9 minute read
Nieznana strona turystyki. Miasta kryjące
Setki Tajemnic I Tysi Ce Ludzkich Los W
Ogromna liczba miast, które niegdyś były pełne życia, dzisiaj jest powoli opanowywana przez naturę.
Historia każdego ghost town na ogół wiąże się ze śmiercią, szaleństwem, bankructwem albo tragedią.
Dlaczego zamiast wakacji nad słonecznym morzem lub w górach oferujących niesamowite widoki turyści często wybierają wyjazd do naprawdę niebezpiecznych miejsc? Pierwsze słowo, które przychodzi na myśl, to adrenalina. Uczucie niebezpieczeństwa i bycia w sytuacji o krok od prawdopodobnego końca daje ludziom poczucie satysfakcji i dostarcza silnych emocji. Także zwykła ciekawość i chęć odpowiedzi na pytanie: „Co wydarzyło się kilkadziesiąt lat temu i spowodowało, że całe miasto zostało opuszczone w jeden dzień?” prowokują do szukania wrażeń. Na naszym szlaku porównamy dwie historie, które mają w sobie więcej podobieństw, niż wydaje się na pierwszy rzut oka…
Miasto na końcu świata
Pyramiden to radziecka opuszczona osada górnicza na archipelagu Svalbard, na wyspie Spitsbergen (Norwegia). Prawdopodobnie to jedyne miasteczko widmo, na którego ulicach można zobaczyć niedźwiedzie polarne, lisy arktyczne i pomnik Lenina. Pochodzenie jego nazwy można wytłumaczyć w bardzo łatwy sposób – miejscowość przylega do pobliskiej góry w kształcie piramidy.
Około 100 lat temu Szwedzi, do których należało wówczas Pyramiden i znajdująca się w nim kopalnia, sprzedali ZSRR prawo do wydobycia węgla. Od tego momentu rozpoczął się tam swego rodzaju radziecki eksperyment – Pyramiden miało stać się miejscem utopijnym, wzorcem socjalistycznego państwa, w którym ludzie żyją w dobrobycie i są szczęśliwi. Praca w kopalni była jednak trudnym i kosztownym zadaniem. Aby dostać się do pokładów węgla, górnicy nie schodzili w głąb, lecz odwrotnie – wspinali się na wysokość 400 metrów. Rocznie wydobywano jedynie 235 tysięcy ton, co ekonomicznie było nieopłacalne dla ZSRR. Miasto jednak funkcjonowało wbrew naturze, logice i ekonomii.
Mimo niesprzyjających warunków ludzie dosłownie marzyli o pracy na arktycznej wyspie, ponieważ średnia wysokość zarobków mieszkańca Pyramiden była dwa razy większa niż przeciętnego obywatela ZSRR na kontynencie. Ciekawostką jest też fakt, że w lokalnej stołówce posiłki dla mieszkańców i pracowników były bezpłatne i wydawane całodobowo. W dodatku jedzenie serwowano w formie bufetu, gdzie każdy mógł nałożyć na talerz tyle, ile chciał.
Większość budynków w mieście wybudowano z drewna, a jak wiadomo, w arktycznym klimacie drzewa nie rosną, dlatego wszystkie materiały budowlane były przywożone na Spitsbergen z kontynentu. Dzięki niskim temperaturom zarówno na zewnątrz, jak i w środku większość obiektów zostało niemal nietkniętych zębem czasu do dziś: dom kultury, kino, basen czy kompleks sportowy. Także szkoła i przedszkole wewnątrz wyglądają identycznie jak w latach 80. i 90. ubiegłego wieku. Wyjątkowo ciekawym obiektem w mieście jest magazyn, w którym przechowuje się ponad 600 taśm filmowych. Pomiędzy wysokimi regałami można zobaczyć stary radziecki, co ważne, wciąż sprawny podnośnik załadunkowy, za pomocą którego z górnych półek można zdjąć ciężkie skrzynki z taśmami. Za perełkę filmowej kolekcji uważa się film Pół żartem, pół serio w wersji bez cenzury, w którym zawarte są sceny erotyczne – to zdecydowanie nietypowy fakt w historii ZSRR.
Po zamknięciu kopalni w 1998 ewakuowano stamtąd ludność, a Pyramiden zyskało miano miasta duchów. Jednak turyści wciąż mogą je odwiedzać, a nawet zatrzymać się w przeznaczonym dla nich hotelu. Ci, którzy przyjeżdżają do tego miejsca, muszą się sporo natrudzić: najpierw trzeba dotrzeć do odległego miasta Longyearbyen, a następnie pokonać łodzią lub skuterem śnieżnym ostatni odcinek drogi. Na dodatek zwiedzanie terenu opuszczonego miasta i okolicy bez przewodnika posiadającego broń jest po prostu niemożliwe, ze względu na niebezpieczeństwo w postaci niedźwiedzi polarnych.
Miasto rozbite na atomy Prypeć jest jednym z najpopularniejszych miast widm w Europie. Jeszcze przed wybuchem pandemii koronawirusa w 2019 roku odwiedziło je ponad 120 tysięcy turystów. Jeśli chodzi o cudzoziemców, to najwięcej osób przyjechało z Wielkiej Brytanii, Polski i Niemiec. Szczególnie dużym zainteresowaniem wśród zagranicznych turystów „strefa wykluczenia” zaczęła cieszyć się po premierze amerykańskiego serialu Czarnobyl na platformie HBO, a ich liczba zwiększyła się o 40%.
Miasto powstało w 1970 roku jako osiedle dla pracowników Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Jednak w nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 roku doszło do wybuchu reaktora nr 4 w elektrowni, a ponad 55 tysięcy mieszkańców ewakuowano. Była to największa katastrofa w historii energetyki jądrowej i jedna z największych katastrof przemysłowych XX wieku. Ludność miasta miała jedynie kilka godzin na spakowanie walizek z najważniejszymi rzeczami i szybki wyjazd z miasta. W 2022 roku minęło 36 lat od tych tragicznych wydarzeń, jednak teraźniejszość w postaci wojny dodaje kolejnych zniszczeń na mapie całej „sfery wykluczenia”.
Tematem tego tekstu jest jednak turystyczny aspekt miasta, które wciąż wygląda dokładnie tak, jak w dniu ewakuacji: można tu zobaczyć porzucone rzeczy osobiste, książki, zabawki… Na te- renie Prypeci znajduje się kilkaset budynków – w większości są to bloki mieszkalne, ale też dużo obiektów użyteczności publicznej: szkoły, przedszkola, sklepy, szpital, pływalnie, park rozrywki ze stadionem z pięcioma tysiącami miejsc siedzących, poczta, dom kultury czy kawiarnia „Prypeć”.
Za najbardziej niebezpieczne miejsce uważa się Szpital nr 126, w którego piwnicach do dziś w jednym z pokojów znajdują się stroje ochronne strażaków. To oni jako pierwsi uczestniczyli w gaszeniu pożaru wewnątrz reaktora, co przypłacili życiem – w ciągu kilku tygodni od katastrofy umierali w szpitalu w Moskwie.
Park rozrywki w samym centrum Prypeci niesie ze sobą podwójną dawkę smutku, a jego popularność wśród turystów można wytłumaczyć jedynie za pomocą kontrastu między niewinnością dzieciństwa a straszną rzeczywistością, która zmieniła los całego pokolenia w jeden dzień. Jego otwarcie było zaplanowane na 1 maja – w Międzynarodowy Dzień Solidarności Ludzi Pracy, natomiast zamiast śmiechu dzieci zapanowała tam tragiczna cisza.
W 30. rocznicę katastrofy ukraiński zespół muzyczny Onuka poświęcił jej całą płytę pod nazwą Vidlik. Wokalistka zespołu, Nata Żyżczenko, pragnęła za pomocą muzyki poruszyć kwestie społeczne i ponownie zwrócić uwagę na tragiczne wydarzenia sprzed trzech dekad.
