8 minute read

Duch zbrodni: opowiadanie

Duch ZBRODNI

o p o w i a d a n i e

Advertisement

Siedział na zwalonym pniu drzewa i czubkiem prawego buta grzebał w śniegu. Na tyle mógł sobie teraz pozwolić, przesuwał biały puch z prawa na lewo i z powrotem, ubijał go podeszwą, tworząc płaskorzeźby nieprzedstawiające nic konkretnego. Dopiero po chwili udało mu się podnieść wzrok i spojrzeć na tego drugiego. Leżał na śniegu metr, może półtora metra od niego i był drugim nim samym. Nie miał pojęcia, skąd to wie, a jednak wiedział na pewno, że mężczyzna z szeroko otwartymi niebieskimi martwymi oczami, lekko uchylonymi ustami z niewielką strużką zamarzniętej krwi w ich kąciku był z nim identyczny, a jedyna różnica polegała na tym, że w piersi tamtego tkwił nóż z drewnianą rączką. W tej chwili podeszło do nich dwóch mężczyzn i jeden z nich, ten starszy, szpakowaty w puchowej zielonej kurtce, pochylił się nad nim martwym i przyjrzał mu się uważnie. – A to pech, szefie! Akurat w sylwestra taka sprawa – odezwał się do niego młodszy, także się pochylając. „Policja” – z trudem odnalazł w głowie odpowiednie słowo. Badają jakąś „sprawę”. – A obiecałem córce, że pójdę z nią na koncert na Równię – mówił dalej młodszy wyraźnie strapiony. – Ma grać reaktywowane Kajagoogoo. – To zmykaj – powiedział ten starszy. – Poradzę sobie. Jutro ci powiem, co ustaliłem. – Naprawdę mogę iść? – Idź, idź, rodzina najważniejsza. A Kajagoogoo już się kolejny raz nie reaktywuje. Nie za naszego życia. Młody wymruczał podziękowanie i znikł. On tymczasem poczuł, że może już poruszać lewą nogą i pojawiło się czucie w palcach rąk. Policjant podniósł się znad ciała i nagle spojrzał na niego. – I co ja mam teraz z tobą zrobić? – spytał. „Do mnie to powiedział”? – był naprawdę zaskoczony. W pierwszej chwili miał nawet coś odpowiedzieć, ale czuł, że jeszcze nie nadszedł odpowiedni czas. Udało mu się za to podnieść z pnia. Teraz obaj stali nad trupem z kuchennym nożem wbitym po rękojeść w serce. A za chwilę było już ich czterech, bo dołączyło dwóch mężczyzn w mundurach policji. Otoczyli wszyscy martwe ciało i spoglądali na nie posępnie. – Co pan sądzi, komisarzu? Co tu się stało? – spytał jeden z mundurowych. – Pewnie pijacka bójka. W sylwestra wielu puszczają oporniki – odpowiedział „szef”. – Popili, włączył im się gen szaleństwa i nieśmiertelności, i taki efekt. „Oj, nie, nie” – pomyślał spontanicznie. – „To nie tak”. Nie wiedział dlaczego, ale słowa policjanta wzburzyły go. To na pewno nie było tak. Żadna bójka, o nie. Poczuł, że nagle jakoś łatwiej przychodzi mu składanie myśli, jakby świat wokół niego przejaśniał. I w tej jasności widział to dokładnie – to nie mogła być pijacka burda. – Nie – wypowiedział swój sprzeciw na głos. Był zaskoczony barwą swojego głosu. Jakby pierwszy raz w życiu ją usłyszał. Policjant rozejrzał się wokół. – Co? – spytał.

