15 minute read

Jan Bińczycki Krakowy. Antyprzewodnik mikroturystyczny

Krakowy. Antyprzewodnik mikroturystyczny

Znaczną część miasta ominęły lata prosperity, europejskich grantów i nowych koncepcji urbanistycznych. Krakowy to osiedla – sypialnie, relikty wsi ulicówek, „pustki”, zanikające przedmieścia, dziczejące ogrody działkowe, widma dawnych sadów, ogrodów, pól, poprzemysłowe resztówki, nie-miejsca.

Advertisement

Jan Bińczycki

Na początek umówmy się, że Kraków w swoim potocznym znaczeniu nie istnieje. Wszystkie nasze oczekiwania, przeświadczenia, strzępki wiedzy i skojarzenia to nieprzydatny balast. W wersji dla turystów Kraków to tandetna dekoracja, podmalowana wylinka ze starej cegły, historycznych murów i nieokreślonych tęsknot za dawno unieważnionymi hierarchiami.

O ile Stare Miasto z przyległościami zachowało centralną funkcję, mieści wiele ważnych urzędów, wydziałów uczelni, miejsca kultury i rozrywki, a wyjście „do miasta” oznacza przekroczenie granicy Plant, o tyle dziś widać, że ta urbanistyczna spójność zrodziła nowe podziały. Miasto rozpada się na różne partykularne „Krakowy”. Zakres aktywności miastotwórczej samorządu rozrasta się systematycznie, ale powoli i nierównomiernie. Magistrat uatrakcyjnia i porządkuje przestrzeń, rozwija instytucje i bazę muzealną. To działania społecznie pożądane, ale nierzadko także kontrowersyjne i niepozbawione błędów. Z kolei aktywność ruchów miejskich także ma charakter wyspowy, często interwencyjny.

Znaczną część miasta ominęły lata prosperity, europejskich grantów i nowych koncepcji urbanistycznych: osiedla – sypialnie, relikty wsi ulicówek, „pustki”, zanikające przedmieścia, dziczejące ogrody działkowe, duchologiczne peryferia zawieszone poza czasem, wypełnione skromnymi zakładami usługowymi, widma dawnych sadów, ogrodów, pól, poprzemysłowe resztówki, nie-miejsca. Warto odwiedzać te dziwne, marginalne Krakowy. Nie oferują atrakcji turystycznych, ale doznania wykraczające poza spowszedniałe przyjemności.

Wszystko, co mam do powiedzenia o moim rodzinnym mieście, wykracza poza standardowe skale. Często wynika to z niezadowolenia z jego obecnego stanu czy nostalgii za jego dawnym kształtem, ale czasem też z przyjemnego oszołomienia, kiedy nikną konteksty, porządki tracą znaczenie, a rzeczywistość przemawia sama przez się. Zupełnie jakbym nie mieszkał w Krakowie. Postanowiłem zebrać kilka wskazówek przydatnych w miejskiej antyturystyce. Zapraszam na ćwiczenia z odczuwania miasta.

Transformacyjny styl narodowy Wyprawa od Alej Trzech Wieszczów do końca przedłużającej je alei 29 Listopada pozwala doświadczyć prawie wszystkich form miejskości naraz. Zaczyna się symbolicznie od Wisły i Wawelu. Gdy za plecami zostaje Zamek Królewski z całą narodową symboliką i mitologią, wkraczamy na pole walki o formę i nowoczesność; o odbicie państwowej ideologii w przestrzeni urbanistycznej. Aleje powstały w latach 30. XX wieku. Ich budowa miała wymiar nie tylko pragmatyczny (pod zaborami Kraków był miastem garnizonowym, uwarunkowania militarne blokowały jego rozwój), ale też symboliczny. Gmach Muzeum Narodowego,

