11 minute read

Marek Bykowski Mój Poznań

Next Article
Filip Bajon 	Bajka

Filip Bajon Bajka

Marek Bykowski Mój Poznań

Poznaniakiem jestem od urodzenia, byłem nim podczas całej mojej edukacyjnej przygody rozpoczętej Przedszkolem Muzycznym, zresztą w gmachu, w którym edukację muzyczną zakończyłem dyplomem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w 1972 roku, po drodze jeszcze będąc uczniem Państwowej Podstawowej Szkoły Muzycznej przy ul. Zwierzynieckiej i Państwowego Liceum Muzycznego przy ul. Głogowskiej. Poznaniakiem byłem wówczas, gdy w czerwcu 1956 roku poszedłem z matką z naszego domu (przy dawnej ul. Czerwonej Armii 34) do miejsca pracy ojca („Ruch” na ul. Zwierzynieckiej koło dawnej drukarni, na tyłach domu studenckiego). Matka z trudem przeciskała się przez tłum demonstrantów, a mnie, drobnego 7-letniego dopiero ucznia szkoły muzycznej ludzie podawali sobie górą z rąk do rąk. Tego samego dnia przeżyliśmy chwile grozy. Z kuchennego okna naszego mieszkania można było w przerwie pomiędzy gmachem Biblioteki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza a narożnym budynkiem dzisiejszej ulicy Święty Marcin dojrzeć pochyły placyk z utwardzonego gruzu na rogu Czerwonej Armii i Ratajczaka. Dziś placu tego nie ma, stoi tam jeden z 5 wieżowców. Na placyk ten wjechał czołg i zaczął obracać wieżyczką, celując lufą w nasze okno. Ojciec przegonił nas w drugi koniec mieszkania. Czołg nie strzelał, ale najadłem się strachu na całe życie. Poznaniakiem – czasowo, choć od dawna przebywającym w Warszawie, jestem do dziś. Cały czas. Pamiętam, jak pewnego razu, jadąc w Warszawie Świętokrzyską w stronę Starego Miasta, zauważyłem, że blisko środka jezdni i niestety bardzo wolno jedzie samochód z poznańską rejestracją. Gdy zrównałem się z nim, zauważyłem, że koło kierowcy siedzi pasażer trzymający mapę i z widocznym przerażeniem rozgląda się wokoło. Gdy opuściłem szybę, mężczyzna to zauważył i też swoją opuścił. – Czymu tok jeździsz? Zara cie szkieły dekną w sznupę. Dzie chcysz jechoć? – zapytałem. Na co tamten zawołał: ‒ O rany, Pan z Poznania. – A jag myślisz? Czymu pytom? Gadaj dzie chcesz jechoć i jedź za mnom. Doholowałem go tam, gdzie chciał. Jestem poznaniakiem, kiedy Lech gra z Legią. I jestem poznaniakiem, kiedy tuż przed 11 listopada trzeba kupić dobre rogale świętomarcińskie. A w tym roku na 11 listopada żona nawet upiekła gęś. Jestem poznaniakiem także wtedy, gdy zbiera się w Warszawie grupa mieszkających tam Wielkopolan, zwana „Poznańską Eką”. I poznaniakiem pełną gębą czułem się wówczas, gdy spotykając się przy różnych okazjach ze Zdzichem Dworzeckim, rozmawialiśmy wyłączniewgwarzepoznańskiej.Wmoimdomu zawsze mam pod ręką książkę Wydawnictwa Poznańskiego pt. Mowa mieszkańców Poznania1 , wydaną w roku 1987, a wydrukowaną w… drukarni UAM przy ul. Fredry 10. Dziś, wiodąc żywot „dziarskiego staruszka”, coraz częściej, a w zasadzie notorycznie sięgam po wspomnienia,zktórychwiększośćniezwykle ciekawych przypada właśnie na lata studiów, tego pięknego okresu, w którym wszystko było najwspanialsze, dziewczyny młodsze i szczuplejsze, choć z dramatyzmu niektórych zdarzeń (np. Marca ’68) wówczas nie w pełni zdawałem sobie – podobnie jak wielu z nas – sprawy.

Advertisement

Krzysztof Jaślar, legendarny już twórca i współtwórca (to się wcale nie wyklucza) kabaretu „Klops”, a potem „Tey”, niedawno

1 M. Gruchmanowa, M. Witaszek-Samborska, M. Żak-Święcicka, Mowa mieszkańców Poznania, wyd. 2, Poznań 1987.

miał wygłosić wykład z okazji tzw. odnowieniadyplomu2 ,awięcw50.rocznicęuzyskania dyplomu WSWF. Mam ten tekst od Zbyszka Theusa (dzięki, Zbyszku!). W przepięknym wystąpieniu planował między innymi postawictezę,że„starośćjestwtedy,kiedyprzestajemy marzyć, a zaczynamy wspominać”. To racja,nawetwówczas,gdyoddajemysięwspomnieniom, nie przestając jednak marzyć. Tak czy owak wspomnieniom oddawać się mogą jedynie ci, którzy rzeczywiście mają do czegosięgaćpamięcią.Ajaakuratmam,choćteż śmiało mogę się zaliczać do grona osób, którym(wedługdefinicjiJaślara)„trudniejwstać, niżuklęknąć”.Kiedyśdwóchstarszychpanów rozmawiało o wadach starości (a to krótki oddech, a to zawroty głowy, a to bóle biodra), aż jeden z nich powiada: „Wiesz, starość ma jednak mnóstwo zalet, ale… akurat w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć jakich”.

Zaletą,którądoceniamdziśjaknigdy,jest to, że – jak na razie – pamięć mnie nie zawodzi. A piszę między innymi dlatego, że szereg moich przyjaciół, gdy rozmawiamy (popijając nie tylko wodę mineralną), często mówi: „stary, ty to wszystko powinieneś napisać”, a ja natomiast mam zawsze obawy, że to, co mojeosobisteidlamnieniezwykleważne,nie musi akurat zaciekawić innych, choć z reakcji naprzytaczaneprzezemnieanegdotywynika, że słuchają ich chętnie.

Wypada mi w tym miejscu zacząć od początku moich studenckich przygód i przyznać, że przygoda ze Zrzeszeniem Studentów Polskich (organizacją, którą do dziś uważam za znakomitą lekcję samorządności) trwała znacznie dłużej niż same studia, co może nie jest oryginalne, bowiem wielu moich znajomych grubo po studiach działało jeszcze w strukturach ZSP, ale oryginalne jest to, że członkiem Rady Uczelnianejzostałem wdniu 6października1967roku,zaśdoZSPzostałem przyjętydopieropięćdnipóźniej.Wynikałoto ztejprzyczyny,żewAuliUAMorganizowano tzw. ZSP-owską inaugurację roku akademickiego, a na niej m.in. kilkunastu studentom pierwszego roku z wielu poznańskich uczelni uroczyściewręczanolegitymacje.Okazałosię, że jestem potrzebny w RU już od 6 października i wtedy mnie do Rady przyjęto (nastąpiło to zresztą z rekomendacji Rysia Szlafczyńskiego, który mnie dobrze znał z działalności w samorządowych strukturach uczniowskich Liceum Muzycznego), a druk deklaracji dostałem do wypełnienia tuż przed inauguracją w auli UAM, no bo trzeba było legitymację na tej podstawie wydać. Ktoś tam wpisał datę 11 października i tak zostało. Mam tę legitymację do dziś. Podpisał ją jako p.o. sekretarza RU ZSP PWSM – Janusz Kempiński, mój wypróbowany i fantastyczny przyjaciel, wybitny i błyskotliwy intelektualista, znawca historii sztuki, filozofii, literatury, słowem erudytadoskonały,zktórymkontaktyirozmowy należądowyjątkowychprzyjemności.Dodziś dumny jestem z tego, że działaczem ZSP byłemwcześniejniżczłonkiemtejspołeczności. Jawnym działaczem Rady Uczelnianej byłem przez niecały rok. Wtedy to ówczesny dziekan Wydziału Wychowania Muzycznego PWSM, prof. Edmund Maćkowiak, zwrócił siędomoichkolegówzusilnąprośbą,bymnie z obowiązków społecznych zwolnić, gdyż zachodzi obawa, że nie tylko nie ukończę studiów, lecz nawet pierwszego roku. Rzeczywiście nieobecności miałem ogromne. Ten wstrząs bardzo mi się przydał, zabrałem się za naukę, ale kusiło mnie dalej do szaleństw, więc zostałem „tajnym współpracownikiem” Rady. Zresztą muszę dodać, że odczuwałem sympatię prof. Maćkowiaka przez cały czas kontaktówznim,choćzmarł,nimstudiaukończyłem.Pamiętamsytuację,gdypodczasprzygotowań do wykonania w Auli UAM War requiem Benjamina Brittena wyznaczył mi niezwykle oryginalne zadanie. Otóż w chórze uczelnianym było bardzo mało tenorów (to zresztą jest bolączką wielu polskich chórów, w przeciwieństwie np. do chórów włoskich), ja śpiewałem zawsze w grupie drugich basów, a więc tych najniższych, ale prof. Maćkowiak oznajmił: „Panie Bykowski, będzie Pan teno-

