
10 minute read
Jakub Kasprzak - Nie kradnij?
Jakub Kasprzak
Nie kradnij?
Advertisement
Wjednym z odcinków Simpsonów Homer organizuje projekcje ściągniętych z torrentów filmów. Na seanse w ogrodzie schodzą się znajomi z sąsiedztwa, są napoje i przekąski, jest dobra zabawa. Trapiona wyrzutami sumienia Marge po każdym takim wieczorze wysyła do wytwórni filmowej kopertę z pieniędzmi – równowartością niezakupionych biletów kinowych, oraz list z przeprosinami. Wszechmocna maszyna biurokratyczna wielkiej wytwórni filmowej przekazuje sprawę do FBI, gdzie piractwo traktowane jest poważniej niż sekty, handel narkotykami i międzynarodowy terroryzm. Rządowi agenci w wielkiej obławie rozbijają filmowe przyjęcie u Simpsonów, a Homer zostaje osadzony w areszcie dla szczególnie groźnych przestępców. Kiedy otaczający go mordercy i podpalacze dowiadują się, że mężczyzna nielegalnie pokazywał filmy wideo swoim sąsiadom, postanawiają go zlinczować. „Przez takich jak ty mój stryj, który pracuje w Hollywood, nie mógł kupić sobie drugiego skutera wodnego!” – krzyczy jeden z osadzonych. W wyniku chaosu, który wyniknął, Homer ucieka, jednak wkrótce zostaje złapany. Podczas procesu w płomiennej mowie broni swoich praw do darmowego korzystania z kultury, co tak podoba się przedstawicielom studia filmowego, że wycofują oni oskarżenie, a na podstawie historii Homera kręcą kasowy film. Kiedy sąsiedzi proponują wypuszczonemu na wolność, by jak za dawnych czasów obejrzeć w ogrodzie dopiero co powstałe dzieło, ten krzyczy, że nie popiera piractwa. Co się stało? – dziwią się sąsiedzi. Mam procent od sprzedaży każdego kinowego biletu – odpowiada Homer. Lubię twórców Simpsonów za brak poprawności politycznej i dystans. Ich serial jest przynoszącą krocie, rozpoznawalną na całym świecie marką, dla której piractwo jest pomniejszającym zyski problemem. Mimo to twórcy z Fox Broadcasting Company zdobyli się na wyśmianie agresywnych kampanii antypirackich, które zrównują nielegalne korzystanie z kultury z napadem rabunkowym. Chyba nie chodziło im o to, że piractwo jest w porządku, raczej o to, by znać poczucie miary i skalę komplikacji zjawiska. Czy hollywoodzka gwiazda wzywająca do korzystania z legalnych źródeł kultury działa na rzecz dobra przemysłu filmowego czy pragnienia posiadania kolejnego skutera wodnego? Czy polityka cenowa i dystrybucyjna wielkich wytwórni jest sprawiedliwa? Czy zalewanie rynku sączącą się zewsząd popkulturą nie zmusza w jakiś sposób do korzystania z niej? I czy piractwo nie ma pozytywnego skutku dla twórców, bo napędza sprzedaż związanych z dziełem gadżetów? W Polsce sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo całe gałęzie przemysłu kulturalnego są upaństwowione. Jeżeli znajoma bileterka wpuści mnie na ładne oczy na widownię, to niejako okradam teatr. Ale z drugiej strony instytucja ta jest finansowana także i z moich podatków, więc jestem w jakiejś mierze jej współwłaścicielem i może to nie w porządku, żeby kupienie biletu było dla mnie bolesnym wydatkiem? Piszę te słowa w momencie, w którym wyjście do Teatru Narodowego kosztuje ponad sto złotych, a ja, póki co, pracuję jeszcze w kulturze. Pomieszanie z poplątaniem.
Sprawa się komplikuje, kiedy popatrzymy na nią z perspektywy twórcy teatru niezależnego. Ręka do góry, kto puścił w swoim spektaklu popularny kawałek muzyczny bez zgłaszania tego do ZAIKS-u? Kto wystawił dramat czy adaptację prozy bez uiszczenia opłaty licencyjnej należnej twórcy i tłumaczowi? Kto beztrosko wykorzystał w kolażowym scenariuszu duże partie utworów objętych prawami autorskimi? Kto bezprawnie zaśpiewał piosenkę, kto bez uzyskania zgody autorów wykonał ją w zmienionej aranżacji? Kto w materiałach promocyjnych używał zdjęć bez zapytania o zgodę fotografa?