Kolegium Śląskie, Akademia Górniczo-Hutnicza, eleganckie kamienice prywatne, dalej reprezentacyjny plac Inwalidów. Docieramy do granicy dwóch Krakowów. Wyznacza ją Nowy Kleparz z żywiołowym handlem i pas zieleni przy Dworcu Towarowym. W tym punkcie rwie się narracja państwotwórcza, a zaczyna Polska nieokiełznana. Dwa Krakowy dzieli wiadukt i węzeł kolejowy imienia Czesława Miłosza, element trasy Galicyjskiej, która w zamyśle miała być alternatywą dla zakorkowanej alei 29 Listopada. Miała, bo zbudowano dotąd tylko część pomiędzy rondem Mogilskim a węzłem Miłosza, a resztę inwestycji zawieszono w 2019 roku. To klątwa tych okolic. Od dekad północny Kraków cierpi na brak dogodnej komunikacji z centrum. Co jakiś czas powstają ambitne koncepcje, udaje się doprowadzić do ich częściowej realizacji, po czym przedsięwzięcie się rozmywa, a w fizycznej przestrzeni zostaje najwyżej jego szkic. Po drodze trwa walka neoliberalizmu z gospodarką planową, państwowego z prywatnym, przepychu z bylejakością. Nowe inwestycje biurowe i mieszkaniowe pożerają przestrzeń wokół cmentarza Rakowickiego. Dość estetyczne i dobrze pomyślane pawilony handlowe z czasów PRL-u obrastają szyldami i banerami sieci handlowych jak pale nadmorskich falochronów skorupiakami.

I tak przez kilka kilometrów z okładem. Im dalej od centrum, tym mniej architektury zamaszystej i patriotycznej, a więcej prozaicznej walki o byt i wyciskania z warunków zabudowy (tak zwanej wuzetki) jak największego metrażu. Warsztaty samochodowe, podmiejskie sklepy udające śródmiejskie delikatesy i galerie handlowe. Architektura nabiera cech „transformacyjnego stylu narodowego polskiego”. Tu siding, tam rozpaczliwe próby ratowania sypiącej się podmiejskiej chałupy z międzywojnia. Gdyby próbować uchwycić w jednym kadrze ten architektoniczny fenomen, jakim była żywiołowa rozbudowa lat 90. i pierwszej dekady nowego stulecia, to trudno znaleźć lepsze miejsce.

Na koniec kolejny wiadukt i historyczny mural, żebyśmy czasem nie zapomnieli, że jedziemy przez Kraków. A jednak ta niedopieszczona, skrzywdzona na sto sposobów okolica jest prawdziwą wizytówką miasta. Dla mikroturystyki odkrył ją Ziemowit Szczerek. Jego opis przedmieścia w powieści „Siódemka” to jedna z najbardziej udanych prób zmierzenia się z materialnym dziedzictwem epoki młodokapitalistycznej: →

Docieramy do granicy dwóch Krakowów. W tym punkcie rwie się narracja państwotwórcza, a zaczyna Polska nieokiełznana.

„Przejeżdżałeś właśnie pod mostem kolejowym, na którym grafficiarze wymalowali wiktorię wiedeńską i króla Jana. Bardzo ci się to podobało: bitwa pod Wiedniem na betonowym, obrzydliwym wiadukcisku obwieszonym reklamami jakiegoś HOCKI-KLOCKI HAMULCOWE SPÓŁKA Z O.O., jakiejś AGENCJI OCHRONY TEMUDŻYN, jakichś PARKIETÓW DĘBOWYCH BARTEK THE OAK (reklamowanych, nie bardzo wiadomo czemu, przez babę z wielkimi cycami, a każdy z tych cyców zasłonięty był wpejstowanym w fotoszopie zdjęciem dębu Bartek), reklamowych płacht z dramatycznymi wezwaniami GRUZ PRZYJMĘ I ZESPAWAM WSZYTKO. […] Po lewej stronie tego wszystkiego ciągnęło się klepisko z dziko poparkowanymi samochodami – jeden tu, drugi tam, jakby się konie mongolskie rozbiegły po stepie szerokim, którego okiem. Wzdłuż klepiska ciągnął się polbruk, zaprawdę, powiadam wam, jeśli kiedykolwiek w Polsce wybuchnie rewolucja, jej symbolem będzie właśnie kostka polbrukowa”.

Ten rozbudowany opis wyjazdu na Warszawę to nie tylko charakterystyczny przykład zamaszystej Szczerkowej frazy, ale też dar pisarza dla przedmieścia. Za kilkadziesiąt lat miasto rozrośnie się aż za pobliskie Węgrzce, aleja 29 Listopada uzyska śródmiejski status. Wtedy ten frenetyczny cytat wymalują na kolejnym wiadukcie obok oblicza pisarza, który stanie się dla niedocenianych Krakowów tym, kim Bolesław Prus dla Warszawy. Arcypolski bigos architektoniczny Kolejny spacer w poszukiwaniu natchnień i zadumy nad wariantami rozwoju Polski warto urządzić wzdłuż ulicy Mogilskiej i alei Jana Pawła II. Tu atrakcje są jeszcze mniej oczywiste. Już na rondzie Mogilskim otrzymujemy pouczającą lekcję i alegoryczne przedstawienie miejsca jednostki w młodym polskim kapitalizmie, który na Zachodzie zdążył stać się już kapitalizmem późnym. Rondo to krater w ziemi. Na dole krzyżuje się kilka linii tramwajowych, na górze mkną samochody. Niezmotoryzowani pasażerowie wdychają wydzieliny pojazdów tych, którym powodzi się lepiej. Artyści i aktywiści próbują na różne sposoby oswoić to miejsce. Są mozaiki nawiązujące do Młodej Polski, trafiają się tańce w ruinach fortu, agitacja polityczna lub publiczna ewangelizacja ulicznych kaznodziejów pokrzykujących na amerykańską modłę. STREETS OF HATE – napisał grafficiarz-wandal dwumetrowymi literami na jednym z ładniejszych murali. Równie przykre, co adekwatne. Nad całością dominuje właśnie skończony kompleks biurowy. Inwestor nazwał go Unity Tower, a mieszkańcy „Szkieletor”, bo nad sylwetą miasta przez kilkadziesiąt lat (budowę zaczęto za Gierka) dominował surowy szkielet z betonu i stali. Pokrywał się rdzą i patyną, aż w końcu zaczął przypominać rzeźbę, totem niewydarzonej nowoczesności. Zagrał w kilku filmach jako dominanta widokowa Krakowa, kiedy bohaterowie wychodzą z uroczystych dekoracji

Starego Miasta i wkraczają w kwaśną codzienność. Teraz już jest cały, nowy i biały, że aż razi oczy. Trzeba poczekać aż wyblaknie, poszarzeje od smogu i sadzy. Wtedy się przyzwyczaimy, a kompleks uprawomocni się w krajobrazie Stołecznego Królewskiego Miasta, w którym wszystko, co niestare i nazbyt wypieszczone, budzi nieufność.

Mogilska to arcypolski bigos architektoniczny. Kamienice z międzywojnia i chałupki – ostańce poukrywane w podwórkach. Resztki zabudowy przemysłowej i bloki. Standardowe PRL-owskie i współczesne, udające, że nie mają nic wspólnego z socjalistycznymi przodkami. Hałas samochodów i tramwajów, rzeka Białucha, w której całkiem niedawno urzędowały bobry. Najrozmaitsze przejawy wielkomiejskich aspiracji z różnych dekad. Na dodatek wydziały Politechniki Krakowskiej i Akademii Wychowania Fizycznego. Ta ulica to kliniczny przykład niewydolności systemu i braku jakiegokolwiek horyzontu w urbanistyce ostatnich dekad.

Cały ciąg komunikacyjny w kierunku Nowej Huty jest jak Disneyland. Trudno to dostrzec na pierwszy rzut oka, ale co i rusz stoi lub wydarza się coś, co pozwala odkryć kolejne bajeczne Krakowy. Zakłady zbożowe (właśnie burzą, by wznieść bloki udające lofty), muzeum lotnictwa i tuż obok industrialny ogród na opustoszałym pasie startowym, o którego autentycznym uroku stanowią relikty dawnych hangarów i kruszejący asfalt. Piszę to bez ironii. To autentyczne dekadenckie piękno. Można obserwować, jak czas i roślinność pożerają dawne sny o potędze. Marzenia inwestorów i włodarzy materializują się po drugiej stronie. Park Lotników Polskich kroją cieniutko jak salami. Niedługo z jego sześćdziesięciu hektarów pozostanie mały skwerek. Podgryzają go deweloperzy, przeżuwają samorządowcy, którzy ustawili tu halę widowiskowo-sportową Tauron Arena Kraków na kilkanaście tysięcy widzów. Obok dwupasmowa ulica Lema. Dziś łączy Mogilską z aleją Pokoju, ale przez lata prowadziła na tyły zakładu wulkanizacji opon. Jego właściciel nie mógł dogadać się z magistratem. Upór sprawił, że majestatyczna, w pełni gotowa ulica z jezdniami, wiatami przystankowymi i chodnikami długo wiodła donikąd. Służyła mieszkańcom za boisko, plac zabaw i deptak spacerowy pozwalający wyobrazić sobie miasto bez samochodów. Dziś zamiast do marzeń prowadzi do skrzyżowania.

Tauron Arena ma kulistą fasadę pokrytą ledowym ekranem tytularnego sponsora w postaci firmy od prądu. Sponsor musi wspierać ją potężnym napięciem, bo ekran rozświetla się milionami luksów. Zazwyczaj wtedy, kiedy w środku grają dinozaury rocka. Ale czasem też bez okazji. Cała okolica wypełnia się feerią barw. I nawet posępne gmaszysko komendy wojewódzkiej policji iluminowane na przykład bieliźnianym różem przestaje budzić antypatię.

Podróż do Huty jest jak pierwsze odwiedziny w Disneylandzie. Jest nawet zamek! W Czyżynach nad okolicą góruje postmodernistyczny blok autorstwa Leszka Filara i jego zespołu. Ma wieżyczki, baszty oraz wschodnie z ducha łuki i detale, bo oprócz Wawelu punktem odniesienia były też skarby architektury Orientu. I znów muszę zastrzec, że nie szydzę z tej budowli. Wręcz przeciwnie, to wpuszczenie fantazji pomiędzy „maszyny do mieszkania”, zerwanie ze sztampą kwadratowych pudełek na ludzi, to tryumf wyobraźni nad rutyną. Imponuje tym bardziej, że wybudowano go pod koniec kryzysowych lat 80., kiedy nie było klimatu na odważne przedsięwzięcia. Stoi niejako wpół drogi między Krakowem a centrum Nowej Huty. Jak znak przymierza zawarty za pomocą elementów charakterystycznych dla obu tak bardzo różnych miejskich organizmów.

Pod prąd, ale suchą stopą Szlaków dostarczających psychodelicznych wręcz doświadczeń jest więcej. Warto przebyć Zakopiankę – oprócz wyrafinowanej szyldozy i ładnej rzeźby terenu (z każdym kilometrem pagórki stają się wyższe) można podziwiać intensywne zderzenie sacrum z profanum. O prymat i uwagę podróżnych zdają się walczyć Sanktuarium Bożego Miłosierdzia wraz z Centrum Jana Pawła II „Nie lękajcie się!”, stowarzyszone przeciw koalicji hipermarketów rozrastających się poniżej sakralnych kompleksów we wszystkich kierunkach.

Warto spróbować też kameralnej wędrówki na zachód przez park Młynówka Królewska wiodący od Śródmieścia, przez Krowodrzę aż po osiedle Widok na Bronowicach. Jego wrzecionowaty kształt ciągnie się przez wiele kilometrów korytem rzeki, którą w PRL-u wpuszczono w podziemne kanały, więc to spacer pod prąd, za to suchą stopą. Kiedy formalny park się kończy, można dalej iść wśród zieleni, aż →

Blok zamek na Czyżynach

do granicy miasta, albo odbić na pagórki i obserwować, jak krajobraz pól i łąk komponuje się z panoramą Krakowa, w której kościół Mariacki perspektywicznie przybliża się do mrówkowców.

