7 minute read
Henryk Mazurkiewicz - Miasto o dwudziestu bramach
Henryk Mazurkiewicz
Miasto o dwudziestu bramach
Advertisement
XX Goleniowskie Spotkania Teatralne Bramat, 5-8.09.2019, Goleniów
1.
Wcale się nie dziwię Jenny, kiedy podczas finałowego koncertu, w momencie na swój sposób kulminacyjnym, wyraża obawy czy wręcz niechęć wobec określania goleniowskiego festiwalu słowem „tradycja”. Jej diagnoza jest prosta: tradycja, niestety, zbyt często degraduje się do poziomu pustych rytuałów. Czegoś, co się robi, nie do końca wiedząc, dlaczego się to robi. Zapomina się przy tym o ludziach, tych, którzy współtworzą tradycję, przez każdorazową aktualizację nadają jej realność. Jenny mówi o tym wszystkim ze sceny po brzegi wypełnionej takimi właśnie ludźmi: aktorami Teatru Brama i ich licznymi przyjaciółmi. Za chwilę wszyscy razem zaśpiewają piosenkę, którą większość widzów już zna. Pamiętają ją z zeszłego lata, z Mozaiki Ludzkiej, festiwalu festiwali, którego stała się oficjalnym hymnem. Mozaika ludzka, swoją drogą, stanowi wspaniałą metaforę tego wszystkiego, co dzieje się dookoła Teatru Brama. Doprawdy niełatwo o lepszy obraz-symbol. Jednakowoż spróbuje zaproponować swój własny. Przyszedł do mnie akurat wtedy, gdy nad amfiteatrem unosiły się kolejne zwrotki pieśni. Otóż pomyślałem sobie, że dwadzieścia edycji to właściwie dwadzieścia wzniesionych „bram”. Natychmiast połączyłem to ze wspomnieniami o wielkim koncerto-spektaklu The Wall na podstawie legendarnego albumu zespołu Pink Floyd, które to wspomnienia odświeżyłem sobie w pamięci dzięki nagraniu puszczonemu w ramach Kino Brama. Wydawało się, że na scenie lub na widowni zebrał się wtedy cały Goleniów. Była to rzecz o burzeniu murów. O tym też jest cały Bramat, który obchodzi swój jubileusz. To miasto bez murów, lecz z wielością bram! Miasto na mapie Polski wyjątkowe, o czym wie każdy, kto tam chociażby raz zawitał. Mogłoby nawet śmiało podkraść hasło Wrocławiowi, który nazywa siebie „miastem spotkań”, ponieważ na żadnej z imprez teatralnych nie odczuwam tak wyraźnie, że ludzie się tu właściwie, w najszerszym i najwspanialszym tego słowa znaczeniu, spotykają. Nie jest to ulotna wymiana grzecznościowych formułek, tylko rzeczywiście wspólne spędzenie czasu. Dlatego właśnie odnoszę niekiedy wrażenie, że najważniejsze podczas Bramatu dzieje się gdzieś pomiędzy – pomiędzy spektaklami i koncertami.
Wolon tariusze EVS, Strefa Relaksu, fot. Natalia Kałuzińska
Bram a LA B, Dla n aszych różn ic, fot. Mon ika Bielen is
Karolin a Martin , 3 ćwierci do śm ierci, fot. Mon ika Bielen is
Fund acj a Ban in a, Obca, fot. Mon ika Bielen is
2.
Nie oznacza to wcale, że festiwal nie zapewnia ciekawej i oryginalnej oferty teatralnej. Ten rok też nie był wyjątkiem. Jedną z pierwszych propozycji, którą zobaczyliśmy na scenie Goleniowskiego Domu Kultury, był monodram Trener. W tytułowej roli lidera drużyny Ajax Mściszewice, a właściwie kółka lokalnych entuzjastów kopania piłki, próbującego się utrzymać w szeregach przedostatniej V (czyli faktycznie szóstej) ligi, wystąpił Wojciech Tremiszewski. Gdyński aktor i reżyser sprawnie przepuścił przez siebie scenariusz rozpisany na całą drużynę piłkarską oraz z pół tuzina mieszkańców małego miasteczka. Spalił przy tym, co dało się zauważyć, nie mniej kalorii niż zawodnik na boisku. Wyszło jednak lekko i zabawnie. Historię o wielkim marzeniu i prawdziwej pasji uzupełniono serią barwnych scenek rodzajowych z życia głębokiej polskiej prowincji, której twórcy wcale nie mieli zamiaru bezpardonowo wykpiwać. Na odwrót, znaleźli dla każdej ze swoich postaci spory ładunek współczucia i empatii. Nie zabrakło też w przedstawieniu niezbędnych chwil zadumy i refleksji. Chociażby nad tym, że nawet taki cudotwórca sportowy jak Messi zostanie przecież kiedyś zapomniany. Ale co z tego, skoro jedna chwila zwycięstwa równa się wieczności! Z kolei monodram Obca kontynuował temat podjęty w poprzednim projekcie Fundacji Banina, który po raz pierwszy obejrzałem właśnie podczas Mozaiki Ludzkiej, żeby następnie specjalnie wybrać się do jednej z podwrocławskich szkół i zobaczyć, jak się sprawdza w „warunkach naturalnych”. Bo Kolorowa, czyli biało-czerwona to przedstawienie-pułapka. Młodzi widzowie nie wiedzą, że są uczestnikami spektaklu. Przychodzą na spotkanie z reżyserem, które nagle zostaje przerwane przez niejakiego Huberta, „nowego ucznia” mającego ambicje z rozpędu awansować na przewodniczącego szkoły. Nie traci więc czasu na darmo. Mobilizuje elektorat, sprytnie sprzedając hasła nacjonalistyczne, dla niepoznaki szczodrze posypane cukrem pudrem szerokiego uśmiechu i swojskości. I uczniowie, najczęściej bezwiednie, to kupują. Dają się nabrać. Po kilku sztuczkach erystycznych gotowi są wykluczać i piętnować. W Obcej ukraińska aktorka Solomija Mardarowycz nikogo już nie udaje, chociaż przez połowę krótkiego, wyliczonego akurat na jedną lekcję szkolną spektaklu chowa swoją twarz pod szkaradną maską. Uosabia tytułowy archetyp. Jest inna, nie nasza, nie taka. Ale czy jest w tym jej wina, że przybyła z kraju, z jednego z 38 krajów na naszej niewielkiej planecie, który dotknięty jest wojną? A jaka jest nasza zasługa w tym, że urodziliśmy się akurat tam, gdzie panuje pokój? Każdy z nas, co próbuje uświadomić nam przedstawienie, mógłby przecież wyciągnąć inny los w tej wielkiej i nie wiadomo jakimi zasadami rządzącej się loterii. Obca w reżyserii Bartłomieja Miernika to emocjonalna, nieukrywająca swego zaangażowania opowieść o wygnaniu, strachu i nękającym poczuciu obcości, mająca stanowić punkt wyjścia do dialogu z tymi wszystkimi młodymi i dorosłymi, którzy tak łatwo ulegają namowom różnych Hubertów.
Równie kameralny, chociaż zupełnie inny tematycznie, był spektakl Wojciecha Załęskiego. Lalkowy monodram inspirowany książkami Weroniki Gogoli nawiązującymi do podań i legend z Supraśla wspaniale
poprowadziła Karolina Martin. Młoda aktorka dosłownie i w przenośni włożyła na siebie kostium, właściwie szaro-bure łachmany, staruszki w wieku, którego nie potrafi sobie przypomnieć. Tłumaczy się z tego, snując rodzinną opowieść o prababce Weronice, której zdarzyło się niechcący pomóc Śmierci przenieść się na drugi brzeg rzeki, czym ściągnęła na siebie i cały swój ród klątwę… długowieczności. Za klątwę uważa to przynajmniej nasza bohaterka, w rozpaczy, ale i z pełną ufnością prosząca Boga o łaskę dnia ostatniego. Nie przyjmuje jej rzeka, prostym scenograficznym skrótem zaznaczona przez kołyszącą się między kurtynami białą płachtę, więc biedaczce pozostaje, jak wiemy z Lynchowskiej Prostej historii, rzecz w starości najstraszniejsza, czyli wspomnienia o młodości.
Chociaż program festiwalu nie składał się z samych monodramów, do tego gatunku śmiało można by zaliczyć występ Czesława Mozila, który osobiście woli określenie „muzyczny stand-up”. Znany artysta i przyjaciel Bramy przed wielkim finałem zaserwował nam bez mała godzinę jakże terapeutycznego śmiechu. Terapeutycznego przede wszystkim dlatego, że śmialiśmy się najczęściej z samych siebie. Z całego absurdu dnia codziennego, obłudy popularnych postaw i przekonań. Pod tym względem konkurował z Mozilem tylko sam zespół Teatru Brama. Mam na myśli oczywiście Positivo!. Spektakl na wpół pantomimiczny, w całości zbudowany na precyzyjnej partyturze ruchów i gestów. Lekki, zwarty i strasznie śmieszny. Wcale jednak nie taki oczywisty w swym przesłaniu, jako że diagnoza Daniela Jacewicza jest w zasadzie dotkliwa i gorzka. Zaproszona na warsztaty uwalniania złych emocji grupka charakterystycznych postaci, czyli faktycznie społeczeństwo w miniaturze, odważa się zdjąć z siebie społeczne i prywatne maski jedynie na chwilę. Uwolnienie takie niemalże natychmiast skutkuje istną orgią chaosu i rozpasanych instynktów. Ale też jest ona krótka. Po niej następuje szybki powrót do stanu „normalnego”. Hipokryzja i forma zwyciężają. Uczestnicy opuszczają salę dokładnie tak, jak godzinę temu ją wypełnili. Prowadzącemu zaś nie pozostaje nic oprócz dwuznacznego gestu zaproszenia na opuszczone krzesła przedstawicieli widowni.
3.
Wydarzeń, jak już wspominałem, było mnóstwo. Trzy kolejne weekendowe dni rozpisano dosłownie co do minuty. Każdy miał nawet swoje hasło przewodnie. Piątek – natura. Sobota – nauka. Wreszcie niedziela i kolejna porcja ważnych i aktualnych tematów po wspólnym hasłem „człowiek”. Po wykładzie O czym krzyczę, a czego ci nie powiem? Doroty Białek można było ponadto skorzystać z porannego rozruchu i dołączyć do zajęć z salsation (połączenie salsy i fitnessu) prowadzonych przez Paulinę Waluś. Tendencja włączania podobnych punktów programowych do imprez teatralnych szczerze i niezmiernie mnie cieszy. Pamiętam, z jaką przyjemnością korzystałem z zajęć z medytacji podczas Opolskich Konfrontacji Teatralnych.
Ukoronowaniem każdego wieczoru były koncerty. Piątek, dla przykładu, zaczął się od kameralnego występu Mariany Sadowskiej z Ukrainy, kraju, po zakątkach którego artystka pieczołowicie zbiera wykonywane przez siebie pieśni. Sadowska ma niesamowity głos. Wielowymiarowy, barwny i mocny do tego stopnia, że fale dźwiękowe wydają się być czymś namacalnym i materialnym. Jednym słowem – fascynacja. Trudno mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio głos wykonawczyni i jeden jedyny towarzyszący mu instrument potrafiły mnie do tego stopnia zahipnotyzować. Wystarczyło jednak zmienić ciasną salkę na otwartą scenę letnią, żeby wraz z berlińskim zespołem Das Fluff zanurzyć się zupełnie innych, ostrzejszych, rockowo-metalowych klimatach. W pamięci pozostał mi też występ zespołu Cukry. Karolina Głogowska, Agnieszka Kocińska i Lena Witkowska zmagały się co prawda z usterkami technicznymi i złośliwością rzeczy martwych, nie przeszkodziło to jednak w docenieniu ich oryginalnego podejścia do łączenia formy koncertowej z elementami teatralnymi. Trudno się dziwić, skoro artystki poznały się w Akademii Praktyk Teatralnych w Gardzienicach.
XX edycja Bramatu to też poniekąd spotkanie pożegnalne. Teatr i imprezy przez niego organizowane żegnają się z przestrzenią przy Zielonej Drodze, a więc do mieszanki emocji festiwalowych dochodzi sentyment i lekka nostalgia. Siłę tych uczuć trudno przecenić, ponieważ nawet autor tych zdań, który do Goleniowa przyjeżdża od niespełna dwóch lat, zdołał przywiązać się do znanej wszystkim gościom marszruty. Od dworca PKP idzie się prosto ulicą Konstytucji 3 Maja. Mija się bibliotekę miejską, gdzie często omawiane są spektakle, i skręca się w lewo. A stąd już tylko minutka w towarzystwie wyginającego się w łuk muralu... Zresztą, czy jest to aż tak ważne, jaka droga będzie teraz prowadzić do miasta bez murów? Szczególnie gdy czekają w nim ludzie decydujący o jego tradycjach.