12 minute read

Stanisław Krawczyk: Przedsiębiorcy nie istnieją

Przedsiębiorcy nie istnieją

Czy można się dziwić, że skrywana stronniczość przekazu na temat „przedsiębiorczości” irytuje lewicę, tradycyjnie stojącą po stronie pracowników i pracownic (którzy w tym obrazie jawią się jako gorsi, pozbawieni kreatywności i odwagi)? Czy nie powinna też drażnić chrześcijanek i chrześcijan?

Advertisement

Stanisław Krawczyk Julia Chibowska

Kiedy piszę te słowa, jest koniec kwietnia, środek pandemii. W kolejnych tygodniach i miesiącach jeszcze wiele może się zmienić, z pewnością jednak koronawirus już teraz wzmocnił napięcie między zatrudniającymi i zatrudnianymi. Żadna z tych grup nie doczekała się zadowalającej reakcji rządu, ale szczególny zawód mogą czuć pracownice i pracownicy. Niestety język, którym mówimy o gospodarce, nie ułatwia dostrzeżenia ich problemu. Współczesna polszczyzna kładzie nacisk na ludzi kierujących firmami i ukazuje ich w różowych barwach, a pracujących pozostawia na marginesie. W ten sposób kształtuje nasze przekonania, a zarazem wyraża i umacnia dominujący światopogląd.

Kluczową rolę gra w tym wszystkim pojęcie przedsiębiorczości. Dlatego trzeba przestać go używać. I trzeba przyjrzeć się ideom, które za nim stoją.

Co się kryje za „przedsiębiorczością”? Lewicę właściciele firm drażnią – to generalizacja, lecz wiele w niej prawdy. Gdyby przeanalizować konteksty, w których w lewicowych kręgach pojawia się słowo „przedsiębiorczość”, bez wątpienia duża ich część byłaby nacechowana negatywnie. Niemniej ta irytacja nie bierze się znikąd. W znacznej mierze stanowi reakcję na odmienianie „przedsiębiorczości” przez wszystkie przypadki, poczynając od systemu kształcenia. Co prawda podstawy przedsiębiorczości nie są w szkole przedmiotem najważniejszym i wielu młodych ludzi podchodzi do nich z dystansem, ale i tak jest to istotna część przekazu płynącego – w tym wypadku – od instytucji państwowych. Stopniowo przyzwyczaja nas on do tego, byśmy na pierwszym planie stawiali firmy, nie pracownice i pracowników, a także byśmy uważali to za rzecz naturalną (bo przecież wszędzie tak się mówi). W 35. numerze „Kontaktu” w tekście „Szkoła bez seksu, seks bez szkoły” Hanna Frejlak zauważyła: „Uznaliśmy, że lekcje podstaw przedsiębiorczości są mniej zideologizowane i bardziej praktyczne niż zajęcia z edukacji seksualnej. Trudno jednak nie zauważyć, że młody człowiek ma znacznie większe szanse założyć w najbliższej przyszłości prezerwatywę niż firmę”. Jak dość dobitnie pokazuje to zestawienie, w szkołach panuje iluzja, wedle której obecny sposób promowania przedsiębiorczości nie jest kwestią ideologii, lecz naukowej wiedzy o gospodarce.

Tymczasem nic bardziej błędnego! Pod tą przykrywką maskuje się ciemne strony transformacji gospodarczej, w negatywny sposób ukazuje rolę państwa, przedstawia niezwykle rzadki w Europie podatek liniowy jako cywilizacyjną normalność, fałszywie opisuje ekonomiczne skutki wprowadzenia płacy minimalnej czy też bagatelizuje możliwość utraty oszczędności w przypadku oszczędzania w trzecim filarze systemu emerytalnego. Swego czasu na łamach „Krytyki Politycznej” w artykule „Lekcja jedynie słusznej ekonomii” omawiał tę kwestię Marcin Wroński, analizując podręczniki zaakceptowane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Z kolei w rozmowie opublikowanej w internetowym wydaniu „Kontaktu” („To w porządku, jeśli nie odbierasz maili po siedemnastej”) Mateusz Piotrowski i Agnieszka Zarzyńska wskazują, że w programie podstaw przedsiębiorczości zaniedbano zagadnienia praw pracowniczych i związków zawodowych oraz skupiono się na działaniach indywidualnych, nie na współpracy. Trudno tu mówić o bezstronnej wiedzy (nawet na gruncie samych nauk ekonomicznych jest to wybiórcza perspektywa). Widać zatem, że za pojęciem przedsiębiorczości kryje się określony światopogląd gospodarczy – w tym przekonanie, iż lepiej kierować firmą niż w niej pracować.