Krakowy linearne wyłaniają się samoistnie – wystarczy iść przed siebie. Jednym z alternatywnych Krakowów są tereny wokół Wisły. Kraków nie potrafi znaleźć modus vivendi z najważniejszą polską rzeką. Wszelkie słuszne z założenia inicjatywy, jak tramwaje wodne, miejska plaża czy kawiarnie na zacumowanych barkach, udają się co najwyżej na krótką metę. Im dalej od uporządkowanej i zadbanej przestrzeni podwawelskiego zakola Wisły i okolicznych bulwarów, tym robi się przyjemniej i ciekawiej. I to raptem parę kilometrów od ścisłego centrum i „na nowo odkrywanego” Podgórza.

Tuż za mostem Powstańców Śląskich rozpościera się miejsce dramatycznych wydarzeń. 16 sierpnia 1944 roku wracający z misji zrzutowej z pomocą dla powstańców warszawskich aliancki samolot Liberator został zestrzelony nad przeciwległym brzegiem Wisły. Kawałki maszyny i ciał lotników spadały w całej okolicy. Najwięcej właśnie w tym punkcie. Jednemu z pilotów udało się przeżyć i spędzić resztę życia z niosącą mu pomoc sanitariuszką. Doktor Krzysztof Wielgus z Politechniki Krakowskiej kilkanaście lat temu opracował koncepcję upamiętnienia ostatniego lotu Liberatora utrzymaną w bliskiej ideałom antyturystycznym poetyce telling architecture, złożoną z dyskretnych sygnałów umieszczonych w przestrzeni. Ostatnie chwile lotu miały być ukazane poprzez drobne sygnały i znaki w przestrzeni i prowadzić wzrok przez linię spadania do miejsca katastrofy. Do realizacji tej koncepcji dotąd nie doszło. O upadku maszyny opowiada mural autorstwa Dagmary Matuszak i Artura Wabika przy ulicy Dąbrowskiego.

Na Zabłociu można oglądać przede wszystkim pozostałości po przemysłowej przeszłości miasta. W pomieszczeniach po jednym z mniejszych zakładów

nieopodal Wisły, przy ulicy Zabłocie powstała galeria Nośna oraz punkowe niezależne centrum kultury Warsztat. Oba miejsca, jako krakowska emanacja idei DIY, łączą aksjologię właściwą squatom z walorami salonu artystycznego. Wyobraźcie sobie punków w Jamie Michalika. To właśnie Warsztat. Często dzieją się tu rzeczy ciekawsze i bardziej innowacyjne niż w instytucjach kultury o milionowych budżetach. Choć w pobliżu znajduje się kilka udanych muzeów, to zgodnie z duchem wycieczki należy iść dalej na wschód, przez coraz dziksze nadwiślańskie brzegi. Tuż za kolejnym mostem – Kotlarskim – stoi nieczynna i zaniedbana przystań żeglugi rzecznej. Posępny urok rdzewiejących kadłubów statków, czeznącej stali i campowego różu budynku tworzy tak piękną i poetycką całość, że gdybym był prezydentem Krakowa, to nic bym tam nie zmieniał i pozwolił, by przystań stała się postapokaliptycznym placem zabaw dla zbuntowanej młodzieży. Nieopodal (jeszcze przed mostem) otworzono bardzo udany park Stacja Wisła, w którym zachowano elementy dawnej przemysłowej architektury. Ale celem wycieczki jest przeżywanie mocami własnej wyobraźni, a nie nakładem gminnym, więc kierujmy się na wschód. Spacer wałami przeciwpowodziowymi ma niepowtarzalny urok. Miasto znika wśród zieleni i cichnie, i nie wiedzieć kiedy lądujemy w dzikim Krakowie. Można słuchać krzyku bażantów i śpiewu kukułek, zobaczyć czmychającą sarnę lub rodzinę dzików. W tym sielskim krajobrazie, po północnej stronie Wisły, pysznią się kominy elektrociepłowni w Łęgu. I, o dziwo, doskonale harmonizują z przyrodą, tworząc widok jak z socrealistycznego plakatu.

