54 minute read
Joanna Brzenczka Obraz tworzy dusza, i oko, i ręka – i trzeba je stopić w jedność
KATEGORIA LITERACKA – I nagroda – Gęsie Pióro
Joanna Brzenczka
Advertisement
I Liceum Ogólnokształcące im. Jana Kasprowicza w Raciborzu Nauczyciele prowadzący: Joanna Gizowska-Kurek, Roman Szczasny
Obraz tworzy dusza, i oko, i ręka – i trzeba je stopić w jedność
Delikatny czerwcowy wietrzyk poruszał liśćmi drzew. Prawie bezchmurne niebo, na którym dopiero co przed kilkoma godzinami wzeszło słońce, było zwiastunem pogodnego dnia – i chwała Bogu za to, gdyż dwaj starzy przyjaciele podróżowali otwartym benzem 39/100 i jeszcze tylko deszczu im brakowało! Na szczęście jakiekolwiek ulewy były niezwykle rzadko spotykane w tych stronach, bo któż to słyszał o deszczu we Włoszech i to w lecie. A wracając do drzew – to w zasięgu wzroku rosło ich co najmniej kilkanaście. Wzdłuż drogi stały, niczym greckie kolumny, tyczkowate cyprysy, a nieco dalej, gdzie było więcej wolnej przestrzeni, rozrastały się rozłożyste dęby korkowe, które w upalne dni były tym, czym jest oaza na pustyni – miejscem zielonym i, co ważniejsze, zacienionym. Jeszcze dalej można było dostrzec kilka drzewek oliwnych, mających już w pełni dojrzałe owoce, wprost tylko wypatrujące nadchodzącego dnia zerwania. Wszystkie te gatunki miały różnorodne liście, lecz wszystkie, pomimo dzielących je różnic i odległości, harmonijnie
11
unosiły się w jednym kierunku, tańczyły, usłyszawszy zmysłowy szept natury.
Wacław przyglądał się temu zjawisku z nieukrywanym zainteresowaniem. On, tak wrażliwy na wszystko, co go otacza, z łatwością dostrzegał te drobne niuanse, ot takie nic nieznaczące drobnostki (jak określiłaby je większość społeczeństwa), których przecież tak wiele jest na tym świecie. Widział tam błysk promieni słonecznych na wodzie, gwałtowny, prawie nieuchwytny; dostrzegał tam uśmiech, lekki, niczym grymas, a jednak tak wiele znaczący; słyszał rozmowę cykad – dla większości prawie nieistniejącą, gdyż zakłócaną przez gwar miasta i intensywne życie, a dla niego była to przesiąknięta słodyczą melodia, tak oczywista jak mieszanie farb na palecie. – Przypomnij mi, jak zdobyłeś ten samochód? – zapytał Wacław z filuternym uśmiechem. – Lepiej nie pytaj… – odpowiedział Eugeniusz. Jego usta i spojrzenie nabrały takiego wyrazu, jakby miał co najwyżej dwadzieścia lat, a nie ponad czterdzieści. – Psotnik – mruknął w odpowiedzi jego towarzysz, ale nie drążył więcej tego tematu. – Spójrz na tę rozległą przestrzeń… Teraz z łatwością mogę uwierzyć w nieskończoność…
Eugeniusz wpatrywał się z zachwytem w odległy horyzont. Chłonął ten widok, jakby chciał zapisać go w pamięci, a ten poddawał się namiętnemu spojrzeniu, stając się bardziej plastyczny, żywszy i, jeśli to tylko możliwe, piękniejszy. – Zatrzymaj się! – krzyknął nagle Wacław.
Opony zatrzymały się z piskiem, pozostawiając znaczące wgłębienie na żwirowatej szosie. – Co się stało?! – Jak moglibyśmy przejechać obojętnie obok takiego widoku? Jak moglibyśmy…
12
Wacław wysiadł z samochodu, podszedł aż do krawędzi urwiska, niebezpiecznie blisko przepaści, i jakby zawiesił się na skraju tego krajobrazu. Oczarowany, nie zważał na nic, nawet na słowa Eugeniusza, który powiedział coś jakby: „Urzekający jest ten bezkres, niczym nieograniczony horyzont… ach! A w Paryżu tylko kamienice i ulice, jedna obok drugiej, jedna obok drugiej…”. Oczywiście on również był zachwycony, tylko że przeżywał swój zachwyt w nieco bardziej racjonalny sposób niż Wacław.
Teren był górzysty, nie były to Alpy ani Himalaje, więc tylko niziutkie pagóreczki, ale… za to jakie! Wznosiły się tuż przy samym Morzu Liguryjskim, co tylko potęgowało wrażenie ich wysokości, były bowiem niczym innym jak pochyłą ścianą wyrastającą ze spokojnej tafli srebrzysto-błękitnej wody, a opadały łagodnie, prawie zlewając się z uprawnymi polami już po drugiej stronie. Droga zakręcała tutaj gwałtownie. Biegła tuż przy samej krawędzi, brała niebezpiecznie ostry zakręt w lewo, dzięki któremu wszyscy przejeżdżający przez te okolice byli tak blisko rozwartej przestrzeni, jak to tylko możliwe. Trudno powiedzieć, który element krajobrazu był najbardziej niezwykły. To wręcz nietaktowne wznosić jeden nad innymi – bo czyż Matce Naturze nie byłoby przykro, iż kilkoro jej dzieci nie zostało należycie docenionych? Dlatego też przy dalszym opisie przedrostek „naj-” nigdy nie padnie, właśnie z tego powodu.
Nad wodą wielką i czystą nie unosiły się żadne chmury. Półokrągła linia horyzontu była zaledwie o dwa tony ciemniejsza od morza oraz błękitnego nieba – gdyby nie ona, niebo stałoby się jakby częścią tego świata; rozpłynęłoby się, stopiło i przeszło od boskiej sfery do naszej ziemskiej niedoli. A tak, wyraźna granica nadal istniała i nie dała o sobie zapomnieć już przez samą konsystencję wody oraz jej kolor, tak podobny do barwy podniebnego sklepienia. Ileż kropelek ma w sobie jedna garść morza, zabrana gwałtem, nawet nie
13
po zmroku. Jedna kropelka, druga, trzecia… czterdziesta pierwsza, sześćdziesiąta dziewiąta… dwa tysiące dwudziesta pierwsza… czego najpierw zabraknie: liczb czy kropelek do policzenia? A gdyby tak te kropelki nie były wcale kropelkami, tylko czymś zupełnie innym? Gdyby były tym, czym jest ludzkie życie, albo inaczej: gdyby raczej były drogami ludzkimi – tymi na prawo, na lewo, prosto, i jeszcze bardziej na prawo, na lewo i prawie że na prosto – to czego najpierw zabraknie: dróg czy kropelek do policzenia? Cóż więc się dziwić, że wobec tego, co niepojęte ludzkim rozumem, serce zaczyna bić szybciej, instynkt przejmuje kontrolę nad racjonalnym myśleniem, a dusza zaczyna unosić się w przestworza, szybuje i jakby staje się częścią wody, jest gdzieś pomiędzy dwa tysiące dwudziestą pierwszą kropelką a dwa tysiące dwudziestą drugą.
Na środku wody jaśniała wyróżniająca się złota łuna. Promienie słońca sunęły po tafli morza, jakby przywłaszczając sobie na chwilę ten obszar. W pewnym miejscu urywały się gwałtownie, tam woda przybierała barwę jasnego błękitu i rozchodziła się jeszcze dalej i dalej. Sięgała aż do brzegu mieszczącego się po lewej stronie, gdzie niewątpliwie coś było, może zalążki cywilizacji, ale z takiej odległości trudno było to stwierdzić. Bliżej Wacława kropelki miały ciemny, wręcz granatowy odcień. Tam niewątpliwie była morska głębina, mająca… może i dziesięć metrów głębokości. Nieprzenikniona przepaść kryła w sobie więcej niż płytki basen z łatwo dostrzegalnym dnem. Cóż mogło być na tych dziesięciu metrach? Odpowiedź jest bardzo prosta: wszystko! Zatopiony statek; piracki kufer pełen złota; części samolotu, który rozbił się tutaj podczas drugiej wojny światowej; szczelnie zamknięta butelka, a w niej list od… dawnego kochanka?; i jeszcze kilka marzeń, utopijnych, choć szczytnych idei oraz jeden skromny uśmiech, tak na dokładkę. I to wszystko jest tutaj, schowane tuż pod stopami, zakopane pod domem, schowane na dnie serca – jest, to pewne, dlatego że
14
nigdy nie będzie nam dane zostać nurkami i zestawić prawdziwej myśli z prawdą. Bo właśnie cała magia polega na tym, że to jest tak ukryte; że to artysta nieświadomie może schować, właśnie w takiej dziesięciometrowej głębinie jak ta. A pytanie „Czy my to dostrzegamy?” powinno być zadawane w parze wraz z tym: „A czy dostrzegasz te srebrne kropelki, nawet jeśli czasem ich nie ma?”. Jeżeli na oba pytania odpowiedź brzmi „tak”, to można powiedzieć tylko jedno: „witaj w klubie”.
Wacław i Eugeniusz jechali do niewielkiego miasteczka położonego na wybrzeżu niedaleko Florencji. Tam „Rytm” rozpoczynał skromne tournée połączone z odczytami o sztuce współczesnej i jedną, specjalnie przygotowaną na tę okazję, wystawą. Ze stowarzyszenia przyjechać mogło tylko kilku przedstawicieli: Wacław Borowski (prezes), Eugeniusz Zak (wpływowy i popularny malarz), Maja Berezowska (przedstawicielka płci pięknej, mająca wstęp do damskich salonów) oraz Stanisław Szreniawa-Rzecki (komisarz wystawy). W takim niewielkim gronie towarzystwo miało spędzić cały tydzień, podróżując od miasta do miasta w poszukiwaniu piękna, inspiracji, a nade wszystko pokazując swoje prace zainteresowanej publiczności. Nie był to ich pierwszy zagraniczny wyjazd, nie będzie to też ich ostatnia wystawa. O, taka wycieczka, wyrwana z samego środka ich życiorysu, z pozoru nie może nam powiedzieć zbyt wiele, bo nie wydarzyło się na niej nic ani nadzwyczajnego, ani skandalicznego, a jednak mimo to jest niezwykle interesująca, właśnie dlatego, że taka zwyczajna i prozaiczna – bo, jak się okazuje, w tej prostocie tkwi najwięcej treści. – Tutaj niemal każdy krajobraz został opisany, czy to piórem, czy pędzlem; oto skarbnica piękna, sztuki i pierwowzór sielanki. Czy można powiedzieć coś więcej o tym kraju, o tym cyprysie
15
rosnącym przy drodze, o tym niebywałym błękicie Adriatyku? Wciąż tak. Zasób pomysłów i możliwości jeszcze się nie skończył. Nie wszystkie formy zostały dotąd wykorzystane, a sztuka będzie trwała właśnie dopóty, dopóki starczy tych nowych form. Wciąż coraz to nowi artyści przyjeżdżają tutaj w poszukiwaniu oryginalnych rozwiązań. Przyjechaliśmy i my, jakoby powracając do naszych korzeni – bo czyż nie tu, we Włoszech, na wzorcach antycznych narodził się renesans, a czyż później z renesansu nie powstał klasycyzm, a z niego neoklasycyzm – może i my odkryjemy tutaj coś, co wniesie co nieco nowego, niekoniecznie dużo, ale przynajmniej „coś”… – powiedział rozmarzonym głosem Eugeniusz niby to do Wacława, niby to do siebie.
Stowarzyszenie zatrzymało się w niewielkim domeczku położonym na przedmieściach miasta. Maja i Stanisław czekali w nim na swoich przyjaciół, przybyli na miejsce wcześniej, już dwa dni temu. Ich domeczek nie wyróżniał się niczym szczególnym, wręcz idealnie wpasowywał się w toskański krajobraz, jakby stał się jego nieodłączną częścią – krajobraz i domeczek nie mogły istnieć osobno, harmonię tworzyły dopiero razem, po przyjacielsku trzymając się za ręce. Prowadziła do niego wąska droga, po prawej i lewej stronie otoczona polami słoneczników, jeszcze nierozkwitniętych, dopiero co wyrastających i formujących się. Na horyzoncie majaczyły górskie szczyty, z tej odległości odcień miały prawie ciemnoniebieski, przez to niemalże zlewały się z niebem, w szczególności w mgliste dni, kiedy puchowa chmura przesłaniała ich wierzchołki. Domek miał jedno piętro, dach spadzisty, a ściany, niby to z kamienia, w kolorze popielatej bieli. Do frontowych drzwi prowadziło pięć wąskich schodków, które stawały się tym mniejsze, im wyżej się na nich stało. Okien było tam nieproporcjonalnie dużo, w każdym pokoju znajdowały się co najmniej dwa, co jest aż zaskakujące, gdy weźmie się pod uwagę pozorną wiekowość budynku. Ach, i jeszcze każde okno
16
miało zieloną okiennicę, taką zamykaną i otwieraną z pokrętłem w środku – chroniły one przed upalnymi promieniami, ale… czy tylko? Jeszcze jedna rzecz, dość charakterystyczna, otóż z lewej strony stromy dach podpierał jeden słup, jakby kolumna, choć nie do końca, bo pozbawiona powabu i swojej delikatności. Może budynek potrzebował swoistej podpory – czy bez niej wszystko by runęło, a więc strzeliło sobie w łeb i koniec? Któż wie… – A czy wiecie, że, jak donosi „Kurier Polski”, od tygodnia mamy wojnę celną z Niemcami? – spytał Stanisław, który akurat siedział na kanapie w salonie z wyciągniętą przed nosem gazetą.
Wówczas Eugeniusz i Wacław porządkowali swoje rzeczy, a Maja przebywała w swoim osobnym pokoju, robiąc tam Bóg wie co. – Tak? – odparł Eugeniusz, ale z nikłym zainteresowaniem, nawet nie podniósłszy wzroku znad otwartej walizki. – A… no… Chociaż wy… Cóż, kolejna wojna by się rozpoczęła albo jeszcze lepiej: Piłsudski zostałby prezydentem, a wy dowiedzielibyście się o tym dopiero kilka tygodni później, jeżeli i nie miesięcy! – powiedział Stanisław z rozbawieniem, gładząc się po lekko wysuniętej brodzie, na której już zaczął rosnąć zarost barwy czarnej, takiej samej jak niegdyś jego włosy, teraz nieco szpakowate. Czynił tak machinalnie, kiedy za każdym razem popadał w zadumę i zaczynał się nad czymś poważnie zastanawiać. Czyżby rozważał, jaka byłaby Polska pod rządami Piłsudskiego? Czyżby większa, czyżby lepsza? Można śmiało stwierdzić, że z całego stowarzyszenia to Stanisław najbardziej interesował się polityką. Trudno powiedzieć, skąd wzięło się w nim to umiłowanie, faktem jest, iż nie osłabło ani odrobinę z upływem lat, a wręcz jakby zwiększało się i postępowało. On doskonale zdawał sobie sprawę, jak cenna może być wiedza o obecnym świecie, tym bardziej w tak niepewnych czasach. Stanisław nie był naiwny, wiedział, że zanim kraj na dobre stanie na nogi, to minie jeszcze parę lat (jak nie więcej), i że potrzeba będzie
17
do tego jeszcze co najmniej dwóch takich Piłsudskich, bo z takimi wyzwaniami jeden by nie podołał. – A czymże nas jeszcze możesz zaskoczyć, Stasiu? Zdaje się, że wszystkim, bo my o polityce nic a nic… – zagadnął Wacław najwidoczniej w dobrym humorze i skory do pogawędki, bodajże i o tej polityce. – Wiele się w ostatnim czasie dzieje… – otrząsnął się z zadumy Staś. – Na początku maja była strzelanina w gimnazjum w Wilnie, ale o tym już zapewne słyszeliście, to sprawa sprzed miesiąca, a jaka głośna! Nie…? Nic a nic? O masz ci los! Faktycznie siedzicie pod kamieniem, choćby i w tym waszym Paryżu. Tam z pewnością można znaleźć mnóstwo polskich gazet, ale żeby je dostać, trzeba, oczywiście, najpierw wykazać jakiekolwiek chęci… Lecz już wam wszystko opowiadam. Afera była niezła, zamieszanie ogromne, pięciu zabitych, dziewięciu rannych… – Stanisław opowiedział ze szczegółami o straszliwym zdarzeniu z szóstego maja.
Przyjaciele słuchali go głównie z grzeczności i szacunku, przerywając swoje wcześniejsze zajęcie, ale… któż wie?… czy w ich sercach nie zrodziła się pewna ciekawość, w końcu to nie polityka, a wydarzenie wagi życia i śmierci. – I tak to właśnie się skończyło… – zakończył swój długi monolog Staś. – Jeszcze, jeszcze na początku czerwca przyjechała do nas nasza dwukrotna noblistka, pani Maria… – I tutaj znowu nastąpiła opowieść. Opowieść bardzo barwna, rzęsista, obrazowa, miejscami przypominała nawet gawędę, kiedy bowiem Staś na dobre rozkręcił się w swojej gadaninie, to zaraz zaczynał prawić niemal jak szlachcic z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku, tyle że, rzecz jasna, posługując się językiem współczesnym. A to naprawdę dziwne, bo Stanisław na ogół był spokojną osobą, nawet cichą, rzadko co odzywającą się w większym towarzystwie (zwłaszcza jeśli było to towarzystwo dla niego obce). Mówił tylko, kiedy trzeba, nawet wtedy
18
posługując się tylko półsłówkami. Natomiast zawsze zachodziła w nim jakaś zadziwiająca przemiana, kiedy zaczynał królować temat, który go zaciekawił, bądź też taki, którym się żywo interesował. Wówczas wchodził na scenę, zwaną życiem, inny Staś, zajmując na chwilę miejsce tego starego. Zaczynał mówić nieco głośniej, z większym ożywieniem i energią. Naraz, oczywiście z ekscytacji, robił się cały czerwony na twarzy, a kropelki potu zaczynały mu spływać po czole. Tak działo się do momentu, aż temat się wyczerpał, wtedy nowy Staś mówił Addio! i wracał stary Staś, ten prawie mrukliwy, nic niemówiący… – I tak to właśnie było… – zakończył swój drugi wykład. – Ale zaraz, zaraz, myśmy mieli mówić o polityce, a nie o strzelaninie w gimnazjum czy wizycie noblistki. Posłuchajcie, a wam opowiem o działaniach Wojciechowskiego… – I oczywiście Stanisław wszystko, co wiedział, to opowiedział, a jakże! A kiedy już trzecia jego wypowiedź się skończyła, zapytał: – Prawda, że ciekawe? Może zmienicie zdanie o polityce? – To bardzo wątpliwe… Ale dziękujemy za szereg przeróżnych informacji, teraz choć do ramion wyciągnąłeś nas spod kamienia… – powiedział Wacław trochę niepewny, czy nie uraził tym przyjaciela. – My to takie typy, że zawsze musimy podnosić głowy wysoko do góry w poszukiwaniu ideału. Wszak dobrze, że mamy ciebie, który wraz z nami skaczesz po obłokach, ale i też sprowadzasz nas na ziemię, bo czy nie tu, w świecie rzeczywistym, w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym, właśnie żyjemy? – dodał Eugeniusz z uśmiechem. – Tak, tak… – szepnął Stanisław, na powrót ściszając głos i chowając się za swoim „Kurierem Polskim”, prawdopodobnie jeszcze przywiezionym z kraju. Ani trochę nie miał żalu do swoich przyjaciół, naprawdę ani trochę.
Po dłuższej chwili milczenia Wacław, nagle spragniony świeżego powietrza, zapytał Stasia:
19
– Czy w okolicy są jakieś interesujące ścieżki spacerowe? – Tak, nawet kilka. Na dzisiaj proponuję ci trasę przez okoliczne pola lawendy. Jest akurat jedna dróżka, która prowadzi tuż obok tych przyciągających wzrok roślin – powiedział i szczegółowo wyjaśnił, jak trafić na wskazaną ścieżkę.
Wacław serdecznie podziękował swojemu przyjacielowi za wskazówkę, był niebywale szczęśliwy, że może wybrać się sam na popołudniową przechadzkę. A Stanisław dobrze wiedział, że jego kolega po fachu w takich chwilach najbardziej potrzebuje samotności, możliwości indywidualnego delektowania się nowym miejscem, każdym skrawkiem nieba, każdym elementem krajobrazu – wszystko to mogło być kiedyś przeniesione na płótno, nawet nieświadomie, bo nie ukrywajmy: zawsze wraz z dziełem poznajemy autora, całkowita bezosobowość nie jest możliwa ani nawet pożądana. Staś właśnie tak dobrze znał Wacława! Panowie (charakterami) byli do siebie nawet podobni, przez co doskonale się rozumieli.
Wacław szedł wąską polną dróżką udeptaną przez tysiące ludzkich stóp i chociaż w ogólnym rozrachunku był szczęśliwy, to jednak kotłowało się w nim wiele emocji, tak różnorodnych i kontrastowych. Niebywałe piękno i wręcz sielski nastrój okolicy napełniały go radością – w jego duszę wstępował spokój toskańskich pól, który rozlewał po jego wnętrzu przyjemne ciepło. „O! W takim otoczeniu nawet największe zrzędy czy pesymiści muszą choć raz uśmiechnąć się serdecznie ze szczerą życzliwością, bo nie sposób przejść obojętnie wobec takich wspaniałości natury, nie podziwiając jej i nie przesiąkając jej atmosferą” – pomyślał, a wobec tej myśli poczuł się jeszcze szczęśliwszy niż wcześniej, gdyż tutaj znalazł nieomal raj na ziemi.
Lecz z drugiej strony znużenie oraz ogólne fizyczne zmęczenie kilkunastogodzinną podróżą dawały mu się we znaki. Jego mięśnie zastygły, przyzwyczajając się do niewygodnej pozycji
20
w samochodzie i teraz, już na wolności, nie mogły przywyknąć do tak nagle odzyskanej swobody. Co więcej – upał, co prawda już o tej porze znacznie słabszy niż wcześniej, jednak nadal dotkliwy. Słońce, prawie w pełni swojej mocy, świeciło na niebie, owszem do zachodu pozostało jeszcze kilka godzin, ale zapowiadało się, że promienie będą ogrzewały ziemię z tą samą intensywnością aż do ostatnich chwil kończących dzień. Na dodatek ogarnęła go pewna melancholia. Szczęście i melancholia – czy mogły istnieć razem, jakby w symbiozie? Trudno powiedzieć, czy u wszystkich z tym samym rezultatem, ale z pewnością u Wacława takie nietypowe połączenie funkcjonowało, wręcz nieustannie i ciągle. Szczęście nie byłoby dla niego pełnym uczuciem, gdyby nie towarzyszyła mu również pewna zaduma – nad czym, nad tymże szczęściem? Pewnie tak, ale tylko między innymi, bo Wacław ani na moment nie łudził się, że istnieje wyższa wartość niż szczęście osobiste, mianowicie: szczęście ogółu bądź też idea. Jeśli nachodzą nas jakieś wątpliwości, czy natura ludzka może być tak sprzeczna, to wystarczy rozejrzeć się wokół, spojrzeć to w prawo, to w lewo, to w głąb siebie – wniosek jest jeden: taki jest świat, sprzeczny, zagadkowy, a niejednokrotnie i dziwny. „I cóż ja tu robię?” – pytał sam siebie Wacław, idąc niespiesznym krokiem przez pola lawendy.
Nie do końca miał na myśli to konkretne miejsce, bardziej swojej życie. Miał już lat niespełna czterdzieści, wiele zobaczył, przeżył, doświadczył i mimo to nadal nie odpowiedział na podstawowe pytania, które niestrudzenie od wieków zadaje sobie ludzkość: „Po co to wszystko?”. Zdarzały się dni, kiedy go to martwiło – żył prawie ot tak, czasem bez poczucia sensu… Ale w zasadzie to nic nadzwyczajnego, tylko powszechne egzystencjalne drobnostki.
Pośrodku pola rosło drzewo. Trudno powiedzieć, jakiego konkretnie było gatunku (Wacław nie był szczególnym znawcą roślin), ale faktem jest, że miało liście rosnące gęsto i jakby kępami. Kształtu
21
ciekawego – było lekko przechylone na prawą stronę i najbardziej interesujące było w nim to, że w pewnym momencie rozgałęziało się prawie na dwa osobne drzewa. Gdzieś tak na wysokości dwóch metrów trzon zaczynał rosnąć w dwóch różnych kierunkach. Grubsza gałąź wznosiła się ku górze na prawo, a nieco cieńsza na lewo i odrobinę do tyłu. Dwie osobne gałęzie ani trochę sobie nie przeszkadzały, ba, wręcz się uzupełniały, tworząc harmonijną całość. Liście tak gęsto porastały koronę drzewa, że nie sposób było przyjrzeć się im dokładniej; jeszcze maluteńki wietrzyk delikatnie nimi poruszał, utrudniając obserwacje. A owe listeczki, o dziwo, były różnego koloru – pewnie to tylko gra światła albo złudzenie, albo też celowe działanie Stwórcy… Tak więc na prawo rosły jaśniejsze okazy z domieszką ciepłych barw, a na lewo nieco ciemniejsze, jednakże z jasnymi przebłyskami. Sama kora przyjmowała kolor ciemnego brązu, a może wręcz szarości… Ciekawe to było drzewo, takie zwykłe-niezwykłe. Wzbudziło zainteresowanie (nie, nie zachwyt, wszakże nie był to widok bezkresnego morza ze skraju przepaści) Wacława tak, że aż zatrzymał się na chwilkę i… wpatrywał się w nie intensywnie. Dokładnie studiował wzrokiem, penetrował od korzeni po sam czubek. W końcu poszedł dalej, ale, tak!, drzewo zostało zapisane w studni pamięci.
Ostatecznie Wacław schronił się w cieniu interesującego drzewa, niedaleko kilku skał, takich ciemnoszarych o ostrych i płaskich końcach. Oparł plecy o szorstką korę i dumał przez dłuższy czas, wpatrując się w głównej mierze w niebo i w płynące po nim obłoki. A atmosferę do zadumy miał taką:
Panowała niemalże błoga, jednostajna cisza. W powietrzu unosił się jedynie dźwięk owadów, głównie pszczół, które pracowały wytrwale, spełniając swój obowiązek. Te małe stworzonka nie przeszkadzały Wacławowi, nie żądliły, nie brzęczały obok ucha, tylko nieprzerwanie zapylały kwiaty. Skoncentrowane na jednej
22
czynności, zdawały się w ogóle nie zauważać, że są obserwowane. Wacław, zafascynowany, śledził każdy ich krok i zastanawiał się, dlaczego społeczeństwo ludzi nie może być tak harmonijnie poukładane jak społeczeństwo pszczół. „Nie może i… basta! Chociaż… ludzie też latają z kwiatka na kwiatek…” – pomyślał, dziwnie uspokojony tą refleksją.
Oczywiście owady były tylko malutkim elementem tego kraj- obrazu, jakby orkiestrą grającą w tle w ekskluzywnej restauracji, gdzie konsumenci bardziej zajęci są rozmową niż muzyką. Główną rolę w tym widoku odgrywała lawenda. Wznosiła się wysoko po prawej i lewej stronie Wacława, tak że siedząc pod drzewem, nie mógł dostrzec, co znajduje się za nią. „Lawenda jest wszędzie… Tutaj lawenda panuje, jest wszystkim” – przemknęło przez myśl malarzowi, właśnie „przemknęło”, bo już po chwili wymknęło się i pociągnęło za sobą sznur podobnych zdań: „Jest niewielka, tyczkowata, ma drobne fioletowe kwiatki, są to jakby maleńkie dzwoneczki skupione wokół siebie w większe gromady; sama gałązka nic nie znaczy, kołysze się bezradnie, jak wiatr zawieje, tak i ona się przechyli, ale w grupie jest silna – wtedy tworzy morze i chociaż jest w nim zaledwie jedną kropelką, nie pozostaje bez znaczenia. Ma słodkawy zapach, a w nadmiernych ilościach bywa wręcz uciążliwa; nadaje się do wysuszenia, słowem: do zachowania na potem. Jednakże… – oto decydujące »jednakże« – nie wpada do studni pamięci. Dlaczego? Niby taka piękna, niby taka słodka, a jednak… Czyżby nieoryginalna? Czyżby niemająca tego czegoś? Jeśli nawet z pozoru nic nieznaczące drzewo, które rozgałęzia się na wysokości dwóch metrów, jest bardziej interesujące od niej, to… nic w tym dziwnego. Bo kiedy myślimy o raju, cóż najpierw przyjdzie nam do głowy: pole lawendy czy sad pełen drzew? Najwyraźniej pierwotne formy są nam bliższe, a finezyjne, nawet pomimo nęcącej fizycznej twarzy, dalsze. Tak więc oto nadrzędność klasyki
23
nad bardziej skomplikowanymi formami. Klasyka nam wystarcza – tak, i to w zupełności. Oto niebo, oto chmury, oto ziemia, oto woda, oto drzewo, oto ludzie, oto skały, oto trawa, oto pusty domek, oto jesteśmy i my sami, którzy spoglądamy na ten świat. Dziwnie to proste. A my co, a jakże!, komplikujemy wszystko. Nie tylko same formy, lecz naprawdę wszystko. Lecz dobrze, to proste, jasne. Ale, cóż ja tu robię? Nadal to samo pytanie-zagadka pozostaje bez odpowiedzi…”.
Wacław spojrzał przed siebie. A tam, niby ta sama wąska dróżka biegła prościuteńko aż za sam horyzont. Po prawej i lewej stronie rosła lawenda, ale prosto… tam dopiero zaczynał się świat. Jedną stronę nieba przesłaniały chmury, druga, tam, gdzie świeciło słońce, pozostała czysta, a była tak samo błękitna jak jeszcze przed południem. Wacław skupił się na tej zapełnionej części, gdyż zwyczajnie z jednobarwnego błękitu nie można zbyt wiele wyczytać. To właśnie chmury nadają niebu niepowtarzalny wyraz. Są jakby płótnem, na którym białe obłoki malują obraz. Płyną po sklepieniu z różną prędkością, przybierają przeróżne fantastyczne kształty, słowem: są nieskończonym źródłem inspiracji – a najlepsze w nich jest to, że każdemu pokazują się w nieco inny sposób. „Ja mogę na niebie widzieć słonia – ty statek z rozłożonymi skrzydłami; ja pędzel – a ty wieczne pióro. Oto proszę, wszystko, jak zawsze, zależy od wyobraźni” – pomyślał Wacław.
Białe chmury były jaśniejsze z góry, a ciemniejsze z dołu. Unosiły się niby to za samym horyzontem; wystarczyło tylko przekroczyć bladoniebieską linię, by przekonać się, czy rzeczywiście obłoki mają konsystencję waty cukrowej. Jedna chmura nachodziła na drugą. Dwa różne odcienie bieli (nawet barwa dwóch chmur nie jest identyczna) zazębiały się ze sobą, tworząc jeszcze inny odcień. Kształt miały (ach, to przecież zależy od wyobraźni!), tak na oko, nieco bajkowy – tudzież przerysowany. Na niebie nie latały słonie ani
24
podniebne statki czy też pędzle i wieczne pióra. Na niebie płynęły chmury, jakby prosto wyjęte z rysunku pięciolatka. Cóż za brak finezyjności! Ale, ale oto właśnie klasyka – a mówiąc językiem Platona: idea „chmury”. Najpiękniejsze jest w tym to, że za tą podstawą może kryć się wszystko, gdyż podstawa to tylko punkt wyjścia – tabliczka z napisem „START” dla naszej wyobraźni. A to dlatego, iż postrzegamy ten świat głębiej, niż go widzimy. Oglądając obraz w galerii, jesteśmy w stanie znaleźć się tam, pomiędzy namalowanymi postaciami; albo stworzyć jego szerszy kontekst. Tak samo jest, kiedy siedzimy pod interesującym drzewem i wpatrujemy się w odległy horyzont, a ten horyzont – choć odległy – jest na wyciągnięcie ręki, wręcz potrafimy sięgnąć dalej i dalej… „Tyle piękna, tyle refleksji, tyle wniosków, a pytanie nadal to samo: co ja tu robię?” – Wacław gwałtownie wrócił do swoich wcześ- niejszych rozmyślań. „I oto przyszedł w końcu czas na odpowiedź… a przynajmniej na wielkie poszukiwanie odpowiedzi; nie muszę jej znaleźć teraz, w tym raju spędzę jeszcze tydzień”.
Zmienił pozycję. Teraz siedział ze zgiętymi nogami, podpierając się prawą ręką, która spoczywała na ziemi. Głowę miał spuszczoną, wpatrzoną niby to beznamiętnie w kępkę ciemnozielonej trawy; tak właśnie zamknął oczy na świat zewnętrzny, a otworzył je na swoją duszę. „Jestem malarzem i przyjechałem tutaj zaprezentować swoje prace. Ależ to marne!” – skarcił sam siebie. „Cóż ze mnie za malarz?! Ani sławny, ani jakoś specjalnie doceniany… Maluję bardziej dla idei i pracy nad sobą niż dla ziemskiej chwały, której, już wiem, że nigdy nie osiągnę. Tak więc tworzę coś w poszukiwaniu… nowych-starych form, czyżby najodpowiedniejszych dla sztuki?… Zwiedzam, odkrywam, by ostatecznie to wszystko zniekształcić i uwiecznić. Moje obrazy często nie przedstawiają tego świata, są w pewien sposób od niego oderwane, choć na pewno mają kilka ważnych punktów
25
wspólnych. Czasami tworzę raj, jakby taki jak ten, gdzie wszystko harmonijnie się ze sobą łączy; gdzie panuje pewna odmiana melancholii, refleksji, tak potrzebnej do osiągnięcia pełni szczęścia. Więc, więc… chyba właśnie żyję po to, by tworzyć takie rzeczy. Jak wielki ma to sens? Jeśli wierzyć w przeznaczenie, a bardziej w »celowość« tego świata – istnienie tzw. Bożego planu – to przecież wszystko ma jakiś cel, nawet te idylliczne rzeczywistości, które tworzę. Nie ukrywam, że to bardzo pokrzepiające. I niby dlaczego miałabym z tego rezygnować? Na rzecz realizmu? Albo jakiejś nowej awangardy, która ma więcej wspólnego z obecnymi czasami? Ale po cóż mi wiedzieć, że w strzelaninie w gimnazjum w Wilnie zmarło kilka osób? Chyba tylko po to, żeby za nie odmówić Wieczne odpoczywanie… Cóż, to jeszcze nie polityka, no tak… Ale z tą wojną celną? Ach! To wydaje się takie marne! Mnie przyszło tutaj tylko płynąć, płynąć i płynąć… Nie żyję wiecznie, jak te obłoki, jakby zatrzymane na niebie na niekończącą się chwilę… Mam już prawie czterdzieści lat, któż wie, ile jeszcze wiosen przede mną… Zajmuję się tym, co trwałe, chociaż nie zawsze aktualne i drukowane na pierwszej stronie »Kuriera Polskiego«. Oto, w skrócie, po co żyję”.
Słońce już prawie chowało się za horyzontem, kiedy Wacław wracał do niewielkiego domku. Tak jeden dzień minął, czas teraźniejszy zmienił się w przeszły, a studnia pamięci zyskała kilka dodatkowych wrażeń.
Stół był tak mały i wąski, że kolana biesiadujących stykały się pod nim. Z zamkniętymi oczami, już po samej ich strukturze, można było odgadnąć, jaka osoba się za nimi kryje. Najbardziej kościste należały do Wacława, a najbardziej „przy kości” do Mai. Kolana Stanisława i Eugeniusza były do siebie podobne, z tą różnicą, że ten drugi miał na prawym kolanie lekką opuchliznę – była to pamiątka
26
po niedawnym drobnym wypadku… Ciekawe, że tak prozaiczne rzeczy jak ułożenie kolan pod stołem mogą tak wiele znaczyć, jeśli tylko ubierze się ten obraz w odpowiednie znaki. A więc… Twarde kości stykały się ze sobą, wyraźnie się ocierały pomimo warstwy cienkiego ubrania. Dalej łydki zazwyczaj całkiem przypadkiem przytulały się jedna do drugiej. Krew pulsująca w ciele chciała sprawdzić, jaki puls ma drugie ciało. Liczyła… Wynik tego badania był zaskakujący: wszyscy mieli identyczny puls. Jak to możliwe, że żyły pompujące krew do (co bardzo istotne!) serca robiły to z tą samą intensywnością? A jednak warunki wewnętrzne czy prawa natury nie mają zbyt wiele do powiedzenia, gdy do głosu dochodzi nasze serce. Tak więc w duszy funkcjonowali w jednym rytmie, ale nie znaczy to, że byli całkowicie pozbawieni różnic. Przecież jeszcze niedawno na kolanach Stanisława spoczywała gazeta, a na parapecie leżał list Mai, zakończony tymi oto słowami: „Całuję Cię, Katociku, w astralną i cielesną powłokę po wiele razy, a tak czule i gorąco myślę o Tobie, że powinieneś go odczuć niby puchową kołderkę, która Ci ogrzewa wszystkie nieogrzane zakamarki Twojej umiłowanej postaci”. Przecież kolana same w sobie zawierały indywidualne cechy, bo czy po ich budowie nie można było odróżnić jednego od drugiego? Wacław kościste, Maja „przy kości”, Stanisław „w normie”, a Eugeniusz „po przejściach”. Oto cała prawda na temat tego stowarzyszenia… – Komu należy podziękować za ten pyszny posiłek? – zapytał Wacław z życzliwym uśmiechem wypisanym na twarzy. – Stereotypy nadal dominują na tym świecie – westchnęła Maja.
Wacław zmieszał się i mruknął tylko: – No tak… – Eghm… – odchrząknął Eugeniusz, jak zawsze taktownie zmieniając temat. – Powiedz mi, Stasiu, czy odpowiada ci rozmieszczenie twoich plakatów na naszej wystawie?
27
– Cóż… ach… no… w porządku. – A może lepiej będzie przenieść okładkę „Pani” bardziej do przodu? – Nie… Zresztą… no… kto będzie chciał zobaczyć wystawę, to zobaczy ją całą, więc… nie ma to wielkiego znaczenia – z wyraźnym trudem wydukał Stanisław. – Ależ nie krępuj się, Stasiu, nie umniejszyłbyś tym moim bohomazom takich oto romansików-erotyków – powiedziała żartobliwie Maja, to właśnie jej prace zostały bowiem ustawione na dziedzińcu i w głównym korytarzu.
Wybór ten już od samego początku był prosty i oczywisty: twórczość Mai cieszyła się dużym zainteresowaniem, zarówno w Polsce, jak i zagranicą. Może nawet jej obrazki zyskały największą popularność – inni twórcy stowarzyszenia nie byli tak bardzo znani, a co ważniejsze: cenieni. Sukces zawdzięczała pewnym wpasowaniem się w zachcianki, oczekiwania publiczności. Nie zabiegała o to specjalnie, po prostu trafiła i to w samiuteńki środek okrągłej tarczy. Jej twórczość była oryginalna, taka z pazurem; wówczas nieco kontrowersyjna – przez co jeszcze ciekawsza!
W tym wypadku postać Mai – cały jej charakter, osobowość – idealnie uzupełniała się z jej dziełami. Sama, niczym heroiny z jej obrazków, była kokietką, często romansowała z mężczyznami, a ponadto miała dowcip, inteligencję i rzecz jasna talent. Oto artystka tamtych czasów z prawdziwego zdarzenia!
Wacław przysłuchiwał się z boku przekomarzaniu Mai i Stanisława. Ona z łatwością serwowała mu cięte uwagi, a on bronił się nieco bezradnie, ale za to najlepiej, jak potrafił. Temat rozmowy dotyczył oczywiście ich twórczości. Bo przecież, gdy przebywa się w towarzystwie artystów, nie można mówić o niczym innym. Tak jakoś się składa, że sztuka wypełnia całą przestrzeń rozmowy, panoszy się, kroczy, dumna, niczym paw z rozłożonymi piórami, i oczekuje,
28
że w każdej chwili będzie się ją adorowało. A twórcy – bo cóż oni mogą? – poddają się temu żądaniu, przychodzi im to z łatwością, gdyż już we własnej duszy adorują to, co piękne.
Eugeniusz posłał swojemu przyjacielowi znaczące spojrzenie. Tylko oni byli jakby poza tą burzą, która targała obecnie wodami morza – tak, właśnie rozpoczęła się kłótnia. W tym towarzystwie idealnym, absolutnie równym przeciwnikiem Mai był Eugeniusz. On również posiadał cierpki humor, miał towarzyskie usposobienie, przyjemne obejście… no, nie był skory do romansów (chociaż miał ku temu wszelkie możliwości, bo kobiety za nim przepadały), ale to przecież w tym wypadku nie było wcale potrzebne. To zadziwiające, że nigdy za towarzyszy życia – czy to w przyjaźni, czy to w miłości – nie wybieramy sobie osób lustrzanopodobnych do nas. Zawsze jest to odbicie w nieco przekrzywionym zwierciadle, inne, często wręcz kontrastujące. Bo, jak się okazuje, tylko przeciwieństwa mogą połączyć się w całość. Przecież nie złączymy dwóch identyczny puzzli… A natura? Nieskończona woda występuje obok skończonych liści. Niewielki domek, wybudowany rękami człowieka, idealnie komponuje się z zielenią, kilkudziesięcioletnimi drzewami o rozłożystych koronach i korzeniach. I w końcu skały w odcieniu szarości, o ostrych i płaskich brzegach leżą spokojnie na małej trawce, delikatnej, wręcz puchowej. Jeszcze… jeszcze chmury i niebo, błękit podkreślają śnieżne obłoki, niezwykle powabne w swej strukturze, a sklepienie, no… ono nie ma kantów i zaokrągleń, istnieje i nie istnieje jak podniebny sufit, który nigdy się nie kończy… Jak widać, trwamy w różnych formach, stworzonych jednak do współżycia ze sobą. Właśnie dzięki temu istnieje arkadia.
Słońce leniwymi promieniami popołudnia oświetlało rynek miasteczka. Towarzystwo cały poranek spędziło w pobliskim mieście,
29
prezentując wystawę oraz wygłaszając dwa odczyty o sztuce współczesnej. Teraz wrócili do miejscowości i razem udali się do centrum, by podziwiać piękno wąskich uliczek i maleńkich sklepików. W końcu, zmęczeni, usiedli w pobliskiej kawiarni, a tak się złożyło, że znajdowali się właśnie tam, gdzie ruch był największy. – Jutro dzień sądu – powiedział Stanisław wyraźnie ożywiony. – A to dlaczego? Zbliża się koniec świata? – zapytał Eugeniusz. – Kto wie… Słyszałem, że na naszej wystawie we Florencji pojawią się Husarski i Treter. – No ale… przecież nie mamy się czego obawiać – odparła sugestywnie Maja. – Ja bym się obawiał dziury w sercu… – mruknął Wacław, lecz żartobliwie, z lekkim uśmiechem na twarzy. – Ale dobrze wiedzieć, że możemy się spodziewać co najmniej dwóch gości – podsumował Eugeniusz. – Przecież ciebie jutro najbardziej interesuje wycieczka śladami Botticellego, a więc podróż do quattrocenta. Wobec tego jacyś krytycy nie mają dla ciebie większego znaczenia – powiedziała Maja, a jakieś żywe iskierki zapłonęły w jej ciemnych oczach. – Właśnie! Na co mi oni! – roześmiał się Eugeniusz i całe towarzystwo opanowała wesołość.
Na kilka chwil znikła z ich serc obawa, a dzień jutrzejszy jakoś rozciągnął się w czasie, tak że jeszcze było do niego bardzo daleko.
Wacław machinalnie wycofał się z rozmowy ze swoimi przyjaciółmi. Często w większym gronie popadał w swego rodzaju zadumę, podczas której jakby wychodził poza siebie i zaczynał przypatrywać się wszystkiemu niemal obiektywnie. Na początku zwracał uwagę na to, co najbliżej, ale z upływem czasu jego perspektywa rozszerzała się, sięgała głębiej, a nierzadko nabierała również metafizycznego charakteru. Działo się tak dlatego, że dusza Wacława potrzebowała poić się aforyzmami, które zaspokajały jej pragnienie poznawania
30
sensu życia. Bo z każdą kolejną obserwacją artysta pogłębiał swoją samoświadomość – a im większa była jego samoświadomość, tym lepsze stawały się egzystencjonalne wnioski, które wysnuwał. Nie miał w sobie zbyt dużej potrzeby rozmowy z drugim człowiekiem. Ważniejsze były dla niego osobiste obserwacje, a co więcej – eksplorowanie tego świata w poszukiwaniu odwiecznych stałych prawd. A jego myśli biegły właśnie takim torem: „Kiedy Eugeniusz się śmieje, śmieje się również jego dusza. Poznaję to po oczach, radosnych nawet w najdalszym punkcie źrenic. Ale, ale nastrój Eugeniusza może się zmienić z chwili na chwilę. W mgnieniu oka, kiedy tylko kąciki ust opadają ponownie do swojej poziomej pozycji, jego oczy nabierają powagi, a co za tym idzie, również dusza wpada w nastrój pełen patosu. Z kolei gdy ogarnia go melancholia – stać to się może ot tak, kiedy ktoś lub coś przykuje jego uwagę i poruszy sumienie – na ciemnobrązowe oczy nachodzi mgła, która też okrywa całą jego duszę. Słowem: Eugeniusz żyje całym sobą. Odczuwa każde drgnienie z tą samą intensywnością zarówno w ciele, jak i w duszy. Niebywałe, jakże pod tym względem różni się od Stanisława! On prowadzi bardziej rozwinięte życie duchowe. To, co pokazuje na zewnątrz, to zaledwie drobny wycinek. W jego przypadku ciało jest pewną przeszkodą, jakby buntującą się przeciwko doskonalszemu duchowi. Często słowa, nawet sam język i struny głosowe nie układają się, nie płyną takim rytmem i z takim powabem, jakby on tego chciał. Właśnie tak, zanurzony w sobie, tworzy jakże piękne rzeczy! Oto, proszę, wystarczy tylko zobaczyć jego pracę, aby naprawdę poznać się na nim.
A Maja? Ach, kochana Maja, największa zagadka… Wydaje się szczera, spontaniczna, uwolniona od wszelkich konwenansów, a więc naturalna, a jednak… czy to naprawdę ona? Zdaje mi się, że czasem dostrzegam coś, tak, tak, znowu w oczach, coś mogłoby być pewną namiastką rozwiniętego życia duchowego. Jej dusza jest…
31
skomplikowana? Tak, tak, z pewnością ma w sobie wiele zakrętów, rozstajów dróg, a przede wszystkim kontrastów. Ale mimo to jej wnętrze wydaje się inne, bo bardziej… emocjonalne. Ona namacalnie odczuwa prawie wszystko, a do tego jest taka wrażliwa, że… że czasem myślę, czy aby na zewnątrz nie jest po prostu tylko dobrą aktorką.
Maja przykuwa uwagę. Zatrzymuje na sobie spojrzenia, pomimo pewnej niedoskonałości fizycznej. Jej figura nie przypomina ciała Wenus z Milo. Ale to nie szkodzi, bo jej »wada« nie ma znaczenia, a wręcz zamienia się w zaletę – jest tak ściśle z nią samą złączona, że bez niej nie byłaby już tą samą osobą. Tak, to, jak wyglądamy, ma wpływ na to, kim jesteśmy. Nie znaczy to, że kolor naszych włosów określa naszą duszę, lecz już fakt, czy uważamy się za osobę piękną bądź brzydką, niejednokrotnie wpływa na naszą samoocenę – a samo- ocena w pewien sposób warunkuje nasze zachowanie.
Zadziwia mnie różnorodność kobiet. Żadna nie wydaje się taka sama, a wszystkie są inne na swój sposób. Już w tłumie, który niespiesznie przechadza się po wybrukowanym rynku, można znaleźć wiele przedstawicielek płci pięknej o różnym wyglądzie, a zwłaszcza usposobieniu. Niejednokrotnie bogata Włoszka wystrojona błyszczącą biżuterią stoi przy fontannie tuż obok skromnie ubranej młodej dziewczyny. Fizycznie dzieli je zaledwie jeden krok, lecz mentalnie… cóż, cały wąwóz, przepaść bądź nawet ocean.
Jestem zdania, że każda kobieta jest piękna na swój sposób. Ba!, że każdy ma w sobie piękno – zwłaszcza duchowe. Ale tutaj, w małym miasteczku, gdzie atrakcyjne Włoszki zapełniają jakby więcej przestrzeni, mimowolnie skupiam się bardziej na kobietach, bo to one skuteczniej przyciągają mój wzrok, niekiedy nawet zmuszając do marzeń…
Rzuciła mi przelotne spojrzenie. Przez dwie sekundy patrzyliśmy sobie w oczy, po czym to ona odwróciła wzrok, wyraźnie niezainteresowana. Ja nie byłem wart ani jednego zalotnego uśmiechu,
32
najwyraźniej zlewałem się jakby z otoczeniem, a to naprawdę nic w porównaniu z zainteresowaniem, jakim cieszy się Eugeniusz. Kobieta obserwowała go chwilę, patrzyła, jak gestykuluje, opowiadając z ożywieniem o Botticellim, nawet z ekscytacji zarumienił się nieco, a w jego oczach pojawiły się żywe iskierki. On nie zwracał na nią uwagi, szczerze mówiąc, nie zauważył jej wcale; w ogóle przestał zwracać uwagę na kobiety w taki sposób, kiedy się ożenił – chyba że jakaś romantyczna heroina zainteresowała go w artystycznym słowa tego znaczeniu. Ale jaka ona była, ta kobieta? Otóż miała figurę modelki, a twarz aktorki. Zmysłowe oczy w kolorze ciemnego brązu podkreślone były czarną kreską, która dobrze komponowała się z jej ciemnymi, obciętymi »na bobra« włosami. Na sobie miała… spodnie! Prawdziwa aktorka! Obszerne spodnie były wykonane z cienkiego, przewiewnego materiału i przy odpowiednim ułożeniu nóg nawet przypominały długą spódnicę, ale, ale niezaprzeczalnie były to spodnie, więc… to był prawie skandal. Jej ubiór prowokował. Łamał powszechnie przyjęte normy, społeczne konwenanse. Postawa tej kobiety – odwaga i bezkompromisowość – dla wielu przekraczała zasady dobrego smaku. W ten sposób, jakby jej wnętrze zostało pokazane światu. Serce i dusza wzywały: »Patrzcie na mnie, jestem nowoczesną kobietą!«, a spojrzenie posyłane spod lekko przymrużonych powiek potwierdzało to pragnienie. Niby harmonia. Wnętrze i zewnętrze scaliły się w jedno… Chociaż nie! Wręcz przeciwnie – to dysharmonia! Bo w harmonii wszystkie elementy, często przeciwne, się równoważą. Burzliwa dusza idealnie komponuje się ze spokojnym usposobieniem. Rozum i serce współgrają ze sobą, nie są takie same, one tylko się uzupełniają. Oto prawdziwy człowiek, który kryje w sobie wiele tajemnic, nie jest jak otwarta księga, już do końca pozostaje niezgłębionym obiektem badań. Oczywiście, tamta kobieta nie musiała być taka, jak mi się tylko wydawało. Oczywiście, oczywiście… Tylko że… chyba niedokładnie
33
o to chodzi, ale… ale straciliśmy kobietę. Zdaje się, że już nie istnieje pierwotna Ewa, a tylko romantyczna heroina: kobieta opakowana, prawie schematyczna. Może dochodzę do takich wniosków, gdyż tak bardzo skupiam się na wyglądzie. Jako artysta postrzegam wszystko w sposób wizualny, za pomocą oka. Nie jestem znawcą ludzkich dusz. Nie jestem pewien, czy dobrze potrafię wyrazić moje emocje, czy w ogóle można się dobrze wyrazić, w pełni?
Lecz tak naprawdę ona wcale nie jest pierwszą aktorką o burzliwym wyglądzie. Kiedyś po tym wybrukowanym ryneczku spacerowały zapewne kobiety w obszernych sukniach ze stelażami, a co ważne, z wybujałymi fryzurami, upiętymi w przeróżne kształty. Taka dama, stojąc obok prostej dziewczyny z nizin społecznych, wyglądała po prostu… śmiesznie. Dla nas barokowe toalety są jedną wielką przesadą. Czy obszerne spodnie przypominające spódnicę również tak skończą? Ach… któż wie.
Zmierzam do sformułowania mojego ideału kobiety. Ideału, który nie jest wyzywający, może na pierwszy rzut oka nie przyciąga spojrzenia, ale za to jest naturalny. Istnieje jakby poza czasem i jest właściwy dla każdej istoty płci pięknej. Wzór, który powstał w mojej głowie, jest… formą podstawową, najprostszą z możliwych, a jednak nieprzemijalną. Więc, kiedy myślę o klasycznym wzorcu, widzę kobietę ubraną w proste ubrania, bez żadnej ornamentyki, i z białą chustką na głowie. Ma rozkloszowaną spódnicę w kolorze, dajmy na to, różowym, a jej prawa ręka spoczywa na sercu – bo one wszystkie wiele odczuwają, są wrażliwsze, łagodniejsze i zdają się mieć głęboko rozwinięty świat wewnętrzny. I jeszcze jedno, zawsze szczegóły »idei« są zamazane, gdyż dzięki temu dopasowują się do każdego przypadku. Tak więc oto kobieta, w najczystszej z możliwych form. Co zrobisz z nią dalej? Jak ją przekształcisz według swoich wyobrażeń, zgodnych z twoim archetypem? Ja mówię tylko jedno słowo, ktoś inny musi dopowiedzieć za mnie dwa kolejne”.
34
– Wacław? – Hmmm… – Dobrze się czujesz? – Eugeniusz skutecznie przywołał do rzeczywistości swojego przyjaciela. – Tak, oczywiście. Dlaczego pytasz? – Wydajesz się taki nadnaturalnie czerwony i przez chwilę patrzyłeś na rynek… Miałeś taki rozbiegany, nieobecny wzrok… zupełnie jak wariat – wyjaśnił. Wydawał się naprawdę zaniepokojony. – Nic mi nie jest, po prostu się zamyśliłem. – Widziałeś tę kobietę ubraną w spodnie? – zapytał Wacław chwilę później Eugeniusza. – Jaką kobietę w spodniach? To była tutaj jakaś niewiasta w spodniach?… A więc nie tylko w Paryżu zdarzają się takie aktoreczki! – Zapewniam cię, że „takie aktoreczki” są wszędzie – powiedziała z przekąsem Maja. – Hmm… cóż… – zmieszał się Eugeniusz. – A może ty… widziałeś takiego mężczyznę o fizjonomii dżentelmena, który ubrał się bardzo, ale to bardzo nieelegancko, i nie, wcale nie był w ubraniu sportowym?! – Aamm… Szczerze mówiąc, nie. Najwyraźniej zupełnie nie zwróciłem na niego uwagi. – Doprawdy nie wiem, od kiedy zaczęliście się interesować modą – westchnęła Maja. – Najwyraźniej wolą ją od polityki – mruknął Stanisław.
* * * Chłodny poranny wietrzyk wlatywał niespostrzeżenie przez otwarte drzwi do ogrodu i unosił rogi prac, ustawionych swobodnie na sztalugach. Leciutko podnosiły się zazwyczaj prace Mai, wykonane były bowiem na najcieńszym materiale. I tak jak wietrzyk poruszał
35
dziełami kochliwej artystki, tak one naprawdę ożywały, unoszone tym razem przez kilkadziesiąt pochlebnych spojrzeń i komentarzy. Bardzo słusznie postąpił Eugeniusz, ustawiając prace Mai na samym przodzie. Wacław uważał wręcz, że właśnie dzięki temu wystawa we Florencji cieszyła się takim zainteresowaniem. „Ludzie, jak tylko u wejścia zobaczą znane im rysunki z gazet, które jeszcze cieszą się ogólnym uznaniem, to na pewno nie przejdą obojętnie wobec takiej galerii prac” – myślał, obserwując przechodniów, którzy, zaciekawieni erotycznymi obrazkami, postanowili zakosztować nieco polskiego malarstwa.
Wystawa stowarzyszenia mieściła się w budynku ze średniej wielkości ogrodem tuż przy samym florenckim rynku. Było to popularne miejsce, w którym często odbywały się różne kulturalne wydarzenia; oto przyjeżdżał mały teatrzyk i grał dramat dla kameralnej widowni; oto swoje serenady wyśpiewywała znana śpiewaczka operowa, podobno nawet sama Giannina Arangi-Lombardi (jeszcze przed rolami Aidy) przechadzała się tymi korytarzami i zbierała gromkie brawa; w końcu artystyczne i naukowe odczyty, a także wystawy. Byli tutaj: Andrea Appiani, Stefano Ussi, Eugene de Blaas, Francesco Hayez, Umberto Boccioni… i wielu, wielu innych… A pośród nich było również Stowarzyszenie Artystyczne „Rytm”. „Jak się tak popatrzy na historię malarstwa, to można dojść do wniosku, że nie jest się niczym ponad jedną kroplę w oceanie wielkich nazwisk i geniuszu” – pomyślał Wacław. To zdanie zaprowadziło go na tory długiej refleksji na temat jego miejsca w świecie i życia w ogóle.
Nieopodal słychać było rozmowę: – Myślę, że tak jak zwykle nie znajdziemy tutaj żadnego motywu przewodniego. Owszem, na pewno niektóre prace będą współgrały ze sobą bądź też kontrastowały… – Tym lepiej! Uważam to za nader szczęśliwy zbieg okoliczności,
36
za dobry prognostyk. Wszak inaczej wystawy „Rytmu” stałyby się zabójczo nudne. – No tak. Ale z drugiej strony motyw przewodni wcale nie musi sprawiać, że obrazy będą do siebie podobne, mogą ukazywać dany temat z różnych perspektyw – co jest niezwykle interesujące. A wracając do „Rytmu”, to oboje byliśmy już na ich kilku wystawach i doskonale wiemy, czego możemy się spodziewać. Skoro wynajęli galerię z ogrodem, to właśnie na zewnątrz będą prezentowane w głównej mierze prace Zaka i Borowskiego, w środku, gdzieś prawie pokątnie, przeważać będą dzieła Rzeckiego-Szreniawy, a tutaj na pierwszym planie już widzimy pracę pani Berezowskiej – podsumował Wacław Husarski. – Oczywiście zgadzam się z tobą, mój drogi, tylko patrzę na to stowarzyszenie odrobinę inaczej. Prawdą jest, że poszczególni członkowie stowarzyszenia więcej się od siebie różnią, aniżeli są sobie pokrewni lub do siebie podobni, że nawet w zakresie jednej i tej samej gałęzi sztuki różną posługują się techniką i do różnych zmierzają celów, lecz dla mnie ten indywidualizm, który ostatecznie musi jedne prace stawiać w większym świetle, a drugie w nieco mniejszym, jest wyłącznie wartością dodaną – powiedział Mieczysław Treter.
Krytycy uważnie przyglądali się dziełom-wizytówkom Mai ustawionym jeszcze na samym dziedzińcu. Dwaj panowie od wielu lat znali się bardzo dobrze i mieli względem siebie przyjazne nastawienie pomimo różnych poglądów.
Z niewielkiego dziedzińca, o tej porze dnia dobrze oświetlonego przez muskające go promienie słońca, przechodziło się głównym korytarzem do obszernego półokrągłego pomieszczenia. Na jego końcu znajdowało się drewniane podwyższenie, a na środku ustawione były rzędy kilkudziesięciu krzeseł. Po prawej stronie mieściły się otwarte drzwi do ogrodu, natomiast po lewej biała ściana układała
37
się w łagodny łuk. Właśnie na tym łuku była ustawiona większość prac. Stały tam rzeźby i wisiały grafiki Stanisława, najlepsze obrazy innych członków stowarzyszenia, którzy nie mogli osobiście pojawić się na wystawie, oraz kilka prac Eugeniusza i Wacława. Rysunki Mai w całości zostały umieszczone w głównym korytarzu, dokładnie tak jak od samego początku zaplanował to Eugeniusz. Trzeba przyznać, że przypuszczenia Husarskiego co do rozmieszczenia dzieł były jak najbardziej słuszne. Rzeczywiście obrazy Wacława i Eugeniusza zostały ustawione na sztalugach na świeżym powietrzu. Zabieg ten był jak najbardziej celowy, a to z tego względu, iż sielanki tych artystów, w ogóle pastelowa kolorystyka, świetnie prezentowały się w ogrodzie, w szczególności w takim ogrodzie. Ach! Czego w nim nie było! Rosły tam jabłonie, drzewa cyprysowe, dęby korkowe, winogrona, kiwi, odrobina lawendy, skwer aksamitek, nachyłków, dzielżanów, rudbekii i rzecz jasna róż. Oto całe Włochy w pigułce, bioróżnorodność na najwyższym poziomie.
Ludzi zainteresowanych wystawą zebrał się spory tłumek. Najwięcej było turystów z różnych części świata, choć i okolicznych mieszkańców było niemało. Kobiety przechadzały się w luźnych letnich sukienkach, nierzadko z kapeluszem cloche dopasowanym do… krótkich włosów. Tak, takich fryzur aktoreczek było można zaobserwować w galerii mnóstwo – w końcu zleciała się tam prawie cała śmietanka towarzyska, a owa śmietaneczka jest zawsze jak nie awangardowa, to przynajmniej na czasie. Z kolei mężczyźni… no, no, sami eleganci w spodniach typu Oxford bags (oczywiście było kilku w pumpach czy w czymś podobnym, ale wyraźnie były to tylko nieliczne jednostki, które najwidoczniej nie planowały tego dnia zobaczyć wystawy) i z nienagannymi manierami. Publiczność wyraźnie skupiła się wokół dwóch punktów: ogrodu oraz głównego korytarza. „Tak oto dokonał się podział na to, co wybitne, oraz to, co zaledwie dobre” – pomyślał Wacław.
38
Prace Wacława znalazły się w tej „gorszej” kategorii. Stał w cieniu (co prawda nie sam, bo ze Stanisławem) Eugeniusza i Mai, ale w głównej mierze Eugeniusza, bo on miał podobną estetykę co jego przyjaciel; dlatego tym dotkliwszy odczuwał ból, kiedy pochwały omijały Wacława, a krytyka uderzała w sam środek wrażliwego serca. Z kolei Stasiowi nie przeszkadzało granie roli drugo- albo nawet i trzecioplanowej. Czuł się doskonale tam, gdzie akurat przyszło mu stanąć, a czy było to bliżej szczytu czy trochę dalej, to już nie miało znaczenia. Od otwarcia wystawy aż do pierwszego odczytu Staś opowiadał zainteresowanej publiczności (zazwyczaj nie było to więcej niż pięć osób) o swoich pracach. Mówił to z właściwym dla siebie ożywieniem, bo ten temat, jak można byłoby przypuszczać, niezwykle go zajmował. Również Maja i Eugeniusz zabawiali towarzystwo różnymi anegdotkami o swoich obrazach; szło im to doskonale, wszyscy, łącznie z dwoma krytykami, słuchali ich z zainteresowaniem, jakby na znak zamierali, robili zdziwione miny czy też śmiali się do rozpuku. „Czasami społeczeństwo przypomina dobrze nakręconą zabawkę – zawsze wiadomo, jaki będzie jej następny ruch” – pomyślał Wacław, obserwując trzy skupione wokół siebie grupki.
On sam stał poza gwarem rozmów, krytycznych uwag, zachwytów delikatną pastelową barwą… był tam prawie niezauważalnym obserwatorem, czającym się gdzieś w kącie i w ogóle nierzucającym się w oczy. Wacław sam absolutnie dobrowolnie wybrał taki, a nie inny sposób bycia. Można powiedzieć, że ubrał się w samotność, tak jak ubiera się fartuch, zanim wyciągnie się farby i zacznie malować. To ubranie dawało mu pewną ochronę, możliwość większego obiektywizmu… Z czasem stało się jego drugą skórą. – Nie mam pochlebnej opinii na temat tego obrazu Borowskiego – powiedział Husarski, a Wacław akurat stał tak blisko krytyka, że usłyszał jego uwagę.