Udział w lukrowaniu mają też oczywiście środowiska biznesowe. Opublikowany parę lat temu raport „Wizerunek przedsiębiorcy”, przygotowany przez Forum Obywatelskiego Rozwoju i Polską Radę Biznesu, zawiera na przykład stwierdzenie: „Zdecydowana większość Polaków zgodziła się z tym, że przedsiębiorcy są fundamentem polskiej gospodarki, dają pracę większości Polaków i zasilają budżet państwa, płacąc podatki. Świadczy to o zrozumieniu przez społeczeństwo zasad działania gospodarki rynkowej”. Dlaczego fundamentem gospodarki mają być przedsiębiorcy, ale już nie pracownicy, tak samo niezbędni dla funkcjonowania firm? Nie wiadomo. Co więcej, podobna jednostronność cechuje sferę polityczną i medialną. Jak pisze Łukasz Komuda w artykule „Tarcza antypracownicza” zamieszczonym w portalu OKO.press, w pierwszym wariancie tak zwanej tarczy antykryzysowej nie zaproponowano niemal żadnych rozwiązań dla ponad szesnastu milionów pracowników i pracownic (również tych zatrudnianych na umowie zlecenia i umowie o dzieło). Nie wzbudziło to jednak zainteresowania dużych portali internetowych: „W wielu materiałach nie znalazłem nawet wzmianki o tym, jakie instrumenty zostały skierowane bezpośrednio do pracowników i →→jak wpłyną na jakość ich pracy”. Takie są skutki

Współczesna polszczyzna kładzie nacisk na ludzi kierujących firmami i ukazuje ich w różowych barwach. Pracujących pozostawia na marginesie.

trzydziestu lat zapominania o zatrudnionych – i w taki też sposób ten stan jest podtrzymywany.

Według niedawnego raportu Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości w 2017 roku mieliśmy w kraju około dwóch milionów przedsiębiorstw (dane nie uwzględniają kilku branż: działalności finansowej i ubezpieczeniowej, rolnictwa, leśnictwa, łowiectwa, rybactwa, administracji publicznej, obrony narodowej oraz obowiązkowych ubezpieczeń społecznych). Zatrudniających jest więc wielokrotnie mniej niż zatrudnianych, a mimo to wiele osób wypowiada się tak, jakby proporcje były odwrotne. W dodatku zdecydowana większość ludzi w Polsce nigdy nie powinna mieć własnych firm, i to nie z powodu braku pozytywnych cech, które wyliczają twórcy hagiograficznych portretów „człowieka przedsiębiorczego”. Otóż nawet w ramach współczesnego kapitalizmu w tak zwanych państwach rozwiniętych jest stosunkowo niewielu właścicieli przedsiębiorstw, co w przybliżeniu pokazują dane OECD na temat odsetka osób samozatrudnionych: w roku 2016 w tej grupie krajów wynosił on kilka do kilkunastu procent.

Naturalnie wizerunek posiadaczy firm nie jest w Polsce wyłącznie pozytywny. W internetowym badaniu Kantar Public „Polscy przedsiębiorcy. Odbiór społeczny a obraz medialny”, przeprowadzonym w 2016 roku, proszono ankietowanych o wybór kilku cech kojarzonych z tytułowymi bohaterami. Co prawda 61 procent wymieniło pracowitość, a połowa – kreatywność, ale zarazem 46 procent uznało, że przedsiębiorcy nie dbają o pracowników. Nieco wcześniej ukazał się raport Eurobarometru „Entrepreneurship in the EU and beyond”. W tym wypadku 89 procent polskich badanych zgodziło się ze stwierdzeniem, że „przedsiębiorcy tworzą miejsca pracy”, a 87 procent – że „tworzą nowe produkty i usługi, z których wszyscy czerpiemy korzyści”, lecz 91 procent uznało jednocześnie, że „przedsiębiorcy wykorzystują pracę innych ludzi”, a 56 procent – że „myślą tylko o własnych kieszeniach”. Wspomniany raport „Wizerunek przedsiębiorcy” przypomina o negatywnym obrazie tej grupy w PRL-u, podsumowując zaś dane Eurobarometru, odnotowuje: „Gorsze niż Polacy nastawienie do przedsiębiorczości mieli tylko Litwini, Grecy, Bułgarzy, Słowacy i Cypryjczycy”.