Prawa autorskie w teatrze niezależnym to termin, od którego włosy jeżą mi się na głowie. W instytucjonalnym teatrze wszystko jest takie proste! Są fundusze, specjaliści, wydeptane ścieżki. Artysta chce wykorzystać przebój Madonny? Nie ma sprawy! Ma ochotę użyć znalezionego na YouTube nagrania, w którym anonimowy twórca gra na tybetańskich misach? Proszę bardzo! Zamierza przemieszać trzy różne tłumaczenia tej samej sztuki i naszpikować ją cytatami z Žižka i Derridy? Znajdzie się ktoś, kto zostanie po godzinach i wyliczy, ile i komu trzeba będzie zapłacić. Prawa autorskie okazały się niedostępne? Jakoś się to obejdzie! Są prawnicy, są fundusze na konsultacje, a ostatecznie ryzyko przecież nie spoczywa ani na artystach, ani na dyrektorze teatru, a na publicznej instytucji. To znaczy na nikim.
Tymczasem w offie wszystko robimy sami. Mam z tym różne doświadczenia. Zdarzyło mi się nie dostawać odpowiedzi na maile z błaganiami o pomoc w znalezieniu drogi w labiryncie biur i wydziałów. Zdarzało się zapłacić ryczałtem tantiemy w większej kwocie, niż wyniosły przychody z biletów. To nie jest fajne uczucie. Prawdziwym szaleństwem była praca nad spektaklem, w który wplotłem sceny nawiązujące do filmu Rocky. Na początku wydawało mi się oczywiste, że jeżeli sekwencje te stanowią jedną trzecią spektaklu, są odgrywane własnymi słowami wykonawców i stanowią parodię, to działam legalnie, spektakl jest niezależnym dziełem i wszystko jest correct. Ale oczywiście co ja mogę wiedzieć? Miałem w głowie przedsięwzięcia takie jak np. Gwiazda śmierci Garbaczewskiego – spektakl komentujący fenomen Gwiezdnych wojen. Przedstawienie zrealizowano jako niezależne dzieło – licencja Lucas Film była raczej nieosiągalna dla średniej wielkości publicznego teatru z Polski. W opisie spektaklu zaznaczano wszelkimi sposobami, że Gwiazda śmierci jest o Gwiezdnych wojnach, ale nie jest Gwiezdnymi wojnami. I skończyło się dobrze. Żadna wszechpotężna kancelaria na usługach George’a Lucasa nie zainteresowała się wałbrzyskim przedstawieniem.
W offie za to co robię, odpowiadam najczęściej osobiście – jako osoba prywatna, prezes zarządu fundacji albo stowarzyszenia, czasami jako przedsiębiorca. To może powodować dyskomfort. W połowie prób producent, z którym współpracowałem, dostał ataku paniki. Zażądał zmian w scenariuszu, zmiany tytułu spektaklu, zmiany materiałów promocyjnych, w ogóle zmian, radykalnych zmian, które uchronią nas przed możliwym pozwem. Histeria ta spowodowana była szczerym stra-
chem i poczuciem, że wkroczyliśmy na teren, którego nie znamy, nie mamy środków na ewentualną obronę, a w środowisku znaczymy tak mało, że nikt się za nami nie ujmie. Jeden mail z Hollywoodu, jeden telefon z jakiejś polskiej kancelarii reprezentującej amerykański kapitał i leżymy. Jedyna nadzieja w możliwości ogłoszenia upadłości konsumenckiej. Pomimo kłótni nie pozwoliłem na żadne rewolucje – takie decyzje trzeba podejmować przed produkcją, nie w trakcie. Pomogło to, że większość odpowiedzialności spoczywała na mnie i ewentualne reperkusje spadłyby przede wszystkim na moją osobę. Inaczej mój producent pewnie wypisałby się z projektu. Ostatecznie, podobnie jak w przypadku Gwiazdy śmierci, nic złego się nie stało. Fakt, że scenariusz spektaklu został zakwalifikowany do udziału w Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej upewnił mnie, że nie jestem osamotniony w opinii, że spektakl był dziełem oryginalnym. Jakiś poziom dyskomfortu i niepewności towarzyszył mi jednak przez cały okres produkcji i eksploatacji przedstawienia.
Sprawę pogłębia brak wiedzy o prawie autorskim, brak doświadczenia w podobnych sprawach, a także niejednoznaczność przepisów. Dwukrotnie byłem na różnych szkoleniach z prawa autorskiego i wnioski z obu były podobne: nie do końca wiadomo, lepiej się nie wychylać, w sądzie wygrywa bogatszy. Spotkałem się kiedyś z opinią, że jeżeli aktor wyjdzie na scenę w sieciówkowej koszuli z logiem, dajmy na to, Batmana, to teatr może się wystawić na niebezpieczeństwo. Paranoja, prawda? Prawo do wykorzystania w przedstawieniu Superspektakl wizerunków kilku superbohaterów próbował uzyskać Teatr 21 – prowadzony przez Justynę Sobczyk zespół, w którym występują osoby z zespołem Downa. Nie udało się.
Dawniej, kiedy technologia nie pozwalała na szybkie i tanie kopiowanie obrazu i dźwięku, kwestie prawa autorskiego nie była uregulowana. Stąd np. w elżbietańskiej Anglii te same sztuki pojawiały się ciągle w nowych przeróbkach kolejnych autorów. Ta sama fabuła, postać czy scena wędrowała od dramatu do dramatu, pojawiając się raz u Shakespeare’a, raz u Marlowe’a, a raz u Kyda. Hamlet jest wariacją na temat popularnego motywu krążącego po londyńskich scenach. Występująca w kontynentalnej Europie angielska trupa grająca Sen nocy letniej ani myślała w jakiś sposób odwdzięczyć się mistrzowi ze Stratfordu lub jego spadkobiercom, nie miała także problemu, by z jego tekstu coś wyciąć lub do niego dołożyć. Dzisiaj kategoria „własności intelektualnej” zabezpiecza interesy artystów, daje także zyski reprezentującym ich instytucjom. Prawa autorskie obwarowane są coraz większą ilością przepisów i pilnowane coraz bardziej restrykcyjnie. Czas ich wygaśnięcia po śmierci autora regularnie się wydłuża. Utwory Miłosza znajdą się w domenie publicznej w 2074 roku, Szymborskiej w 2082, Gombrowicza już w 2039. Ma to swoje zalety, ma i wady. W epoce internetu dyskusja o kulturze remiksu jest szczególnie żywa. Znany rysunek Andrzeja Milewskiego przedstawia chłopca pytającego pingwino- -psa: „Pingwinie, a co to nietolerancja”? Pingwino-pies odpowiada: „Jeśli nie tolerujesz laktozy, to po prostu nie pijesz mleka. A nie golisz łeb i ganiasz po mieście krzycząc: »Jebać krowy«”. Na kilku prawicowych portalach pojawiła się przeróbka rysunku, w której pytanie brzmi: „A co to jest tolerancja”, a w odpowiedzi pada zdanie: „Jeśli tolerujesz laktozę, to po prostu pijesz mleko. A nie biegasz po mieście z łaciatą flagą przebrany za krowę, domagając się parytetów dla barów mlecznych i wyzywając od faszystów tych, którzy nie lubią mleka”. Rysownik zażądał uiszczenia opłaty za bezprawną publikację przeróbki. Całkowicie abstrahując od ideologicznego wydźwięku obu rysunków – czy artysta miał rację? Jego groźba odniosła skutek – zmieniony rysunek trudno dzisiaj znaleźć w sieci. Pytanie o to, na ile wolno nam cytować, przerabiać, łączyć i rozdzielać bez pytania o zgodę, jest aktualne i dotyczy w takim samym stopniu internetowych memów, jak i spektakli teatralnych. W tej kwestii trudno być mądrym. Działając w offie, mając na sobie pełną odpowiedzialność, każdy musi sobie odpowiedzieć na pytanie, na ile dobrze zna prawo i na ile jest skłonny zaryzykować potencjalnym sporem prawnym. Jeżeli sprawa rysunku z pingwino-psem trafiłaby do
sądu, ruszyłby proces, powołano by biegłych i obie strony starałyby się udowodnić, że grafika ze zmienionym tekstem jest lub nie jest oryginalnym dziełem. Trudno powiedzieć, kto by wygrał.
Oczywiście wiele sytuacji związanych z prawem autorskim jest jednoznaczna. Za wystawienie dramatu należne są tantiemy. Podobnie za puszczenie piosenki. Wiem, że w offie wielu woli nie mieć nic wspólnego z ZAIKS-em czy pokrewnymi instytucjami. Sam nie jestem tu święty. A jednak wydaje mi się, że warto być w porządku, dokształcić się i załatwić wszystko jak należy. Nie chodzi mi o to, żeby zarabiająca 185 milionów dolarów rocznie Taylor Swift dostała jeszcze parę groszy za wystawiony gdzieś na krańcach Polski spektakl, w którym reżyserowi pasowało akurat puścić Shake It Off. Naprawdę nie dbam o majątki milionerów. Chodzi mi raczej o to, żeby tworzyć z poczuciem psychicznego komfortu. W środowisku artystycznym częste są konflikty. Co prostszego niż zemsta w postaci donosu do ZAIKS-u? W przypadku polskich artystów, szczególnie pisarzy, których nie pyta się o zgodę na wykorzystanie ich utworów, istnieje jeszcze większe ryzyko. Polska nie jest znowu taka duża. Zawsze istnieje szansa, że mniej czy bardziej popularny pisarz mieszkający w Gdańsku, Warszawie czy Krakowie po prostu dowie się o tym, że jakiś jego utwór grany jest bez jego wiedzy. Sytuacja może być niezręczna, niemiła, po prostu żenująca. I może skończyć się rozprawą w sądzie albo obsmarowaniem w felietonie w poczytnym medium. Dlatego w imię komfortu, dobrego obyczaju, świętego spokoju i, może przede wszystkim, profesjonalizacji środowiska namawiam – płaćmy tantiemy. Off powinien być otwarty na amatorów, ale nie na amatorszczyznę. Zarówno artystyczną, jak i organizacyjną. Na kombinowaniu i oszczędzaniu paru złotych z tytułu praw autorskich daleko nie zajedziemy.
Jest jeszcze, myślę sobie, druga droga. Czasami wydaje mi się ona dość atrakcyjna. Jeżeli mamy mały zespół i cały trud przygotowania premiery spoczywa na kilku osobach, które oprócz pracy nad spektaklem zajmują się jeszcze rozliczaniem wniosku, marketingiem, organizacją widowni, kontaktem z partnerami itd. itp. i nie ma już sił przerobowych na otworzenie prywatnego, offowego departamentu praw autorskich i wypełnianie zaiksowych tabelek, to może trzeba odpuścić i nie korzystać z dzieł objętych prawami autorskimi? Można przecież tworzyć całkowicie autorskie spektakle, w których wszystko, od tekstu przez plakat, projekcje, materiały graficzne po muzykę, jest dziełem zespołu. Takie były spektakle Grotowskiego i Kantora. Można sięgnąć także – wiem, że zabrzmi to egzotycznie – po bibliotekarskie starocie. Jest rok 2019, utwory napisane i tłumaczone przez autorów, którzy zmarli przed rokiem 1949, są już w domenie publicznej. Całkowicie za darmo, bez żadnych formalności, maili i wypełniania tabelek można wystawiać Kochanowskiego i Reja, Bogusławskiego, polskich romantyków, XIX-wieczne tłumaczenia Shakespeare’a, Wyspiańskiego, Zapolską, Witkacego, francuską dramaturgię przekładaną przez Boya, Pawlikowską-Jasnorzewską – setki nazwisk, tysiące tytułów. Do tego cała masa pieśni, melodii, grafik, fotografii, obrazów – nic, tylko korzystać.
Wiem, dzisiejszy off nie lubi tego, co stare jeszcze bardziej niż mainstream. Tak jak Warlikowski powiedział kiedyś, że wystawienie Mrożka byłoby dla niego największą katuszą, tak większość znanych mi artystów (może nawet wszyscy) puknęłoby się w głowę, gdybym namawiał ich do zajęcia się, dajmy na to, Żeromskim. Nie czuję się narodowcem, nie śpię w pościeli z białym orłem ani nie mam T-shirtów z powstańczą kotwicą, ale jednak wydaje mi się, że skoro jakiś utwór te sto czy dwieście lat temu był ważny dla naszych przodków, to może jednak nie warto pochopnie go skreślać? Wzruszenie ramion jest banalnie łatwym gestem. Odwracamy się od klasyki, zapominamy o niej, tracimy intelektualne predyspozycje, by ją odczytać, i warsztatowe narzędzia, by ją wystawić. Kto widział kiedyś minę aktorów z zawodowego zespołu, którym przyniesiono na pierwszą próbę tekst sztuki Słowackiego z jego mistycznego okresu, ten wie, o czym mówię. Może to jest science fiction – wizja, że z offu przyszłoby remedium, że off mógłby wymyślić, po co nam dzisiaj klasyka. Ale przecież w zeszłym sezonie Teatr Chorea wystawił Tragedię Jana, czyli Tragedię, albo Wizerunk śmierci przeświętego Jana Chrzciciela, przesłańca Bożego Jakuba Gawatowica w reżyserii Waldemara Raźniaka – misteryjny tekst z 1619 roku. Pomysł brzmiał jak szaleństwo, ale przecież udało się i Chorea ma sukces, gra, jeździ po Polsce, zakwalifikowała się do tegorocznej edycji programu Teatr Polska Instytutu Teatralnego. I nikt z zespołu nie musi przejmować się kwestią praw autorskich do tekstu.