13 minute read
Tykająca bomba na dnie Bałtyku? Ekologia
TYKA JĄCA BOMBA NA DNIE BAŁTYKU?
CZY ZASTANAWIALIŚCIE SIĘ KIEDYŚ, JAK CIENKA MOŻE BYĆ GRANICA ODDZIELAJĄCA NAS OD KATASTROFY EKOLOGICZNEJ? DO OKREŚLENIA TEGO UŻYWA SIĘ RÓŻNYCH JEDNOSTEK – JEDNI POWIEDZĄ, ŻE JEST TO PEWNA LICZBA LAT, INNI, ŻE KILKA STOPNI
Advertisement
CELSJUSZA, JA PRZEDSTAWIĘ WAM TO NIECO INACZEJ. OD WIELKIEJ TRAGEDII MOŻE DZIELIĆ NAS GRUBOŚĆ PRZERDZEWIAŁEJ ŚCIANY BAKU
LUB BECZKI. ALE CZY ZAGROŻENIE NAPRAWDĘ JEST AŻ TAK WIELKIE? SKĄD W OGÓLE SIĘ WZIĘŁO? I CO MA Z TYM WSZYSTKIM WSPÓLNEGO BELGIJSKIE MIASTO YPRES. JEŚLI CHCECIE POZNAĆ ODPOWIEDZI NA TE PYTANIA I DOWIEDZIEĆ SIĘ, CO GROŹNIEJSZEGO NIŻ OWIANE ZŁĄ SŁAWĄ ALGI KRYJE SIĘ W BAŁTYKU, TO NIE PRZESTAWAJCIE CZYTAĆ. Skok w przeszłość
Bałtyk każdy z nas widział, a przynajmniej o nim słyszał, ale nie każdy wie, co kryje się na jego dnie. I choć mamy na koncie kilka odnalezionych skarbów, jak choćby owiany legendą ponad dwustuletni wrak – General Carleton odnaleziony w Dębkach – to dziś skupimy się na tych mniej przyjemnych znaleziskach. Otóż między bursztynami i muszelkami znajduje się (według szacunków opartych na stanie niemieckiego arsenału po II wojnie światowej) około 50 tysięcy ton broni chemicznej, z czego niemal 30% to gazy bojowe, wśród których lwią część stanowi iperyt siarkowy. Ale skąd to się tam wzięło? Czy to III Rzesza postanowiła w ostatnim akcie agresji zanieczyścić Bałtyk? Otóż nie, dokonali tego… alianci. Jednak nim do tego dojdziemy, opowiedzmy sobie trochę o samych gazach bojowych. Jest to smutny wynalazek, po raz pierwszy skutecznie użyty 22 kwietnia 1915 roku pod Ypres, gdzie Niemcy użyli około 150 ton chloru, co poskutkowało według różnych szacunków śmiercią od kilkuset do nawet pięciu tysięcy alianckich żołnierzy. To ponure wydarzenie zostało uznane za niewątpliwy sukces Niemców i stało się wodą na młyn dla rozwoju tego rodzaju broni. Już w 1917 roku niemieccy naukowcy mogli poszczycić się praktycznym zastosowaniem iperytu siarkowego, który czasem jest lepiej znany jako gaz musztardowy. Ten gaz bojowy może wywołać chemiczne poparzenia, ślepotę, a w wypadku kontaktu z większym stężeniem – śmierć już po kilkuminutowej ekspozycji. Jak pokazała nam historia, wyścig zbrojeń determinuje stosowanie nowinek technicznych podpatrzonych u wrogów lub sojuszników – i tak oto gazy bojowe znalazły zastosowanie w armiach różnych narodowości. Były stosowane chociażby przez Sowietów podczas tłumienia powstania tambowskiego, Hiszpanów oraz Francuzów w Maroku czy Japończyków podczas walk z Chińczykami. To jedynie nieliczne przykłady użycia gazów, które zwykle łączy bolesna śmierć wielu osób i (co niekiedy było nawet ważniejsze dla stosujących ją dowódców) paniczny strach wśród atakowanych.
Do dna!
Co ciekawe, podczas II wojny światowej ten rodzaj broni był niemal nieużywany i część z Was może zastanawiać się dlaczego. W tym wypadku zadziałał mechanizm podobny do sytuacji z bronią nuklearną. Wrogie sobie mocarstwa miały dostęp do ogromnych ilości bojowych środków chemicznych, dlatego też Adolf Hitler, bojąc się odwetu, unikał takiego sposobu ataku, zwłaszcza że z początku wszelkie plany szły po jego myśli. Natomiast kiedy sytuacja na froncie zaczęła się odwracać na niekorzyść nazistów i ten pomysł móg ł zaświtać w głowie ich przywódcy, nie było to już bezpieczne w związku z utratą przewagi sił powietrznych, co utrudniłoby, jeśli nie uniemożliwiło, skuteczny atak. Skutkowało to zaleganiem wielu tysięcy ton broni chemicznej w niemieckim arsenale.
Jednym z punktów układu poczdamskiego było przejęcie lub zniszczenie broni posiadanej przez Niemców, w tym też tej chemicznej, która była o tyle problematyczna, że jej przejęcie było równoznaczne z koniecznością jej zniszczenia. W ten sposób ogromne ilości gazów bojowych, broni chemicznej oraz konwencjonalnej znalazły się na dnie Bałtyku, a w szczególności w okolicach Głębi Bornholmskiej. O ile teraz na pierwszy rzut oka ten pomysł wydaje się katastrofalny, o tyle wówczas został uznany za najlepszą opcję. Podjęto próbę utylizacji tych środków poprzez wypalanie, jednak prowadziło to do powstawania martwych stref, dlatego uznano, że mniejszym złem będzie ich zatopienie, zwłaszcza że nie był to precedens. Wiele państw robiło dokładnie to samo, tyle że w innych zbiornikach wodnych. I tak oto, mimo że ilość zdeponowanej w głębi Bałtyku broni chemicznej może przerazić, jest to jedynie około 2% tego rodzaju odpadów zatopionych w światowych akwenach. Proceder ten został oficjalnie zabroniony dopiero w 1972 roku.
Nietypowy Bałtyk
Sytuacji nie poprawia fakt, że Morze Bałtyckie mimo swojego piękna jest mocno nietypowe. To stosunkowo płytkie Morze, cechujące się niskim zasoleniem. Za kolejne zagrożenie można uznać zanieczyszczenia, które niesione około 250 dopływami trafiają do naszego morza. Źle to wygląda? To mało powiedzia‐ne, bo jeszcze nie zakończyliśmy naszej smutnej wyliczanki. Dołączą do niej dwa niepozorne słowa: Franken oraz Stut tgar t. Są to nazwy dwóch niemieckich okrętów spoczywających na dnie Bałtyku, które wciąż grożą uwolnie‐niem dużych (znacznie przekraczających możliwości zebrania ich przez Morską Służbę Poszukiwania i Ratownictwa) ilości paliw i produktów ropopochodnych.
Problem punktowy czy obszarowy?
Czy uwalnianie się broni chemicznej oraz jej produktów jest problemem środowiskowym na wielką skalę czy raczej lokalnym zagrożeniem. To dość niewygodne pytanie, ponie‐waż teoretycznie w większości przypadków odpowiedź brzmi: lokalnie, ale sytuacja ulega zmianie mniej więcej raz na 10 lat. Wiem, brzmi to jak wstęp do legendy, ale jest na to naukowe wyjaśnienie. Otóż część Bałtyku, w tym niektóre spośród miejsc, gdzie składowano broń chemiczną, cechuje się występowaniem tak zwanych martwych stref. Są to obszary przydenne, na terenie których zawartość tlenu jest zbyt mała, by mogły tam żyć organizmy oddychające nim. Takie obszary powstają w wyniku eutrofizacji i obumierania alg, do czego z kolei dochodzi w związku ze zbyt dużą ilością nawozów, które docierają do Bałtyku w wodach rzecznych. Na skutek tego, nawet po uwolnieniu się szkodliwych substancji, nie są one automatycznie pobierane przez organizmy, a co za tym idzie, nie włączają się do łańcucha pokarmowego. Tak to wygląda zazwyczaj, ale raz na kilka lat ilość wody wlewającej się z Atlantyku jest wyższa i dociera nawet do tych martwych stref, poprawiając na krótki czas warunki życiowe organi‐zmów. Zwiększa to również siłę prądów przydennych, które mogą transportować szkodliwe substancje na większe odległości. Ocena zagrożenia jest dodatkowo utrudniona, ponieważ produkty przemiany tych chemikaliów stają się częścią osadu dennego. Nie pomagają również swojego rodzaju niedbałość czy też lenistwo osób odpowiedzialnych za zatopienie broni chemicznej, ponieważ nie wszystkie pojemniki zostały zatopione w wyznaczonych miejscach, część została wyrzucona losowo w różnych miejscach Bałtyku.
Dotychczasowe wypadki
Zdecydowanie najgłośniejszym zdarzeniem związanym z tym tematem jest sytuacja z lipca 1955 roku, kiedy przebywające na plaży w Darłówku dzieci znalazły beczkę z iperytem, po czym zaczęły się nią bawić. Ponad setka z nich została poparzona, zanotowano nawet kilka przypadków utraty wzroku. Z kolei w 1997 roku ośmiu rybaków doznało poważnych poparzeń, gdy natknęli się na iperyt zaplątany w sieci rybackie. Podobne wypadki o różnym stopniu zagrożenia mają miejsca także w innych krajach graniczących z Morzem Bałtyckim.
Środowiskowy problem
Poglądy na temat zagrożeń związanych z bronią biologiczną w Bałtyku to istny rollercoaster. Od braku absolutnych obaw przez niemal pół wieku od zatopienia tych groźnych substancji, przez pierwsze mgliste obawy sprzed 30 lat, aż po niedawną panikę – obawiano się bowiem, że życie w Bałtyku za chwilę przestanie istnieć. Fakty natomiast są takie, że jest to problem, który trzeba rzetelnie poznać, a następnie stopniowo go rozwiązać. Iperyt oraz produkty jego przemiany są szkodliwe dla ludzi, fauny i flory morskiej. Nawet jeśli nie zabiją od razu zwierząt i roślin, mogą przyczynić się do ich osłabienia, co z kolei zmniejsza ich szanse w naturalnej konkurencji. Znajdujące się na dnie złoża broni konwencjonal‐nej oraz amunicji również stanowią zagrożenie, głównie ze względu na zawartość silnie rakotwórczego trotylu. Podsumowując, prawda zapewne leży gdzieś pośrodku. Według szacunków pojemniki, w których została zatopiona broń chemiczna, mogą przetrwać w warunkach morskich maksymalnie 150 lat. Jesteśmy mniej więcej w połowie tego czasu. Sytuacja powoli się pogarsza, parę wypadków już miało miejsce, niebezpieczeństwo towarzyszące spożywaniu ryb żyjących w pobliżu zagrożonych stref stopniowo rośnie. Prawdopodobnie nagłówki głoszące, że to ostatnie lato nad Bałtykiem są przesadzone, ale jeśli nie zaczniemy staranniej monitorować sytuacji i stopniowo usuwać najpilniejszych zagrożeń, skutki mogą być bardzo dotkliwe. A co my możemy zrobić? Przede wszystkim wywierać nacisk społeczny, chociażby poprzez podpisanie się pod petycjami postulujący‐mi rozwiązanie tego problemu. Także długopisy lub klawiatury w dłoń i do zobaczenia nad morzem.
DAMIAN RÓG
Niniejszy materiał został opublikowany dzięki dofinansowaniu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada wyłącznie Fundacja Instytut Mediów.
Największe katastrofy ekologiczne wywołane przez człowieka
LUDZIE ZE WZGLĘDU NA SWOJĄ LICZEBNOŚĆ ORAZ WYSOKI STOPIEŃ ROZWOJU MAJĄ NIEPORÓWNYWALNIE WIĘKSZY WPŁYW NA ZIEMIĘ NIŻ JAKIKOLWIEK INNY ŻYJĄCY NA NIEJ GATUNEK. W TYM MOMENCIE CHCIAŁOBY SIĘ ZACYTOWAĆ JEDEN ZE ZNANYCH FILMÓW O SUPERBOHATERACH: „Z WIELKĄ MOCĄ PRZYCHODZI WIELKA ODPOWIEDZIALNOŚĆ”. I CHOĆ KTOŚ MÓGŁBY POWIEDZIEĆ, ŻE TO TYLKO FILMOWA KWESTIA, TO JEDNAK CIĘŻKO SIĘ Z NIĄ NIE ZGODZIĆ. TO WŁAŚNIE OD NAS W DUŻEJ MIERZE ZALEŻY TO, JAK POTOCZY SIĘ PRZYSZŁOŚĆ NASZEJ PLANETY. KU PRZESTRODZE
PRZYTOCZĘ KILKA SYTUACJI POKAZUJĄCYCH, JAK BRAK TEJ ODPOWIEDZIALNOŚCI DOPROWADZIŁ DO
WIELKICH KATASTROF EKOLOGICZNYCH.
Na początek
Warto zacząć od krótkiej definicji. Za katastrofę ekologiczną uznaje się zmianę środowiska przyrodniczego danego gatunku lub populacji, która uniemożliwia ich przetrwanie. Może do niej dochodzić stopniowo lub nagle, a spowodować ją może szereg czynników, wśród których znajdziemy zmiany temperatury, wylesianie, zanieczyszczenia mórz i wiele innych. Skoro to mamy już z głowy, przejdźmy do naszej pierwszej katastrofy. Czy słyszeliście o Angkorze i imperium Khmerów? Nie? Nic dziwnego, ponieważ ta cywilizacja upadła ponad pół tysiąca lat temu i nie poświęca się jej wiele uwagi. Warto jednak wspomnieć o niej chociażby ze wzg lędu na niebywałe osiągnięcie, jakim było zbudowanie głównego kompleksu miejskiego tego państwa. Wyobraźcie sobie, że w szczytowym momencie mogło go zamieszkiwać nawet milion mieszkańców. Dziś to może już nie robić takiego wrażenia, ale porównajmy to z jednym z największych miast średniowiecza – Konstantynopo‐lem, który mógł się poszczycić ,,zaledwie” 400 tysiącami miesz‐kańców, czy też największym polskim miastem końca XV wieku, czyli Gdańskiem, wraz z jego 35 tysiącami mieszkańców. Teraz lepiej można odczuć ogrom sukcesu, jaki odniosło to imperium. A jak to się stało, że taki gigant upadł? Czy kompleks miejski został najechany przez jakiegoś wroga? Otóż nie, co prawda przyczyny jego upadku wciąż nie są stuprocentowo pewne, ale najnowsze badania naukowców i archeologów wskazują, że decydującym powodem był brak wody. Angkor mógł się poszczycić niesamowicie rozbudowanym systemem kanałów magazynujących i dostarczających wodę. Wszystko działało świetnie do pewnego momentu. Kompleks do rozwoju i utrzymania tylu mieszkańców potrzebował coraz więcej drewna i pól uprawnych, dlatego też coraz większe obszary ulegały wylesianiu, co doprowadziło do erozji gleby, która zaczęła tamować systemy irygacyjne. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza, a ostatecznym ciosem stało się zaburzenie cyklu monsunów, przez co woda przestała docierać do pól. Zaczęło brakować żywności, a to doprowadziło do wzajemnych walk, śmierci głodowych oraz stopniowego wyludnienia. Ostatecznie imperium upadło pod koniec XV wieku. Przytoczyłem ten przykład, by pokazać, że antropologiczne katastrofy naturalne nie są domeną tylko współczesnych ludzi.
WWW.WIKIPEDIA.ORG DEEPWATER HORIZON
Katastrofa po meksykańsku
Zapewne wielu z Was spodziewało się tego wydarzenia na naszej liście. Słusznie, bo była to katastrofa, której negatywne skutki są trudne do oszacowania nawet po 11 latach. 20 kwietnia 2010 roku o godzinie 22.00 zaczął się koszmar. Platformą wiertniczą Deepwater Horizon wstrząsnął potężny wybuch, który spowodował śmierć 11 pracowników. Dwa dni później platforma zatonęła. Początkowe szacunki były bardzo niepokojące, koncern BP szacował, że do oceanu wycieka około tysiąca baryłek ropy na dobę (gwoli wyjaśnienia i ciekawostki, jedna baryłka to w przybliżeniu 159 litrów). Rzeczywistość oka‐
zała się o wiele bardziej dramatyczna, w szczytowym momencie wyciek osiągał rozmiary 60 tysięcy baryłek na dobę. A przez ile takich dób ropa wyciekała? Aż 87, podczas których do wód zatoki przedostało się około 6 milionów baryłek ropy. Podejmowano różne próby powstrzymania wycieku, jednak przez prawie trzy miesiące spełzały one na niczym. Możliwe, że nigdy nie poznamy dokładnych szkód wywołanych przez tą największą w historii Ameryki Północnej katastrofę ekologiczną. Z pewnością można st wierdzić, że wywołała straty kilkudziesięciu miliardów dolarów, kosztowała śmierć niezliczonej ilości ptaków i organizmów morskich, a skutki długofalowe, takie jak deformacje i zwiększona śmiertelność fauny morskiej, są wciąż stwierdzane w niepokojących ilościach.
Kampania walki z czterema plagami
Tym razem trochę z innej beczki, czy decyzja jednej osoby może doprowadzić do katastrofy ekologicznej? Jeśli jest się na przykład przywódcą Komunistycznej Partii Chin, to owszem, jak najbardziej. Mao Zedong podpisał odpowiednie dokumenty i zatwierdził przystąpienie do walki ze szkodnikami w celu poprawy higieny w Chinach. Brzmi to w zasadzie całkiem sensownie i muszę przyznać, że tępienie much, komarów i szczurów można uznać za dobry pomysł, natomiast zaliczenie do tego grona wróbli okazało się strzałem w kolano. Stwierdzono, że te ptaki wyjadają ziarno na zasiew, więc należy się ich pozbyć. Ich gniazda były niszczone, a same ptaki przeganiane i zabijane w ogromnych liczbach. Osobiście uważam wróble za całkiem sympatyczne stworzenia. Część z Was może podzielać moje zdanie i poczuć smutek na myśl o tych wydarzeniach, ale czy to nie przesada, żeby nazywać to katastrofą ekologiczną? Samo to może i byłoby przesadą, jednak jeśli weźmie się pod uwagę następstwa, to sprawa ma się zupeł‐nie inaczej. Wróble wypadły z łańcucha pokarmowego, przez co na polach zaczęły panoszyć się owady, wśród których prym wiodła szarańcza. Plony zostały bardzo uszczuplone, by nie rzec zniszczone, a klęska głodu w latach 1958-1962 mogła kosztować życie od 20 do 40 milionów ludzi.
Czarnobyl?
To katastrofa ekologiczna, o której słyszał chyba każdy, dlatego opowiem wam o Jeziorze Aralskim. Taki mały plot twist, ale bez obaw, na pewno Was to zaciekawi. Jezioro Aralskie jeszcze 70 lat temu było uznane za czwarte największe jezioro świata i miało wielkość 68 tysięcy km2, czyli mniej więcej tyle co dzisiejsza Litwa. Jego wody były czyste i niezbyt mocno zasolone, co umożliwiało zamieszkiwanie ich przez ryby zarówno słodkowodne, jak i słonowodne. Samo jezioro znajdowało się w Azji Centralnej, gdzie panuje klimat kontynentalny. Moment… znajdowało? Otóż tak, na skutek polityki ZSRR w ciągu 50 lat jezioro niemal całkiem wyschło. Gdzieś w partii zapadła decyzja, by teren pustyni Kyzył-kum i Kara-kum stał się białą krainą, biel miała pochodzić od ryżu i bawełny, co jest dość nieoczywistym wyborem, biorąc pod uwagę dość pustynną okolicę. Jednak dla chcącego nic trudnego. Zbudowano (niezbyt starannie) kanały nawadniające, które czerpały wodę z Syr-darii i Amu-darii, które były głównymi dopływami Jeziora Aralskiego. Jezioro zaczęło stopniowo opadać, ale póki była to kwestia kilkunastu centymetrów, nikt nie zawracał sobie tym głowy, bo cóż to za problem przy takim gospodarczym sukcesie. Ale jak śpiewała Anna Jantar, nic nie może wiecznie trwać. Pobór wody sprawił, że dopływy jeziora zaczęły wysychać nim w ogóle do niego dotarły, wskutek czego jezioro zaczęło tracić aż 80 cm głębokości na rok. Woda stawała się mętna, ryby wymierały, aż w końcu doszło do tego, że miasto Aralsk, od którego wzięła się nazwa jeziora, dzieliło od wody 100 km. Niosło to ze sobą wiele negatywnych skutków, do których należała konieczność przesiedlenia ludzi oraz utrata miejsc pracy. Klimat uległ zaostrzeniu, a zalegająca się na dnie sól wraz z pestycydami przenosiła się z wiatrem na duże odległości, zasalając i skażając pola uprawne. W rezultacie Kazachstan i Uzbekistan straciły w ten sposób miliony hektarów pól.
WWW.UNSPLASH.COM
Czy da się coś zrobić?
Choć wymienione katastrofy wydają się być bardzo różne, chociażby ze względu na ramy czasowe, odległości geograficz‐ne czy rodzaje szkodliwych czynników, łączy je jeden wspólny element – człowiek wraz ze swoimi niedopatrzeniami i brakiem przyszłościowego myślenia. Jednak tego, co już się stało, nie da się cofnąć, można natomiast unikać lub zminimalizować liczbę takich katastrof w przyszłości. Podstawą jest przestrzeganie norm prawnych i zasad BHP w procesach produkcyjnych oraz podczas składowania i transportu. Pracodawcy powinni zadbać też o właściwe wyposażenie i szkolenie pracowników mających kontakt z niebezpiecznymi substancjami, natomiast organy nadzorcze nie mogą zaniedbywać działań kontrolnych. Jednak jak łatwo się domyślić, trudno przewidzieć każdy nieszczęśliwy wypadek, dlatego też niesamowicie istotne jest przygotowanie tak zwanego planu B, czyli ustalenie, co zrobić, jeśli już dojdzie do wypadku w postaci wycieku ropy czy też innego rodzaju katastrofy.
Podsumowanie
Lista mniejszych i większych katastrof ekologicznych, które spowodowali ludzie, jest niestety tak długa, że nie tylko nie można o nich opowiedzieć w tym jednym artykule, ale nawet samo wymienienie ich byłoby niemożliwe. Dlatego miejcie w pamięci te mroczne wydarzenia i starajcie się dbać o środowisko w swoim własnym zakresie.
DAMIAN RÓG
Niniejszy materiał został opublikowany dzięki dofinansowaniu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada wyłącznie Fundacja Instytut Mediów.