ArtPost_4_2021

Page 1

4 (40) / 2 0 2 1 wrzesień-październik wydanie bezpłatne

dwumiesięcznik kulturalny

w w w. a r t p o s t . p l

Adam Makowicz

artpostmagazyn

ISSN 2391-7741

Zbigniew Białas

Paweł Mykietyn Festiwal Bomba Megabitowa


DOM zaczyna się od...

dobrego projektu!


spis treści Od redakcji

ALEKSANDRA BATOG

4 Muzyka, muzyka…. 120 lat Filharmonii Narodowej ...................... 10 Komponowanie formą autobiografii ................................................

MAREK PAWLICKI

Umiarkowany optymista ............................................................... AGNIESZKA NOWOK-ZYCH

Szanowni Państwo,

Muzyczne igrzyska .......................................................................

Z dość dużymi emocjami podchodziliśmy do aktualnego numeru ArtPost-u. Z jednej strony długo wyczekiwany sezon koncertowy, z drugiej niepokój co przyniesie światu rzeczywistość. Jeśli chodzi o sezon koncertowy 2021/2022, to będzie taki jaka jest kondycja instytucji kultury. Nie będę odkrywczy w tej opinii, ważne by wyciągać wnioski z dotychczasowej sytuacji. Uważam, że muzyka, mimo swojej wielkości i wspaniałości, potrzebuje partnera o kreatywnym myśleniu i sprawności w działaniu. Można znacznie więcej, tylko trzeba szukać oryginalnych rozwiązań. Mam oczywiście świadomość, że bez właściwego finansowania trudno jest zrealizować innowacyjne przedsięwzięcia. Ba, zgadzam się z tym! Tylko z zastrzeżeniem, że trudno, to nie znaczy, że jest niemożliwe. Druga sprawa, to świat w którym przyszło nam żyć, i nie myślę tylko o tym co zrobiła pandemia. Wydaje się, że w wielu kwestiach przejrzeliśmy na oczy. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo z pewnością któraś połowa populacji wytknie mi stronniczość. Powiem tylko jedno, wszyscy potrzebujemy normalności. Dla mnie normalność to brak nienormalości. Na przykład nie akceptuję mnożących się pozerów i kłamców. To, że jedni i drudzy zabierają mi czas, to wiem od dawna, ale jest gorzej gdy kłamstwa powodują wymierne szkody w głowach. Największe zaś w kulturze. W ekonomię i sferę pieniądza nie chcę już wchodzić. Prawdopodobnie cudotwórców jest więcej niż realnych pieniędzy. To tyle jeśli chodzi o mój stan popandemiczny. Poeta Młynarski napisał kiedyś słynne słowa „róbmy swoje”. Należy wierzyć poetom, dlatego też jestem zadowolony z aktualnego numeru ArtPost-u. Zrobiliśmy między innymi wywiady z Pawłem Mykietynem, Adamem Makowiczem, Zbigniewem Białasem oraz poruszyliśmy wiele ważnych tematów. Spis treści obok. Jeśli chodzi o stronę zewnętrzną, to na okładkach figuruje plakat Filharmonii Narodowej, która obwiesza swoje 120-lecie oraz zdjęcie Pawła Mykietyna, spoglądającego oczami nie akceptującymi sprzeciwu. Nie dajmy się zwieść delikatnemu uśmiechowi na jego twarzy. Kompozytor właśnie obchodzi 50. urodziny. Maestro, wszystkiego najlepszego, 100 lat!

MAREK BEBŁOT

Marek Bebłot redaktor naczelny

Pianista ......................................................................................... ZBIGNIEW BIAŁAS

Jak budowałem Sosnowiec w czasach późnego Gierka .................

12 16 18 22

Bomba Megabitowa – festiwal przyszłości Ogłaszamy program obchodów 100. rocznicy urodzin Stanisława Lema ......................................... MAŁGORZATA STĘPIEŃ

Światotwórstwo ............................................................................

24 26

Błyskotliwy zbiór dowcipnych, zjadliwych felietonów pióra Fran Lebowitz, gwiazdy dokumentalnego miniserialu Netfliksa

29 Nowy Jork 20 lat później – Ny 20 years later ................................. 30 Udawaj, że to miasto w reżyserii Martina Scorsese .......................

Mitchell zuckoff 11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat w przekładzie Adriana Stachowskiego i Pauliny Surniak ................ DIONIZY PIĄTKOWSKI

My name is Makowicz, Adam Makowicz! ..................................... MAREK BEBŁOT

Dwa jubileusze .............................................................................. Międzynarodowe warsztaty Gitarowe i Festiwal Terra Artis w Lanckoronie ...............................................

30 32 34 38

MIECZYSŁAW STOCH

Legendarne wytwórnie i ich fonograficzne arcydzieła „L’Oiseau-Lyre” (część 14).............................................................. Wydawca: Adres: www: e-mail: tel.: Redaktor naczelny: Z-ca redaktora naczelnego: Sekretarz redakcji: Współpraca: Dział grafiki: Korekta: Okładka:

39

ArtPost ul. Sławkowska 44 41-216 Sosnowiec www.artpost.pl biuro@artpost.pl +48 509 397 969, +48 505 006 123 Marek Bebłot Grażyna Bebłot Małgorzata Stępień Ignacy M. Madejski, Dionizy Piątkowski, Aleksandra Batog, Zbigniew Białas, Małgorzata Stępień Mariusz Borowy Małgorzata Brachowska Paweł Mykietyn, fot. Joanna Klisowska

3


Komponowanie formą autobiografii

fot. Marek Bebłot

WYWIAD

Moim głównym zmartwieniem teraz jest odczucie, że świat pikuje w dół, jeśli chodzi w ogóle o kulturę, a zwłaszcza dotyczy to polskiej muzyki współczesnej. I to już nie chodzi o to, czy ja pracuję, czy nie pracuję, ale na ile to w ogóle ma, czy będzie miało odbiorców. Bo z jednej strony wiadomo, że jeśli przyłożymy jedynie ekonomiczne wskaźniki do oferty kulturalnej, doprowadzi nas to prostą drogą do Martyniuka i Sławomira, ale z drugiej strony, jeżeli będziemy tworzyć coś już zupełnie nie wydostającego się zupełnie poza mury chociażby akademickie - to też jest poważny problem. ALEKSANDRA BATOG Aleksandra Batog: W dziedzinie kompozycji osiągnął Pan bardzo wiele, a pierwsze nagrody i zamówienia nie tylko przyszły bardzo szybko, ale i były bardzo znaczące. Można przypuszczać, że w związku z tym nie musiał Pan zastanawiać się, czy jest Pan na właściwej drodze. Czy taka pewność wyboru towarzyszy Panu do dziś, czy też pojawiały się wątpliwości? Zapewne każdy sukces cieszy, każda dobra opinia jest takim potwierdzeniem, oznaką zrozumienia (Marcin Gmys o Pana utworach: „Każdy, kto choć raz da się tej muzyce uwieść, będzie jej potrzebował do życia już zawsze. Jak powietrza. Jak wody.”) Czy więcej dobrego, twórczego wynika z sukcesów, czy też - być może - czasem z rozczarowań? Kiedy tak naprawdę się czegoś uczymy, doświadczamy, zmieniamy, rozkwitamy? Paweł Mykietyn: W tym naszym fachu, w dziedzinie komponowania, wszystkie te nagrody często są niewspółmierne do tego, co się akurat robi. W moim przypadku nieraz działo się tak, że nagrody spływały wtedy, kiedy nic znaczącego nie robiłem i odwrotnie: zdarzały okresy, kiedy wykonywałem jakąś bardzo ciężką pracę, która nie była zauważana. Ja tak naprawdę w swoim życiu miałem