39
– Tym razem wprost nie mogę się z tobą nie zgodzić. Oboje wiemy, czego tu nie ma… – westchnął Treter. – A nie ma… – Duszy – szepnął drugi krytyk i oboje przesunęli się kilka kroków w prawo, by tym razem skomentować obraz Eugeniusza.
Husarski i Treter tworzyli specyficzny duet znawców sztuki. Czasami aż trudno było się nie zgodzić z ich spostrzeżeniami – nawet Wacław musiał to przyznać przed samym sobą – ale zdarzały się również takie opinie, które godziły w samo serce artysty, a które na pewno zawierały choć trochę prawdy – Wacław i to musiał przyznać przed samym sobą. „Skoro ani nie błyszczę na szczycie, ani na samym dole nie jestem pomiatany wśród najgorszych podmiotów i wyzwisk, a moje miejsce plasuje się gdzieś w środku, to czy warto w ogóle tworzyć, będąc zaledwie średnim artystą?”– zapytał sam siebie. – Proszę państwa, proszę powoli o zajmowanie miejsc. Za kilka minut zostanie wygłoszony odczyt o sztuce współczesnej, a mianowicie „O malarstwie i jego przemianach na początku XX wieku oczami Stowarzyszenia Artystycznego »Rytm«”– zapowiedział Eugeniusz.
Wacław zajął jedno z najdalszych miejsc, prawie na samym końcu. Wpadł w dziwny rodzaj otępienia, czuł się jak po spożyciu jakiegoś narkotyku. Jego świadomość rozszerzyła się, myśli stały się przejrzystsze, a cały świat rzeczywisty bardziej odległy; im głębiej zatapiał się w sobie, tym bardziej oddalał od tego, co prawdziwe. Różne dźwięki, takie jak szuranie przesuwanych krzeseł, szmer rozmów toczonych półgłosem, dochodziły do niego z oddali. Z kolei słyszał doskonale umiarkowane bicie swojego serca oraz wydychane powietrze z płuc. Czasami doświadczał również takiego dziwnego szumu w uszach jakby pisku; nie martwił się wcale tymi rzeczami, gdyż wówczas był ponad nimi.
40
– Proszę państwa, proszę już o ciszę i o uwagę. – Eugeniusz stał na drewnianym podwyższeniu przy mównicy.
Publiczność ucichła. Zapanowała względna cisza; atmosfera pełna uwagi i zaciekawienia. Eugeniusz przebiegł wzrokiem po długim tekście, który miał do przeczytania, w końcu odchrząknął, rozpoczął. Mówił łamaną włoszczyzną i francuszczyzną, czasem dorzucając także kilka słów polskich. Był absolutnie pewien treści, którą wygłaszał. Jego głos nie zadrżał, nie zawahał się ani razu.
– Czym jest malarstwo? Dla nas artystów jest to jedno z najbardziej osobistych pytań, my bowiem nie tyle tworzymy je, co nim żyjemy. A czy wolno mówić głośno o sposobie, w którym się żyje? Czy wolno zdradzać wszystko, czy w ogóle da się to zrobić?… Malarstwo jest ukazaniem sobie i innym tego obrazu, który w nas się tworzy; przyczyna jest dla artysty obojętną, ale ważną dla teoretyka, dla psychologa sztuki. Maluj, przenoś myśli i czucie na drogi nerwowe, które prowadzą do konieczności tworzenia. Tak o malarstwie pisał Stanisław Ignacy Witkiewicz. I dzisiaj chciałbym, aby ten teoretyk sztuki, który tak bardzo ukochał sobie podhalański folklor, towarzyszył nam w naszych rozważaniach…
Wacław przyglądał się obrazom wiszącym na ścianie. Niektóre należały do niego. To on swoją ręką stworzył w nich każdy ślad, nadał kształt każdej formie, pokrył barwą to, co w rzeczywistości bezbarwne… Naraz przypomniał sobie, jak wcześniej rozłożyło się zainteresowanie publiczności: jedni w ogrodzie podziwiali sielanki Zaka, drudzy na przodzie zachwycali się erotycznymi rysunkami Mai. „Oto cała prawda o przyszłości: pokolenie naszych dzieci napisze o Mai książkę, Eugeniuszowi poświęci pięć stron w jakimś artykule o sztuce nowego klasycyzmu, Stasiowi już tylko siedem akapitów,
41
a mi zaledwie sześć… Wszystko przepadnie! Żadna myśl po mnie nie zostanie, bo nie jestem wybitnym pisarzem. A obrazy… cóż mi po nich, skoro są niedoceniane?” – zastanawiał się Wacław. – …Trzeba, już na samym początku, zaznaczyć jedną kwestię: Sztuka jest czynem, nie kontemplacją. Nie trzeba pytać, co z tego będzie, trzeba czynić z całą pasją (…) a będzie dzieło sztuki… „Z całą pasją, z całą pasją” – myślał gorączkowo Wacław. „Kiedy ja, zdaje się, robię wszystko właśnie dokładnie tak, a dalej… A jeśli dzieło sztuki, żeby naprawdę nim było, wcale niekoniecznie musi być wznoszone na piedestale?… Jeśli samo tworzenie może wystarczać?… Cóż ja tu robię? Jakie jest moje miejsce?” …Przy malowaniu dąż tylko do bezwzględnego oddania tego obrazu, który masz w myśli. Czy jest on powtórzeniem czegoś widzianego w naturze, czy czystą koncepcją twego talentu – to wszystko jedno. Byleby to, co jest na płótnie, było w zupełnej zgodzie z tem, co widzisz w otchłani duszy… „Oto i dusza, której szukali. Jest w otchłani, tylko… nie na płótnie… Jestem tutaj po to, żeby dusza tu zaistniała – żeby zaistniała w swoim braku… Najwyraźniej malowałem przeciwko sobie. Najwyraźniej me wnętrze nie odczuło dogłębnie tych kresek, form, barw, które chciałem przekazać; więc zbuntowało się. A wybitni krytycy dostrzegli ten brak harmonii i nie omieszkali o nim nie wspomnieć… Ale czymże więc jest owa harmonia? Czy tym, ażeby żyć w zgodzie z samym sobą, a może inaczej, pogodzonym ze światem i ze swoim miejscem w nim? To byłaby harmonia nas ze światem; nas z naszym życiem… A harmonia prowadzi do… szczęścia? Złoty środek płynie samym złotem… Więc aby być szczęśliwym, wystarczy po prostu to… zaakceptować? Ale to chyba nie odpowiedź na pytanie, po co się żyje – chyba że żyje się po to, aby być szczęśliwym…” …Może człowiek nie spełniać żadnych czynów w machinie społecznej i nie wybierać, i nie być wybranym, nie radzić ani nie chodzić ze sztandarem, ale nie może i nie powinien wyzbywać się świadomości wielkich idej
42
cywilizacyjnych, nie może i nie powinien tracić z oczu dalekiego zapewne ideału harmonji stosunków ludzkich, harmonji, której najistotniejszym cementem jest miłość… „Ależ ja kocham to, co robię! Ja wręcz inaczej żyć nie mogę! I miałbym nie malować, bo… po co? Bo nie osiągam sukcesów? Bo następne pokolenie nie napisze o mnie książki ani porządnego artykułu? Może jestem tylko cieniem, ale cień również ma uczucia… Może zniknę kiedyś i nic już po mnie nie pozostanie, tak jak zniknęli ci, po których już teraz nic nie ma, ale cóż…? Piękno życia tkwi w przemijaniu…” – …Ale tego, co państwo tutaj mogą zobaczyć, nie nauczyliśmy się z książek czy od wielkich mistrzów. Nie, my sami wybieramy sobie drogi przez ciągłe poszukiwanie odwiecznych form, syntezy chwili, życia… w końcu harmonii. W pewien sposób płótno nas ogranicza. Wymaga użycia odpowiednich pędzli, farb, kolorów… Trudno nam przekuć nasze wizje w artystyczne dzieło godne uwagi… Ale jednak od kogoś możemy się uczyć, jednak coś dostarcza nam wiarygodnych informacji. Witkacy twierdził, że nic tak nie uczy harmonji barw, jak kwiaty, ptaki, konchy i motyle…
Wacław dostrzegł małego ptaszka, który przysiadł na drzewie w ogrodzie. Był maleńki, nie większy od dłoni. W obliczu wszystkich innych ptaków, w ogóle zwierząt, wydawał się prawie niezauważalny, a jednak… był tam żywy. Jego obecność przyciągnęła uwagę artysty, więc… nie był istotą bez znaczenia. Patrzył maleńkimi czarnymi oczkami na Wacława, a Wacław przyglądał mu się swoimi brązowymi oczami, zwykle gdzieś uciekającymi i drgającymi ze wzruszenia. Ptaszek lekko przekrzywił główkę w prawo, jakby rzucając mu wyzwanie, pytając, czy da radę… Wacław w odpowiedzi uśmiechnął się, a ptaszek rozpostarł skrzydła i… odleciał. W tym momencie Wacław był pewien, że potrafiłby zrobić to samo.
43
…Żeby ludzie raz zrozumieli, że sztuka to wyraz duszy – toby sztukę robili tak, jak ptak śpiewa. Przestałaby ona być tą zmorą i nie trzeba by było tyle o niej gadać. Ale ludziom ciągle się zdaje, że sztuka to jest coś z zewnątrz nas, do czego trzeba przewracać oczami, do czego trzeba dążyć, czemu się poświęcać, lub z powodu czego trzeba ryczeć, upijać się i udawać rozpustnych, idealno-cynicznych modernistów. A tu trzeba żyć i być szczerym…
Jakaś łza zakręciła mu się w oku. Dlaczego się tam pojawiła? Hmm… Ważne, że w końcu spłynęła w dół… do serca. I wszystko już było jasne. I nagle… przyszedł spokój, chociaż Wacław nie odpowiedział jeszcze na podstawowe pytanie. Wówczas nadał nowy kształt swojemu pędzlowi; najwyraźniej odnalazł to, czego szukał. Wszystko się nie wyjaśniło – i nie musiało. Ciągle w jego duszy kłębiły się cienie, ale, co ważne, było też światło. Teraz zyskał już pewność, że to ma sens. Jaki?… Najważniejsze jest to, że uświadomił sobie, że wystarczy mu samo życie i samo tworzenie, oczywiście ze wszystkimi celami, marzeniami… A przemijanie? To już go nie martwiło. Tak, Wacław w końcu był absolutnie spokojny. – …A ponad wszystko trzeba pamiętać, że tylko ten będzie malarzem, obejmującym wielki i bogaty zakres świata, kto od pierwszego drgnienia brzasku do najciemniejszej północy będzie przeżywał wszystko sam… „Więc trzeba samotnie przeżywać wschód słońca, spiekotę południa i…” – Nagle, ale tak nagle, że jak grom z nieba, przyszedł do Wacława Pomysł. Wizyta to była niespodziewana, ot taka po prostu. „Jaki Pomysł?” – zapytał, zdezorientowany. Na co on szeptem przekazał kilka słów na ucho. Wacław nie wiedział, jak na niego zareagować, był zaskoczony. Ale tak… tak! …Ideałem byłoby, żeby sztuka stawała się sama, jako czysta emanacja procesu psychicznego. Ale tak nie jest. Obraz tworzy dusza, i oko, i ręka – i trzeba je stopić w jedność. To się otrzymuje tylko przez ciągłe tworzenie, przez ciągłe łączenie dróg nerwowych…
44
„Obraz tworzy dusza, i oko, i ręka… trzeba je stopić w jedność” – myślał Wacław, a tymczasem Pomysł zaczął powoli znikać i… zniknął. Na razie.
* * * Z wieży katedry Santa Maria del Fiore rozpościerał się widok na panoramę miasta oraz okoliczne szczyty górskie. Niebo miało odcień czerwono-różowy. Słońce właśnie zachodziło. – Staś mówił mi, że podejrzał notatki krytyków o naszej wystawie – powiedział Wacław do Eugeniusza. – Było tam coś, że nasza sztuka polega na „uproszczeniu formy nieco geometrycznym, silnej rytmice kompozycyjnej, dla której osiągnięcia sztuka ta nie cofa się przed deformacją, oraz na zamkniętym jednoplanowym układzie. Częstokroć dołącza się do tego mniej lub bardziej wyraźna prymitywizacja. W tej dopiero formie, zyskując coraz większe rozpowszechnienie, sztuka ta staje się istotnym i wyraźnym neoklasycyzmem”… Albo też: „świat bezindywidualny, symbole bez nazwy, ucieleśnienie marzenia o jakimś życiu wegetacyjnym, którego jednym mianownikiem jest wszechobejmująca harmonia”… – Cóż… Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko… – Wzruszyć na to ramionami – zgodził się z przyjacielem Wacław. – Ach… – westchnął Eugeniusz. – Czasem myślę sobie, że już niedługo dane mi będzie oglądać ten świat; że może to mój ostatni florencki zachód słońca – powiedział z obawą, a jego obawa była uzasadniona… – „Życie jest cieniem ruchomym jedynie, nędznym aktorem, który przez godzinę pyszni i miota się po scenie, aby umilknąć później na zawsze”.
Eugeniusz uśmiechnął się, lecz był to smutny uśmiech. – Kiedyś wszyscy znajdziemy się za kulisami – oznajmił Wacław po chwili wymownego milczenia. – Dołączymy do Masaccia, Piera della Francesca i innych twórców quattrocenta.
45
– To faktycznie jakieś pocieszenie.
Przyjaciele zapatrzyli się w ognistą kulę, która chowała się za horyzontem. Każdy z nich myślał o czymś innym i był jakby w swoim świecie, chociaż stali tuż obok siebie, ramię przy ramieniu. Wacław gdzieś pomiędzy czerwoną a różową barwą spotkał ponownie Pomysł. Tym razem nic go nie rozproszyło, tak że ów Pomysł mógł zagnieździć się w jego umyśle i zostać tam na dłużej. Zaczęła ogarniać go ekscytacja, palce otwierały się i zamykały, jakby w poszukiwaniu pędzla. Szukał odpowiednich kształtów, barw… tej siły wyrazu, która kształtuje charakter dzieła. Łowił różne wspomnienia ze studni pamięci, aż… tak, stworzył pewien zarys, szkic zaledwie, ale to już wystarczyło, by wszystkie elementy znalazły swoje właściwe miejsce. – Jutro nie pojadę z wami na kolejną wystawę. Wy doskonale poradzicie sobie beze mnie, ja zamknę się w pokoju o białych ścianach z pastelami i kartką papieru – powiedział Wacław. – Cieszę się, że nie każde słońce zachodzi – odpowiedział Eugeniusz, tak bowiem dobrze go rozumiał.
Poranek był ciepły, chociaż nieupalny. W pokoju o białych ścianach nie znajdowało się nic oprócz przyrządów malarskich. Wacław już wcześniej wyniósł z niego wszystkie przedmioty; potrzebował pustki, by ją zapełnić. Ustawił sztalugę tak, by stać tyłem do dwóch okien, które znajdowały się w tym pokoiku. Jedno okno zamknął i szczelnie zasłonił zieloną okiennicą. Drugie z kolei pozostawił otwarte. „Te okiennice są bardzo przydatne, chronią przed rozproszeniami” – pomyślał Wacław, spoglądając na stworzony fragment zamkniętego świata. Miał niezwykle dobry humor, tak prawdziwie dobrego nastroju nie miał już od dawna.
46
Kiedy już wszystko było przygotowane, Wacław stanął naprzeciw białej kartki, wziął do ręki niebieski pastel i… zawahał się. Przez chwilę trwał tak z prawą ręką zawieszoną w powietrzu, po czym wykonał pierwszą kreskę. Potem poszło mu już łatwiej, pojawiły się kolejne kreski, a po nich kolejne, kolejne i… kolejne. W tym samym czasie na dworze rozpoczął się koncert cykad.
Wacław przejeżdżał pastelem po chropowatej powierzchni, a cykady… cyt, cyt… Wacław zamyślił się, przygryzł wargę, a cykady… cyt, cyt… Wacław w wielkim skupieniu, lekko mrużąc oczy, malował drobne szczegóły, a cykady… cyt, cyt… Tak właśnie sztuka mieszała się z życiem.
Z każdą mijającą godziną kartka papieru coraz bardziej się zapełniała. Znalazło się na niej wiele elementów, były to jednak elementy połączone ze sobą, którym lepiej było żyć razem niż osobno. Tak powstały góry, a właściwie tylko niziutkie pagóreczki. Wznosiły się łagodnie tuż przy samym wybrzeżu. Tak powstało morze składające się z nieskończonej ilości kropel. Na wodzie lśniła srebrna poświata, a pod nią znajdowała się głębina zbudowana z marzeń i domysłów. Tak powstały schody. Składały się z pięciu wąskich schodków, które stawały się tym mniejsze, im wyżej pięły się ku górze. Tak powstał domek z podporą – czy bez niej wszystko by runęło, a więc strzeliło sobie w łeb i koniec? Któż wie… Chyba był pusty w środku, bo w jego wnętrzu kłębiła się ciemność. Tak powstało zwykłe-niezwykłe drzewo, które rozgałęziało się gdzieś na wysokości dwóch metrów. Grubsza gałąź rosła w prawo, a cieńsza w lewo i jakby odrobinę do tyłu. Tak powstały skały. Były takie ciemnoszare o ostrych i płaskich zakończeniach. Tak powstały chmury – nieskończone źródło inspiracji. Były jaśniejsze z góry, a ciemniejsze z dołu i unosiły się niby to za samym horyzontem. Tak powstał mężczyzna, który siedział ze zgiętymi nogami, podpierając się prawą ręką o kamień. Głowę miał spuszczoną, oczy zamknięte,
47
ale za to duszę otwartą. Tak powstała kępka ciemnozielonej trawy (i drobne krzaki nieco jaśniejsze). To taka trawa, w którą można wpatrywać się beznamiętnie. Tak powstała kobieta w najczystszej z możliwych form. Miała prawą rękę złożoną na sercu – na sercu, które drgało pod wpływem różnorodnych emocji. Tak powstały ubrania, rozkloszowana spódnica kobiety w kolorze, dajmy na to, różowym. One przykryły nagie ciała Adama i Ewy, lecz nie nadały im żadnej nowej formy czy wyrazu.
Ale to były tylko zewnętrzne elementy i to takie, które można było dostrzec na pierwszy rzut oka. Natomiast to, co niewidoczne, a właściwe dla tego, co tutaj, wydało się równie interesujące.
Liczne plamy zawierały w sobie ślad zachwytu, gwałtownego, przygniatającego, takiego, którego można doświadczyć tylko nad przepaścią. Jasne barwy były jasne dlatego, że oświetlało je toskańskie słońce – to, które piecze, i to, które zachodzi. Z kolei ciemne barwy miały w sobie coś melancholijnego, jakby pytanie „Po co to wszystko?”. Rysy twarzy, których nie było, oto wyraz idei. Pusty dom – nieunikniona droga za kulisy. Natomiast stateczne formy nie były niczym innym jak wyrazem spokoju wnętrza. A brak trupów z wileńskiego gimnazjum świadczył o preferencji tego, co odwieczne – z czasem z ciał nie pozostanie nawet popiół. Za strzępkami radości kryły się prawdziwe uśmiechy, a za smutkiem prawdziwe przygnębienie czy też wariactwo. W końcu białe punkty na drzewie były wspólnym, jakże zgodnym wzruszeniem ramion.
Wszystko to tylko razem tworzyło całość. Nic nie można było odciąć od źródła. I aby dobrze zrozumieć każdy element, trzeba spojrzeć na niego w perspektywie gotowego dzieła – trzeba go stopić w nierozerwalną jedność.
Tak, obraz był prawie skończony. Pozostało tylko jedno… Wacław drobnymi literami podpisał się w prawym dolnym rogu, a cykady… cyt, cyt…
48
Inspiracje
S. Witkiewicz, Myśli, Warszawa 1923. A. Zabiegałowska-Sitek, Warszawskie Stowarzyszenie Artystów Polskich Rytm: prace rytmistów w zbiorach Muzeum Historycznego m.st.
Warszawy, „Almanach Muzealny” 2013, t. 7, s. 146–191.
Opinia jurora
Tekst obszerny, ale niezwykle interesujący i, co ważne – zwłaszcza jeśli chodzi o konkursy dla młodzieży – wartościowy edukacyjnie. Podjęcie literackiej próby opracowania/przybliżenia dzieła malarskiego wydawać się może młodym ludziom łatwiejsze niż bardziej suchy i wymagający konkretnych kompetencji opis formalny. Takie przekonanie nie jest słuszne. Prace „beletryzujące” utwór i kontekst jego powstania wymagają nie tylko – zgodnie z etymologią (beletrystyka to przecież ‘literatura piękna’) – zwrócenia uwagi na sposób wypowiedzi, ale także trzymania w ryzach wyobraźni. Musi być ona podporządkowywana wiedzy o ludziach, zjawiskach i procesach. To niełatwe nie tylko dla młodzieży, ale także dla tych, którzy (z racji wieku) mają lub powinni mieć bogatsze doświadczenie. Joannie Brzenczce udało się napisać pracę, w której rekonstrukcja nie lekceważy wiedzy, a jednocześnie pokazać miejsca, wydarzenia i postaci historyczne w taki sposób, który potrafi zainteresować czytelnika.
dr hab. Anna Gomóła, prof. UŚ
49