Miejscowość wokół Czarnobyla została opanowana przez dziką przyrodę. Swobodnie żyją tutaj żubry, dziki, łosie, wilki, bobry i sokoły. Na dachach sowieckich bloków mieszkalnych w opuszczonej Prypeci gniazdują orły. W Czerwonym Lesie można podziwiać nawet konie Przewalskiego, należące do bardzo rzadkiego i zagrożonego wyginięciem gatunku.
Muzeum pod gołym niebem Prypeć przyciąga podróżnych z całego świata. Swoistym magnesem jest tu promieniowanie radioaktywne odnotowywane w całej „strefie wykluczenia”, powodujące wśród turystów dreszcz emocji. Miasto stanowi zwierciadło współczesnej walki człowieka z naturą, którą ten zdecydowanie przegrał. W Pyramiden głównym zagrożeniem są niedźwiedzie polarne, żyjące w odległości jedynie 12 kilometrów od miasteczka. Często można je podziwiać nie tylko na ulicach miasta, ale także wewnątrz budynków, w których szukają jedzenia. Co ciekawe, każdy fakt zabicia niedźwiedzia polarnego jest sprawdzany przez policję, ponieważ strzelanie do nich jest uzasadnione tylko w przypadku samoobrony, a to wymaga udowodnienia.
Prypeć przypomina betonową dżunglę, w której centrum i wszystkie przyległe terytoria porosły trawą i drzewami, a korzenie przebiły się przez beton. Większość budynków jest bardzo zniszczona i grozi zawaleniem. Miasto ulega działaniom czasu, warunków pogodowych, człowieka, a także skutkom wojny w 2022 roku. W odróżnieniu od ukraińskiego ghost town Pyramiden przetrwało w bardzo dobrym stanie dzięki lokalnemu klimatowi, a więc szczególnie niskim temperaturom. Nawet drewniane domy liczące kilkadziesiąt lat wyglądają tu dokładnie tak, jakby zostały zbudowane wczoraj.
Miasta będące muzeum pod gołym niebem, niegdyś opuszczone w ciągu jednego dnia, w XXI wieku zaczynają życie w nowej odsłonie – turystycznej.
Źródła: Лофотены и Шпицберген. Очень необычное заполярье. Большой выпуск. (www.youtube.com); Чернобыль сегодня: туризм, радиация, люди. Большой выпуск. (www.youtube.com).
Monika Szafrańska monika.szafranska@us.edu.plcom
Nie masz żony? Porwij ją sobie!
Tinder, randki, śluby w ciemno… A w XVII wieku porywali panny! W niniejszym tekście w ogromnym skrócie opowiadam o przestępstwie uprowadzania panien w dawnych wiekach. Jednak pod żadnym pozorem nie namawiam do czynienia takich rzeczy – tytuł ma na celu jedynie wstępne przyciągnięcie uwagi czytelnika.
Rapt to wyraz, który współczesne słowniki języka polskiego kwalifikują jako dawny. Pochodzi od łacińskiego czasownika rapio, rapere oznaczającego ogólnie pewne gwałtowne czyny, takie jak chwycenie, wyrwanie, rabowanie, niszczenie, zmuszanie kogoś do zrobienia czegoś czy porwanie kogoś. Szczególny przypadek raptu to raptus puellae – porwanie panny. Uprowadzenie panny jeszcze w czasach plemiennych było jednym ze sposobów zawierania małżeństwa (poza kupnem żony i zawarciem umowy). Od średniowiecza stało się natomiast środkiem prowadzącym do zaślubin. Prawo (świeckie i kościelne) jednoznacznie określało rapt jako przestępstwo. Ponieważ panna traciła posag, porywacz musiał ją uposażyć. Groziła mu też utrata czci i dobrego imienia, ekskomunika, a nawet śmierć, natomiast ksiądz, który udzielił ślubu, tracił przynależną mu godność.
Co wiemy o takich historiach?
Niestety znamy jedynie wycinek rzeczywistości (sprawy z ograniczonego obszaru i czasu). Rapty (w większości z XVII wieku) opisali przede wszystkim historycy i badacze obyczajów. Przykłady pojawiają się m.in. w pamiętnikach, listach, a także w utworach literackich (jeden z nich opowiada nawet o porwaniu panny ze Śląska; zob. informacja pod artykułem), jednak podstawowym źródłem, w którym można znaleźć ślady spraw o rapt, są księgi sądowe. Porwanie było przestępstwem prywatnym, więc żeby machina prawa ruszyła, należało złożyć protestację w urzędzie grodzkim. Składała ją oczywiście strona poszkodowana – opiekunowie prawni porwanej panny (często zdarzało się, że jej ojciec nie żył), krewni, a czasem nawet grupa osób (np. siostry zakonne). Protestacje bywały krótkie i konkretne, ale też obszerne, szczegółowo relacjonujące moment uprowadzenia. Z reguły żalono się w nich na porywacza, stawiając go w jak najgorszym świetle, a od siebie odsuwano jakiekolwiek podejrzenia o współudział.
Jak porwać pannę i się z nią ożenić?
To nie takie proste. Samemu niewiele się zdziała. Z przykładów spraw sądowych wyłania się pewien mechanizm. Rapty zdarzały się najczęściej pośród szlachty osiadłej, choć pojawiła się też jedna historia szlachcianki uciekającej z chłopem i kilka takich, w których ofiarami były mieszczanki. Porywano panny osierocone, uprowadzano z domów, z miejsc publicznych, a także z klasztorów. Nie zawsze siłą – nieraz panna albo jej opiekunowie zgadzali się na ucieczkę. Dobrą porą była noc, ale wykradano i za dnia. Powodzeniu akcji sprzyjało zapewnienie sobie sprzymierzeńców, którzy pomogliby np. ukryć pannę po rapcie, pożyczyć konie czy kolasę albo wesprzeć zbrojnie porywacza i dokonać napaści wspólnie. Trzeba też było opracować plan działania, a potem zaczekać na odpowiedni moment, najlepiej gdy wokół dziewczyny będzie jak najmniej osób. I najważniejsze – rozwiązać podstawowy problem, czyli znaleźć księdza, który zgodziłby się dać ślub takiej parze.
Dziura w płocie to must have
Z ciekawszych raptów (dotychczas zebrałam ponad czterdzieści przykładów) warto przywołać sprawę dwukrotnego porwania z zakonu panny Leonory Szczawińskiej (siostry Franciszki), chorążanki wyszogrodzkiej. Panna mieszkała u przemyskich dominikanek. Czekała na matkę, żeby odbyć uroczysty akt obłóczyn, ale w tym czasie w Przemyślu pojawił się młody szlachcic Samuel Kurdwanowski. Z zeznań przeora wynika, że przebiegły kawaler widywał się z panną za kratą, bo „był jej krewnym”. Tym chytrym sposobem namówili się (a przy okazji przekonali do pomocy zakonnicę, która miała wartę przy furcie) i nocą 12 listopada 1634 roku uciekli razem. Porywacz dokładnie zaplanował całą akcję. Usunął kilka desek z płotu i zaczaił się pod oknem panny, dając jej znak. Siostra Franciszka wymknęła się i w stajence przyklasztornej przeszła szybką metamorfozę (przebrała się w szlacheckie suknie), stając się panną Leonorą. W mieszkaniu Kurdwanowskiego na parę czekali już ksiądz i świadkowie, a na ziemi ślubny kobierzec. Pan młody miał dopilnować każdego szczegółu ceremonii, poprawiając nawet księdza, który zapomniał o związaniu rąk stułą. Ślub się odbył, Kurdwanowski podziękował uczestnikom i został z Leonorą przez całą noc. Rano dał jej na powrót habit, odprowadził do klasztoru i naprawił płot. To nie koniec tej historii, bo w lutym 1635 roku matka Leonory/Franciszki przyjechała do Przemyśla na obłóczyny. Poślubiony w tajemnicy małżonek nagle zaczął opowiadać o ślubie, posłał nawet do klasztoru kobierzec, żeby panna przysięgła Bogu na tym samym, co jemu. Obłóczyny i tak się odbyły. Kilka miesięcy później, 1 sierpnia 1635 roku, Kurdwanowski porwał siostrę Franciszkę drugi raz, ukrył ją w gospodzie, przebrał za mężczyznę i przewiózł na łodzi przez San. Tam na parę czekała już kareta…
Do trzech razy sztuka?
Nieco niezrozumiałe może wydawać się zachowanie Wojciecha Pamiętowskiego z Rozłucza, który trzykrotnie napadał na dwór w Boberkach. Za pierwszym razem włamał się do dworu Maruchny Dwernickiej i poniszczył pokoje, szukając jej córki Katarzyny, o którą wcześniej się starał. Matka odmówiła mu ręki panny i obiecała ją Remigianowi Tyszkowskiemu. Pamiętowski, który zastraszył wszystkich domowników, znalazł w końcu dziewczynę, a potem rozkazał swoim ludziom sprowadzić popa i pod groźbą śmierci udzielić sakramentu. Po ceremonii odjechał, pozostawiając Katarzynę w Boberkach. Dwernicka jakiś czas później wyprawiła córce i Tyszkowskiemu wesele. Pamiętowski na nie wtargnął, ranił szablą pana młodego i uwiózł pannę młodą do swojego dworu w Rozłuczu. Co ciekawe, potem niepodziewanie odwiózł Katarzynę z powrotem do matki i jej prawowitego męża. Cztery tygodnie później trzeci raz najechał dwór i znów porwał Katarzynę (już Tyszkowską). Mąż kobiety nie wytrzymał i pojechał po nią do Rozłucza. Jednak tam zginął z rąk porywacza, który odciął mu głowę i potem jeszcze strzelał do niej z łuku…
O kolejnych przykładach można by opowiadać i opowiadać. Warto też zacytować chyba najsłynniejsze zdanie z Prawem i lewem Władysława Łozińskiego, będące komentarzem do akt grodzkich województwa ruskiego w XVII wieku: „Co za świat, co za świat! Groźny, dziki, zabójczy. Świat ucisku i przemocy. Świat bez władzy, bez rządu, bez ładu i bez miłosierdzia. Krew w nim tańsza od wina, człowiek tańszy od konia. Świat, w którym łatwo zabić, trudno nie być zabitym. Kogo nie zabił Tatarzyn, tego za- bił opryszek, kogo nie zabił opryszek, zabił go sąsiad. Świat, w którym cnotliwym być trudno, spokojnym nie podobna”. Ach, jakże uprowadzenie panny wpisuje się w tę pełną gwałtowności rzeczywistość! Porwania niczym z kroniki kryminalnej to historie sensacyjne, jednak znacznie ciekawsze okazują się te, które opowiedziano na kartach literatury – tam rapt wyrażał miłość.
Artykuł powstał podczas realizacji projektu badawczego Preludium 37 (pt. Raptus puellae – między życiem a literaturą. Nieznany wiersz z sylwy Aleksandra Minora, cześnika chełmskiego, jako nowe źródło do literackiej tradycji raptu) o nr 2020/37/N/ HS2/03660, finansowanego ze środków Narodowego Centrum Nauki.
Źródła:
M. Szafrańska: Boronowska opowieść. Rapt J[ej]m[ości] Panny Dzierżanowskiej przez J[ego]m[ości] P[an]a Frantemberka [– –] –edycja utworu. „Odrodzenie i Reformacja w Polsce” 2021, nr 65;
P. Klint: Sprawy o rapt w księgach grodzkich wielkopolskich w XVII wieku. „Genealogia. Studia i Materiały Historyczne”, t. 18;
W. Łoziński: Prawem i lewem Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku
Patryk Jarmuła Jarmula.patryk@gmail.com