Z wszystkich tych danych płynie wniosek, że oficjalny przekaz edukacyjny, medialny i polityczny ma tylko częściową skuteczność. Pozostaje jednak istotny. Czy można się dziwić, że jego skrywana stronniczość irytuje lewicę, tradycyjnie stojącą po stronie zatrudnianych (którzy w tym obrazie jawią się jako gorsi od przedsiębiorców, pozbawieni kreatywności i odwagi)? Czy nie powinna też drażnić chrześcijanek i chrześcijan, w szczególności tych skupionych w obrębie rzymskiego katolicyzmu i przynajmniej teoretycznie przyjmujących jego naukę społeczną?

Kto komu daje pracę? Przytoczone wyżej przeświadczenie, wedle którego „przedsiębiorcy dają pracę większości Polaków”, stanowi – jak już zobaczyliśmy – jedną z części szerszego systemu przekonań, powszechnie wyznawanego i głoszonego na wyższych piętrach hierarchii społecznej. Pandemia koronawirusa z niespotykaną ostrością wykazała, że nie jest to światopogląd niewinny; w ślad za nim idą decyzje kształtujące życie milionów ludzi. Skoro niemałe znaczenie ma tutaj używany język, spójrzmy na jeszcze jedno problematyczne określenie – na pojęcie pracodawcy.

Na przełomie XIX i XX wieku wyraz ten mógł oznaczać zarówno właścicielki i właścicieli („dających pracę”, czyli oferujących możliwość zatrudnienia), jak też personel („dający pracę”, czyli wnoszący swój wysiłek). Pokrótce dokumentuje to Maciej Malinowski na stronie „Obcy Język Polski”, przywołując przykłady ze słowników. Wszelako w latach 60. XX wieku drugie znaczenie, utożsamiające „pracodawcę” z „pracownikiem”, uznawano już za przestarzałe, a obecnie słowniki nawet go nie zawierają. W komentarzu do kodeksu pracy Jerzy Wratny podaje, że interesujący nas wyraz jest kalką z niemieckiego określenia Arbeitgeber, która przyjęła się już w przedwojennym polskim prawie, lecz w Polsce Ludowej zastąpiona została sformułowaniem „zakład pracy”. Zdaniem autora zarówno usunięcie, jak też przywrócenie tego terminu (to ostatnie nastąpiło w nowelizacji kodeksu z 1996 roku) miało podłoże ideologiczne. Po wojnie uznano, że „rzeczywistym dawcą pracy jest pracownik, a nie zatrudniający go →kapitalista”, po transformacji – że istnieje potrzeba

Odrzucenie słowa „przedsiębiorczość” równoznaczne jest z krytyką systemu moralnego, który wspiera konkurencję zamiast współpracy.

„dowartościowania przedsiębiorczości organizowanej przez osoby fizyczne i spółki w sektorze prywatnym”. Pod pewnymi względami nasz język nie różni się od wielu innych. Tomasz Raburski w twitterowej dyskusji zwrócił moją uwagę na to, że w Chorwacji istnieje sformułowanie poslodavac, w Rosji: rabotadatiel, we Włoszech: datore di lavoro, w Holandii: werkgever, w Danii: arbejdsgiver, w Norwegii: arbeidsgiver, w Szwecji: arbeitsgivare. O Niemczech już wiemy. Inny uczestnik tej rozmowy, korzystający z konta @ravenravenPL, słusznie wskazał, że wspólny mianownik jest nawet szerszy: duża grupa języków przedstawia osoby kierujące przedsiębiorstwami jako stronę aktywną w relacji z pracującymi. Poza wymienionymi określeniami byłby to przypadek angielskiego employer, francuskiego employeur, hiszpańskiego empleador czy też portugalskiego empregador. Wiążące wnioski wymagałyby rozleglejszej analizy – obejmującej choćby przegląd synonimów – ale jest coś zaskakującego w tym, jak powszechne może być wyobrażenie właścicielek i właścicieli firm jako czynnych, a pracownic i pracowników jako biernych („otrzymujących pracę” lub „zatrudnianych”). Niewykluczone, że to przejaw ogólnego pozytywnego wartościowania przedsiębiorstw w kapitalistycznym świecie, wedle jednej z metafor pojęciowych sygnalizowanych przez George’a Lakoffa i Marka Johnsona w „Metaforach w naszym życiu”: to, co aktywne, jest lepsze od tego, co pasywne. Tylko czy w każdym języku i w każdym kraju tak często słyszymy, że przedsiębiorcy „dają pracę” albo „tworzą miejsca pracy”, a tak rzadko – że byłoby to niemożliwe bez pracowników? Rzecz do zbadania.

Tak czy inaczej, nie chodzi o to, czy słowo „pracodawca” w dzisiejszym rozumieniu narusza formalne normy poprawności językowej. Chodzi raczej o sposób, kontekst i konsekwencje używania tego terminu. A jeśli kogoś zniechęcają tu skojarzenia z PRL-em, niech zajrzy do podręczników mikroekonomii. Nawet neoklasyczni ekonomiści – których trudno podejrzewać o sympatię do Polski Ludowej – wskazują, że posiadacze przedsiębiorstw kupują pracę sprzedawaną przez pracowników. To kto w końcu tutaj jest pracodawcą, a kto pracobiorcą? Przekora mogłaby też

podsunąć inne pytanie: czemu to nie o pracujących mówimy, że „utrzymują firmy” albo „pozwalają właścicielom zarabiać”?

Jeśli nie przedsiębiorca, to kto? Wróćmy do pojęcia przedsiębiorczości. Nie było tu jeszcze mowy o tym, że maskuje ono podziały społeczne. Sugeruje, że właścicielkę osiedlowego warzywniaka i Dominikę Kulczyk łączy wspólnota losów i interesów – w końcu obie są przedsiębiorczyniami! A przecież pod niemal każdym względem te dwie kobiety znajdują się na przeciwnych krańcach społecznej hierarchii. Styl życia, aspiracje, możliwości finansowe, wykształcenie i znajomości upodobniają zazwyczaj właścicielkę warzywniaka do milionów kiepsko wynagradzanych pracujących, Dominikę Kulczyk zaś zaliczają do wąskiego grona najbardziej wpływowych i bogatych osób w Polsce. Czy pojęcie zacierające tę różnicę naprawdę może być trafną podstawą naszych wyobrażeń o społeczeństwie? Czy nie służy raczej do wzmacniania złudzeń, zgodnie z którymi system sprzyjający najzamożniejszym miałby być korzystny także dla kierujących drobnymi firmami, a elity biznesu miałyby reprezentować interesy małych i średnich przedsiębiorstw?

Ale jest i druga strona tego medalu. 17 kwietnia Gertruda Uścińska, prezeska Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, informowała w Polsat News o błędach w niektórych wnioskach złożonych przez właścicieli firm (chodziło o połowę aplikacji papierowych, mniej licznych niż internetowe). Były to nawet pomyłki takiego kalibru, jak podpisywanie się „Jan Kowalski”, bo tak mówił wzór dokumentu. W lewicowych zakątkach mediów społecznościowych dosyć zgodnie to wykpiono, i po części była to zrozumiała odpowiedź na ideologiczną hegemonię „przedsiębiorczości”. Zarazem jednak Uścińska wyjaśniała, że spośród miliona wszystkich wniosków aż osiemset tysięcy złożyły osoby samozatrudnione lub kierujące niewielkimi firmami (w których jest najwyżej dziewięcioro ubezpieczonych). Jak wiemy zaś z badań Głównego Urzędu Statystycznego, co druga osoba prowadząca indywidualną działalność gospodarczą została do tego zmuszona przez posiadacza lub posiadaczkę firmy, dla której de facto pracuje. Zatem także na lewicy w jakimś stopniu wpadamy w pułapki liberalnej wizji świata: słysząc wyraz „przedsiębiorca”, w pierwszym odruchu często myślimy o bogatym kapitaliście, zapominając o niezamożnym fryzjerze. (Dla porządku odnotujmy, że możliwa jest też inna interpretacja, wedle której wiemy, iż niejednokrotnie idzie o właścicieli i właścicielki drobnych zakładów, ale chętnie z tej grupy kpimy. Z jednej strony powodem mogą być naruszenia prawa pracy w takich firmach, z drugiej strony – przyznajmy, że to nie ich kierowniczki i kierownicy ustanawiają zasady gry).

