10 minute read

Kolektyw włóczęgów Z Pawłem Urbanowiczem rozmawia Magda Piekarska

Kolektyw włóczęgów

Z Pawłem Urbanowiczem rozmawia Magda Piekarska

Advertisement

Magda Piekarska: Skąd jesteście?

Paweł Urbanowicz: Jesteśmy absolwentami lub studentami Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu Akademii Sztuk Teatralnych im. St. Wyspiańskiego w Krakowie. Zaczęliśmy współpracować w ramach zajęć i rozmaitych projektów, zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że chcielibyśmy zrobić razem spektakl. Pomogło nam w tym stypendium prezydenta Suwałk, miasta, z którego pochodzę. Pomyślałem, że to świetna okazja, żeby razem coś zrobić, a że ekipa wyraziła chęć i zgodę, zaczęliśmy działalność jako oficjalny kolektyw.

Kim jesteście?

Oryginalny skład tworzyli Monika Witkowska, Wiktoria Zawadzka, Omar Karabulut, Oscar Mafa, Jarosław Mysona i ja – w tym gronie rozpoczęliśmy pracę nad spektaklem. Latem 2019 roku Wiktoria opuściła kolektyw, wtedy też zaprosiliśmy do współpracy Karolinę Januszek, która zajęła jej miejsce w spektaklu. W naszym kolektywie spotkał się przekrój ostatnich paru roczników WTT. Pochodzimy z całej Polski – ja z Suwałk, Omar z Ełku, Oscar z Mysłowic, Karolina z Białegostoku, Monika z Blachowni pod Częstochową, Jarek z Mielca. Nie mamy swojego własnego miejsca, nasza działalność artystyczna opiera się zazwyczaj na współpracy z innymi ośrodkami, instytucjami czy organizacjami. Stąd nazwa Vagabond Physical Collective. Tworzymy kolektyw, ale każde z nas jest też freelancerem, czynnie działając w polskim i zagranicznym środowisku – współpracowaliśmy m.in. z Jackiem Łumińskim, Maciejem Kuźmińskim, Jakubem Lewandowskim, Jerzym Stuhrem, Janem Peszkiem. Mimo wielu działań, jakie podejmujemy indywidualnie, wspieramy się i promujemy nawzajem. Chcemy też razem pracować.

Od czego zaczęliście pracę nad Lorem ipsum?

Przede wszystkim od chęci stworzenia czegoś razem. Dlatego bardzo ważny był dla nas czas poprzedzający rozpoczęcie prób – tych parę miesięcy wspólnego bycia, trenowania, tworzenia laboratoryjnych projektów. Bez tej podstawy spektakl by nie powstał. Na początku był luźny pomysł – zaproponowałem zespołowi temat, który mnie wówczas poruszał, związany z niespełnieniem w relacjach, poczuciem braku, jaki nam na tym tle towarzyszy. Przez kilka miesięcy jeździliśmy po Polsce, oglądaliśmy rozmaite przedstawienia, dyskutowaliśmy o tym, co nas interesuje w teatrze tańca. To był taki przedtwórczy okres; dopiero kiedy otrzymaliśmy stypendium na pracę, rozpoczął się drugi etap, w którym towarzyszyli nam Anna Turczyńska i Franciszek Szumiński, pomagając nam stworzyć warstwę dramaturgiczną spektaklu. Teatr tańca bywa trudny w odbiorze dla

PAWEŁ URBANOWICZ – absolwent Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. L. Solskiego w Krakowie. Współpracował m.in. z Ineke Dubois, Jerzym Stuhrem, Edanem Gorlickim, Brianem Mi- chaelsem. Członek Stowarzyszenia Aktywności Społeczno- -Artystycznej „Nie Po Drodze”, Living Space Theatre oraz Vagabond Physical Collective.

publiczności, która nie jest obeznana z tą formą sztuki. Nam zależało na tym, by dotrzeć do każdego widza, zachowując przy tym typową dla tej formy wieloznaczność. Postanowiliśmy oprzeć się na strukturze dramaturgicznej opartej na relacjach między postaciami. Mamy świadomość, że tego typu współpraca z dramaturgami to może nie ewenement, ale na pewno rzadkość w teatrze tańca.

Na czym polegała ich rola?

Na początku wraz z Anną Turczyńską stworzyliśmy zarys dramaturgiczny spektaklu. W pracy z nią inspirowaliśmy się dramatami Czechowa – Wujaszkiem Wanią i Płatonowem. Struktura dramaturgiczna tych tekstów opiera się na siatce powiązań, relacji między bohaterami o wyjątkowym potencjale – są tak zbudowane, że postaci można wewnętrznie rozedrgać, a w konsekwencji doprowadzić je do upadku. Tyle podpowiedział nam sam Czechow – reszta to godziny pracy, nieprzespane noce, łamanie sobie głowy nad tym, jak te postaci zbudować, jak zaznaczyć relacje między nimi, żeby uzyskać taki efekt w naszym spektaklu. Żeby te wzajemne powiązania wpływały na każdego z bohaterów z osobna, a jednocześnie powodowały efekt domina, w którym jedna decyzja wpływa na relacje wszystkich pozostałych osób. Kolejny etap nastąpił, kiedy wyszliśmy z tą strukturą dramaturgiczną do tancerzy – rozpoczęło się poszukiwanie rozwiązań formalnych, które pomogłyby nam przełożyć dramaturgię na język teatru tańca. Tu bardzo pomógł nam Franciszek Szumiński ze swoim doświadczeniem reżyserskim. Bardzo ważne jest to, że ostatni etap powstawania spektaklu był pracą stricte kolektywną. Owszem, oficjalnie jestem reżyserem Lorem ipsum, wyszedłem z inicjatywą tematu, jednak pracę nad ostatecznym kształtem przedstawienia wykonał kolektywnie cały zespół.

Warstwę muzyczną spektaklu tworzą szlagiery, w większości opowiadające o miłości. Zderzenie tych muzycznych opowieści o uczuciu jedynym i prawdziwym ze scenicznym obrazem, w którym co i rusz miłość wymyka się bohaterom z rąk, jest dojmujące. O taki efekt wam chodziło?

Od samego początku, kiedy tylko zdecydowaliśmy, jaki temat chcemy poruszyć, wiedzieliśmy też, do jakiego widza chcemy z nim dotrzeć. Miłość, niespełnienie, rozstanie, zawód, rozczarowanie, samotność – są to tematy, z którymi najłatwiej będzie utożsamić się młodym ludziom. A nam zależało, żeby skomunikować się też ze starszą, bardziej doświadczoną życiowo widownią. Stąd pomysł na wprowadzenie nieco sentymentalnej atmosfery poprzez warstwę muzyczną. Inspiracja pojawiła się dość przypadkowo – jeszcze przed rozpoczęciem prób, jeżdżąc po Polsce, słuchaliśmy w samochodzie Radia Pogoda, które gra takie klasyki. I odkryliśmy, jaki potencjał z sobą niosą – to bardzo wyraziste utwory, o miłości, ale też np. o narcyzmie, rodzaju samouwielbienia, jak w przypadku Nikodema Henryka Warsa i Ludwika Starskiego. Z drugiej strony nie są wcale jednoznaczne i jest w nich potencjał do tego, żeby potraktować je jako część większej kompozycji, świadomie wykorzystując zgrzyty między tym, co się dzieje w warstwie muzycznej i scenicznej. Kiedy wybraliśmy utwory, poprosiliśmy Mateusza Flisa o obróbkę dźwiękową. Efekt jest taki, że początkowo słyszymy je w oryginalnych wersjach, zaś później, kiedy poszczególne relacje między bohaterami ulegają rozkładowi, także utwory pojawiają się w nowych, zdeformowanych formach.

Tytułowe lorem ipsum to swoisty paradoks, tekst, który jest właściwie niewidoczny – niby mamy go przed oczami, ale nie zwracamy na niego uwagi. Widywałam go wielokrotnie, przy każdej zmianie layoutu gazet, w których pracowałam – wlewany w każdą tekstową ramkę, miał służyć testowaniu nowego układu graficznego, sprawdzaniu, jak wyglądają na stronie tytuły, podtytuły. Trochę jak z bohaterami waszego spektaklu – niby są obok siebie, ale nie widzą się nawzajem. O to wam chodziło?

Muszę przyznać, że tytuł pojawił się później, po tym jak już powstał spektakl. W wersji roboczej miał brzmieć ipsum, co oznacza samotny lub samemu po łacinie, jako że chcieliśmy mówić właśnie o tym – o poczuciu niespełnienia, o samotności. Ostatecznie uznaliśmy jednak, że tak krótki tytuł nas nie satysfakcjonuje i zaczęliśmy szukać innego. Tak trafiliśmy na lorem ipsum, narzędzie poligraficzne, które w oryginale zawiera traktat Cycerona O granicach dobra i zła, opowiadający m.in. właśnie o niespełnieniu, samotności, podejmowaniu ryzyka w celu zaspokojenia własnych pragnień. Tekst, który pozornie nie ma znaczenia, którego używa się, żeby zaprezentować graficzne aspekty tekstu, pod spodem ma ukryty sens. Okazał się idealny.

Dla wielu offowych zespołów największym wyzwaniem okazuje się przetrwanie – pozbawione własnych scen, grające nieregularnie, rozpadają się lub zmieniają wciąż skład, bo trudno utrzymać artystów przy tak niepewnej perspektywie. Zastanawiasz się nad przyszłością waszego kolektywu?

Lorem ipsum , fot. Maciej Zakrzewski

Nie ma co ukrywać, nam, tancerzom generalnie nie jest lekko. Trudno w tym zawodzie o stałość, stabilność, sytuacja zmienia się z miesiąca na miesiąc. Ale jestem przekonany, że kluczową rolę odgrywa zawsze chęć, silna wola, potrzeba, żeby razem coś robić. Jeśli widzimy w sobie potencjał, wiemy, że jesteśmy w stanie poruszyć ziemię, żeby powstało coś wartościowego, że potrafimy być skuteczni. Dla tancerza bardzo ważne jest poczucie, że energetycznie zgrywa się z zespołem. Jestem przekonany, że nasze spotkanie to nie przypadek, mam silne podstawy, by wierzyć, że działalność kolektywu nie zakończy się na jednej premierze. I nie jest to tylko kwestia wiary – wiele pracy wkładamy w to, żeby wszystko się powiodło, już teraz myślimy o kolejnym spektaklu. Wciąż gramy Lorem ipsum. Mamy pomysłów od groma, ale rzeczywistość jest taka, że każdy z nas ma swoje własne zajęcia i najtrudniej jest się nam wszystkim spotkać, żeby porozmawiać o planach na przyszłość. Dlatego determinacja i chęć są tak ważne.

Trudności, z jakimi zmaga się teatr offowy, to jedna rzecz, ale ciężko jest też istnieć jako artystyczny kolektyw. W teatrze zazwyczaj nie ma demokracji, a kolektywność to przecież właśnie demokracja. To trudna forma, ale – odpukać! – nam wciąż się udaje. Nie chcielibyśmy pracować inaczej. Jako młody zespół wciąż się uczymy: samego fachu, ale też siebie nawzajem. Docieramy się. Dochodzimy do systemu pracy, który da nam najlepsze efekty. Testujemy demokratyczne zasady współpracy. I wciąż jesteśmy optymistami, choć nie chodzimy z głową w chmurach – zdajemy sobie sprawę, że czeka nas mnóstwo pracy.

Może jako tancerze jesteście bardziej zaprawieni w bojach od aktorów dramatycznych? W polskich warunkach trudno o jakąkolwiek stabilność w waszym zawodzie.

Jesteśmy pokoleniem „starego wydziału” teatru tańca, prowadzonego przez Jacka Łumińskiego. Sposób, w jaki wówczas funkcjonował, to, jak pedagodzy przygotowali nas do pracy, zdał egzamin – byliśmy od początku oswajani z perspektywą przyszłości, w której miejsc pracy dla nas w Polsce nie będzie. Powtarzano nam, że sami musimy tworzyć dla siebie rynek pracy. Przy czym szkoła dawała nam dużo wsparcia, zarówno kiedy jeszcze studiowaliśmy, jak i później – był to wydział bardzo

otwarty na swoich absolwentów. Powstało wokół niego mnóstwo zespołów, teatrów tańca. A szczególnie cenne było to, że wychodziliśmy stamtąd, mogąc pochwalić się najwyższą jakością wykonawczą, ale też zaradnością życiową, umiejętnością zarządzania swoją karierą.

Rzeczywistość okazała się wcale nie tak sroga – wielu absolwentów trafia ostatecznie na etaty. Inna sprawa, że mało kto szedł na ten wydział z myślą o etacie. Raczej panowało przekonanie, że etat nie jest dla nas, że może kiedyś, później, ale niekoniecznie zaraz po studiach. Jak ktoś nas pyta, czy nie wolelibyśmy pracować w teatrze publicznym, odpowiadamy, że nie, bo przy całej finansowej stabilności oznacza to dla nas rodzaj śmierci twórczej. Nie wiem, na ile uzasadnione są te uprzedzenia, bo póki co w teatrze publicznym nie pracujemy, ale będąc freelancerami, mamy możliwość ciągłego rozwoju. Pracujemy z całym przekrojem polskiego i zagranicznego teatru tańca, z reżyserami, choreografami, a przy tym wszystkim mamy poczucie niezależności, które w twórczości jest bardzo ważne.

A jak zaczęła się pana droga do teatru tańca?

Od ról w amatorskim teatrze w Suwałkach. W tym mieście nie było instytucjonalnego teatru, co i rusz pojawiały się za to sceny offowe, a w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych zdecydowanie dominowały tam nurty osadzone na pograniczu teatru dramatycznego i fizycznego. Z tańcem w licealnym okresie nie miałem wiele wspólnego, ale interesowała mnie forma teatralna, w której kładzie się nacisk na ciało i ruch. Długo myślałem, co robić z tą moją pasją po maturze i przez przypadek dowiedziałem się o szkole w Bytomiu. I już nie miałem wątpliwości, że chcę tam studiować. Pojechałem na egzaminy wstępne bardziej z myślą o tym, żeby sprawdzić, jak wyglądają, niż żeby je zdać. Nie liczyłem, że dostanę za pierwszym razem, a tak się właśnie stało, na co kompletnie nie byłem przygotowany. Czas spędzony na studiach był magiczny – to zdecydowanie najpiękniejszy okres w moim życiu. Dużo czynników się na to złożyło, ale nie bez znaczenia była lokalizacja wydziału w Bytomiu, gdzie nie ma tych wszystkich wielkomiejskich przeszkadzajek, które rozpraszają, nie pozwalają się skupić. Tam zwyczajnie nie ma dokąd wyjść, więc wydział staje się azylem, gdzie można całkowicie skupić się na edukacji, ale też na relacjach ze środowiskiem.

Czym jest dla pana off?

Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, z prostej przyczyny – wstępu do nie-offu nigdy nie miałem i może dlatego off był dla mnie od zawsze wyznacznikiem tego, czym teatr może być i czym jest. Dopiero po szkole średniej, w Krakowie przeżyłem pierwsze zderzenie z teatrem instytucjonalnym, brutalne, bo było to zderzenie moich wyobrażeń tego, czym teatr może być, z rzeczywistością. Być może off jest wyznacznikiem drogi, którą chciałbym podążać, może trochę z sentymentu do tej formy sztuki, jaką poznawałem jako młody chłopak, ale szczerze powiedziawszy, w ogóle nie myślę o teatrze w takich kategoriach. W teatrze zawsze najważniejsza jest dla mnie relacja z człowiekiem, to, że teatr tworzy przestrzeń pozwalającą go poznać, ale też poznać samego siebie.

A jaki teatr chciałby pan robić?

Pyta pani mnie osobiście czy jako kolektyw? Osobiście interesuje mnie teatr, który opowiada o człowieku, gdzie człowiek jest na pierwszym miejscu. Zarówno w wymiarze spektaklu, ale też całej działalności przyteatralnej. Tutaj Jerzy Grotowski jest moją inspiracją, sam widzę swoją ścieżkę na pograniczu teatru tańca, formy i działań parateatralnych. Właśnie w narzędziach, po jakie sięgał Grotowski, widzę potencjał, który pomaga w dogłębnym zbadaniu natury ludzkiej, w poznaniu samego siebie. Jeśli zaś chodzi o kolektyw, to wydaje mi się, że chcielibyśmy przede wszystkim robić teatr skuteczny. Czyli taki, który faktycznie oddziałuje na widza na każdej możliwej płaszczyźnie – intelektualnej, cielesnej, odczuciowej czy duchowej.

Macie już pomysł na nowy spektakl?

Pomysłów mamy multum, jak to w twórczym kolektywie. To jednak, czym się ostatecznie zajmiemy, będzie kwestią demokratycznej decyzji. Jesteśmy w trakcie procesu jej podejmowania.

This article is from: