felieton POD WŁOS bierze Rafał Potomski
To nie koniec
świata
Piszę ten felieton w niedzielę. Jutro ponownie wracam do pracy, po drugim lockdownie, który uziemił fryzjerów. I tak się zastanawiam: pisać historycznie, histerycznie czy oczami cynika. A mój wewnętrzny optymista drze się do mnie, ile zyskałeś, a ile straciłeś w tym roku. W sumie patrzę na szklankę – jest pełna do połowy, więc tego się trzymajmy. Pomyślicie – wariat! Pewnie jestem wariatem, ale sami się zastanówcie. Nie chodzi mi o straty materialne. Te są ogromne. Stracili wszyscy: fryzjerzy, kosmetyczki, tatuażyści, solaria. Słowem cała strefa beauty. Straciła też branża eventowa, z którą współpracuję, prezentując moje kolekcje autorskie. Stracili hotelarze i restauratorzy. Ale te straty, choć dotkliwe, nie są najważniejsze. Pamiętam, jak w ubiegłym roku, w wielu rozmowach przewijał się ten sam temat. Narzekaliśmy na pandemię, na wirusa, którego nie widać, a podobno jest i niektórych łapie bezobjawowo. Podobno, bo o jego obecności świadczą tylko komunikaty o zachorowaniach. – A zna pan kogoś kto zachorował? – słyszałem na każdym kroku. Albo gorzej: – Zna pan kogoś kto umarł? Nie znałem ani jednych ani drugich. Ale zawsze chciałem zapytać, czy mój rozmówca przeżył trzęsienie ziemi. Zapewne nie, ale to nie dowód, że trzęsień ziemi nie ma. Jednak przyszedł taki dzień, że z kalendarza zaczęły znikać wizyty. Ktoś ma pozytywny test i siedzi w domu. Ktoś jest na kwarantannie, bo miał kontakt z kimś kto zachorował. Inny zachorował. Aż wreszcie przyszły najgorsze wieści. Tak, znam takich, którzy odeszli na zawsze. Oczywiście ludzie zawsze umierali; jak głosi tytuł filmu Zanussiego: „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. Na tych, których znałem, nie była jeszcze pora. Jeszcze nie przegadaliśmy wszystkich spraw. Jeszcze mieliśmy razem coś przeżyć. Życie, a raczej wirus, zdecydował inaczej. I wtedy przyszła jeszcze jedna refleksja. Poczułem to, co czuli ludzie w czasie wojny. Przeraziło mnie, że śmierć stała się chlebem powszednim. Mój przyjaciel powiedział ostatnio, że gdy zobaczył na instagramie zdjęcie aktora Hugh Laurie’go, wyrwało mu się – o nie! A po chwili doczytał, że Hugh kręci nowy film. Jednak pierwsza myśl była najgorsza. Dlatego błagam, nie wrzucajcie na media społecznościowe czarno-białych zdjęć. Walory artystyczne ogromne, ale można kogoś przyprawić o zawał serca. Śmierć oswaja nas, zbliża się z każdej strony. Zaczynamy się do niej przyzwyczajać. Nie w sensie znieczulicy czy obojętności. Gdzieś czytałem, że w czasie wojny ludzie z bólem żegnali, o ile mogli, swoich znajomych i bliskich. A w środku cieszyli się, że to nie oni. Że sami jeszcze żyją. To straszne, ale parę razy tak pomyślałem. I dziękuje za każdy przeżyty dzień w tym dziwnym czasie. Jest jednak spora różnica. W czasie wojny kawiarnie były otwarte, a ludzie chodzili do fryzjera. Niesamowite, są dni, gdy z powodu wirusa umiera tylu ludzi, ilu zginęłoby w dwóch katastrofach dużych samolotów. Nikt nie opuszcza flag, nikt nie ogłasza żałoby narodowej. Przywykliśmy. Czy ich życie było mniej warte? A media wartościują śmierć. Telewizja transmituje pogrzeby znanych osób, a o śmierci zwykłych ludzi wspomina, podając cyfry. Czy ich śmierć jest mniejszą tragedią niż śmierć kogoś znanego? Mili! Wcześniej nigdy bym o tym nie pomyślał. Ale czy ja wcześniej myślałem o takich rzeczach? Pędziłem jak wyścigówka na torze rajdowym. Dzień zaczynał się o ósmej, a kończył o północy. To nadal się nie zmieniło. Śniadanie z Kameą, spacerek, Kamea do „przedszkola”, czyli do pani, z którą zostaje w ciągu dnia. Jest jak dawniej. Potem korek na wjeździe do Krakowa, w którym od kilku lat kawał
122
mojego życia tracę bezpowrotnie. To się zmieniło, bo wirus wygnał ludzi z ulic. Większość dnia upływa na tym, co kocham, czyli przyjemności. Wir pracy. Wieczorem, gdy AtelieR opuszczają ostatni goście, ja z fryzjera zmieniam się w menadżera. I tak uciekają kolejne dwie godziny. Jest już noc, gdy wracamy z Kameą do domu. Dlatego w weekendy nadrabiam to, co zostaje z tygodnia. Nie są to wizyty wyjazdowe, szkolenia, konsultacje. Po prostu pranie, sprzątanie, czytanie, film, spacer. Bo teraz w prowadzeniu domu nie pomaga mi już pani Benia. To się zmieniło… To wirus zmusił mnie, bym się zatrzymał. Dostrzegłem, w jakim kołowrocie żyję. I nie powinienem narzekać – czasu i tak mam sporo, bo nie mam dzieci, z którymi muszę odrabiać lekcje. Choć i starsze przyprawiają mnie o siwe włosy. A jednak po chwili odpoczynku, gdy odpuścił uścisk codzienności, usiadłem w spokoju i zacząłem robić bilans zysków i strat. Co w moim życiu ma wartość, a co mnie obciąża i zabiera radość. Przypomniały mi się słowa Stefana Kisielewskiego: „To, że jesteśmy w dupie to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać”. To prawda. Urządzamy się i w chwilach zwątpienia, bezsilności, braku energii, wciąż przekonujemy, że przecież trzeba. A może nie trzeba? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ale jednego jestem pewien, że żaden z lockdownów nie nauczyły nas jeszcze odpowiedzialności społecznej za drugiego człowieka. Wielu jest mocnych w gębie, by opowiadać jak lockdown zniszczył nam życie. Sami jednak nie są za grosz odpowiedzialni. Myślą tylko o sobie i o swoich potrzebach, mając gdzieś bezpieczeństwo innych w przestrzeni publicznej. Szanuję płaskoziemców, ale największą bezczelnością jest zapisać się na szczepionkę i nie przyjść, zabierając możliwość zaszczepienia innym. Zadałem sobie pytanie, co zrobię, gdy nastąpi koniec świata? I wtedy przypomniał mi się felieton Tomasza Jastruna – ostatni, który napisał dla „Newsweeka”. Gdy naczelnym tygodnika został Tomasz Lis, zdecydował, że lepsze będą felietony Magdy Gessler. Jej pierwszy był o ruskich pierogach. A do poety, prozaika, eseisty, krytyka, zadzwoniła sekretarka: – Panie Tomaszu, już pan nie pisze felietonów. Jakie rządy, taka forma. Co zrobił Jastrun? Usiadł do komputera i felieton mimo wszystko napisał. Tekst nie ukazał się w tygodniku, a w internecie. Chodziło mniej więcej o to, że to nie koniec świata. A nawet koniec świata nie zwalnia go z wyprowadzenia na spacer psa. Bo pies mimo wszystko chce siku. A zatem i ja wyjdę z Kameą, bo ona już pewnie ma ochotę na spacerek. To nie koniec świata, jutro znowu będę trzymał nożyczki. Z tą różnicą, że przed pandemią mogłem dotykać włosów gołą dłonią. To było takie normalne. A teraz od włosów dzieli mnie cienka warstwa rękawiczek. Niby nic, a jednak wiele. Dlatego czuję lekki stres. Jednak pamiętam, co mówię moim podopiecznym: Wykonując nową rzecz, strach zamieńcie w ciekawość. Strach paraliżuje. Ciekawość pobudza do działania. Nie dość że żyję, to jeszcze mogę pracować. Cieszę się, że to zrozumiałem. Że przestrzeń publiczna należy do wszystkich. Nie do większości ani mniejszości. Jest dobrem wspólnym. Manifa czasem też się przyda, aby przetrzepać niektórym łeb, ale o tym innym razem.