AUTOR

MARIUSZ KOPERSKI

Magister filologii germańskiej, literaturoznawca oraz pedagog. Autor cyklu Zakopiańska Powieść Kryminalna. Obecnie mieszka w Kościelisku. Ilustracja: Mariusz Koperski

– Nic..., szefie. Nikt nic nie powiedział – odpowiedział drugi z mundurowych. – Tak? Aha, to zdawało mi się. No to do roboty. Obfotografować mi go dokładnie, wezwać prokuratora, a potem zapakować delikwenta i do prosektorium. Jutro rano chcę mieć na biurku raport. Jasne? – Jasne, jasne – odpowiedzieli zgodnie mundurowi. – A szef? – spytał jeden z podwładnych. – A ja jadę zbadać pewien trop. Trop? Ciekawe, pomyślał. Policjant na tropie zbrodni. No proszę, już takie ładne zdania udaje mu się zbudować, zauważył z satysfakcją. – Mogę jechać z tobą? – zdobył się na odwagę i spytał policjanta. Ten nie odpowiedział, ale kiwnął głową. Wyjął z kieszeni kurtki paczkę papierosów, wysunął z niej jednego i zapalił. Zaciągnął się, a potem wypuścił dym w mroźne powietrze. Przypomniał sobie, że to lubił. Ten zapach, ten smak, to uczucie. Kiedy dym przeleciał przez niego, poczuł miłe łaskotanie gdzieś głęboko w sobie. O, właśnie to uczucie lubił. – I co ja mam z tobą zrobić? – spytał nagle po raz drugi policjant. – Nie wiem – odpowiedział. – Nic nie wiem. Kiedy komisarz zajął miejsce za kierownicą, on usiadł obok niego. Ruszyli. Po chwili z leśnej drogi wyjechali na oświetlone ulice miasta. To jest… To jest… Nazwę miał na końcu języka, ale mimo że rozpoznawał wiele z mijanych miejsc, ona sama nie przychodziła. Była blisko, ale jeszcze mu umykała. Nagle zauważył dom. Niepozorny, drewniany, dość stary. W zimowej aurze wyglądał wręcz urokliwie. Stał bezpośrednio przy ulicy, odgradzało go od niej zaniedbane kamienne ogrodzenie ze starą zardzewiałą furtką. Ktoś był w środku, bo w pokojach na parterze paliło się światło. – Stój! – krzyknął. – Stój! – wskazał ręką budynek. Policjant spojrzał w tym kierunku, ale nawet nie zwolnił. Poczuł, że to tutaj. Że powinien tam wejść, a na pewno powinien tam wejść komisarz. I poczuł też nagle, że to ważne dla niego samego. Pojawił się w nim ciężar nie do zniesienia, rozlewał się po nim jak rozgrzany ołów, a coś lub ktoś w tym domu mógł go od tego ciężaru uwolnić. – Stój! – krzyknął jeszcze raz, ale samochód toczył się nieubłaganie dalej. Wtedy wpadł w szał. Uderzał rękami o tapicerkę auta, podskakiwał na fotelu, łapał za kierownicę i próbował ją przekręcić w swoją stronę. I krzyczał bez przerwy: Stój! Stój! To tutaj! Zapiszczały opony zablokowanych nagle kół, samochód gwałtownie zahamował, a on wyleciał przed przednią szybę na mokry asfalt. Kiedy się podniósł, komisarz stał przed furtką z ręką na klamce. Wyraźnie się wahał, czy wejść. Stanął za nim. – To jest twój trop. Doprowadziłem cię do niego. No, dawaj – powiedział. Policjant odwrócił się do niego i spytał po raz trzeci: – I co ja mam z tobą zrobić? Wzruszył ramionami. Nadal nie wiedział. Weszli na podwórko. Furtka zaskrzypiała jak rozrywana dusza. Po prawej stronie wejściowych drzwi wisiał staromodny przycisk elektrycznego dzwonka. Policjant wcisnął go kciukiem. Czekali. Drzwi otworzyła kobieta. Była ładną, zadbaną i bardzo smutną blondynką koło czterdziestki. Miała na sobie gruby błękitny szlafrok, rękami podnosiła kołnierz, by zasłonić szyję przed zimowym chłodem. Nie powiedziała ani słowa, tylko patrzyła na policjanta. Zaskoczona i oniemiała. >>>

Nagle ją sobie przypomniał. Jej śmiech. Jej dłonie, ciepłe i czułe. Przypomniał sobie, jak kreśliły figury na jego ciele. Skrzywił się. Pojawiło się jeszcze jedno wspomnienie: nóż w jednej z tych czułych dłoni. Prosty, z drewnianą rączką. Wzdrygnął się. O Boże... Kobieta odwróciła się i weszła do środka. On i policjant weszli za nią. Tam znowu stała i patrzyła. Wreszcie powiedziała cicho: – Zrobiłam to. Zabiłam go. – Widzisz? Przyznała się. Miałem rację – powiedział i bezgłośnie klasnął w ręce. Czuł, że ciężar, który go przygniatał, staje się coraz mniejszy. – Masz swojego mordercę. Rozwiązałem za ciebie sprawę. Policjant znowu pokiwał głową. Ale potem stało się coś nieoczekiwanego. Komisarz podszedł do kobiety, objął ją, przytulił mocno i wyszeptał: – To moja wina, kochanie. Nie ochroniłem cię. To ja powinienem go zabić. To był straszny łajdak. Zasłużył. Niczym się już nie martw. Wszystko załatwię. Jesteś bezpieczna. Przysięgam. – Nie mogłam już tego wytrzymać – powiedziała kobieta, szlochając w ramionach policjanta. – To, że ciągle tu był. Że zjawiał się w najmniej oczekiwanym momencie. Że był jak cień. Jak mrok. Ten mrok przesłonił mi słońce i całą radość życia… Ciebie też mi przesłonił...

Jakby dostał obuchem w głowę. Jego myśli popłynęły najpierw w kierunku tego martwego leżącego na śniegu ze strużką krwi w uchylonych ustach, a potem błyskawicznie wróciły do niego tutaj i niemal powaliły na ziemię. To my, my obaj, to ja. I wtedy zaczęła wracać pamięć. Już wiedział, że tego nie chce, bronił się przed nią, jak tylko mógł, ale była nie do zatrzymania. Wlewała się w niego jak woda w podziurawioną łódź. „Ty draniu” – krzyczała do niego setki razy. – „Zostaw mnie w spokoju. To już koniec. Nie kocham cię i nie chcę z tobą być. Rozumiesz? Koniec”. A on śmiał się szyderczo w odpowiedzi, łapał ją za jej blond loki, owijał je sobie wokół dłoni, wykręcał jej głowę, aż krzyczała z bólu, a potem wpijał się swoimi chciwymi wargami w jej usta. „Zawsze będziesz moja. Słyszysz? Zawsze!” – krzyczał. „Aż do śmierci”. – Powiedział, że aż do śmierci. Nie mogłam przestać o tym myśleć. Aż do śmierci… aż do śmierci, powtarzałam ciągle w głowie. Więc kiedy wparował tu i dał mi chwilę na to, żebym się ubrała, bo zabiera mnie na Równię na sylwestrowy koncert, bo miało grać… – ...Kajagoogoo – powiedzieli niemal jednocześnie on i policjant. – Tak. Właśnie ten zespół. – Nie mogłaś do mnie zadzwonić? Przyjechałbym od razu… – Myślisz, że nie chciałam? Ale nie dał mi szans. Cały czas był przy mnie. Zdążyłam tylko zabrać nóż z kuchni… Już wszystko pamięta. Trzyma mocno jej rękę i idą przez zimowy wieczór. To on wymyślił, że przejdą do centrum Drogą pod Reglami. Ona nie chce, opiera się, on właściwie ciągnie ją za sobą. Ona się w końcu potyka o jakiś korzeń pod śniegiem i pada na ziemię, Jest zły. Wściekły. Co ona sobie wyobraża? Co za niewdzięczność. Wymyślił taki miły wieczór. A ona co? Wszystko psuje. Pochyla się nad nią. Sięga po jej jasne loki. Owija sobie włosy wokół dłoni. I wtedy ona wbija mu w pierś nóż. Zwykły kuchenny z drewnianą rączką. Znowu poczuł zimny wiatr. Nie, to nie wspomnienie, chłodny powiew jest tu i teraz i zaczyna go rozwiewać jak mgłę. Znika. Czuje, że tym razem ostatecznie. Bezpowrotnie. Pamięć rwie się pod naporem wiatru i odlatuje gdzieś w ciemność. Znikają kolejne obrazy i słowa, a na końcu, całkiem na końcu, jako jego ostatnia myśl, nie wiedzieć czemu właśnie ono, rozciągnięte niczym wąż, podzielone na zabawne sylaby znika słowo: Kajaa-gooo-goooo. Pyk!

Ilustracja: Mariusz Koperski

This article is from: