40 LAT KANY
Andrzej Wojtasik
Zygmunt
Z
ygmunt. Zyga. Zygmuncisko. To ostatnie wcielenie lubiłem chyba najbardziej: człowieka, który na przekór swej poważnej fizys, na przekór nielekkiej materii reżyserowanych przez siebie przedstawień, wreszcie na przekór bólowi, którego nie oszczędzało mu życie, potrafił znienacka zadzwonić późnym wieczorem i zamiast powitania przez dłuższą chwilę chrząkać jak prosiak. A potem rzucić pytanie – zaproszenie – propozycję nie do odrzucenia: „Co nowego? Wpadniesz?”. Zawsze wpadałem. Gadaliśmy do rana. Zygmunt, czyli Kana. Choć wedle jego własnych słów nazwę teatru podpowiedziała mu obecność w sali prób starego blaszanego naczynia, poobijanej kanki na mleko, która pełniła rolę popielniczki, a zarazem powiernicy rozterek początkującego instruktora teatralnego – to skojarzenie z ewangeliczną opowieścią o cudownej przemianie wody w wino nie jest nieuzasadnione. Z tym że w ujęciu Zygmunta chodziło raczej o miejsce cudu, jakim jest spotkanie (bardzo lubił to słowo) i o wewnętrzną transformację będącą tego spotkania rezultatem. A zatem – wesele w Kanie Galilejskiej jako synonim szczęśliwości i czerpania radości z życia czy wręcz „cudowna knajpa […] w której odbywają się obrzędy przekroczenia”. Zapewne te sensy nie wykluczają się wzajemnie. Może po prostu: przestrzeń wolności? Ale zacznijmy od początku.
10 |
Każdy, dla kogo Zygmunt Duczyński był ważny – a takich ludzi było sporo – ma swój początek przygody i snuje własną opowieść. Moja trwająca do dziś podróż z Kaną zaczęła się ponad trzydzieści lat temu, kiedy teatr Zygmunta działał od blisko dekady. Już wtedy w pewnych kręgach miał w pełni zasłużony status alternatywnej legendy: bezkompromisowej grupy, która w ponurej epoce „normalizacji” po zawieszeniu stanu wojennego – w czasach społecznej dezintegracji, oportunizmu, szarzyzny i zwykłej nudy – niosła i twórczo rozwijała etos teatru studenckiego. Grupy, która nie kłaniała się cenzorom. Która – czerpiąc z metod pracy Grotowskiego, wykazując powinowactwo formalne z Teatrem Ósmego Dnia czy Provisorium – w obrębie offowego języka znalazła własny, rozpoznawalny idiom. Duczyński, urodzony w 1951 roku w dolnośląskiej Głuszycy, jeszcze jako dziecko trafił do Szczecina, tam uczył się i studiował – oraz stawiał pierwsze kroki na scenie w zapomnianym dziś Teatrze Zielone Tarcze. Uczestniczył też jako widz w młodym ruchu teatralnym, żywo rozwijającym się w latach siedemdziesiątych – nieraz powoływał się później na Apocalypsis cum figuris Teatru Laboratorium oraz radykalne przedstawienia-manifesty Ósemek: Przecenę dla wszystkich i Ach, jakże godnie żyliśmy jako doświadczenia formatywne. Poznając arkana aktorstwa, z czasem coraz bardziej aspirował do roli instruktora.