15 minute read
Michał Sęk: Migawki z pandemii
Migawki z pandemii
Organizacje pozarządowe świadczące usługi publiczne dla wielu swoich klientów są tratwą, która pomaga utrzymywać się na powierzchni. Pandemia stanowi dla nich poważny test wytrzymałości. Jeżeli instytucje – tratwy będą nabierać wody, odbiorcy ich działań zaczną tonąć.
Advertisement
Michał Sęk Karol Mularczyk
Połowa maja 2020 roku. Od końca marca w Polsce diagnozuje się dziennie 200–400 osób zarażonych COVID-19. Od początku pandemii dokonaliśmy jako społeczeństwo olbrzymiego wysiłku, aby zreorganizować nasze życie zawodowe i prywatne w celu utrzymania ciągłości usług publicznych, działalności firm, wsparcia systemu ochrony zdrowia. Kończy się początkowa faza nowej rzeczywistości, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że obecna sytuacja utrzyma się dłużej – tygodnie lub miesiące. Do czasu wynalezienia szczepionki lub efektywnego leczenia COVID-19 być może uda się zmniejszyć skalę zakażeń, jednak spektakularne zniesienie wszystkich obostrzeń w jeden dzień i radosna fiesta na ulicach są nierealne. Po wielkiej mobilizacji nasila się powoli zmęczenie ciągłym stanem wyjątkowym, zaś powiązany z kryzysem zdrowotnym kryzys gospodarczy dopiero się rozpędza. Jednocześnie skuteczne przeciwdziałanie obu załamaniom może zostać zablokowane przez rosnący kryzys przywództwa. Te procesy najlepiej widać w miękkim podbrzuszu polskiego państwa – w usługach społecznych, przede wszystkim tych świadczonych na rzecz najsłabszych i najsilniej wykluczonych grup. To właśnie tam warto skierować lornetkę, by wypatrywać jaskółek nadchodzących zmian i przyjrzeć się procesom, które wkrótce będą kształtować nową rzeczywistość.
Tę lornetkę znalazłem w inicjatywie moich przyjaciół Bartka i Lucyny, którzy w podwarszawskim Duchnowie rozkręcają miodosytnię. Lucyna na co dzień pracuje w jednej z ambasad i pomaga w budowaniu firmy, zaś Bartek, poza nastawianiem kolejnych partii miodu pitnego w wielkich zbiornikach, pracuje w firmie przygotowującej jedzenie do reklam spożywczych. W miarę zaostrzania się sytuacji epidemicznej wpadli na pomysł, by skorzystać z pomieszczeń dostosowanych do produkcji żywności i pomóc w produkcji brakującego sprzętu. Zorganizowali kilka drukarek 3D, nawiązali współpracę z innymi firmami mającymi dostęp do materiałów i rozpoczęli zrzutkę na jednym z portali, by produkować przyłbice ochronne. Składanie przyłbic od lutego ma stałe miejsce w rozkładzie każdego dnia i tygodnia moich przyjaciół. Gdy maska się wydrukuje, należy zeskrobać ostre zadziorki z resztek filamentu, przykleić bawełnianą taśmę chroniącą przed odparzeniami na czole, zamontować przezroczystą szybkę i gumową opaskę, a na koniec zapakować całość do plastikowej folii i upchnąć do pudła.
W pewnym momencie zacząłem pomagać w dystrybucji sprzętu. Liczyłem, że uda mi się przy okazji dotrzeć do różnych podmiotów i inicjatyw, które prosiły w internecie o wsparcie, i zobaczyć, jak walka
z pandemią i jej skutkami wygląda „od podszewki”. Staraliśmy się, aby przyłbice trafiały przede wszystkim tam, gdzie do działania danej inicjatywy niezbędny jest fizyczny kontakt z jej odbiorcami: do jednostek ochrony zdrowia, hospicjów, podmiotów wspierających osoby z problemami psychicznymi czy te będące w kryzysie bezdomności. Częściowo zawiozłem je osobiście, jednak z powodu ograniczeń sanitarnych przekazywanie przyłbic ograniczało się wówczas do paru zdań, uśmiechu i zostawienia kilku kartonów. Nie było przestrzeni ani możliwości, by wejść i dłużej porozmawiać. Pandemia zweryfikowała mój pomysł i zostałem zmuszony do przećwiczenia nowej formy – reportażu przez telefon. Moim uszom ukazał się obraz chaotycznej mobilizacji i wielkiej improwizacji, która odbywa się na pierwszej linii frontu, a na której najbardziej ucierpią zapewne grupy dotknięte w różnych aspektach wykluczeniem społecznym. Duża część usług publicznych jest w Polsce realizowana przez organizacje pozarządowe i niedofinansowane podmioty sektora publicznego. Instytucje te dla wielu swoich
odbiorców są tratwą, która pomaga utrzymywać się na powierzchni. Pandemia i, jak się zdaje, niewystarczająca reakcja państwa stanowią dla nich poważny test wytrzymałości. W wielu organizacjach trwa teraz walka o utrzymanie poziomu usług, utrzymanie zespołów, wkrótce zapewne rozpocznie się walka o utrzymanie finansowania. Jeżeli instytucje – tratwy będą nabierać wody, z czasem odbiorcy ich działań zaczną tonąć.
Chcieliśmy pomagać w zakupach starszym osobom, wyremontowaliśmy szpital „Zobaczyłem na Facebooku warszawską Widzialną Rękę (grupę, w której warszawiacy mogą zgłaszać potrzeby i chęć pomocy – przyp. MS) i pomyślałem, żeby zrobić coś takiego w Starachowicach” – mówi Jarosław Ciszek. „Spodziewałem się, że będziemy tworzyć grupę samopomocy sąsiedzkiej, i na początku tak to działało, ale szybko zwiększyliśmy skalę działalności. Kiedy założyłem grupę, w przeciągu kilkunastu godzin dołączyło do niej około tysiąca osób” – opowiada. Obec→→nie członków jest prawie pięć tysięcy – niemalże
W kwietniu jeden z anestezjologów zasłabł podczas dyżuru, który pełnił przy pacjentach z koronawirusem, i wymagał resuscytacji.
10 procent populacji miasta. „Dobrałem odpowiednich moderatorów i strona się rozhulała” – mówi Ciszek.
Sygnał, że Szpital Miejski w Starachowicach potrzebuje wsparcia, wyszedł od należącego do grupy starachowickiego starosty. Niedawno oddano do użytku nowy obiekt, obok niego stał jednak stary budynek szpitala zakaźnego, który nie nadawał się do użytku. Koniec ferii szkolnych i popularność zagranicznych wyjazdów narciarskich stworzyły kombinację, w której „włoski” scenariusz z przepełnionymi placówkami wydawał się całkiem prawdopodobny. Rząd zaczął przekształcać część szpitali w tak zwane jednoimienne szpitale zakaźne, które mają przyjmować pacjentów z COVID-em nie tylko z regionu, ale też w razie potrzeby odciążać szpitale w dużych miastach (w przypadku mazowieckich szpitali jednoimiennych – w Warszawie). Decyzja o stworzeniu jednoimiennego szpitala w Starachowicach wywołała wybuch lokalnej aktywności – aby przygotować się na przyjęcie chorych, członkowie Widzialnej Ręki wyremontowali w niewiele ponad dwa tygodnie budynek starego szpitala, by był gotowy przed świętami Wielkanocnymi jako izolatorium. W budynku jest obecnie kilkadziesiąt dodatkowych miejsc.
Jeszcze w czasie remontu okazało się, że w szpitalu brakowało środków ochronnych, maszyn do odkażania czy wody pitnej. Starachowicka Widzialna Ręka szybko zaczęła dostarczać potrzebne środki i angażować mieszkańców. „W pewnym momencie ludzie codziennie coś przywozili, robiliśmy kilka kursów dziennie, a mój dom zmienił się w centrum logistyczne. Załatwialiśmy wodę pitną dla pacjentów, maszyny do odkażania pomieszczeń, maseczki, przyłbice dla personelu medycznego i pracowników DPS-ów. Działają wszyscy, ale dla mnie najważniejsze jest zaangażowanie dzieci, młodzieży, a nawet osób starszych”.
Na moją uwagę, że zabezpieczenie jednostek ochrony zdrowia i ich personelu to odpowiedzialność centralnej i lokalnej administracji, Jarosław Ciszek odpowiada, że chce pomagać tam, gdzie to jest potrzebne, a nie grzęznąć w ustalaniu winnych. Jak zauważa: „Jesteśmy ruchem oddolnym, opieramy się na zaufaniu społecznym, a nie na procedurach. Możemy zadziałać szybciej niż biurokracja – gdyby ten budynek miał być remontowany przez samorząd, to remont by się jeszcze nie zaczął”. Najbardziej go martwią braki kadrowe wśród personelu medycznego. Pracujących z chorymi lekarzy i pielęgniarek jest za mało i są przeciążeni. W kwietniu jeden z anestezjologów z jednoimiennego szpitala zakaźnego w Starachowicach zasłabł podczas dyżuru, który pełnił przy pacjentach z koronawirusem, i wymagał resuscytacji. Z powodu ostrej niewydolności krążenia trafił na intensywną terapię, zaś 30 kwietnia przebył poważną operację
kardiochirurgiczną. Starachowicka Widzialna Ręka próbuje nagłaśniać tę sprawę, zbiera też środki na dalsze leczenie i rehabilitację lekarza.
Państwo stanu (nad)zwyczajnego Dwa obszary usług publicznych – ochrona zdrowia oraz edukacja – są fundamentalne dla niezakłóconego funkcjonowania społeczeństwa w państwach o wysokorozwiniętych gospodarkach. Oba mają charakter totalny – w budynkach szkół, szpitali i przychodni państwo styka się z niemal każdym obywatelem. Wszyscy korzystamy z ochrony zdrowia, a każde dziecko przechodzi przez ścieżkę edukacyjną. System edukacji nie tylko pozwala zdobyć dzieciom kompetencje niezbędne do odnalezienia się w społeczeństwie czy, teoretycznie, na rynku pracy, ale także zwalnia rodziców z opieki na istotną część dnia. Bez powszechnej, odbywającej się w szkołach edukacji niemożliwa jest organizacja świata pracy – szczególnie w sektorach, które wymagają dużej efektywności i całkowitej koncentracji na wykonywanych zadaniach.
Szkoły i szpitale to nie tylko miejsca odpowiedzialne za proces socjalizacji czy leczenia. Szczególnie w mniejszych miejscowościach placówki te stają się także centrami koncentrującymi miejsca pracy i aktywność społeczną. Pełnią one również funkcję bramy dla innych usług publicznych, pozwalają bowiem wyłapywać problemy społeczne czy zdrowotne, z którymi borykają się członkowie lokalnych społeczności. Obudowanie szkół tymi usługami wymagało stworzenia mechanizmów współpracy pomiędzy różnymi podmiotami i przetarcia ścieżek decyzyjnych, w których zaangażowanych jest wiele szczebli i wiele osób. Oświata jest systemem o dużej bezwładności, a wprowadzone przez pandemię wymogi sanitarne oraz niepewność podważyły dotychczasowe, dobrze poznane procedury i sposoby działania. Konieczność zapewnienia ciągłości usług publicznych wymagała dużego wysiłku organizacyjnego, zwłaszcza na początku. „Pierwsze dwa miesiące pandemii – marzec i kwiecień – były dla nas jako poradni najtrudniejsze” – mówi Agnieszka Robak, psycholożka z warszawskiej poradni psychologiczno-pedagogicznej. Kluczowym aspektem jej pracy jest wydawanie orzeczeń w sprawie kształcenia specjalnego. Psycholodzy i lekarze wykonują badania (w przypadku badań psychologicznych wymagają one spotkań z dzieckiem i przeprowadzenia odpowiednich testów), które są następnie włączane do dokumentacji medycznej. Na jej podstawie wydawane są orzeczenia. Dla rodziców jest to kluczowa procedura, ponieważ uprawnia ich dzieci do korzystania z odpowiednich rozwiązań edukacyjnych (takich jak edukacja indywidualna, wspomagana →czy wsparcie psychologiczne). Dyrektorom szkół
z kolei pozwala występować do organów prowadzących (przede wszystkim samorządów) o dodatkowe środki na pomoce edukacyjne czy etaty dla asystentów, psychologów lub nauczycieli wspomagających. Jakiekolwiek spowolnienia w tym procesie mogą spowodować, że dzieci i młodzież nie otrzymają potrzebnego i należnego im wsparcia. „Gdy wybuchła pandemia, moja praca przeniosła się na system zdalny” – mówi Agnieszka Robak. „Zapotrzebowanie na orzeczenia jest ogromne i ma stały charakter, niezależnie od koronawirusa. W naszej poradni cały proces organizacji kolejnego roku szkolnego odbywa się w kwietniu. To jest czas, kiedy dyrektorzy planują pracę i zatrudnienie odpowiednich osób na przyszły rok. Ta praca nie mogła w żaden sposób ustać, musiała się przenieść na zdalny kontakt z rodzicami i z dziećmi”.
Wąskim gardłem w tym procesie są badania – do wydania orzeczenia konieczne jest fizyczne spotkanie z dzieckiem, nie można wydawać orzeczeń na podstawie rozmów przez ekran komputera czy tabletu. Dlatego przychodnia wraz ze współpracującymi szkołami stara się obecnie wykonać całą pracę zdalną, z nadzieją, że gdy nastąpi „odmrożenie gospodarki”, wyrobią się z zadaniami wymagającymi kontaktu fizycznego. „Niestety, praca zdalna jest znacznie bardziej obciążająca i trudniejsza, zajmuje też więcej czasu. Słyszymy to z każdej strony – od rodziców, nauczycieli, ale odczuwamy to także na własnej skórze. Mam poczucie, że pracuję dużo więcej niż wcześniej, kosztem odpoczynku i czasu wolnego” – podkreśla Robak.
Funkcjonowanie w ramach stanu nadzwyczajnego zaczyna powoli zbierać swoje żniwo w społeczeństwie. Narasta zmęczenie, niepewność wynikająca z zagrożenia zdrowotnego oraz lęku o przyszłość ekonomiczną. Drobne, zdawałoby się, utrudnienia dnia codziennego, takie jak nakaz noszenia maseczek czy konieczność zwiększonej samokontroli, doskwierają coraz bardziej i wywołują dyskomfort. W przypadku wielu rodzin nie ma mowy o dyskomforcie, tylko o poważnym problemie spowodowanym koniecznością pracy, nauki i spędzania wolnego czasu w jednym mieszkaniu. Agnieszka Robak zauważa, że trudności psychiczne związane z zamknięciem w domu jako pierwsi zaczęli zgłaszać młodzi ludzie, następnie podobne sygnały zaczęły dochodzić z pokolenia ich rodziców. „Przez pierwsze dwa tygodnie ludzie jakoś sobie radzili, ale teraz odbieramy sygnały, że sytuacja trwa za długo, buduje napięcie i zmęczenie, każdy chciałby już wrócić do jakiejś normalności. Nie każdy ma komputer i może się zamknąć w pokoju” – mówi.
Z kolei Katarzyna Nicewicz z Fundacji Daj Herbatę, która wspomaga osoby w kryzysie bezdomności oraz potrzebujące innego wsparcia społecznego (na
przykład pomocy żywieniowej), zauważyła, że narastają napięcia i sytuacje konfliktowe wśród wolontariuszek i wolontariuszy: „Funkcjonujemy w coraz większym napięciu, trudna sytuacja prywatna odbija się na pracy i vice versa”. Nicewicz zwraca również uwagę na rosnącą dezorientację u klientów i klientek Fundacji: „Wśród osób w kryzysie bezdomności reakcje na obecną sytuację rozciągają się od wycofania się i lęku, przez negację i postawę «mnie to nie dotyczy», aż po rezygnację i wypatrywanie śmierci”. Jak mówi, osoby bezdomne mają gorszy dostęp do informacji, są więc szczególnie podatne na opinie innych: „Czasem wydaje mi się, że to zabawa w głuchy telefon. Nawet jeśli udzielamy naszym klientom rzetelnych informacji, to nie wiemy, jak je zinterpretują”.
Brak spójnych wytycznych i klarownej komunikacji dotyka przede wszystkim sferę usług publicznych. Najbardziej dotkliwie odczuwają go organizacje pracujące na ulicy, zwłaszcza w sferze ochrony zdrowia. Jednym z projektów prowadzonych przez Fundację Edukacji Społecznej jest mobilny punkt testowania na HIV. Przed wybuchem pandemii w punkcie testowano około pięćdziesiąt osób miesięcznie, zaś obecnie – po kilku miesiącach zamrożenia działalności – liczba testów spadła do około dwudziestu na miesiąc. Środki na działalność FES pochodzą z grantów rządowych agend (między innymi Krajowego Centrum ds. AIDS oraz Krajowego Biura do Spraw Przeciwdziałania Narkomanii). Tymczasem w kluczowej dla zdrowia publicznego i dla Fundacji sprawie, jaką są standardy epidemiologiczno-sanitarne, odpowiedzialne za nie instytucje nabrały wody w usta. „Grantodawcy nie wyznaczają standardów, wysyłają nam klarowny przekaz: odpowiedzialność jest po waszej stronie” – mówi szefowa FES Magdalena Ankiersztejn-Bartczak. „Mamy poczucie, że zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Wytycznych nie ma, standardy sanitarne ustalamy sami. W naszym zespole są ludzie z doświadczeniem medycznym, ale materiałów jest bardzo dużo, nie wiemy, czego się trzymać: inne wytyczne ma WHO, inne GIS, jeszcze inne ma Ministerstwo Zdrowia. Wskazówki nie tylko bywają sprzeczne, ale cały czas się zmieniają i trudno śledzić to na bieżąco”. Pytam, jak Fundacja poradziła sobie z tym chaosem, czy próbowali konsultować się z odpowiednimi podmiotami. „Owszem, ale nie ma jednoznacznych odpowiedzi na nasze pytania. W tej sytuacji zrobiliśmy ankiety wśród pracowników i sami opracowaliśmy standardy, które skonsultowaliśmy z prawnikiem. Te wytyczne nie miałyby szansy powstać, gdyby nie medyczne wykształcenie części personelu”.
FES od lat zajmuje się edukacją zdrowotną i współpracuje z osobami z doświadczeniem medycznym, więc →jak mało która organizacja ma zasoby eksperckie
umożliwiające podejmowanie działań adekwatnych do aktualnej sytuacji epidemicznej. Jednak wobec braku odgórnych wytycznych nawet FES zaczyna brać pod uwagę czynniki inne niż tylko zdrowotne. „Punktów testowania [prowadzonych przez różne organizacje, nie tylko FES – przyp. M.S.] jest trzydzieści na terenie Polski” – mówi Ankiersztejn-Bartczak. „Jeden z nich otworzył się i nagle zaczęłam odbierać telefony z pytaniem, czy zamierzam otwierać swoje punkty. Byłam zdumiona. Wszystkie instytucje są pozamykane, nie było jeszcze majówki, jak chcecie otwierać miejsca, gdzie są anonimowi klienci? Przecież testy na HIV są anonimowe, jeśli więc klient albo pracownik był zarażony koronawirusem, nawet nie dowiem się, od kogo się zaraził i kogo mógł zarazić, a inspekcja sanitarna nie będzie w stanie przeprowadzić standardowego postępowania epidemicznego”.
Presja na „odmrażanie gospodarki” powoduje, że bezpieczeństwo zdrowotne schodzi na dalszy plan. „Po ponownym uruchomieniu pierwszego punktu ruszyła fala, zaczęły się otwierać kolejne, czujemy już presję wewnątrz zespołu. Ludzie chcą wrócić do pracy, także z przyczyn ekonomicznych. Jest też nacisk z zewnątrz, klienci zadają pytania, kiedy się otworzymy, skoro rząd odmraża już gospodarkę” – mówi Ankiersztejn-Bartczak. „Zamykaliśmy punkty pobrań przy pięciu przypadkach dziennie, a wczoraj był szczyt zachorowań [prawie 595 zdiagnozowanych według danych Ministerstwa Zdrowia – M.S.]. Dlaczego więc wszystko się otwiera?” – pyta retorycznie szefowa FES.
Brak klarownych wytycznych utrudnia też przygotowanie do ograniczonego otwarcia sektora oświaty oraz placówek z nim powiązanych. Z relacji Agnieszki Robak wynika, że dostosowywanie się do nowych standardów przy niejednoznacznie sformułowanych wytycznych przypomina wędrówkę we mgle: „Mam wrażenie, że na stronie internetowej każdej z instytucji odpowiedzialnej za przeciwdziałanie pandemii informacje i wytyczne są produkowane przez kogoś innego, co powoduje dowolność interpretacji. Oczekiwania inspektoratów sanitarnych są często niemożliwe do spełnienia, bo pisane bez świadomości rzeczywistości codziennego życia z dzieckiem czy tego, jak na co dzień wygląda praca szkół, przedszkoli, żłobków czy poradni takich jak nasza. Dyrektorzy tych placówek są pozostawiani samym sobie, jeśli chodzi o dostosowywanie się do niejasnych wytycznych. Jednocześnie oczekiwania samorządów dotyczące powrotu do normalnego trybu pracy są ogromne. Zrozumiałą presję odczuwamy również ze strony rodziców, którzy martwią się o proces terapeutyczny. Jesteśmy naciskani z każdej strony, a jednocześnie trudno nam udzielić jakichkolwiek wiążących informacji – murem są rozmyte wytyczne sanitarne”.
Brak wytycznych to także ograniczenie możliwości planowania i budżetowania działań. Ceny środków ochrony osobistej koniecznych do wprowadzenia w każdej instytucji, która odmraża działania, różnią się bardzo w zależności od ich zastosowania i stopnia ochrony, a ponadto dynamicznie rosną. „Musimy podejmować decyzje, w jaki sprzęt ochronny wyposażyć doradców i pielęgniarki w naszym punkcie. Zwykłe maseczki czy HEPA? To duże różnice – jednorazowe maseczki chirurgiczne kosztują kilkanaście złotych, a HEPA – dziewięćdziesiąt złotych” – mówi Ankiersztejn-Bartczak. „Wystarczą fartuchy fizelinowe czy każdy pracownik powinien mieć kombinezon? Wiem, że muszę mieć środki, które pozwolą zapewnić nam wszystkim bezpieczeństwo, ale nie potrafię przewidzieć, jakie to będą kwoty. Te koszty i te decyzje nie były przewidziane w projekcie, ale już teraz mam świadomość, że nasze projekty będą kosztowały znacznie więcej, niż założyliśmy na początku. Wątpię, by w trakcie realizacji projektu możliwa była zmiana umowy z grantodawcami”. Bez środków ochrony osobistej konieczne będzie ograniczenie działań.
Trudne odmrażanie W czasie pandemii prawie wszystkie decyzje dotyczące gospodarki czy sfery społecznej mają konsekwencje epidemiologiczne. Powstrzymywanie rozprzestrzeniania koronawirusa w społeczeństwie wymaga przecinania
łańcuchów zakażeń. Dopóki skala ich jest niewielka, dopóty wystarczają działania sanitarne, na które składają się adekwatne do ryzyka zakażenia zabezpieczenie w sprzęt ochronny, wywiad lekarski i epidemiologiczny, testowanie oraz izolowanie. Gdy liczba zakażeń wymyka się spod kontroli, pozostaje izolacja ludzi od siebie nawzajem, niezależnie od tego, czy są zakażeni, czy też nie. W każdym scenariuszu przecinanie łańcuchów zakażeń negatywnie wpływa na gospodarkę. Do czasu wynalezienia szczepionki lub efektywnego leczenia COVID-19 to sprzężenie zdrowia publicznego z gospodarką ma charakter trwały. Wstrzymywanie gospodarki przynosi coraz bardziej dotkliwe konsekwencje gospodarcze i zaczyna rosnąć oddolna presja na powrót do „normalnego” trybu działania.
Tymczasem rząd nie formułuje jasnych planów dotyczących nadchodących tygodni i miesięcy i nie uzasadnia swoich działań. Wobec braku planów i klarownych wytycznych decyzje mające konsekwencje dla bezpieczeństwa epidemicznego całego społeczeństwa są podejmowane samodzielnie przez każdy z podmiotów. To moment, w którym państwo traci kontrolę nad zdrowiem publicznym, bowiem zamiast opartej na wiedzy i procedurach polityki epidemicznej zaczynają dominować losowe i rozproszone działania tysięcy podmiotów – przedsiębiorców, szkół, poradni, organizacji pozarządowych i tym podobnych, które zamiast podporządkowywać się odgórnym zaleceniom, oglądają się na siebie nawzajem i wznawiają działalność falami. Zakaźność koronawirusa powoduje, że stan zdrowia publicznego zależy od najsłabszych ogniw, wystarczy jeden sektor lub branża, w których zabezpieczenie lub wznowienie działalności nie będzie adekwatne do sytuacji epidemicznej, by z kilkutygodniowym opóźnieniem efekty widzieć w całym regionie lub kraju. W takiej sytuacji tylko od szczęścia lub pecha zależy, czy po falach otwierania gospodarki nie będą się przetaczać fale wzrostu krzywych epidemicznych.
Dlatego dylemat: „zdrowie publiczne czy gospodarka?” powinien być w centrum debaty publicznej wspieranej głosami środowiska eksperckiego. Odpowiedzialność za rozwiązanie tego dylematu spoczywa na rządzie. Żaden szpital, żadna organizacja pozarządowa, szkoła czy inny podmiot nie wprowadzi powszechnych rygorów sanitarnych.
Tymczasem każdy radzi sobie sam. W razie porażki zostanie kozłem ofiarnym rzuconym mediom na pożarcie. Ten mechanizm mieliśmy już okazję zaobserwować w przypadku niektórych szpitali, DPS-ów czy hospicjów. Pandemia może te podmioty mocno podtopić – nie tylko wydrenować zasoby finansowe, ale też zasoby ludzkie – zdezorganizować pracę, przetrzebić zespoły i zdemotywować do pracy.
A odbiorcy działań tych podmiotów? A kogo to obchodzi?
Michał Sęk jest geografem i badaczem społecznym. Członek redakcji „Magazynu Miasta”. Pracownik Instytutu Kultur Śródziemnomorskich i Orientalnych PAN, w którym zajmuje się badaniem konfliktów etnicznych w Indonezji. Współpracownik Fundacji Geremka.
Karol Mularczyk k.mularczyk123@gmail.com