5 minute read
Muzyka
from MM Trendy #3 (105)
by MM Trendy
Nowa odsłona Konrada Słoki. Dawniej w zespole, dziś solo
Pochodzący ze Szczecina Konrad Słoka mimo dorobku artystycznego zdobytego w zespołach, takich jak Road Trip’s Over, Woodland czy White Crosses, uważa się za debiutanta na rynku. I choć (nie aż tak dawno) mogliśmy oglądać go w 9. edycji The Voice of Poland, to dopiero teraz wydaje pierwszą solową płytę. Co na niej znajdziemy? Singiel pt. „Algorytm” powiedział nam wiele, ale jeszcze więcej zdradził nam Konrad.
Advertisement
ROZMAWIAŁA MONIKA PIĄTAS / FOTO HUBERT GRYGIELEWICZ
To może od początku, dlaczego muzyka? – Wiele historii muzyków rozpoczyna się w dzieciństwie. Tak jest też w moim przypadku. Mama zapytała, czy chcę grać na jakimś instrumencie. Miałem wtedy pięć, może sześć lat. Zaprowadziła mnie do szkoły muzycznej. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że mogły to być niespełnione marzenia rodziców. Jakikolwiek byłby to powód, jestem im bardzo wdzięczny. Nie wiadomo, czy muzyka zagrałaby mi w sercu, gdyby nie ich ingerencja. Szybko złapałem bakcyla i poszedłem do podstawówki muzycznej, na wiolonczelę (uśmiech).
A kiedy zrozumiałeś, że to jest to, co chcesz robić w życiu? – Trudno mi odpowiedzieć. Chyba dopiero w szkole średniej, tam byłem trębaczem (uśmiech). Wcześniej muzyka towarzyszyła mi w życiu na zasadzie dydaktycznej. Potem zrozumiałem, że nie
muszę być jedynie odtwórcą, muzykiem od egzaminu do egzaminu, mogę tworzyć własną muzykę. Wtedy zrobiłem pierwsze i nieśmiałe podchody w tworzeniu. Zajawiłem się punk rockiem, rock&rollem i zapragnąłem mieć gitarę, grać na basie, być w zespole. Założyliśmy z kolegami pierwszy zespół i zrozumiałem, że muzyka mi coś daje, że jest to część mnie.
Czyli zaczęło się od zespołu w szkole średniej… – Tak, ale nie było to jednoznaczne. W szkole muzycznej i tak trzeba było coś wybrać (śmiech). Jednak nikt nie zakładał zespołów rock&rollowych. Przekonałem kolegów, włączając im ulubioną muzykę, i się udało. Pierwszy zespół założyliśmy z Adasiem Kabacińskim z mojej klasy i Arturem Grochowskim. Artur siadł za bębnami, Adaś wziął gitarę, a ja byłem amatorem gitary basowej. Stworzyliśmy trio i układaliśmy proste, amerykańskie, punkowe kawałki. Śpiewaliśmy o rozterkach życiowych, miłosnych, zabawie… no i tak to się zaczęło (uśmiech).
Skąd wzięły się przerwy w twojej twórczości? – Bo tułałem się po różnych zespołach (śmiech). Z pierwszych zespołów, oprócz kilku koncertów, nic większego nie wyszło. Później założyliśmy zespół Road Trip’s Over, który już swoje pograł. Nagraliśmy nawet dwie płyty, które wydała wytwórnia Jimmy Jazz Records. Jeździliśmy z koncertami nawet za granicę. To były szalone czasy, graliśmy pop punka, który w Polsce nie był popularny. Później była długa przerwa. Pokłóciłem się z chłopakami, wyprowadziłem się do Warszawy. Tam nie miałem znajomych i trudno było mi stworzyć coś nowego. Zespoły zazwyczaj powstawały z mojej inicjatywy, na przykład Woodland. Graliśmy melodyjnego punka, trochę folku. Oczywiście to się rozsypało, bo jako dwudziestokilkuletnie chłopaki mieliśmy lepsze rzeczy do roboty niż spędzanie czasu na próbach (śmiech). Później był zespół White Crosses, powstał z inicjatywy mojej i Sebastiana Prokopa, dobrego kumpla. Tak jak poprzednie, też się rozpadł.
Dlatego zacząłeś grać sam? – Tak, byłem sfrustrowany. Zakładałem zespoły, ale nie miałem serca trzymać ludzi w ryzach, organizować prób, inspirować ich. Dałem sobie spokój, miałem dosyć. Wolałem samemu sobie pograć (śmiech). Stwierdziłem, że mi to odpowiada. Mogłem robić wszystko, kiedy i jak chcę, z nikim się nie umawiać.