Ten spacer kończy się na dawnej wsi Przewóz (obecnie część dzielnicy Podgórze). Można iść dalej, ale warto się zatrzymać właśnie tu. To dawny trakt solny do Wieliczki, wedle Jana Długosza „via prasolka”. A pomimo historycznego osadzenia – zarazem jedna z najmłodszych części Krakowa. Przyłączono ją do miasta w ramach poszerzenia granic w 1973 roku. Do dziś przetrwała tu wspólnota pastwiskowa (gruntowa). To forma współwłasności ziemi, która stanowi pozostałość po uwłaszczeniu chłopów. Dzięki współgospodarowaniu i obrotowi tą ziemią mieszkańcom udało się zadbać o kilka udogodnień w okolicy. Na przedmieściu pozostała przetrwalnikowa forma wspólnoty i zarządzania będącego udziałem lokalnej społeczności. Spacer zamykamy funkcjonującym w przestrzeni miejskiej zabytkiem prawniczym. Wspólnota (spółka) pastwiskowa – pozostałość po uwłaszczeniu chłopów – do dziś dobrze się sprawdza: wzmacnia lokalną tożsamość i pozwala na finansowanie lokalnych inwestycji.

Tajne kryjówki miejskich partyzantów Zieleń miejska kojarzy nam się z parkami, skwerami i klombami, które w urzędniczej nomenklaturze noszą nazwę „zieleni urządzonej”. A tymczasem dla dobrostanu zamieszkujących aglomeracje ludzi i zwierząt równie ważna jest ta nieurządzona, nieuporządkowana, wyrastająca jak i gdzie chce. Najlepiej, by była niedostępna, zniechęcająca do odwiedzin, wyłączona z oficjalnego miejskiego życia. Takie miejsca to dziczejące ogrody działkowe i parcele, które przez zawiłości własnościowe nie mogą zostać zagospodarowane, nadbrzeżne i przykolejowe chaszcze, krzaki pomiędzy ulicami. W potocznym języku mówi się na to „pustki”. Ptaki wiją gniazda w koronach drzew, przy ziemi urzędują jeże i inne drobne zwierzęta. →

W idealnym państwie funkcjonowałaby „ustawa o pustkach” nakładająca na gminy obowiązek minimalnego choć marnotrawstwa przestrzeni.

W porzuconych altanach działkowych schronienie znajdują bezdomni. Miejskie chaszcze przydają się też do wszelkich nieoficjalnych aktywności. Idealnie służą jako sceneria randek, młodzieńczych inicjacji, tajnych knowań. Dzieci robią sobie „bazy” z gałęzi, nastolatki ćwiczą pocałunki i palenie papierosów, birbanci wychylają trunki. W idealnym państwie funkcjonowałaby „ustawa o pustkach” nakładająca na gminy obowiązek minimalnego choć marnotrawstwa przestrzeni, a na policję wyznaczania miejsc, które funkcjonariusze omijają szerokim łukiem.

W Krakowie o takie walory coraz trudniej. Ale w każdej z dzielnic poza ścisłym centrum i dziś można znaleźć kryjówki miejskich partyzantów, kieszonkowe dżungle do prowadzenia guerilli wyobraźni przeciw reżimowi produkcji i zysku. To miejsca tajne, więc nie mogę podawać ich dokładnej lokalizacji. Wspomnę więc ogólnie o altance – domku na drzewie w kształcie łodzi w azorskich ogrodach działkowych, zaroślach nad Białuchą, Dłubnią, Wilgą i Rudawą, chaszczach wokół kombinatu w Nowej Hucie. I o jednym, które działa już półoficjalnie. Tuż przed reprezentacyjną bramą Centrum Administracyjnego Huty natknąć się można na zagajnik zwany laskiem bulońskim. Zasłużone piwo po dniu pracy wypiło tu tyle pokoleń hutników, że miejsce obrosło wręcz robotniczą tradycją. Rytuał przechodzenia z roboty w fajrant zaowocował też śladem w przestrzeni z kategorii land artu. W klepisku przez dekady odłożyło się tyle piwnych kapsli, że ziemia jest nimi najeżona i jak mawiają bywalcy, niemal chrzęści pod stopami.

Krakowy wiejskie Warszawę zwykło się nazywać największą wsią Europy. O ile w stosunku do stolicy to określenie ma negatywne zabarwienie, w Krakowie (i Krakowach) byłoby stwierdzeniem stanu faktycznego. Relikty architektury włościańskiej pozostały w tak wielu miejscach, że zdają się stanowić memento chłopskich przodków dla prawnuków poczuwających się do mieszczaństwa.

Wystarczy minąć Aleje Trzech Wieszczów, by znaleźć się na Krowodrzy, która do powojennej rozbudowy była ogrodniczym zapleczem dla całej okolicy. W okolicy opisywanej wcześniej Młynówki Królewskiej pozostały relikty w postaci drewnianych chałup czy resztek upraw i gospodarstw ogrodniczych. Kaczki i kury można było spotkać jeszcze pod koniec ubiegłego wieku (ulica Cieszyńska). Gdy krąży się wokół równoległych ulic można znaleźć chałupy poobstawiane blokami, lokalne wersje wioski Galów z przygód Asteriksa, stare studnie, zdziczałe sady, w których nikt już nie kradnie jabłek, bo współczesne dzieci tracą nawyk eksplorowania sąsiedztwa i „chodzenia na grandy”.

Podobnie w Toniach, które są najbardziej wysuniętą na północ częścią miasta, w nadwiślańskich Pychowicach, Czyżynach. Wbrew powszechnym przekonaniom sporo wiejskiej zabudowy i urbanistyki zachowało się w Nowej Hucie. W czasie powojennej modernizacji wielu gospodarzy stawiało opór, gdy władza próbowała zabrać im ziemię. Spadały na nich rozmaite szykany. Dziś coraz częściej mówi się o stworzeniu na obrzeżach miasta skansenu architektury drewnianej. To ostatni moment, bo kolejne chałupy płoną. Komuś zależy, by zniknęły, zanim obejmie je nadzór konserwatorski. Zanim trafią do skansenu lub popielnika, warto wejść na stronę na Facebooku „Budownictwo ludowe w krajobrazie Krakowa” i na bazie skrupulatnie zebranych tam

Przystań żeglugi nad Wisłą

materiałów zaplanować wyprawy szlakiem dawnego budownictwa, w rytmie wiejskich założeń urbanistycznych. Okazuje się, że drugie największe miasto w Polsce składa się z licznych ulicówek, owalnic, układów „w miotłę”.

Jak być w mieście Podobnych doświadczeń można zaznać w prawie każdym polskim mieście. Co więcej, Kraków jest względnie zamożny i dopieszczony za unijne granty, ministerialne dotacje, w ramach prywatnych i gminnych inwestycji. Ale to właśnie jego powierzchowna, komercyjna elegancja, strywializowana uroda stanowią wyzwanie. Praktykowanie flaneryzmu i wszelkie inne eksperymenty z dziedziny mikroturystyki czy miejskiego dryfu pozwalają oderwać się od rutyny i choćby symbolicznie przywrócić do życia to, co tak ważne, a czego dziś tak bardzo brakuje: swobodę i okazje do przygód. Pozwalają też lepiej zrozumieć, w jakich aspektach brak działań wspólnototwórczych i polityki zrównoważonego rozwoju przekładają się na jakość przestrzeni miejskiej. Żyjemy w miastach niekompletnych, urządzanych doraźnie, w zawieszeniu pomiędzy socjalistycznym egalitaryzmem a kapitalistycznym

indywidualizmem i fiksacją na punkcie własności prywatnej. Dawne horyzonty znikły lub uległy kompromitacji. Nowych nie widać. Warto się szwendać i podejmować krytyczne obserwacje. Osobiste doświadczanie przestrzeni bywa bardziej pożyteczne od lektury reportaży czy zapośredniczonych doznań publicystów.

Jan Bińczycki jest dziennikarzem i bibliotekarzemregionalistą.

This article is from: