1 minute read
trajektoria lotu
Nocowałam ostatnio u Sary i Łukasza sama w mieszkaniu. Spokojny wieczór, uprzyjemniany przez muzykę z klubu dla dżentelmenów z naprzeciwka, a w ich ofercie cały przekrój muzyki disco-polo.
Czilowałam sobie, gdy nagle do pokoju wleciał szerszeń, rozumiecie to, szerszeń, i agresywnie zaczął obijać się o żyrandol.
Advertisement
Zareagowałam przytomnie. Okryłam się kocem, zsunęłam się z kanapy zgrabnym ruchem, jak człowiek guma, byłam niesamowita i przeczołgałam się do przedpokoju. Tam wykonałam nerwowy telefon do Sary i Łukasza, z którego dowiedziałam się, że muszę ubrać się od stóp po czubek głowy, na szyję zarzucić bluzkę Sary, zaopatrzyć się w but i nóż i w rękawiczkę, która normalnie służy do demakijażu, ale w potrzebie także do morderstw.
Byłam gotowa.
Oprócz broni potrzebna była taktyka. Nie sposób takiej bestii zabić ot tak, wiadomo, a że była w szale i w pędzie obijała się o żyrandol — należało działać rozważnie.
Szerszeń zmienił jednak trajektorię lotu wlatując za szafę i brzęcząc tam co chwilę. Po dwóch godzinach czuwania uznałam, że to nie ma sensu. Okryłam się kocem i ułożyłam na łóżku tak, żeby wystawał mi tylko kawałek ust niezbędny do oddychania. But pozostawał w mojej dłoni. Gonitwa myśli nie pozwalała mi zasnąć —kto by pomyślał, że mieszkanie, z którymi wiąże się tyle dobrych wspomnień, stanie się moim miejscem kaźni i to w skocznym rytmie żono moja, serce moje, nie ma takich jak my dwoje…
Około piątej usłyszałam brzęczenie i wiedziałam już, że jest blisko. Wystawiłam głowę zza koca, był przy oknie, nie było chwili do stracenia. Chwyciłam czarny mokasyn i uderzyłam raz, drugi, trzeci. Upadł na parapet, ale jeszcze walczył, lecz byłam na to przygotowana. Spiralnym ruchem dokonałam jego żywota.
Dopiero kilka dni później zrozumiałam, że zdałam tym samym najważniejszy egzamin — egzamin z życia…