4

bardzo dużo kryzysów twórczych i różnego rodzaju załamań, cały czas mnie to jakoś dotyka, więc nie jest tak, że od początku byłem bardzo uznanym kompozytorem. Przez cały czas miałem też mnóstwo krytyków, mogę chyba z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że parę pokoleń krytyków polskich wyrosło na atakowaniu moich utworów. Różnie więc bywało, ale uważam, że kilka rzeczy jest bardzo istotnych, między innymi to, że z jednej strony dobrze jest mieć w swoim otoczeniu inteligentnych ludzi mówiących prawdę w oczy, a z drugiej - polegać na sobie, własnej intuicji i być po prostu sobie wiernym. Ale czy pomimo wszystko ten początek „kariery” i spływające wtedy wyróżnienia, nawet jeśli nie do końca w porę, były w jakiś sposób pomocne, czy i tak miał Pan swój imperatyw wewnętrzny; odczucie, że niezależnie od tego, co kto inny ma na ten temat do powiedzenia, Pan z pewnością ma coś do powiedzenia w muzyce? Trudno byłoby tak to określić, ponieważ zaraz na początku swojej drogi twórczej, po tych sukcesach w Amsterdamie i w Paryżu na Międzynarodowych Trybunach Kompozytorów miałem dosyć ciężki kryzys twórczy, odczuwany dotkliwie i uświadamiający mi, że to co robię ma się nijak do potencjału, który w sobie wyczuwałem - więc to nie było wszystko dla mnie łatwe. A nagrody – cóż - wynikały


Program Festiwalu dostępny na stronie: www.muzykanaszczytach.com/pl www.facebook.com/MuzykaNaSzczytach


też po części z tego, że zajmowałem się równocześnie wieloma dziedzinami, w tym i teatrem i filmem - i być może nawet więcej nagród przyszło ze strony muzyki „użytkowej” na przykład filmowej, niż za tę twórczość (muzykę) autonomiczną. Na pewno najważniejsze było to, że niezależnie od wszystkiego miałem w swoim otoczeniu naprawdę wspaniałych ludzi – i że w pewnym momencie swojego życia zrozumiałem, że „nie jestem najmądrzejszym człowiekiem na świecie” – i to już wiele na dobre zmieniło.

Jest Pan osobą niezwykle wszechstronną, a swoją aktywnością mógłby Pan pewnie obdzielić kilka osób i jeszcze sporo zostałoby. Pamiętam, że kiedy jakiś czas temu rozmawiałam z Jagodą Szmytką, była urzeczona festiwalem „Muzyka na szczytach”. Niezwykłą atmosferą przedsięwzięcia, wspólnym zwiedzaniem Zakopanego i rozmowami. A więc nie tylko kompozytor, wykonawca, pedagog ale i organizator życia muzycznego.

Czytałam artykuły Andrzeja Chłopeckiego, w których tak życzliwie i wnikliwie o Panu pisał – a jednocześnie wiadomo, że miewał także bardzo ostre sądy i oceny. Czy Pan się z nimi zgadzał – i jak Pan postrzegał obecność takiej postaci w swoim życiu, a także i w polskim życiu muzycznym? Bardzo dużo oczywiście Andrzejowi zawdzięczam, aczkolwiek moje z nim prywatne relacje nie były tak bliskie, jakby się mogło niektórym wydawać. Z pewnością był on osobą, która wiele wniosła do mojego życia. Bardzo mi pomógł - i oczywiście często mnie też krytykował, co akurat w jego wypadku było zawsze dla mnie dość bolesne. Jednak muszę przyznać, że w momencie, kiedy Andrzeja zabrakło, powstała bardzo znacząca luka. Był bezdyskusyjnym autorytetem, zwłaszcza w czasach, kiedy pisał artykuły do Gazety Wyborczej. Przecież wtedy czytało się prasę papierową i była ona ważnym źródłem opiniotwórczym, a jego teksty były wówczas bardzo poczytne. Brak kogoś takiego teraz jest bardzo odczuwalny w polskiej muzyce współczesnej. Może ktoś mógł po nim przejąć schedę. Nie wiem. Może na przykład Janek Topolski, ale, jako że skierował się w inną stronę - tak się nie stało. Dla mnie brak takiego jednego lidera w świecie krytyki, teorii muzyki, jakkolwiek taką dziedzinę nazwiemy, jest bardzo znaczący. To zawsze była dziedzina niszowa i nadal ulega dalszemu „uniszowieniu”, a brak w niej takiego głosu, jak głos Andrzeja, to luka, która wypełnić się nie daje. Ci, którzy chcieliby to zrobić, niestety nie zawsze się do tego z wielu powodów nadają. Tak więc wracając do tego, co już powiedziałem - abstrahując od relacji prywatnych, muszę przyznać, że wraz z odejściem Andrzeja coś się w polskiej muzyce współczesnej definitywnie skończyło. Brakuje takiego autorytetu jakim był Chłopecki, zdecydowanie.

Która dziedzina aktywności jest Panu szczególnie bliska i jak one na siebie wpływają? To przecież olbrzymie obszary i ilość wydatkowanej energii - czy jedno kompensuje i wspiera drugie, czy walczy o miejsce w życiu i grafiku; jest łatwiej czy trudniej łączyć tyle dziedzin? Zawsze tak w życiu mi się układało, że jednocześnie godziłem wiele obszarów, między innymi intensywnie pracowałem w teatrze, pisałem muzykę filmową, ale jedno i drugie to oczywiście sztuka, kultura, więc dość blisko. Oczywiście dla mnie zawsze praca w teatrze czy filmie jest bardzo inspirująca, wiele z niej wynika, chociażby w pasji na przykład stosowałem techniki filmowego montażu. Rzeczywiście też spotkanie z moim „guru intelektualnym” czyli Krzysztofem Warlikowskim, było o tyle istotne, że ta znajomość, na początku zwłaszcza szorstka, spowodowała, że cały czas poprzeczka stawiana samemu sobie była ustawicznie podbijana, więc ten wpływ był znaczący. Kiedy wybierałem Warlikowskiego na swojego reżysera „na cale życie”, to mogę powiedzieć, że byli reżyserzy, z którymi pracowało się przyjemniej, ale czułem, że sam komfort pracy to nie jest do końca to, o co mi w życiu chodzi. Zawsze wiedziałem, przeczuwałem, że w życiu i sztuce trzeba ciągle się rozwijać i nie „przysypiać”. Przecież wiadomo, że kiedy odkryje się jakiś chwyt, kiedy trafi się na jakiś dobry sposób, można na tym całe zawodowe życie zbudować i spędzić całe lata w teatrze bardzo przyjemnie, natomiast to, że miałem przy sobie takich ludzi jak Małgosia Szcześniak czy Krzysztof Warlikowski powodowało, że cały czas poprzeczka była wysoko postawiona. To dla mnie było o tyle ważne, że nie pozwoliło mi osiąść na laurach. Ponadto, kiedy miałem jakiś kryzys twórczy, a dane mi już było pracować w teatrze, to czułem wsparcie z innej strony i przekonanie, że jest jakiś znaczący potencjał we współczesnej sztuce. Do tego dochodziły moje osobiste doświadczenia związane z oceną moich utworów, wspomniane pokolenie krytyków celujących w dyskredytowaniu tego, co napisałem jako na przykład zbyt mało awangardowego – wtedy praca w teatrze pokazywała mi szerszy kontekst podobnych spraw – na przykład dające się odczuć oczekiwanie, że następny wielki twórca teatralny będzie podobny do Kantora. Warlikowski nie był podobny do Kantora, a jest wybitnym artystą – i to potwierdzało moje odczucie, że nowe musi być naprawdę nowe, nie może być podobne do tego, co już było. Poza tym zawsze miałem odwagę, żeby poszukiwać w obszarach, które wydawały się zakazane, bądź jałowe. I spotkania z autorytetami – w czasie studiów moim autorytetem obok profesora Kotońskiego był Paweł Szymański, choć później nasze drogi się rozeszły, był też oczywiście Andrzej Chłopecki i Warlikowski - i pozostał o tyle ważną postacią, że wyznaczając bardzo wysokie wymagania przekonał mnie, że pracując trzeba sobie bardziej utrudniać niż ułatwiać zadanie. Współpracowałem naprawdę z wieloma reżyserami i tak jak wspomniałem, mogłem do końca życia pracować przyjemnie i łatwo, ale wiedziałem, że czas nie pozwoli na wszystko i że muszę dla siebie wybrać jakiegoś reżysera na stałe. Ten wybór wcale nie był taki na

A w nawiązaniu już tylko do jego oceny Pana twórczości – pomijając fakt, czy to co pisał było bardzo pozytywne, czy bardzo krytyczne, czy był to dla Pana raczej obcy pogląd, czy zgadzał się Pan z tym i czuł się rozumiany, a może zgoda na takie oceny przyszła po czasie? Nawiązuję tu do jego artykułów, gdzie prócz głosu krytyki dochodziło podsumowanie głębokie, życzliwe, na przykład tekst Mykietyna budowanie świata mówi, że po okresie muzyki frapującej poszedł Pan jeszcze dalej, w kierunku głębi, najwyższego poziomu, dotarcia do istoty rzeczy. Padają słowa, że ta muzyka zostanie z nami na zawsze. Człowiek jest tak skonstruowany, że jak go chwalą, to jest mu przyjemnie i zdecydowanie mniej przyjemnie, gdy go krytykują. Pomimo tego, że nie zawsze na mój temat Andrzej wyrażał się z zachwytem, zdarzało się, że po jakimś czasie przyznawałem mu rację. Ale tak naprawdę trudno mi to stwierdzić z całą stanowczością. To było naprawdę dawno, minęło dużo czasu i wiele się zmieniło. Może rzeczywiście był to mój taki powrót do formy, ten czas, kiedy napisałem poza symfonią również pasję i kilka innych utworów i to złożyło się na taki obraz sytuacji.

6


początku ewidentny, w tej chwili Warlikowski jest jednym z czołowych reżyserów w Europie, ale wtedy był raczej takim naczelnym „chłopcem do bicia”. Pomimo różnie układających się prywatnych relacji, efekt pracy z Warlikowskim był zawsze dużo lepszy niż z innymi, więc zdecydowałem się na tę drogę. Dziś, po latach, jestem z tego zadowolony, bywało ciężko, ale nadal tkwi we mnie przeświadczenie, że najistotniejsze jest by pracować i mieć wokół siebie bardzo inteligentnych ludzi. Z czym bardziej przychodzi się Panu zmagać jako kompozytorowi - pomiędzy skrajnymi możliwościami i odczuciami twórców jest głęboka przepaść - od niezliczonych pomysłów walczących o prymat, dopracowanie i przelanie na papier - po ciszę i wrażenie, że każdy utwór wyczerpuje wszystkie siły i trudno wyobrazić sobie, by kiedykolwiek powstał następny? U mnie bywało różnie. Po tym etapie - nazwijmy go pierwszym kiedy pisałem muzykę określaną jako postmodernizm, przyszedł jakiś kryzys i poczucie, że kręcę się w kółko. Wtedy zająłem się mikrotonami i przyszedł zupełnie inny etap, okres bardzo żmudnej pracy związany z ogromem możliwości, jakie ta nowa technika dawała. Potem wpadłem na inny trop związany z accelerandami permanentnymi, natomiast teraz mogę powiedzieć, że zaczęło mi się łatwiej pracować, ale problem polega na czymś innym. Patrząc z perspektywy czasu, zawsze prowadziłem i bogate życie towarzyskie i intensywnie pracowałem, a spoglądając w swoje różne biogramy widzę, że rzeczywiście wiele utworów skomponowałem. Zawsze towarzyszyło mi takie poczucie, że jeśli pracuję, to mam czyste sumienie. Tworzyłem lepsze czy gorsze rzeczy, ale zawsze się wywiązywałem z obowiązków i miałem poczucie czystego sumienia - skoro piszę, jestem w porządku. Natomiast moim głównym zmartwieniem teraz jest odczucie, że świat pikuje w dół, jeśli chodzi w ogóle o kulturę, a zwłaszcza dotyczy to polskiej muzyki współczesnej. I to już nie chodzi o to, czy ja pracuję, czy nie pracuję, ale na ile to w ogóle ma, czy będzie miało odbiorców. Bo z jednej strony wiadomo, że jeśli przyłożymy jedynie ekonomiczne wskaźniki do oferty kulturalnej, doprowadzi nas to prostą drogą do Martyniuka i Sławomira, ale z drugiej strony, jeżeli będziemy tworzyć coś już zupełnie nie wydostającego się zupełnie poza mury chociażby akademickie - to też jest poważny problem. Oczywiście istnieją różne systemy grantów i tym podobnych form wsparcia, nie zmienia to jednak istotności pytania na ile w naszym kraju mamy zapotrzebowanie jeszcze na takie formy kultury. Teraz więc moim zmartwieniem nie jest to, czy ja sam będę zadowolony z tego co napiszę, tylko to, czy moja muzyka gdzieś jeszcze znajdzie odbiorców. I nie chodzi oczywiście o to, bym zaczął pisać dostosowując się do oczekiwań publiczności, ale czy ktoś będzie słuchał tego, co ja w zgodzie z sobą napiszę. Wprawdzie zawsze ten temat się przewijał, nawet bardzo dawno temu, pamiętam na przykład listy Bacha zmartwionego, że „władze są tu dziwaczne i mało zainteresowane muzyką, więc będę musiał szukać szczęścia gdzie indziej”, liczne głosy wieszczące upadek kultury, ale szczególnie ostatni czas, powiązany jeszcze z „lockdownem” wydaje się szczególnie trudny dla kultury, spowodował pewnego rodzaju wyrwę. Kiedy o tym myślę, mam wrażenie, że pomimo wszystko jest to coś zupełnie innego dla mnie, człowieka pięćdziesięcioletniego, który prawie całe życie spędził w teatrze i miał okazję widzieć na żywo i przedstawienia Kantora i wszystkie inne ważne polskie i nie tylko polskie spektakle. Ja, wsparty tym doświadczeniem, rok bez