Jak wyjść z impasu? Pierwszą możliwością jest próba odzyskania omawianego pojęcia. Tak na przykład we wspomnianym już wywiadzie widzi sprawę Mateusz Piotrowski: „Samo słowo «przedsiębiorczość» moim zdaniem trzeba odczarować i odzyskać, nie należy się go bać. Nie przekonuje mnie wizja, w której przedsiębiorczy jest tylko właściciel zakładu pracy lub jego kierownik. Przedsiębiorczość tworzą pracownicy”. Niemniej w mojej ocenie sprawy zaszły już za daleko, by mieć tutaj nadzieję na sukces (choć nie twierdzę, że to kwestia zupełnie oczywista).

Drugą możliwością jest odrzucenie słowa „przedsiębiorczość” i całej hierarchii wartości, która obecnie się z nim wiąże. Według mnie to bardziej realistyczna droga, niewymagająca walki z mocno już ugruntowanymi skojarzeniami. Zmiana leksykalna równoznaczna jest tu z →krytyką systemu moralnego, który wspiera

indywidualizm kosztem solidarności, konkurencję zamiast współpracy. Przesunięcie terminologiczne będzie polegać na rezygnacji z wyrazów „przedsiębiorcy” i „pracodawcy” na rzecz „zatrudniających” i „zatrudnianych”, a jeszcze lepiej, bo bez metafor aktywności i bierności: „właścicieli firm” („kierujących firmami”) i „pracowników” („pracujących”). Rozsądnie byłoby też uściślać w zależności od kontekstu, czy mowa o przedsiębiorstwach mniejszych, czy większych. Dla właścicieli i właścicielek dysponujących dość dużym albo bardzo dużym majątkiem można zachować słowo „biznesmen(ka)”, a dla osób z samego szczytu hierarchii – określenia takie jak „najbogatsi”, „najzamożniejsi”, „elity biznesu”.

Do wykorzystania jest jeszcze wyraz „kapitaliści”, czyli w największym uproszczeniu: „majętni właściciele firm”. Zestawiając w narzędziu Ngram Viewer słowa capitalists i entrepreneurs, możemy dostrzec, że w książkach zdigitalizowanych przez Google pierwsze z tych określeń było częstsze mniej więcej do 1980 roku, a następnie sytuacja się odwróciła. Mówiąc o przedsiębiorczości, zapewne łatwiej kreować pogląd, iż w kapitalistycznych realiach wysoki status części ludzi wiąże się nie z posiadanymi pieniędzmi, lecz z dodatnio wartościowanymi cechami charakteru (skądinąd przypisywanymi stereotypowo raczej mężczyznom niż kobietom – pomyślmy tu o kulturowym wyobrażeniu pewności siebie, władczości, przebojowości, skłonności do podejmowania ryzyka). Stosowanie terminu „kapitaliści” to jeden ze sposobów podważania tej strategii retorycznej. Choć trzeba zaznaczyć, że kontrolne zestawienie słów capitalist i entrepreneur – czyli zamiana liczby mnogiej na pojedynczą – przynosi nieco inny obraz. Proporcje również zaczynają się zmieniać w okresie thatcheryzmu i reaganomiki, ale wyraz entrepreneur nigdy nie staje się bardziej popularny. Siła konkluzji musi więc tutaj być ograniczona.

Nie twierdzę, że po tych korektach z naszego języka znikną wszelkie założenia światopoglądowe (to zresztą cel nie do osiągnięcia, czy ktoś by tego chciał, czy nie). Sądzę jednak, że będzie on, po pierwsze, nieco bliższy rzeczywistości, a po drugie – bardziej zgodny z tymi wartościami, które wydają się wspólnie przyświecać moralności ewangelicznej i lewicowej. Mam tu na myśli przede wszystkim stawanie po stronie słabszych, co dziś oznacza także słabszych uczestników i uczestniczki kapitalistycznej gry rynkowej. Nie jest dobrze, gdy albo przydzielamy im rolę biernej masy, albo zapominamy, że istnieją, albo zamazujemy różnice między Dominiką Kulczyk i właścicielką warzywniaka. Podczas pandemii szczególnie wyraźne stało się to, iż język przedsiębiorczości zamyka nas w trzech powyższych możliwościach, utrudniając inne postrzeganie świata. W efekcie politykom łatwiej było w tej nadzwyczajnej sytuacji pozostawić wiele milionów ludzi bez realnego wsparcia od państwa. Idee i słowa mają swoją wagę.

Stanisław Krawczyk jest socjologiem i publicystą. Kieruje działem „Obywatel” w Magazynie Kontakt.

Julia Chibowska behance.net/juliachibowska

This article is from: