawodowo związany z Poznaniem, m.in. prezydent m. Poznania (1982-1990); oraz z Towarzystwem Muzycznym im. Wieniawskiego (od 1972), dyrektor Międzynarodowych Konkursów im. Henryka Wieniawskiego. Honorowy Obywatel Miasta Poznania. Janusz Zemer, absolwent polonistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1980) oraz zarządzania na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu i absolwent Uniwersytetu w Rennes. Współzałożyciel Studenckiego Komitetu Solidarności w Poznaniu; organizator tzw. latających stolików i biblioteki wydawnictw niezależnych; współpracownik KOR-u oraz Wszechnicy Związkowej przy Zarządzie Regionu Wielkopolska NSZZ „Solidarność”. Redaktor i kolporter podziemnego czasopisma „Veto”. Dziennikarz, scenarzysta i realizator filmów dokumentalnych. Maria Zmierczak-Nowak, prof. zwyczajny (2012), absolwentka prawa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1969); zawodowo związana z Wydziałem Prawa i Administracji. Specjalistka w zakresie historii myśli politycznej i prawnej głównie XIX i XX wieku; autorka szeregu prac naukowych publikowanych w czasopismach polskich i zagranicznych. Aktywnie działała w ZSP jako wiceprzewodnicząca Rady Uczelnianej UAM oraz przewodnicząca Komisji Nauki, członkini Plenum Rady Okręgowej ZSP. Wiceprzewodnicząca Stowarzyszenia Instytut Zachodni. Członkini wielu towarzystw, m.in. Polskiego Towarzystwa Historycznego, Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk oraz Association Internationale d’Histoire Contemporaine.
86