Długo szukałeś swojego stylu w muzyce? „Algorytm” to już
to? – To jest dobre pytanie. „Algorytm” po prostu musiał się pojawić. Następna piosenka będzie wynikiem mojej kolejnej podróży, decyzji. Wydaje mi się, że nigdy nie będzie efektu końcowego, który chcę osiągnąć. Nie powiem „O! To już jest to. Osiągnąłem ideał” (śmiech). Oczywiście, mam jakieś brzmienie w głowie, ale ono ciągle się zmienia.
Jak jesteśmy przy „Algorytmie”, jaka jest jego historia?
– To jest niesamowite (uśmiech). Singlem z debiutanckiej płyty miał być zupełnie inny kawałek. „Algorytm” pojawił się nagle. Dostałem zlecenie od firmy na napisanie piosenki, która miała być pozytywną pocztówką noworoczną dla ich klientów. Zamiast wina czy kartki świątecznej wysyłali mój kawałek razem z klipem. Zleceniodawcy się spodobało. Powiedział, że jest to moja piosenka i mój tekst. Nie chcieli do niego praw majątkowych, dlatego mogę wykorzystać go na swojej płycie. Wyszło więc tak, że oni zapłacili mi za kawałek, dofinansowali klip, a na końcu wyszła z tego świetna sytuacja win-win (uśmiech).
Wcześniej pisałeś piosenki po angielsku, teraz zacząłeś tworzyć po polsku. Który język bardziej do ciebie przemawia i łatwiej się w nim śpiewa? – Zdecydowanie angielski. Śmieszne, bo nawet jak teraz pisze po polsku i trenuję, śpiewam w linii, to udaję, że język, którego używam, to angielski. Jak dzieci (śmiech). Jeśli chodzi o ojczysty język, bardzo długo się z nim przepraszałem. Denerwowało mnie, że Polak musi śpiewać po polsku. Bardzo długo byłem uparty, ale w końcu się przekonałem.
Szczecin wpływa na twoją twórczość? – No jasne (uśmiech). Długo mieszkałem w Warszawie, dużo się tam działo. Tam poznałem żonę, ale przeprowadziliśmy się tutaj. Szczecin jest bardzo inspirujący, pewnie dlatego, że mam duży sentyment. Tu się uczyłem, dorastałem, przeżywałem pierwsze miłostki, założyłem pierwszy zespół, zawarłem przyjaźnie. Lubię wracać wspomnieniami do tamtych chwil. Powrót do rodzinnego miasta po wielu latach jest mocnym kopniakiem. Będąc w Warszawie, myślałem o Szczecinie jako o wspaniałym miejscu, że same niesamowite rzeczy się tu wydarzyły. Idealizowałem go. Przyjechałem i okazało się, że wcale nie jest różowo. Zostawiłem tu swoje demony, które nie zniknęły. Muszę się z nimi zmierzyć, to też jest inspirujące.
Tytuł płyty to „Stare śmieci”. – Tak, ale stare śmieci zazwyczaj kojarzą się z czymś śmierdzącym, zleżałym, okropnym. A ja osobiście myślę, że fajnie być na starych śmieciach. To miejsce spokojne, które dobrze znasz. Czujesz się bezpiecznie. Są takie ciepłe te stare śmieci, takie swoje. Jest dużo Szczecina na płycie. Sama piosenka „Stare śmieci” jest o moim zagubieniu w Warszawie, a na końcu jest fragment o powrocie tutaj.
Przy okazji płyty planujesz trasę koncertową? – Jasne, że tak. Teraz, na początku marca, ma wyjść drugi singiel, później trzeci. Myślę, że na wiosnę wypuszczę całą płytę i pojeżdżę. Będzie wiosna, mniej zachorowań, ludzie będą chętniej chodzić na koncerty. To bardzo ważne. Nie mogę się już doczekać.
Na koniec jeszcze zapytam o The Voice of Poland, w którym brałeś udział. Uważasz, że ułatwia to wejście na polski rynek początkującym artystom? Co sądzisz o takich programach?
– Rzeczywiście mają sens. Ale w moim przypadku chyba nie do końca. Ja tam poszedłem, żeby się sprawdzić. Byłem ciekawy. Cieszę się, bo dwukrotnie dali mi zaśpiewać swój autorski kawałek. Jednak momentami musiałem wychodzić ze swojej strefy komfortu. W końcu poszedłem tam jako trzydziestokilkuletni facet z dorobkiem artystycznym, ukształtowany. Ten program jest chyba lepszy dla młodych ludzi, nastolatków, którzy nie są jeszcze określeni muzycznie. Łatwiej ich ulepić, są elastyczni. Ja nie do końca dałem się naginać. I tak daleko zaszedłem, fajna przygoda, ale drugi raz bym się nie zgłosił (śmiech).