GIRL POWER
Lena Drapella
Jak większość, swoje wspinanie zaczynałam z facetami. Mężczyźni, którzy zapoznawali mnie ze wspinaniem byli bardzo wyrozumiali i pomocni. Na początku mojej przygody ze wspinaczką nie dawali mi powodów, aby czuć się słabszą i zamiast pogardy za plecami słyszałam zwykle słowa zachęty. Do dzisiaj nie mam z tym problemu, choć może moje szerokie plecy i wzrost ograniczają liczbę niechcianych patentów na ścianie. Jest trochę prawdy w początkowym braku samodzielności. Jak ruch był za trudny, wiedziałam, że ktoś zdejmie za mnie ekspresy. Jak miałam zły dzień, wielowyciągówki szłam na wędkę. Nie interesowało mnie jakie jest podejście, bo zawsze ktoś inny znał drogę. Do niedawna, nie miałam okazji wspinania się w żeńskiej grupie. Pierwszy, nieplanowany babski wyjazd odbył się w sierpniu. Pembroke w Walii charakteryzuje wspinanie na własnej, ekspozycja i klify morskie. Mieli być faceci, ale się nie pokazali. No bez jaj. Pięć dziewczyn, długi weekend, spanie w vanach i namiotach. Prowadziłyśmy na zmianę, wieszałyśmy liny zjazdowe, planowałyśmy i nosiłyśmy własny sprzęt. Było trochę strachu, trochę śmiechu, trochę łez, ale wróciłyśmy całe, zdrowe i z nową dawką inspiracji. Jest coś magicznego we wspinaniu z kobietami. Jakaś wewnętrzna duma, że można. Że się da. Że jak ona może, to i ja dam radę. Nie da się ukryć, jest w tym na pewno trochę rywalizacji. Za to jest też dwa razy więcej głośnego śmiechu, wiary w siebie, głupich żartów i rozciągania. No i oczywiście więcej czekolady i wina!
Tiba Vroom na „El Poussif”, 7a+ w Fontainebleau