11 minute read

Od pomysłów puchnie bania Z Kubą Kapralem rozmawia Piotr Dobrowolski

Od pomysłów puchnie bania

Z Kubą Kapralem rozmawia Piotr Dobrowolski

Advertisement

Piotr Dobrowolski: Wyreżyserowałeś właśnie Ostatni spektakl grupy Circus Ferus, z którą pracujesz od lat. Czy to twoje pożegnanie z teatrem?

Kuba Kapral: Wygląda na to, że nie... Chociaż na wielu płaszczyznach mamy poczucie schyłku, na ten tytuł trzeba patrzeć w szerszym kontekście. Globalna świadomość zbliżającego się końca – w wymiarze ekologicznym czy ekonomicznym – zbiegła się w naszym odczuciu z postępującym kryzysem teatru offowego. Coraz trudniej o dotacje, coraz mniej zaproszeń na festiwale, coraz mniej też samych festiwali. Na to wszystko nałożył się wewnętrzny kryzys i problemy organizacyjne w grupie. Wszyscy gonią, żeby zarobić na chleb. Nawet umówienie się w większym gronie, tylko po to, żeby pogadać, stało się ostatnio trudne.

Kiedy Teatr Ósmego Dnia zaproponował nam zrobienie spektaklu [przy okazji obchodów 55. rocznicy swojego istnienia – przyp. P.D.], zabraliśmy się do pracy w składzie pięcioosobowym (jeszcze niedawno w naszych plenerach brało udział nawet piętnaście osób), stawiając sobie twarde warunki. Zdecydowaliśmy, że wszyscy będziemy spotykać się regularnie na próbach, chyba, że sytuacja będzie absolutnie wyjątkowa – komuś zachoruje dziecko albo wpadnie mu robota za 1500 złotych. Po raz pierwszy też zdecydowaliśmy się na pracę z reżyserem (sam zaproponowałem, że wystąpię w tej roli).Wcześniejsze nasze spektakle były wynikiem kreacji zbiorowej i wymagały wyrąbania jednego stanowiska pomimo różnorodności tworzących je jednostek, co zazwyczaj pochłaniało dużo czasu i energii. Na koniec postanowiliśmy spróbować czegoś innego, a tryb naszych prób przypominał teatry repertuarowe. Nadal jednak wszystko robiliśmy sami, bez scenografów, techników i warsztatu. Realizacja spektakli, kiedy wszystko jest w naszych rękach, to orka, po której nawet nie wiesz, czy będzie okazja pokazać je ponownie.

Problemy, o których mówisz, są codziennością większości teatrów offowych.

Oczywiście, chociaż wiem, że jest w offie kilka grup, które mają się dzisiaj nie najgorzej. My też jeszcze kilka lat temu graliśmy całkiem sporo, ale około roku 2016 to zaczęło się zmieniać. Być może nasze problemy wynikają z faktu, że jako grupa nie wykształciliśmy organu promocyjnego? Pewnie tak. Poza tym im mniej jeździsz, tym mniej masz kontaktów, a im mniej masz kontaktów, tym mniej jeździsz… Istotne jest to, że wszystkie te myśli o końcu spotkały się w pomyśle na spektakl i doprowa

KUBA KAPRAL – twórca teatralny, happener, autor słuchowisk, dramatopisarz, prozaik. Laureat Medalu Młodej Sztuki. Współpracował z Teatrem Terminus A Quo, Teatrem Porywacze Ciał, Teatrem Usta Usta Republika, Teatrem Ósmego Dnia i Teatrem Strefa Ciszy. Współtworzył Koło Gospodyń Miejskich, Luducious, Teatr Palmera Eldritcha i grupę Circus Ferus. 10 października 2019 roku odbyła się premiera wyreżyserowanego przez niego przedstawienia Circus Ferus pt. Ostatni spektakl.

dziły do powstania Ostatniego spektaklu. Po otrzymaniu propozycji Ósemek pomyśleliśmy w pierwszej chwili, że zagramy wszystko, co stworzyliśmy dotychczas jako Circus Ferus, pożegnamy się i zakończymy działalność. Zdecydowaliśmy się jednak podjąć walkę jeszcze raz i stworzyliśmy nowy spektakl. Ostatni – chociaż kto zna choć trochę Circus Ferus, wie, że nie zawsze mówimy poważnie.