2 Ze względu na epidemię koronawirusa i wynikające z niej ograniczenia w organizacji zgromadzeń wykład ten nie został wygłoszony w planowanym terminie.

rem”. Zdębiałem nie tylko ja, ale także moje koleżankiikoledzy,rozległysiętłumionechichoty, ale wobec prof. Maćkowiaka miałem długwdzięczności,więcbohaterskodarłemsię tenorem,naszczęścietylkowtymutworze.To doświadczenie przydało się ogromnie, zarównopodczasmejpracywcharakterzedyrygenta chórumęskiegowkościeleoo.Franciszkanów, jak też w późniejszej pracy zawodowej.

Skoro już o chórze, to muszę przyznać, iż śpiewanie w chórach było moją pasją w całym okresie studiów w PWSM. I nie tylko z obowiązku (przedmiot nazywał się „chór ogólnoszkolny” – cokolwiek by to znaczyło), ale także ze świadomie okazywanych chęci i nieprzepartej potrzeby. Warto zaznaczyć, że chóralnetradycjePoznaniaiWielkopolski nie mają sobie równych w pozostałych częściach kraju. Tak było „od zawsze”, to był powszechny obyczaj, traktowany w wielkopolskich rodzinach z należnym szacunkiem i powagą. Śpiewano w chórach szkolnych, parafialnych, zakładano towarzystwa śpiewacze, skrzykiwano się (bez Internetu, a nawet telefonów!) na wielkie wydarzenia. Feliks Nowowiejski, którego zasług dla Poznania i Wielkopolski nie sposób przecenić (nomen omen jego „Willawśródróż”stoiprzy…aleiWielkopolskiej), dyrygował na stadionie połączonymi chórami w liczbie kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu tysięcy śpiewaków. Tradycje śpiewuchóralnegożywebyłytakżewśrodowisku akademickim. Niemal każda uczelnia wyższa z ogromną ambicją i zaangażowaniem tworzyła własny chór, co więcej, dla władz uczelnianychzespółtakibyłoczkiemwgłowie.Do najlepszych w Polsce należały chóry Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, Politechniki Poznańskiej czy Akademii Medycznej. Chóry te, składające się w znakomitej większości zamatorów(wnajlepszymtegosłowaznaczeniu), a więc miłośników sztuki śpiewu chóralnego, zapraszały do swego grona nas, muzyków z PWSM, zaś dyrygentami byli profesorowie i wykładowcy mojej uczelni. I tak przyszedł dla mnie czas – na kilka zresztą kolejnych lat, że dwa razy w tygodniu śpiewałem po 6 godzin dziennie, najpierw w chórze ogólnoszkolnym–2godziny,potemwZespole Madrygalistów (o tym jeszcze za chwilę) – też 2 godziny, a następnie 2 godziny w chórzeAkademiiMedycznej.Itakwponiedziałki, a potem w czwartki. Od dawna wiadomo, że w takich społecznościach ważne są nie tylko próby i występy, ale zwłaszcza bycie razem. I to drugie przede wszystkim scalało chóralną wspólnotę, powodowało, że zrodzone tam przyjaźnie trwały latami. Trzeba było oczywiście pilnować, by to drugie nie przeważało nad pierwszym. W tych kręgach opowiadana jest często taka oto anegdota: chwali się pewien mężczyzna koledze: „Słuchaj, zapisałem się do chóru. To był mój najlepszy wybór życiowy”. Pyta ten drugi: „A co wy tam robicie?”. „Chodzimy na piwo, jeździmy na wycieczki, na imieniny do koleżanek i kolegów, nad morze, w góry. Żyć nie umierać”. „Jakto?Akiedyśpiewacie?”„Jakwracamydo domu”.Imytakże,idącpóźnąporązakademikaprzyówczesnejul.StalingradzkiejnaDworzec Główny (tylko tam w godzinach nocnych można było dostać piwo, zresztą po kryjomu i w miejscu, skąd dostarczano je do wagonów – miejsce to nazywaliśmy „piwniczną izbą”), darliśmy się niemiłosiernie, śpiewając z reguły piosenki, których tekstów dziś nie ośmieliłbym się tu cytować. Już koło gmachu opery podjeżdżał do nas milicyjny radiowóz, wychylał się z niego znany nam wszystkim sierżant i upominał: „Panowie studenci, ma być spokój, to pierwsze ostrzeżenie, a ze studentami gramy do dwóch razy”. Po zapewnieniu, że będzie spokojnie, sierżant odjeżdżał, a my wmiaręcichodochodziliśmyjedyniedookolic auliUAM.Zmilicyjnegoradiowozuwychylał się znów ów funkcjonariusz, zwany przez nas pieszczotliwie „organem” i grzmiał: „Panowiestudenci,drugieiostatnieostrzeżenie–ze studentami gramy do dwóch razy”. Przy końcu ul. Dworcowej, tuż przed dworcem Poznań Główny znów pojawiał się ten sam „organ” i oznajmiał: „Legitymacje proszę, uprzedzałem, że ze studentami gramy do dwóch razy”. Na czoło grupy wysuwali się wtedy studenci Wydziału Prawa UAM i podawali swe legitymacje. Sierżant pyta: „Wszyscy z wydziału prawa?”. I wtedy odpowiedź – nomen omen – chóralna: „Taaak jest!”. Na co ów sierżant:

„No to macie szczęście. Ze studentami prawa gramy do trzech razy”. Rzeczywiście w tak pokojowych okolicznościach milicjanci woleli nie zadzierać z dobrze wykształconymi przyszłymi adwokatami czy prokuratorami. Zespół Madrygalistów, o którym wspomniałem, utworzono w PWSM w połowie lat sześćdziesiątych. Jego założycielem był Włodzimierz Szymański, niemal natychmiast po studiach zaproszony do Filharmonii Bydgoskiej, gdzie podobny, ale już zawodowy zespółstworzyłidoktóregościągnąłwieluśpiewaków z Poznania. Po nim na krótko zespół objął Czesław Gładyszewski, ale niebawem zakochawszy się do nieprzytomności w pewnejniezwykleatrakcyjnejKanadyjce,wyemigrował na zawsze z Polski. Do zespołu dołączyłem za jego kadencji. Zespół z założenia był niewielki (w różnym czasie i stosownie do zróżnicowanego repertuaru liczący od 16 do 24śpiewaków),ajegozadaniemiambicjąbyło wykonawstwo najwspanialszych pereł dawnej muzyki renesansowej i barokowej, choć nie tylko. W tak niewielkim zespole wymagana była perfekcja, sprawne radzenie sobie z muzyczną materią dzieła, ale także dobrze pojętaipogłębionaznajomośćrepertuaru,stylówwykonawczychczytradycjiinterpretacyjnych. To była bez wątpienia „wyższa szkoła jazdy”. Do dziś dumny jestem z tego, że było mi dane doświadczyć obcowania z najwyższą sztuką w doskonałym towarzystwie. W zespole byli wówczas m.in. Leszek Bajon, który po Czesławie Gładyszewskim przeszło 40 lat (!) i zresztą nadal kieruje tym chórem, był Zbigniew Górny, był Grzegorz Nowak, dziś pierwszy dyrygent Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie, był Tadeusz Niedźwiedź – profesor Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, wspomniany już wcześniej JanuszKempińskiczyHalinaLorkowska–przez dwiekadencjeidoniedawnarektordzisiejszej Akademii Muzycznej im. I.J. Paderewskiego. Gdy w 1970 roku potężna, 70-osobowa grupa studentówzPoznaniapojechaładoCharkowa, to rzeczą naturalną było, że połowę tej grupy stanowiły dwa chóralne zespoły: Madrygalistów z PWSM oraz Akademii Medycznej, choć bez wątpienia duszą jadącego tam towarzystwa i największymi kawalarzami byli Zenek Laskowik i Krzysztof Jaślar. Zenek kilkakrotnie podejmował polemikę z gospodarzami na tematy historyczne i polityczne, po razpierwszyjużwKijowie,gdziespędziliśmy cały dzień (do Kijowa dojechaliśmy rano nocnym pociągiem sypialnym z Terespola, a do Charkowa odjeżdżaliśmy późnym wieczorem teżwagonamisypialnymi).Przewodniczkazaprowadziła wówczas całą naszą grupę m.in. pod pomnik Bohdana Chmielnickiego, dumnie podkreślając, że to bohater narodowy. Ale tutrafiłanaZenkaLaskowika,któryprzezpół godziny przekonywał ją, że Chmielnicki był jednak buntownikiem. Zenek z ogromną pasjąprzytaczałSienkiewicza,twierdząc,żetaka jestprawdahistorycznaidowodził,żeChmielnicki wywołał powstanie kozackie wyłącznie dlatego, że mu Czapliński żonę uwiódł, choć „puszczał oko” do przewodniczki, dodając, że Chmielnicki „zaprzyjaźnił się ze… Skrzetuskim”. Obie strony pozostały przy swoich interpretacjach historycznych. W Charkowie zadałkolejnejprzewodniczcepytanie,dlaczego Lenin na charkowskim pomniku ma rękę opuszczonąkudołowi.Przewodniczkabroniła się przypuszczeniem, że widocznie tak chciał artysta. „Każdy pomnik jest na jakiś temat!”, oznajmił Zenek. „Np. Lenin na pomniku wPoroniniemarękępodniesionąwgórę,gdyż jestna temat: Będziecie mielikomunizm!, zaś tematpomnikawCharkowiejesttaki:Zobaczcie, co macie”. Powiało grozą, ale gospodarze okazali się ludźmi z dostatecznym, acz nieco skrywanympoczuciemhumoru,zatemdalsze aluzjepadającewróżnychmiejscachpuszczali mimo uszu. Zenek miał zresztą niezwykłe powodzenie u charkowskich pań, zwłaszcza studentek, które odprowadzały nas gremialnie na dworzec, ale z płaczem żegnały się wyłącznie z nim.

Z chóru medyków wyciągnięto mnie i namówionona„aktorstwo”wstudenckimteatrze Akademii Medycznej. Wystawiono tam w reżyserii Jacka Paluchowskiego dwie miniatury: Ślepców Maeterlincka oraz Drugi pokój Herberta. Na krótko, na jakieś dwa miesiące, namówionomnietakżenapróbydowystawienia sztuki Filipa Bajona w studenckim teatrze

powstającego wtedy klubu „Cicibór”. Pamiętam, że nosiła tytuł W Zawichoście przybyło dwa, a rolę Napoleona miał tam kreować sam Adaś Kaczmarek, wówczas twórca i pierwszy szef tego klubu. Do tej roli z racji wzrostu orazprzywódczychcechiambicjiświetniesię zresztąnadawał.Niestetysztukiniewystawiono, a szkoda, bo mogło to być nie lada wydarzenie, także towarzyskie.

Jedna z piękniejszych anegdot towarzyszy wyprawie chóru Akademii Medycznej do Bułgarii. Chór bułgarskiz Sofii,zresztą rewelacyjny, ze wspaniałymi głosami, przyjechał najpierwdoPoznania,amyjesienią1970roku rewizytowaliśmy ten zespół, kwaterując najpierw dwa czy trzy dni w Sofii, by na resztę pobytu zamieszkać koło Warny w domu wypoczynkowym dla pracowników bułgarskich PGR-ów. Ów ośrodek był znakomity, pokoje 2-, 3-osobowe, dobre jedzenie, wspaniała pogoda, po drodze z ośrodka na plażę plantacje winorośli z dojrzałymi owocami, gdzie nikt winogron nie zabraniał zrywać i jeść. Obok wieżowca „Żurnalist” była plaża. W zasadzie jedynym,leczdotkliwymmankamentembyła konieczność opłacania wstępu na plażę. Żal było wydawać na to pieniądze, bo na tej samej plaży można było je uczciwie przepić, zamawiając tanie, ale dobre wino pod świeży chlebzczubricą(ktoniepróbował,wielestracił), a od czasu do czasu kupowaliśmy świeżo złowioną i usmażoną skumbrię. Pycha. Więc kombinowaliśmy, żeby nieprzejednaną i czujną kasjerkę przekonać, że nie musimy płacić. W tym celu wszyscy już drugiego dnia zanieśli na plażę legitymacje Międzynarodowego Związku Studentów, którego siedzibą była czeska(wówczasczechosłowacka)Praga.Tekturowy trzyczęściowy kartonik z fotografią, wklejonymi znaczkami opłaconych składek nie robił wprawdzie oszałamiającego wrażenia, ale wszystko w nim zapisano w trzech językach: angielskim, rosyjskim i francuskim. Związek trójjęzycznie zwracał się w tym dokumenciedokażdegoczytającegooudzielenie posiadaczowi legitymacji wszelkiej pomocy, także przyznania zniżek, np. przy podróżach kolejowych czy w zakwaterowaniu, powołując się na ustalenia kongresu owej organizacji. Legitymację pokazaliśmy kasjerce, ostro gestykulując. Kasjerka zaczęła czytać głośno owe wezwania po rosyjsku, cyrylicą – cyrylicę musiała znać dobrze – a odpowiedni akapitzaczynałsiętak:„Hаоснованиирешениа Кoнгресса МСС...”. Doczytała tylko do tego miejsca, podniosła na nas oczy, otworzyła usta ze zdumienia, wyszeptawszy z namaszczeniem: „O! Kangresmieny…”. Przez kilkanaście dni od tego momentu wchodziliśmy na plażę za darmo – zostaliśmy „kongresmenami”!Dziękitemuwzrosłospożyciewina,chleba i czubricy, a wszyscy byliśmy zadowoleni, wypoczęciiopaleni.Oczywiścieśpiewaliśmy, wracając z plaży do ośrodka.

WszystkichP.T.Czytelnikówpowyższych wspomnień najserdeczniej zatem, z zachowaniempandemicznychrestrykcji,całujęzoddali.

A przy okazji, idąc za kolejną maksymą Jaślara („Starość jest wtedy, gdy daje się dobre rady, bo nie można już dać złego przykładu”), młodszym daję taką radę – wznoście toasty! Tam gdzie są toasty, nie ma zwykłego pijaństwa. Wszystkiego najlepszego. Niech żyje Poznań!

Koncert dyplomowy Marka Bykowskiego w poznańskiej PWSM, 1972 r. W Zespole Madrygalistów pod jego dyrekcją m.in. Halina Lorkowska – późniejsza rektor Akademii Muzycznej (pierwsza z lewej), Zbigniew Górny – kompozytor i dyrygent (pierwszy z lewej w górnym rzędzie), Grzegorz Nowak, jeden z najznakomitszych polskich dyrygentów (drugi z prawej), Paweł Zaremba (grał na perkusji m.in. w kabarecie „Tey”)

This article is from: