Tępość w pogoni za ostrością, czyli ostre zagadnienie nieostrej fotografii (przyczynek do ewolucji sztuki fotograficznej w XX wieku) Jan Bułhak1
opracował Marcin Kania Jan Bułhak (1876–1950) to postać legendarna. Fotograf, publicysta, niestrudzony krzewiciel ruchu fotograficznego na ziemiach polskich, autor wierszy (zbiór Moja ziemia), wspomnień (Kraj lat dziecinnych), książek i artykułów fachowych, nade wszystko zaś — twórca pojęcia f o t o g r a f i k a, a także prac, które weszły do kanonu polskiej i światowej fotografii. Konserwatysta z przekonań, sercem artysta, wierny syn ziemi nowogrodzkiej, który do końca życia nosił w sobie piękno pagórków leśnych oraz łąk zielonych „szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych”. W niniejszym artykule, pisamym w siódmym roku istnienia Polski niepodległej, dał „przepis” na dobrą fotografię ojczystą. Przepis właśnie spod znaku p i k t o r i a l i z m u… Ilekroć podda się w Polsce obrazek fotograficzny plebiscytowi krytycznemu mas uprawiających fotografię lub rzekomo znających się na niej, z góry przewidzieć moż1 Pierwodruk: „Fotograf Polski. Miesięcznik ilustrowany” 1925, nr 2, s. 24–26, nr 3, s. 42–45. Numery czasopisma zostały udostępnione przez Mazowiecką Bibliotekę Cyfrową w ramach wolnego dostępu.
na, że 90% głosów wyda orzeczenie bezapelacyjne następującej treści: „śliczna fotografia, bo bardzo ostra”, albo też: „nieudana, zupełnie nieostra!” Wygląda to, jak gdyby ogół krytyków składał się z samych szlifierzy narzędzi chirurgicznych i jak gdyby przedmiotem oceny były lancety i brzytwy. Krytycy bardziej wolnomyślni traktują nieco pobłażliwiej brak precyzyjnej ostrości, żądając jednak bardzo stanowczo „wyraźnej” i „dokładnej” kopii rzeczywistości, jej niejako plastycznego spisu inwentarzowego, podług którego mogliby tę rzeczywistość identyfikować bez cienia wątpliwości. Na tym, już nieco wyższym stopniu krytyki estetycznej szlifierz i mechanik przeistacza[ją] się w sędziego śledczego i komornika sądowego. Na koniec wyjątkowo kompetentni arbitrzy i mecenasi sztuki fotograficznej wspaniałomyślnie darowują obrazkowi lekki brak wyrazistości, jeśli ten jest okupiony przez temat rysunkowo interesujący, chociażby złożony z samych czarnych i białych plam, bez najmniejszego stopniowania i charakteryzowania tonów gamy szarej (walorów). Są to już czystej krwi estetycy, którzy jednak nie podejrzewają istnienia podstawowego kanonu grafiki — pełnej i harmonijnej gamy walorów. Czemu przypisać można to dziwne ubóstwo pojęć i pomieszanie sprawdzianów? Przyczyna jest jedna i odwieczna. Potrzeba sztuki, czyli głód wrażeń estetycznych, wrodzony wszystkim ludziom, jest jak gdyby biblijną Jakóbową drabiną2 o niezliczonej ilości stopni. Gdy jedne z nich toną w błocie ziemi, inne sięgają w gwiazdy. Pośrodku mieszczą się różne wyższe i niższe gatunki przecię tności, dyletantyzmu i snobizmu. I tylko nie2 Starotestamentowy
Jakub, syn Izaaka i Rebeki, ujrzał we śnie drabinę, która sięgała nieba. Po drabinie schodzili aniołowie, zaś na jej szczycie objawił się Bóg. Zob. Księga Rodzaju 28, wersety 10–22. W obiegowej, żartobliwej interpretacji (do której odwołuje się Bułhak), drabina ta oznacza wysokie, strome, trudne do pokonania schody, które jednak prowadzą na wyższy poziom egzystencji.
[21]