7 minute read
Andrzej Wojtasik - Zygmunt
Andrzej Wojtasik
Zygmunt
Advertisement
Zygmunt. Zyga. Zygmuncisko. To ostatnie wcielenie lubiłem chyba najbardziej: człowieka, który na przekór swej poważnej fizys, na przekór nielekkiej materii reżyserowanych przez siebie przedstawień, wreszcie na przekór bólowi, którego nie oszczędzało mu życie, potrafił znienacka zadzwonić późnym wieczorem i zamiast powitania przez dłuższą chwilę chrząkać jak prosiak. A potem rzucić pytanie – zaproszenie – propozycję nie do odrzucenia: „Co nowego? Wpadniesz?”. Zawsze wpadałem. Gadaliśmy do rana.
Zygmunt, czyli Kana. Choć wedle jego własnych słów nazwę teatru podpowiedziała mu obecność w sali prób starego blaszanego naczynia, poobijanej kanki na mleko, która pełniła rolę popielniczki, a zarazem powiernicy rozterek początkującego instruktora teatralnego – to skojarzenie z ewangeliczną opowieścią o cudownej przemianie wody w wino nie jest nieuzasadnione. Z tym że w ujęciu Zygmunta chodziło raczej o miejsce cudu, jakim jest spotkanie (bardzo lubił to słowo) i o wewnętrzną transformację będącą tego spotkania rezultatem. A zatem – wesele w Kanie Galilejskiej jako synonim szczęśliwości i czerpania radości z życia czy wręcz „cudowna knajpa […] w której odbywają się obrzędy przekroczenia”. Zapewne te sensy nie wykluczają się wzajemnie. Może po prostu: przestrzeń wolności? Ale zacznijmy od początku. Każdy, dla kogo Zygmunt Duczyński był ważny – a takich ludzi było sporo – ma swój początek przygody i snuje własną opowieść. Moja trwająca do dziś podróż z Kaną zaczęła się ponad trzydzieści lat temu, kiedy teatr Zygmunta działał od blisko dekady. Już wtedy w pewnych kręgach miał w pełni zasłużony status alternatywnej legendy: bezkompromisowej grupy, która w ponurej epoce „normalizacji” po zawieszeniu stanu wojennego – w czasach społecznej dezintegracji, oportunizmu, szarzyzny i zwykłej nudy – niosła i twórczo rozwijała etos teatru studenckiego. Grupy, która nie kłaniała się cenzorom. Która – czerpiąc z metod pracy Grotowskiego, wykazując powinowactwo formalne z Teatrem Ósmego Dnia czy Provisorium – w obrębie offowego języka znalazła własny, rozpoznawalny idiom.
Duczyński, urodzony w 1951 roku w dolnośląskiej Głuszycy, jeszcze jako dziecko trafił do Szczecina, tam uczył się i studiował – oraz stawiał pierwsze kroki na scenie w zapomnianym dziś Teatrze Zielone Tarcze. Uczestniczył też jako widz w młodym ruchu teatralnym, żywo rozwijającym się w latach siedemdziesiątych – nieraz powoływał się później na Apocalypsis cum figuris Teatru Laboratorium oraz radykalne przedstawienia-manifesty Ósemek: Przecenę dla wszystkich i Ach, jakże godnie żyliśmy jako doświadczenia formatywne. Poznając arkana aktorstwa, z czasem coraz bardziej aspirował do roli instruktora.
Zygm un t Duczyński, fotografie z archiwum Teatru Kan a
Pierwszy zespół Kany, złożony z aktorów odziedziczonych niejako po przyjacielu wyjeżdżającym na studia, miał mocny debiut, zdobywając wyróżnienie „za wyrazistość formy artystycznej” na Festiwalu „Start” w roku 1979. Zaprezentowany tam Spektakl inspirowany był wierszami Ewy Lipskiej, poetki kojarzonej z pesymistyczną wizją egzystencji i metafizycznym buntem przeciw chorobie i śmierci. Do tych niełatwych tematów Duczyński – który podzielał przekonanie Grotowskiego, że teatr, wywodzący się wszak z rytuału, powinien dawać widzom przeżycie zbliżone do udziału w obrzędzie na miarę naszych czasów – powracał jeszcze wielokrotnie. W kolejnych realizacjach młody reżyser sięgał po dzieła takich autorów jak Andrzejewski, Canetti, Kajzar, Barańczak czy Mandelsztam, filtrując je przez wrażliwość własną i zespołu o wciąż zmieniającym się składzie. Zaangażowane przedstawienia Abaddon i Księga o życiu, śmierci i twórczości Osipa Mandelsztama ze względu na swoją polityczną wymowę przyniosły Kanie trudności z ich prezentowaniem w oficjalnym obiegu oraz uznanie wśród niepokornej publiczności. Połowa lat osiemdziesiątych to okres fascynacji Duczyńskiego wielkim bluźniercą francuskiej prozy i dramatu – Jeanem Genetem, co zaowocowało Drogą i Czarnymi światłami, które podbiły serca nie tylko młodych widzów klubów studenckich w Szczecinie (w tym niżej podpisanego), lecz również publiczności poznańskiej, warszawskiej i krakowskiej.
Potem w dziejach teatru nastała długa i brzemienna w skutki epoka Jerofiejewa, rosyjskiego pisarza-straceńca, w którego twórczości, cechującej się wielką skalą emocjonalną – „od anegdoty do metafizyki, od obsceny po napięcie religijne, od trwogi do śmiechu” – twórca Kany odnalazł punkt wyjścia do niejednego przedstawienia. Dotychczasowy zespół poszedł w rozsypkę, lecz Jacek Zawadzki, aktor o wielkiej scenicznej charyzmie, napotkany wówczas przez Duczyńskiego, okazał się idealnym „materiałem” do oszczędnego w formie monodramu, łączącego „chlusty śmiechu” i głęboki tragizm. Tak powstała Moskwa – Pietuszki, wystawiona po raz pierwszy w maju 1989 roku. Zygmunt kontynuował eksplorację Jerofiejewskiego pisarstwa i dramaturgii z nowymi ludźmi, których zarażał swoją teatralną pasją. Nie pierwszy raz poszukiwał określonych osobowości, by – nie odbierając im prawa do samorozwoju – „lepić” z nich postaci do swoich kolejnych projektów, takich jak akcja muzyczno-teatralna Koktajle, przedsięwzięcie Czterdziesty trzeci kilometr, wreszcie – Noc. Ta ostatnia zawojowała świat: wraz z Moskwą… gościła na wszystkich najważniejszych offowych festiwalach w Polsce, była prezentowana w Wielkiej Brytanii, Holandii, Rosji, Niemczech, a w 1994 roku przyniosła Kanie dwie główne nagrody, First Fringe i Critics Award, na Światowym Festiwalu Sztuki w Edynburgu. Niespełna trzy lata później oba spektakle grane były w anglojęzycznej wersji w Stanach Zjednoczonych. Ich świetne przyjęcie potwierdzają entuzjastyczne recenzje.
Jednak zapewne najważniejszym skutkiem międzynarodowych sukcesów Kany było docenienie jej działalności przez włodarzy rodzinnego miasta: Duczyński został laureatem Nagrody Artystycznej Prezydenta Szczecina, teatrowi zaś – od niespełna czterech lat korzystającemu z pomieszczeń Uniwersytetu Szczecińskiego – przyznano stałe lokum. Grupa, która dotąd tułała się od klubu do klubu, otrzymała salę do prób i prezentacji własnych przedstawień, a zawiązane już wcześniej Stowarzyszenie Teatr Kana, zajmujące się upowszechnianiem kultury artystycznej i promowaniem eksperymentów twórczych – uzyskało siedzibę. Tak rozpoczął się nowy rozdział. Ktoś powiedział kiedyś, że Zygmunt jak nikt inny „wierzył w Szczecin” – w jego potencjał, by stać ważnym miejscem na kulturalnej mapie Polski. I była to wiara aktywna. Kana odmieniła to miasto, przywracając kulturze alternatywnej należną jej rangę w szczecińskim życiu artystycznym, czyniąc ją obecną i istotną. Kontynuowano wcześniejsze projekty – Autsajderzy, Dzieci Villona, Transformatorownia – i realizowano nowe: Teatry Świata, Spotkania Młodego Teatru „Okno”, Międzynarodowy Festiwal Artystów Ulicy, Ćpanie Sztuki… Dawne kontakty zaowocowały wizytami wielu ważnych, liczących się teatrów: Cricot 2 (był to ostatni występ tej grupy po śmierci Kantora), Teatru Ósmego Dnia, Akademii Ruchu, włoskiej grupy Nucleo, indyjskiego zespołu Milon Mela; prezentowały się magiczne rosyjskie teatry Drevo, AXE i Teatr Novogo Fronta oraz niezwykli goście z Japonii: tancerze butoh… W Kanie prowadzono niezliczone warsztaty teatru poszukującego, a muzyczne fascynacje Zygmunta otworzyły drzwi Ośrodka dla utalentowanych jazzmanów, folkowców i awangardzistów. Zdobyte za młodu doświadczenia wolontaryjne w czasie kanowych festiwali były często pierwszą przygodą wielu ludzi, którzy dziś sami są animatorami kultury, zajmują się aktorstwem lub reżyserią, prowadzą ośrodki teatralne. Z kolei kolaboracja Duczyńskiego z kulturą oficjalną – jego udział w pracach Komisji Artystycznej Przeglądu Teatrów Małych Form – przyczyniła się do nadania temu szacownemu, acz nieco „zasuszonemu” festiwalowi nowej, kontrapunktowej formuły.
Jednocześnie w Kanie powstawały następne spektakle zespołowe: Szlifierze nocnych diamentów (1997) i Miłość Fedry (2002). Nowe millenium reżyser powitał
serią monodramów: Ja, Henryk Bilke, J. P. odkrywa Amerykę i Rajski ptak oraz dwiema odsłonami plenerowego Widmokręgu. Gdy przyszedł 15 marca 2006 roku, zespół kończył przygotowania do premiery nowego przedstawienia, zatytułowanego Geist.
Pamiętam, że tamtego dnia rano jakiś impuls kazał mi po raz kolejny przejrzeć Głosy czasu, opublikowane niedawno jubileuszowe wydawnictwo o Kanie. Z co drugiego zdjęcia łypał Zyga: stary, młody, brodaty i czuprynny, gładko ogolony albo z gargantuicznym brzuszyskiem. Szykowałem się do podróży. Rozważnie wybierałem dziwne płyty, których mieliśmy razem słuchać, gdy już dotrę do Szczecina. Zastanawiałem się, czy ma u siebie Abaddona, anioła zagłady Sabato i czy byłby skłonny pożyczyć mi tę książkę… Wyszedłem z domu, ale cofnąłem się jeszcze po recenzję z wrocławskiego koncertu Laurie Anderson, szykowaną do „Tygodnika Powszechnego”. Chciałem się nią wesprzeć podczas opowieści o tym niezwykłym zdarzeniu sprzed trzech dni; Zyga jak zwykle miał być pierwszą osobą, do której wpadnę prosto z dworca, żeby podzielić się wrażeniami i łupami. Pociąg nie zdążył nawet wyjechać z Krakowa, gdy zadzwonił telefon. Chyba nie od razu zrozumiałem słowo „umarł”, bo zupełnie nie pasowało do kogoś takiego, jak on.
Pierwsze było coś, co można nazwać stanem spokojnej bezsilności – nie znałem go wcześniej. Pewnie czujemy się tak, gdy porywa nas coś wielkiego i obezwładniającego: tsunami, któremu możemy się tylko poddać. Potem, zanim jeszcze przyszedł ból, pojawiło się poczucie łączności z innymi, dla których Zyga jest tak samo ważny. Byli na miejscu, bliżej tej śmierci, bezpośrednio z nią skonfrontowani. Zdałem sobie sprawę, że czeka mnie jeszcze długa, strasznie długa i powolna podróż przez ocean obojętności. Że w całym pociągu nikt oprócz mnie nie jest w żałobie po przyjacielu, że będę mijał całe miasta, w których nikt nie płacze ani nie milczy ogłuszony tą wiadomością.
„Żeglowaliśmy dalej, roniąc łzy”.
F o t . A d a m P t a s z y ń s k i
ANDRZEJ WOJTASIK
Urodzony w 1970 roku w Szczecinie. Trzykrotnie zdawał na ASP w Poznaniu, bez powodzenia. Studiował inżynierię chemiczną, pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą i kulturoznawstwo; żadnego z tych kierunków nie ukończył. Mieszkał w Londynie, Krakowie, Katmandu i Los Angeles. Od dwudziestu sześciu lat tłumaczy książki. Do jego dorobku należą m.in.: Sens życia z buddyjskiej perspektywy Dalajlamy i Co zdarzyło się podczas Soboru Watykańskiego Drugiego? J.W. O’Malleya, a także Pracując z Grotowskim nad działaniami fizycznymi T. Richardsa, Grotowski & Company L. Flaszena, Głos i ciało G. Campo i Z. Molika. Tłumaczył również na angielski spektakle Teatru Kana: Projekt: Matka, Gęstość zaludnienia oraz Margarete Janka Turkowskiego. W nielicznych chwilach wolnych lubi szyć zwierzęta przeznaczone do przytulania.