Efektem tej pracy jest nietypowy dla was spektakl, wykorzystujący różne teatralne języki i konwencje. Wyraźnie zauważyłem nawiązanie do stylu Forced Entertainment, a całość wydała mi się bardzo ciekawa. Osiągnęliście własne małe szczyty i nadal myślicie o pożegnaniu?

Dla nas jako grupy, choć także jako indywidualnych artystów, sens Ostatniego spektaklu polega na tym, że podsumowaliśmy w nim naszą drogę i zadaliśmy sobie pytanie, co dalej, jeśli nie teatr. Doszliśmy do wniosku, że chociaż może się dziać źle, wiatr może nam wiać w oczy, to zostajemy – teatr daje nam spełnienie. A przy okazji pracy nad tym projektem odbudowaliśmy grupę i – podobnie jak małżeństwo, które w kryzysie płodzi sobie dziecko – odnowiliśmy naszą wspólnotę i jej podmiotowość. To nie musiało się udać, ale dziecko jest całkiem zdrowe, a Circus Ferus złapał wiatr w żagle. Wcześniej przeżywałem też osobisty kryzys. Zastanawiałem się, czy ja w ogóle chcę robić spektakle. To mordęga – przepotężny wysiłek. Przy pracy nad Ostatnim spektaklem poczułem, że znowu zaczął jarać mnie teatr, w którym zawsze szukam nowych sposobów wyrazu. Tym razem na scenie także robimy rzeczy, których nie robiliśmy nigdy wcześniej. Na przykład śpiewamy, a nie śpiewaliśmy, albo mamy scenę dramatyczną, która została przeze mnie napisana. Aktorzy po prostu ją zagrali, prawie jak w teatrze dramatycznym. Teatr ciągle otwiera przed nami ścieżki do eksperymentowania i do szukania nowych form wyrazu.

Zrobiliście spektakl o teatrze, a równocześnie – niemal osobisty. Rozliczacie się w nim ze swoimi biografiami.

Temat Ostatniego spektaklu siłą rzeczy wymusza jakąś formę rozliczenia. Scenariusz był kreacją zbiorową; sam napisałem tylko niektóre teksty. Opowiadamy o sobie – nawiązujemy do tego, że wyrośliśmy z offu, ale równocześnie w jakiś sposób dystansujemy się wobec niego. Mówimy o tym, kim jesteśmy i gdzie jesteśmy.

Ostatni spektakl zagraliście dotychczas tylko raz.

10 i 11 stycznia przyszłego roku znowu pokażemy go w Ósemkach. Teraz rozsyłamy tę propozycję po Polsce i czekamy na odzew, nie mając pewności, czy coś z tego wyjdzie. Nigdy nie wiadomo, czy będzie gdzie grać. Na początku działalności Circus Ferus zrobiliśmy Tragedię w lumpeksie –zabawny, mały spektakl na trzy osoby, który zrobił zaskakującą furorę i jeździł po całym kraju. Nie stracił na aktualności i chociaż minęło już siedem lat od premiery, jeszcze czasem go gramy. A kiedy zrobiliśmy coś, co wydawało się nam równie fajne – spektakl bez słów, ruchowy, pod tytułem 3P – zagraliśmy go raz czy dwa. Nie było zainteresowania.

Nieodgadnione prawidła rynku?

Tak, dokładnie. Rodzina wydawała nam się gotowcem do jeżdżenia – nieduży skład, prosta, czytelna na różnych poziomach forma…

Chyba nie dla każdego? W maju 2018 roku pokazaliście Rodzinę podczas International Theatre Festival „Theatrical Imereti” w gruzińskim Kutaisi. Jak tam odebrano ten spektakl?

Wyprawa do Kutaisi była wielką przygodą. Zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci. Graliśmy w najstarszym gruzińskim teatrze, przed pełną widownią i… spotkaliśmy się ze ścianą. Organizatorzy powiedzieli nam potem, że to był dla nich „teatr eksperymentalny”, którego przebłyski widzieli może w latach siedemdziesiątych, ale potem się u nich nie pojawiał. Okazało się też, że finałową sceną, kiedy aktorzy przekazują sobie z ust do ust pestkę śliwki, łamaliśmy tam potężne tabu. Już na scenie czuliśmy, że ludzie patrzą na to z przerażeniem; pojawił się szmer, poruszenie, syki. Okazało się, że zetknięcie ust dwóch kobiet albo dwóch mężczyzn, a tak też wychodzi w naszym spektaklu, wywołuje szok, gdyż w Gruzji to tabu. Nie wszyscy widzowie potrafili czytać sensy Rodziny, ale młodym spektakl się podobał. Dla nas to było piękne doświadczenie. Mam nadzieję, że zostawiło też coś w tamtym teatrze i tamtej publiczności.

Od pewnego czasu wybierasz też nowe kierunki działania i wychodzisz poza teatr. Napisałeś nagrodzony w konkursie ScriptPro scenariusz filmowy, wymyślasz bajki, które prezentujesz razem z Hubertem Wińczykiem, realizujesz słuchowiska. Jak czujesz się w nowych rolach?

Teatr Palm era Eld ritcha, Jarzenie Fot. Tom asz Piróg

Lubię wymyślać historie, a robiąc to, odkryłem, że jestem tylko przekaźnikiem. Mam w sobie różne języki. Nabyłem je czytając, oglądając, słuchając, podróżując. Bardzo często mam wrażenie, że fabuła, obrazy i akcja przychodzą do mnie, a tekst prowadzi się sam. Różne rodzaje opowieści wymagają jednak różnych form, a do ich realizacji potrzebny jest warsztat, który szlifuje się latami. Jako autor czuję się jednak coraz lepiej. Za każdym razem szukam nowego języka i nowej estetyki. Praca artystyczna jest dla mnie spełnianiem marzeń. Udaje mi się robić to, co sobie wymyślę i co chcę robić.

Jesteś wcieleniem idei self-made mana – człowieka, który sam się stwarza.

Mam różne marzenia. Wiele z nich udaje mi się spełniać. Na przykład słuchowiska – to forma artystyczna, która ustawiła mi dzieciństwo.W moim pokoiku radio zawsze było ważne. Od lat chciałem robić słuchowiska i w końcu – własnym kosztem czy po znajomości – zacząłem realizować małe teatralne formy radiowe. Z czasem doszedłem do czegoś większego, jak w przypadku Farmy – słuchowiska o rozbiorze świni realizowanego na żywo z udziałem widowni. XWin0, którego premiera odbędzie się jutro podczas poznańskiego Festiwalu Słuchowisk, to pełnowymiarowe, prawie godzinne słuchowisko zrealizowane przy udziale zawodowych aktorów. Nie jestem lalkarzem, a kiedy chciałem zrobić teatrzyk kukiełkowy, to zrealizowałem Przygody pana Ch. W. de Prącie. Chciałem pisać, to zacząłem pisać. Pomysłów już teraz wystarczy mi na kilka kolejnych lat. Nie chcę całkiem wychodzić z teatralnego offu, bo ten off ma swój niezaprzeczalny urok. Nie jestem też z repu, ale kto wie, co się wydarzy. Dzisiaj rano przed Teatrem Nowym w Poznaniu spotkałem Adama Ziajskiego, który właśnie kończy tam przygotowania do premiery swojego spektaklu. Jego przykład pokazuje, że życie może potoczyć się w różnych kierunkach.

Kiedy zacząłeś pracować w teatrze? Jak to się zaczęło?

Zaczęło się 24 lata temu, kiedy mieszkałem jeszcze w Nowej Soli. Działał tam i nadal działa Teatr Terminus A Quo, którego przywódcą jest Edward Gramont. W tym roku obchodzą jubileusz 45 – albo 145-lecia. Jako poszukujący, nieco zagubiony młodzieniec wiedziałem, że to ekipa ciekawych, nieszablonowych ludzi. Wówczas w Nowej Soli oferowało to rzadką, a może nawet jedyną możliwość spotkania z literaturą, kulturą i sztuką. Żeby do nich dołączyć, trzeba było zapłacić obolem grania. Początki były bolesne, ale złapałem bakcyla. Z czasem nie tylko grałem, ale stawałem się też współautorem spektakli. Ostatni projekt Terminusa, w którym wziąłem udział – Radżas – oparty był już na moim pomyśle. Ale potem, kiedy razem z kilkoma innymi osobami spróbowaliśmy wybić się na niepodległość, Edward po prostu nas wyrzucił, co w gruncie rzeczy okazało się korzystne dla wszystkich. Rozstaliśmy się w konflikcie, choć obecnie, po latach wróciliśmy do serdecznych relacji. Żywioł sceniczny okazał się jednak pociągający i wielu z nas pozostało w kręgu teatru – Dominik Złotkowski, Magdalena Różczka, Tomek Michniewicz czy Agnieszka Kołodyńska też wywodzą się z Terminusa. Sam rozpocząłem studia w Poznaniu i po krótkiej przerwie zacząłem szukać tu kolejnych teatralnych tatusiów.

W Poznaniu współpracowałeś z różnymi grupami, ale chyba nie związałeś się trwale z żadną z nich.

Zawsze najbardziej kręciło mnie tworzenie czegoś nowego, wymyślanie, pisanie scenariuszy. W środowisku poznańskiego offu szukałem swojego języka i swojej grupy. Spotkałem Porywaczy Ciał. A potem, kiedy Tadziu Janiszewski złamał nogę, Teatr Ósmego Dnia zaproponował mi, żeby następnego dnia jechać z nimi do Holandii na zastępstwo. Otworzyło mi to drogę do wieloletniej współpracy z Ósemkami przy plenerach. Równocześnie sam inicjowałem lub współinicjowałem wiele grup: Koło Gospodyń Miejskich, Luducious, Teatr Palmera Eldritcha, Circus Ferus. Dzisiaj mam wrażenie, że w istniejących zespołach chciałem odnaleźć tatę, a w zakładanych przez siebie – szukałem rodziny. Tego typu relacji nie da się znaleźć w teatrze repertuarowym. Śpiewamy o tym w Ostatnim spektaklu: „Żegnajcie, grupy teatralne, rodziny me niepowtarzalne”. Żegnam się, bo teraz sam jestem tatą i nie szukam już ojca. Mam własną rodzinę, moje stado, które daje mi poczucie psychicznego bezpieczeństwa.

Spektakle, które współtworzyłeś, miały zwykle lekką, zabawną formę, a równocześnie dotykały ważnych i poważnych problemów. Czy jesteś politycznym błaznem?

Od początku istnienia grupy Circus Ferus błazen był tylko narzędziem do mówienia czegoś ważnego. Odpowiadała nam estetyka ludyczności i przewrotnego humoru, ale za każdym razem – nawet w tych najbardziej zabawnych spektaklach, jak Serce Polski czy Freak Show – chcieliśmy powiedzieć coś dla nas ważnego.

Zrobiłeś też niejeden happening interwencyjny.

Parę na pewno. Mam potrzebę zabierania głosu w różnych sprawach, które uważam za ważne. Chociaż widzę po sobie, że coraz mniej mi się chce działać na tym polu.

Dlaczego? Nie widzisz efektów tego, co robiłeś wcześniej?

To ciekawe pytanie. Rzeczywiście – nie mam pewności, czy takie działania przynoszą jakieś efekty. Kilka lat temu zrobiliśmy z kolegami akcję Koleś kolesiowi kolesiem. Po jednej z afer chcieliśmy zwrócić uwagę na kolesiostwo w obsadzaniu stanowisk w Urzędzie Miasta Poznania i spółkach miejskich. Zrobiliśmy akcję, która odbiła się jakimś echem w mediach, ale czy cokolwiek się zmieniło? Nie. Ludzie pośmiali się trochę, niektórzy może zauważyli problem i na tym się skończyło.

Ale kiedy goliłeś wąsa, wzbogaciłeś lokalny język poznaniaków.

Faktycznie! Zgolenie mentalnego wąsa, które sugerowałem w nawiązaniu do zarostu prezydenta Ryszarda Grobelnego przed wyborami samorządowymi w roku 2014, weszło w użycie. A kiedy postanowiliśmy postawić małą tęczę na poznańskim Placu Zbawiciela, okazało się, że uderzamy w nutę, która wielu ludziom wydawała się nieobecna w tym mieście. Agresywni, homofobiczni naziole uniemożliwili nam postawienie instalacji. Ta akcja wywołała reakcje, których się nie spodziewaliśmy. Robienie fermentu happeningowego zawsze ma jakąś wartość, bo nigdy do końca nie wiadomo, jakie będą jego efekty. Blokada, którą ostatnio odczuwam, wiąże się z tym, że dokoła jest za dużo bodźców, na które trzeba reagować. Co wybrać? Właściwie każdy temat – edukacja, media, Kościół – wymaga interwencji. Moja niezgoda najsilniej narasta dzisiaj na styku Kościoła katolickiego i życia społecznego.

Razem z Dominikiem Złotkowskim zrobiliście o tym Bóg zapłać w listopadzie 2012 roku.

Przygotowaliśmy to wtedy, kiedy nie mówiono jeszcze tak głośno o pedofilii i brudzie wypływającym spod

Circus Ferus, Ostatni spektakl, fot. And rzej Majos

sutanny. Wówczas ten spektakl nie poszedł w świat. Może teraz byłoby inaczej?

Dzisiaj nie tylko działasz, ale zajmujesz się także edukacją. Wprowadzasz studentów kursów aktorskich w przestrzeń publiczną.

Prowadzę zajęcia z performansu w Studiu Aktorskim STA, zajęcia teatralne w szkole podstawowej, od niedawna pracuję też z młodzieżową grupą związaną ze Sceną Wspólną. To częściowo pokłosie akcji, które kiedyś robiłem. Studenci STA, z którymi pracuję, są otwarci, zaangażowani i kreatywni. Chcą działać. Wiadomo, że na wierszu, prozie i improwizacji uczą się czegoś zupełnie innego niż na ulicy czy w działaniach bardziej performatywnych niż teatralnych. Cieszę się, że mogę dzielić się z nimi swoim doświadczeniem. Edukacja jest dzisiaj najważniejsza. To jedna z przyczyn, dla której zacząłem też pisać teksty dramatyczne dla młodzieży – uważam, że powinniśmy rozmawiać z młodymi ludźmi, zanim usztywnią się w pewnych formach, schematach i stereotypach. Może wówczas wygramy ze zdebileniem i zbrunatnieniem naszego społeczeństwa?

Z czego jesteś najbardziej zadowolony? Co ci się jako artyście szczególnie udało?

Szczerze mówiąc, prawie nigdy nie jestem do końca zadowolony z moich tworów. Z jednej strony wynika to z niezdrowego perfekcjonizmu, z drugiej – jak sądzę – z faktu, że porywając się na nowe formy, języki, muszę się ich uczyć i dopiero po jakimś czasie uzyskuję w miarę zadowalający poziom. Najważniejsze jest jednak to, że robię rzeczy, które mnie jarają,to co kocham robić i nawet udaje mi się – nieomal – z tego żyć. To rzadki przywilej. Nie narzekam na brak pomysłów. Mam wrażenie, że wyobraźnia jest jak mięsień: im dłużej się ją ćwiczy, tym bardziej jest sprężysta. Bania mi puchnie od wszystkich pomysłów, które do mnie przychodzą. Jeśli uda mi się zrealizować chociaż połowę z nich, przy założeniu, że pożyję jeszcze ze dwadzieścia lat, będzie gitara.

This article is from: