4 minute read
SEZON AS MONACO
Autor PAWEŁ ŁOPIENSKI twitter: @pawell147
MONAKIJSKIE DEJA VU
Advertisement
Po uniknięciu katastrofy w sezonie 2018/2019, nowe rozgrywki miały wreszcie pokazać dawne oblicze Monaco. Oczekiwania były spore, ale wskutek błędów popełnionych jeszcze przed pierwszą kolejką skończyło się na tym, że klub z Księstwa w ostatnich miesiącach zasłużył na miano co najwyżej ligowego średniaka.
W klubie z Księstwa czym prędzej chcieli wymazać z pamięci nieudane miesiące, gdy ówczesny wicemistrz Francji rzutem na taśmę wywalczył utrzymanie w elicie. Błędna polityka transferowa, słaba gra i perypetie na stanowisku trenera sprawiły, że Monaco nie potrafiło wyróżnić się nawet na tle takich przeciętniaków jak Caen, Nimes czy Amiens. Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że monakijczycy byli najgorszym zespołem w stawce w meczach na własnym stadionie, to nic dziwnego, że kibice mieli dosyć, demonstrując swoje niezadowolenie podczas burzliwych rozmów z piłkarzami.
Sezon 2019/2020 miał być nowym otwarciem – swoistym preludium do odkupienia po roku w czyśćcu. Wyrzucono z pamięci złe chwile sprzed kilku miesięcy i zajęto się przygotowaniami do jak najlepszego startu. Dmitrij Rybołowlew nie oszczędził na transferach. Do Księstwa zawitali m.in. Wissam Ben Yedder, Benjamin Lecomte, Guillermo Maripan, Islam Slimani, a do tego wykupiono przebojowego Gelsona Martinsa, który był jedną z pierwszoplanowych postaci w walce o pozostanie w Ligue 1.
Szybko okazało się, że pomimo wszelkich starań, wszystko zostało po staremu. Brak zgrania, mnóstwo zmian w wyjściowej jedenastce, nieporadność w ofensywie połączona z dziecinnymi błędami na tyłach. To wszystko sprawiło, że drużyna rozpoczęła sezon od dwóch dotkliwych porażek 0:3 – najpierw z Lyonem, a potem z beniaminkiem z Metz. Błyskawicznie wróciły koszmary z ostatnich miesięcy. Za najlepszy dowód (nie)przygotowania do sezonu służy, że w pierwszych meczach wystąpili tacy zawodnicy jak Jonathan Panzo, Lyle Foster czy Henry Onyekuru, którzy szybko potwierdzili, że nie prezentują odpowiedniego poziomu. Inna sprawa, że ci bardziej doświadczeni, z Glikiem czy Jemersonem na czele, również nie prezentowali najwyższej formy.
Au revoir… znowu
Leonardo Jardim w pierwszych kolejkach sporo mieszał z formacjami i personaliami w podstawowym składzie. Niełatwym więc zadaniem było poprawne wytypowanie wyjściowej jedenastki. Co gorsza, nawet kiedy monakijczykom zaczynało się układać, sami zawodnicy komplikowali sprawy. W pierwszej kolejce czerwoną kartkę szybko obejrzał Cesc Fabregas, tydzień później Ruben Aguilar. Mało? W trzecim meczu na taką karę zasłużył Jemerson.
- Sezon zaczął się bardzo źle. Stworzyliśmy zespół dopiero pod koniec sierpnia i nie mieliśmy normalnych przygotowań. Dlatego zdobyliśmy tylko dwa punkty w pierwszych czterech kolejkach. Potem zaczęliśmy się poprawiać. Decyzja klubu była dla mnie zaskoczeniem, bo słabe wyniki na pewno nie były winą tylko sztabu szkoleniowego – tłumaczył się Jardim kilka dni po zwolnieniu.
Zakończenie współpracy z Portugalczykiem mogło dziwić, bowiem klub z Księstwa odniósł trzy zwycięstwa w czterech spotkaniach kończących zmagania w 2019 roku. Efektowna wygrana nad wicemistrzem z Lille (5:1) nie uratowała jednak zagrożonej posady trenera. 45-latek ponownie pożegnał się z drużyną w ostatnich dniach grudnia, choć o rozstaniu mówiło się już we wrześniu. Wtedy uratowała go prestiżowa wygrana w derbach Lazurowego Wybrzeża przeciwko Nicei. Nie ma wątpliwości, że zostałby zwolniony już na początku sezonu, gdyby nie świetna dyspozycja Ben Yeddera i Slimaniego. Para
ta uznawana jest za najlepszy duet minionych rozgrywek. Mieli oni udział w niemal wszystkich bramkach zdobywanych przez monakijczyków. Poprawa wyników nadeszła, gdy Monaco wreszcie zaczęło przypominać zgraną drużynę. Trzeba tu też wspomnieć o Aleksandrze Gołowinie, który od września wyrósł na prawdziwego lidera – wreszcie grał na poziomie dobrze znanym z ostatniego mundialu w Rosji.
Hiszpańska wizja przyszłości
Wspomniane zwycięstwo odniesione w siódmej kolejce było pierwszym triumfem Monaco w sezonie i dało klubowi oddech. Zespół w kolejnych miesiącach nie osiągnął jednak poziomu sportowego oczekiwanego przez władze i kibiców. O zaspokojenie wielkich ambicji miał od stycznia zająć miał się Robert Moreno – szkoleniowiec znany z pracy w wielu klubach u boku Luisa Enrique, zastępujący go przez kilka miesięcy w roli selekcjonera reprezentacji Hiszpanii.
Nowy człowiek nie prowadził dotąd samodzielnie jakiegokolwiek klubu, ale wiceprezes klubu, Oleg Pietrow, podkreślał, że zespół ma długą historię podpisywania kontraktów z młodymi utalentowanymi trenerami, od Gerarda Banide’a i Arsene’a Wengera po Didiera Deschampsa. O problemach Monaco szkoleniowiec przekonał się bardzo szybko. Co prawda debiut przeciwko Paris Saint-Germain zakończył się obiecującym remisem, ale potem Moreno musiał się przyglądać, jak jego drużyna traciła trzy bramki ze Strasbourgiem i Nimes oraz odpadała z Pucharu Francji z Saint-Etienne. Później gra wciąż nie zachwycała, ale trzy kolejne zwycięstwa dały podstawę, aby myśleć o czymś więcej niż tylko o środku tabeli. Moreno dawał szansę wielu piłkarzom, a ponadto wrócił na stałe do ustawienia z czterema obrońcami. Ale monakijczyków w tamtym czasie można było zaliczyć do ligowych średniaków. Na równi z Reims, Montpellier, Nantes czy Niceą.
O krok od pucharów?
Zatrudnienie nowej osoby miało posłużyć również oczyszczeniu gęstej atmosfery w szatni. I to się udało. Przez chwilę klub znalazł się nawet na nadspodziewanie wysokim piątym miejscu w tabeli. Adrien Silva otwarcie mówił wówczas, że zespół mierzy w dogonienie trzeciego Rennes i powrót do Ligi Mistrzów. W podobnym tonie wypowiadały się również władze – po ogłoszeniu przedwczesnego zakończenia Monaco było jedną z ekip utyskujących na niesłusznie odebrane szanse. Czy jednak chimeryczna drużyna naprawdę mogła osiągnąć tak wygórowany cel? Nieprawdziwym byłoby stwierdzenie, że Monaco wróciło do formy sprzed lat. Nawet jeśli wygrywało spotkania, to często styl pozostawiał wiele do życzenia, a zdobywanie bramek często uzależnione były od jednej lub dwóch osób. Niemniej, drużyna znalazła się o włos od Ligi Europy. W ostatniej rozegranej kolejce przegrali jednak w ostatnich minutach z Niceą i bolesna porażka zadecydowała – w pucharach znalazł się lokalny rywal.
Gelson Martins, który odbywa karę sześciu miesięcy zawieszenia po ataku na sędziego, jest optymistycznie nastawiony na przyszłość klubu. Według niego monakijczycy mogą nawet odzyskać w najbliższym czasie tytuł mistrzowski. Zważając na dwa poprzednie sezony to bardzo odważne słowa. Tym bardziej, że w związku z kłopotami wywołanymi przez pandemię koronawirusa i zmianami przepisów, klub będzie musiał rozstać się aż z 30 zawodnikami. Zamiast marzeniami o mistrzostwie, klub powinien się dziś martwić stabilnością finansową. Kolejny rok bez pucharów może być katastrofalny w skutkach.