filharmonii czy teatru wytrzymam, ale myślę, że to o wiele większy problem dla młodego człowieka, dziesięcioletniego czy jedenastoletniego, który mógł pojawić się w filharmonii, czy na Warszawskiej Jesieni, czy na spektaklu teatralnym i nagle sytuacja, w której został pozbawiony tej szansy może spowodować, że nigdy już tam się być może nie pojawi. Oczywiście nie chodzi o to, że miałby zostać kolejnym kompozytorem, muzykiem, reżyserem czy aktorem, ale sam fakt, że przez długi czas nie miał szansy zobaczyć jak wygląda prawdziwy teatr czy prawdziwy koncert w filharmonii, może być dość problematyczny. Wiadomo przecież, że sztuka w sieci to coś zupełnie innego i teatr nigdy nie może być teatrem w sieci, bo jego istotą jest doświadczenie na żywo - i w tym sensie moim zdaniem reperkusje ekonomiczne i społeczne są jeszcze wciąż przed nami. To widać też bardzo wyraźnie w szkolnictwie artystycznym – ilu studentów, uczniów zrezygnowało z dalszego kształcenia, a co do sprawy odbioru kultury, rzeczywiście pewnie skutki tego czasu odczujemy w dłuższej perspektywie. A wracając do tematu komponowania - czy bliższe jest Panu podejście pieczołowitego cyzelowania swoich utworów nawet po latach i trudności z oderwaniem się od utworu i wypuszczenia go w świat, czy może bardziej zamykania pewnych rozdziałów w życiu, utworów „raz na zawsze”? Kiedy dochodzi do premiery, oczywiście robię jeszcze techniczne retusze po prawykonaniu; kiedy patrzę na swoje starsze, wcześniejsze utwory, może bym tam coś pozmieniał, a nawet niejeden utwór wręcz wyrzucił do kosza, ale mam taki zwyczaj, że nie wracam już do utworów sprzed 20, 30 lat, bo zakładam, że to byłem „ja wtedy”. Oczywiście, każdy utwór można cyzelować w nieskończoność, ale kiedy już utwór skończę, dojdzie do premiery, coś tam jeszcze poprawię, skoryguję błędy, nie wracam już do niego. Dla mnie komponowanie, jak powiedziałem jako młody człowiek w jednym z wywiadów, jest jakąś formą autobiografii, więc owszem - widzę czasem jakieś mankamenty w swoich dawnych utworach, ale już je tak zostawiam, generalnie uznając je za ślad czasu. Czyli kompozytor „komponuje swoim życiem”, czy raczej postrzega Pan komponowanie jako zupełnie odrębną dziedzinę, powoływanie do istnienia czegoś zupełnie nowego, co wcale nie musi być z życiem i osobistym doświadczeniem powiązane? W muzyce to bardziej złożony problem, wiadomo, że w literaturze często życie bywa pierwszoplanowym natchnieniem, muzyka jest jednak abstrakcyjna i mówienie w ogóle o inspiracji, co jest nią, a co nią nie jest, bywa trudne, ale ja ewidentnie widzę jakieś związki. Zadaniem artysty jest przede wszystkim żyć, jeżeli pisarz sam czegoś nie przeżyje, aktor czegoś nie doświadczy, trudno, by z książek czerpali wiedzę na różne tematy i przetwarzali to w swojej sztuce. Podobnie w muzyce - o ile te związki życia ze sztuka są trudne do wytropienia i przeanalizowania, jednak istnieją – i to jak żyjemy ma wpływ na to, co się znajduje w naszych utworach. A towarzyszy Panu poczucie konieczności wypowiedzi, ekspresji jako coś bardzo naturalnego (komponował Pan „od zawsze”?) czy raczej świadomość, że jeśli dodajemy coś do tego przeładowanego świata, musi to być naprawdę coś, co wzbogaci go w znaczący sposób? Z jednej strony odczuwam, zgodnie z tym, co powiedziałem, że to, czy ja mam coś do powiedzenia to jedno, a to, czy ktoś będzie chciał tego słuchać to drugie. Natomiast w czasie „lockdownu”,

7


kiedy nie przyjmowałem żadnych zamówień, wychodząc z założenia, że pisanie kwartetu smyczkowego, żeby był wykonany przed kamerami jest całkowicie bezzasadne, wpadłem - tak jak pewnie cała planeta - w jakąś formę depresji. Nie chciało mi się robić już absolutnie nic, czytałem, grałem na fortepianie i w pewnym momencie po prostu z nudów zacząłem generować jakieś dźwięki, stworzyłem stronę na YouTube i umieściłem tam kilka utworów. Bez zamówień, z koniecznością dofinansowania jeszcze ich realizacji, więc jakaś potrzeba we mnie ciągle jest. Natomiast prawda jest taka, że choć wiele ludzi ma potrzebę pisania, (każdy grafoman ma potrzebę pisania, bo samo już to pojęcie oznacza kogoś, kto lubi pisać) problem polega na tym, że nie każdy jest interesujący dla odbiorcy, nie każdy ważny. Potrzeba to jedno, wybitność, istotność - to znikomy procent. Mnóstwo różnych aspektów wpływa nawet na tak zwaną „karierę”. W muzyce na przykład wstępna selekcja polega na tym, że ktoś ma słuch muzyczny, a ktoś go nie ma, więc nie dostaje się do szkoły muzycznej. Oczywiście trzeba jeszcze wziąć pod uwagę to, że najczęściej do takiej szkoły posyłają nas rodzice, bo jesteśmy za mali, żeby tam sami tam pójść, więc jeszcze może być tak, że ktoś ma predyspozycje, ale nie ma rodziców, którzy zdecydowaliby się go do tej szkoły posłać. Potem dochodzi do tego wiele innych czynników, decydujących o przyszłości. Jak to kiedyś zostało powiedziane: talent, praca i szczęście, ale wiadomo, że to i tak nie wyczerpuje wszystkich aspektów. Niejednokrotnie brał Pan udział w kursach dla młodych kompozytorów, dziś sam jest Pan ich wykładowcą. Jak postrzega Pan swoją rolę jako pedagoga - jako ważną, znaczącą; jest Pan bardziej „prowadzącym za rękę” czy dyskretnie towarzyszącym, wspierającym w razie potrzeby? Czy jakiś element w nauczaniu wydaje się kluczowy? Inspiracja, kwestie warsztatowe, wdrożenie nawyku regularnej pracy? Od czasu mojego uczestnictwa w kursach minęło już 30 lat i wiele w tej dziedzinie się zmieniłopojawiły się nowe style, kierunki. Z drugiej strony, jeśli chodzi o moją pedagogiczną przygodę to nie dość, że jestem na początku drogi, to jeszcze połowa tego okresu przypadła na czas edukacji zdalnej. Kiedy myślę o pedagogice, przypominam sobie mojego profesora Kotońskiego, który zapytany kiedyś, na czym polega jego metoda nauczania kompozycji, powiedział, że na nienauczaniu. Ja podobnie uważam, że tego się nauczyć nie da, można obserwować co młody człowiek ma do powiedzenia i wspierać ten proces - i tak naprawdę często staram się dawać takie czysto techniczne wskazówki. Inna sprawa, że trudno się w ogóle nauczyć instrumentacji w sytuacji, kiedy nie ma się tak naprawdę kontaktu z orkiestrą; w tej chwili problemem jest to, że wszyscy korzystają z tak zwanych symulacji, a znikoma część jest w stanie myśleć orkiestrą czy kwartetem. Młodzi paradoksalnie unikają elektroniki, chcą pisać na orkiestrę, a to w dzisiejszych czasach jest w ogóle dość ryzykowne - ile z tych utworów symfonicznych jest potem wykonywanych, jakaś śladowa ilość! Sam więc ich często namawiam, żeby tworzyć utwory elektroakustyczne, wszak symulacje bywają tak naprawdę często jakąś słabszą elektroniką. Staram się ich także generalnie uczulić na różnice pomiędzy nutą a dźwiękiem, żeby nie myśleli nutami i nie pisali tego, co komputer im podsuwa, a raczej coś, co z nich wypływa. Skupiam się bardziej na kwestiach technicznych i staram się ich też nie blokować generalnie wychodzę z założenia, że sam nie jestem najmądrzejszy na świecie i nie mam złotych sposobów na to, jak muzyka i sztuka powinna dziś wyglądać.

8

Czyli jednak nienauczanie .. Na pierwszych zajęciach mówię wprost, że nie uczę - spotykam się, doradzam i konsultuję; natomiast nie uczę, bo ani nie jestem jakimś mistrzem, ani nie uważam, by komponowanie było „nauczalne”. Kompozycja pochodzi z wnętrza, wyobraźni, reszta jest jedynie edytorskim procesem. Jeśli ktoś ma coś do powiedzenia i pomysły, będzie kompozytorem, jeśli nie - nic z tego po prostu nie będzie. A rozdział „wykonawstwo” - nagrody w konkursach klarnetowych, współtworzenie zespołu. Jakie miejsce zajmuje, czy zajmował ten aspekt w Pana życiu artystycznym, czy znacząco wpłynął na inne sfery działalności? Na pewno to wpłynęło! Grając w zespole kameralnym; grając w Nonstromie, wiedziałem jak niektóre rzeczy można zapisać lepiej czy gorzej, ale nade wszystko istotny był kontakt z muzykami, poznanie instrumentów od strony wykonawczej. Właściwie od piętnastu lat na klarnecie nie gram, grałem jeszcze w przedstawieniach teatralnych, w Peryklesie w Mediolanie i w Hamlecie w Warszawie; w Peryklesie na klarnecie basowym, a w Hamlecie na organach Hammonda, natomiast teraz mam zamiar znowu założyć zespół. Jestem już nawet na dobrej drodze i myślę, że wrócę jeszcze do wykonawstwa, a muzyka będzie oscylować wokół czegoś, czemu być może będzie bliżej do muzyki rozrywkowej w nieco ambitniejszym wydaniu. Zresztą kiedy pracowałem w teatrze często improwizowałem, cały czas gram też na fortepianie - w czasie lockdownu całymi godzinami grałem na fortepianie Bacha lub improwizowałem, więc nie gram już na klarnecie, ale zawsze kontakt z instrumentami mam. Cały czas też powtarzam studentom, że kiedy pisze się na waltornię nie można zdać się na komputer, trzeba ten konkretny instrument poznać, bo każdy ma swoje specyficzne brzmienie i możliwości. Na komputerze można zagrać wszystko, ale zderzenie z rzeczywistością instrumentu pokazuje nietrafność zdawania się na tego typu podpowiedź. Oczywiście granie w zespole pokazało mi bardzo jasno, które rozwiązania są łatwiejsze dla muzyków, które trudniejsze, a które tak po prostu naprawdę niewykonalne. Zdarzają się też na egzaminach sytuacje słuchania utworu, który nawet nieźle brzmi na komputerze, a zajrzenie do nut pokazuje, że jest to w ogóle niewykonalne z powodu trudności technicznych nie do pokonania. Niektórych rzeczy można nauczyć się jedynie w praktyce, więc namawiam studentów, żeby pisali takie utwory, które mogą dać komuś do wykonania, bo bez tego doświadczenia niewiele tak naprawdę zyskają. Mnie komputer pomaga, ale ja mam już spore doświadczenie w tej materii, natomiast kiedy młody człowiek zaczyna bez tego - pisanie symfonii na komputerze może być zdradliwe. Doradzam im więc nawet trio, czy inne utwory na mniejsze składy, które jednak mają szansę na wykonanie, niż sięganie po wielkie formy, których nie sprawdzą doświadczalnie. Skąd czerpie Pan najwięcej energii, które źródła uważa Pan za najlepsze? Czy w ogóle takie są?) Spotkania, dobre zamówienia, kontakt z młodymi ludźmi, całkowite wyłączenie się na jakiś czas? Tak naprawdę to różnie u mnie bywało, kiedy zajmowałem się na przykład mikrotonami, potrzebowałem na to bardzo dużo czasu, bo był to potworny nakład pracy, parę lat temu zaczęło mi się komponować łatwiej i mniej energii to pochłaniało, ale przyszedł lockdown i nowe pytanie - czy ta moja twórczość jest jeszcze komuś potrzebna…


Wszystko bierze się z życia i różnie z tym bywa, nie mogę na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. A jak postrzega Pan sprawę zamówień kompozytorskich – jako dar, mobilizację czy przymus? Wiadomo, że mówiąc o takich utworach jak na przykład opera czyli Czarodziejska Góra – nigdy bym się ich nie podjął bez zamówienia, gwarancji wykonania. Jeśli na dwa lata mam się wyłączyć z innych spraw i zajmować utworem, który potem mógłby wylądować w szufladzie, oczywiście wolę poświęcić czas na coś innego. I z pewnością pod tym względem zamówienia i gwarancje wykonania są dobre, wręcz niezbędne. Zresztą właściwie nie zdarza się tak, że przyjmuję zamówienie i dopiero zaczynam się zastanawiać nad utworem - na przykład kiedy zacząłem pisać Pasję wg św. Marka, szczęśliwie pojawiło się zamówienie, więc często są to pomyślne koincydencje i przychodzą w momencie, kiedy mogę na przykład dokończyć utwór, który zacząłem pisać. Ale oczywiście zdarza mi się też regularnie nie przyjmować zamówień, odrzucam scenariusze filmów, które mnie nie interesują i też wiele innych propozycji. Cały zeszły rok, jak już wspomniałem, był z zasady dla mnie zamknięty dla przyjmowania jakichkolwiek zamówień, nie wyobrażałem sobie pisania do sieci. A generalnie - ponieważ zacząłem pisać utwory o większych rozmiarach obsadowych i czasowych – na przykład koncerty: skrzypcowy czy wiolonczelowy, trwające po około 30 minut, trudno byłoby pisać bez gwarancji, że utwór będzie wykonany. Wtedy pojawiają się też terminy, w których trzeba się z zamówień wywiązać - i to jest też ten element ważny, wiążący, nakreślający granice, bez tego można rzeczywiście w nieskończoność pisać i pisać. Dodatkowo, przy moich różnych zajęciach staram się to jakoś wszystko logistycznie poukładać, żeby czegoś po prostu nie zaniedbać, nie „zawalić”. C

M

Y

CM

MY

CY

CMY

Chciałabym jeszcze spytać o najbliższe plany, marzenia artystyczne i organizacyjne? Mam pięćdziesiąt lat i nie odczuwam, by był to czas na snucie wielkich planów, ale na pewno mam ochotę zająć się wspomnianym już, swoim nowym zespołem. K

W takim razie trzymam kciuki, by wszystko się udało i bardzo serdecznie dziękuję za rozmowę. n

Ola Batog Aleksandra Batog, altowiolistka Lorien Trio, Kwartetu Akademos, współpracująca również z Orkiestrą Muzyki Nowej. Organizatorka wielu przedsięwzięć artystycznych, w tym edukacyjnych: cykli koncertowych, festiwali: „Nie dla Elizy Beethoven i arcydzieła XX wieku”, „W Pałacu Księcia Razumowskiego”, „Schubert i Mandelsztam - moje pieśni na zawsze zachowaj”, „Dom muzyki”. Ulubiona forma aktywności to projektowanie cykli koncertowych połączone z wykonawstwem i prowadzeniem koncertów. Od maja 2020 związana z Centrum Edukacji Muzycznej NOSPR.

9


JUBILEUSZ

Muzyka, muzyka…. 120 lat Filharmonii Narodowej Inauguracja Filharmonii Warszawskiej odbyła się 5 listopada 1901 roku. Fundatorami byli między innymi właściciel kapitału, bankier Leopold Julian Kronenberg i pianista Ignacy Jan Paderewski. Gmach instytucji wzorowany był na Operze Paryskiej, a zaprojektował go architekt Karol Kozłowski. Budynek otrzymał bardzo bogaty wystrój eklektyczny, z wpływami neorenesansu i neobaroku europejskiego w nowoczesnej na owe czasy interpretacji. Koncert inauguracyjny Filharmonii, składał się z utworów kompozytorów polskich. Orkiestrę poprowadził Emil Młynarski, a jako soliści wystąpili Wiktor Grąbczewski (bas) oraz Ignacy Jan Paderewski, światowej sławy pianista, kompozytor i przyszły mąż stanu. Orkiestra Filharmonii Warszawskiej koncertowała z wieloma najsłynniejszymi artystami tamtej doby. Dyrygowali nią

10

Warszawa, Filharmonia. 1906 r. - ze zbiorów Biblioteki Narodowej

m.in.: Emil Młynarski, Grzegorz Fitelberg, Mieczysław Karłowicz, Zygmunt Noskowski, Feliks Nowowiejski, Ruggiero Leoncavallo, Siergiej Prokofiew, Siergiej Rachmaninow, Maurice Ravel, Camille Saint-Saëns, Richard Strauss i Igor Strawiński. Koncertowali światowej sławy pianiści: Stefan Askenase, Zbigniew Drzewiecki, Witold Małcużyński, Ignacy Jan Paderewski, Artur Rubinstein, Claudio Arrau, Vladimir Horowitz, Wilhelm Kempff. Najsłynniejsi muzycy towarzyszyli wspaniałym śpiewakom: Ewie Bandrowskiej-Turskiej, Adamowi Didurowi, Janowi Kiepurze, Adzie Sari czy Fiodorowi Szalapinowi i Wandzie Wermińskiej.

W Filharmonii Warszawskiej odbyły się I, II i III Konkurs Pianistyczny im. F. Chopina (1927, 1932, 1937), I Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. H. Wieniawskiego (1935), I Powszechny Festiwal Sztuki Polskiej (1937) oraz (częściowo) XVII Festiwal Międzynarodowego Towarzystwa Muzyki Współczesnej (1939). II wojna światowa przerwała działalność Filharmonii Warszawskiej; jej budynek został zniszczony. Zespół odtworzono po wojnie w sezonie 1947/48. Odbudowę gmachu, w zupełnie odmiennym stylu, ukończono w roku 1955. W dniu 21 lutego,


z okazji inauguracji sezonu w nowej własnej siedzibie, Filharmonia Warszawska została uhonorowana mianem Filharmonii Narodowej. W latach 1977-2001 dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Narodowej był Kazimierz Kord, dyrygent cieszący się międzynarodowym uznaniem. Pod jego kierunkiem Orkiestra Filharmonii Narodowej osiągnęła wysoki poziom artystyczny i zaliczana jest do europejskiej czołówki zespołów symfonicznych. Po Kazimierzu Kordzie stanowisko piastowali Antoni Wit i Jacek Kaspszyk. Od 1 września 2019 funkcję Dyrektora Artystycznego sprawuje Andrzej Boreyko.

Filharmonia Narodowa ma na swoim koncie liczne nagrania dla polskich i zagranicznych firm płytowych; dla Polskich Nagrań, Deutsche Grammophon, Philips i CD Accord. Nagrania dla tej ostatniej firmy zdobyły szereg nagród. Muzykę polską reprezentują na tych płytach dzieła Chopina, Szymanowskiego, Góreckiego, Lutosławskiego, Panufnika, Pendereckiego i Szymańskiego, a repertuar światowy m.in. komplet symfonii Beethovena. Nagrania utworów Siedem bram Jerozolimy Krzysztofa Pendereckiego oraz Requiem - Missa pro defunctis Romana Maciejewskiego były światowymi premierami fonograficznymi. W Filharmonii wystąpili dyrygenci tej miary co: Aram Chaczaturian, Charles Dutoit, Philippe Entremont, Neville Marriner, Yehudi Menuhin, Kurt Masur, Helmuth Rilling, Genadij Rożdiestwienski i Leopold Stokowski oraz słynni soliści, m.in.: Martha Argerich, Kathleen Battle, Arturo Benedetti Michelangeli, Teresa Berganza, Nigel Kennedy, Evgeny Kissin, Jessye Norman, Midori, Shlomo Mintz, Anne-Sophie Mutter, Garrick Ohlsson, Dawid Ojstrach, Murray Perahia, Jean-Pierre Rampal, Światosław Richter, Mścisław Rostropowicz, Henryk Szeryng, Krystian Zimerman, Pinchas Zukerman. Filharmonia gości w swoich progach wiele festiwali i konkursów jak: Konkurs Chopinowski, Festiwal Wielkanocny im. Beethovena, Chopin i Jego Europa czy Warszawska Jesień. n

Warszawa, sala koncertowa w Filharmonii. 1901 r. - ze zbiorów Biblioteki Narodowej

11


WYWIAD

Umiarkowany optymista O pisarstwie, literaturze, podróżowaniu i pracy na uniwersytecie z prof. zbigniewem Białasem rozmawia Marek Pawlicki. MAREK PAwLIcKI Marek Pawlicki: W bieżącym roku mija dziesięć lat od publikacji „Korzeńca”, Twojego debiutu literackiego. W tym czasie wydałeś cztery powieści historyczno-obyczajowe: „Korzeniec” (2011), „Puder i pył” (2013), „Tal” (2015) i „Rutka” (2018) oraz dziennik podróży po Stanach Zjednoczonych zatytułowany „Nebraska” (2016). W jednym z wywiadów powiedziałeś, że „wszystko zaczęło się od kafelka przypadkowo znalezionego podczas spaceru na ulicy Żytniej w Sosnowcu.” Czy jednak słusznie sądzę, że ambicje i plany bycia pisarzem pojawiły się przed wspomnianym spacerem?

12

Zbigniew Białas: O, tak. Te plany i ambicje narodziły się w szkole podstawowej, prawdopodobnie kiedy miałem osiem albo dziewięć lat, chociaż nie umiem dokładnie odtworzyć tego momentu iluminacji. Pierwsze powieści pisałem w notesikach mniejszych i większych na pewno zanim zostałem nastolatkiem. Żadna z tych powieści nie została ukończona, ale mam je w swoim biurku do dnia dzisiejszego. Krótki biogram na okładce Twojej książki „Kafelek Mistrza Alojzego” (2019) określa Cię jako anglistę, profesora nauk humanistycznych i powieściopisarza. Czy nadal, po dziesięciu latach pisania i wydawania powieści, myślisz o sobie w tej właśnie kolejności? W jaki sposób fakt, że jesteś badaczem i wykładowcą literatury wpłynął na Twoją twórczość? Nawet gdybym wolał myśleć o sobie w innej kolejności, nie mogę, ponieważ jestem, jak to się mówi, nadal czynny zawodowo. Dodałbym jeszcze: tłumacz, ponieważ w ostatnich dwóch latach tłumaczenie pewnej długiej, trudnej, filozoficznej książki o muzyce najbardziej zaprzątało moją uwagę. Ale kiedy odejdę na emeryturę nie wykluczam, że pisarstwo będzie tym, co stanie się najważniejsze. Szczerze mówiąc, reforma uczelni wyższych, którą zaproponowano nam dwa lata temu tak bardzo kłóci się z moim doświadczeniem, rozumieniem i postrzeganiem misji uniwersytetu, że wyzwolenie się od obowiązku funkcjonowania w uniwersytecie rozumianym jako korporacja jest miłą perspektywą. Tyle że moje głębokie rozczarowanie uniwersytetem w najnowszym wydaniu to chyba temat na zupełnie inną rozmowę. Są tacy, co mieli gorzej, na przykład wybitny poeta, T.S. Eliot, który był urzędnikiem w banku. A odpowiadając na drugą część Twojego pytania: to, że jestem literaturoznawcą prawdopodobnie chroni mnie


®


przed popełnianiem wielu błędów. Jednym z nich jest przekonanie o własnej unikalności. Grzechem niektórych pisarzy jest na przykład to, że wyważają otwarte drzwi, ponieważ nie wiedzą, że one już dawno temu zostały otwarte. Ale z kolei, być może, niszczy to u mnie pewną spontaniczność i niewinność w podejściu do pisania. Masz rację, że nie jest to miejsce, żeby rozmawiać o trudnej rzeczywistości szkolnictwa wyższego, ale chciałbym zadać bardziej ogólne pytanie o to, jakie jest Twoje rozumienie misji uniwersytetu. Obawiam się, że dosyć staroświeckie. Nadrzędną misją uniwersytetu powinno być budowanie pogłębionych więzi między myślącymi ludźmi. Tymczasem zamiast tego buduje się więzi między sieciami komputerów i skwapliwie zlicza punkciki do różnych ocen i ewaluacji. I tak oto, symbolicznie, miejsce, które dawniej nazywano „sekretariatem” staje się pokojem „ewaluacji i obsługi”, co jest w samej nazwie szyderczym odejściem od życzliwego podejścia do pracowników naukowych. Ale może rzeczywiście nie wchodźmy głębiej w ten temat. Wróćmy zatem do literatury. W powieści „Zapiski ze złego roku” J.M. Coetzee zaproponował alternatywną definicję klasyki jako dzieła, po które sięga się po raz tysięczny i milionowy. Co na Twojej półce ma status klasyki? Czy którąś z tych książek postrzegasz jako inspirację w Twojej twórczości jako powieściopisarza? Nie wyobrażam sobie, żebym cokolwiek był w stanie przeczytać więcej niż dwa, trzy razy, nawet jeśli mi się bardzo podoba. Nie dotyczy to wyłącznie książek, które pochłania-

łem w dzieciństwie. Gdyby stosować definicję Coetzeego, to klasykiem dla mnie są Dzieci z Bullerbyn, powieści Niziurskiego i Szklarskiego, bo tylko te czytałem po kilka, a może nawet kilkanaście razy, ale w tej chwili w ogóle bałbym się do nich wrócić, ponieważ wiem, że cały czar by zniknął. Nie chcę sobie tego robić. Jeśli chodzi o dorosłą literaturę, nie mam jednego ulubionego pisarza i nawet nie chciałbym takiego mieć. To byłoby jednak ograniczenie sięgać do jednej wizji świata, jednego sposobu pisania, jednego stylu. Mam zresztą, niestety, dość chłodny stosunek do literatury, może z racji tego, że jestem literaturoznawcą. Cenię wiele książek, czytam bardzo dużo. Ale tak, jak trudno byłoby mi powiedzieć na łące pełnej kwiatów, że podoba mi się tylko jeden, tak samo trudno byłoby mi wyciągnąć jedną książkę z biblioteki i powiedzieć: ta przewyższa wszystkie inne. W swojej karierze naukowej i dydaktycznej spotykałeś się i rozmawiałeś z wieloma twórcami. Twoja wieloletnia znajomość z Johnem Maxwellem Coetzeem zaowocowała dwukrotną wizytą Noblisty na Uniwersyteckie Śląskim, najpierw w roku 2000, a potem w październiku 2018 roku, kiedy dzięki Twoim staraniom otrzymał on doktorat honoris causa Uniwersytetu Śląskiego. Jak to i inne spotkania z pisarzami zainspirowały Cię w Twojej działalności naukowej i twórczości literackiej? Te inspiracje nie były chyba bezpośrednie, ponieważ tak, jak powiedziałem, pisarzem postanowiłem zostać już w szkole podstawowej. W tamtych czasach organizowano czasem w szkołach spotkania z pisarzami, ale to nie były inspirujące wydarzenia. Kiedyś na przykład zawieziono moją klasę licealną do studia telewizyjnego w Katowicach na spotkanie z Wojciechem Żukrowskim. Wówczas był on przedstawiany, przynajmniej oficjalnie, jako wielki polski pisarz, zresztą akurat wydał Kamienne tablice, które miały opinię powieści erotycznej i stały się bestsellerem. Mogło to być zatem dla mnie wydarzenie epokowe, nie mówiąc o tym, że jeśli zadałbym pytanie, to zobaczyłbym się potem w programie telewizyjnym. Oczywiście, nie były to programy na żywo. No i faktycznie zadałem Żukrowskiemu pytanie o to, czy istnieją, jego zdaniem, jakieś „obowiązkowe” tematy pisarskie, a było to w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. I on odpowiedział bez mrugnięcia okiem: „Takimi tematami są Polska i socjalizm”. Przyznam, że byłem zawiedziony. Oczywiście, była to poprawna odpowiedź z punktu widzenia ówczesnych władz, tego zapewne od Żukrowskiego oczekiwano, ale takie frazesy nie mogły przecież zainspirować nastolatka o długich włosach. I od tego czasu wolę pisarzy czytać niż ich spotykać. Chyba że mówią mało i mądrze, jak John Coetzee właśnie. Albo czytają na głos fragmenty swojej twórczości. Niektórzy robią to naprawdę świetnie. John zresztą też. Jest czarodziejem, jeśli chodzi o głośne czytanie. Ale nie jest czarodziejem, jeśli chodzi o odpowiadanie na pytania, o czym najlepiej wiesz, bo przeprowadzałeś z nim wywiad. Mówiąc najkrócej, pisarze dosyć często mnie rozczarowują w bezpośrednim kontakcie. Wolę ich poznawać przez to, co tworzą. W wywiadzie dla Gazety Uniwersyteckiej UŚ (luty 2018) stwierdziłeś, że pisanie „Korzeńca” to była „próba przepracowania mojego stosunku do Sosnowca, który był i jest raczej ambiwalentny.” Na czym polega ta ambiwalencja? Czy Twój stosunek do tego miasta zmie-

14


niał się pod wpływem Twoich badań nad historią tego miasta i pracą nad kolejnymi powieściami „kwartetu zagłębiowskiego”? Sosnowiec to jest dłuższa historia. Mój stosunek do tego miasta dawniej był negatywny, zresztą w felietonie, który jest dwudziestym felietonem na łamach „Art-Postu” trochę na ten temat piszę. Bo chociaż urodziłem się w Sosnowcu, to wcale tu w dzieciństwie nie mieszkałem i zacząłem doświadczać tego miasta dopiero na studiach. A studiowałem w czasie stanu wojennego, więc to też wpłynęło na moje przekonanie o bardzo ograniczonej atrakcyjności tych okolic. Nie żeby atrakcyjność Śląska była wówczas większa. I Śląsk i Zagłębie po prostu dusiły się od brzydoty i wszyscy byli przekonani, że nie ma tu żadnych perspektyw na lepsze życie. Teraz jest jednak, na szczęście, inaczej. Oczywiście, moje powieści w subiektywny sposób, dla mnie samego, dodatkowo uatrakcyjniły Zagłębie, ale nie jestem naiwny, dostrzegam bardzo wiele problemów i bolączek, stąd nie mogę powiedzieć, że mam do Sosnowca czy Zagłębia stosunek miłosny. Niemniej od dawnego stosunku negatywnego, przez ambiwalencję sprzed kilku lat, zmierzam raczej w kierunku umiarkowanego optymizmu. Sporo swojego życia spędziłeś podróżując. Lista krajów, które odwiedziłeś jest długa i obejmuje Europę, Azję, Afrykę i Amerykę Północną. Mam wrażenie, że wyjątkowe miejsce w Twoich podróżach zajmuje Turcja. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o Twojej fascynacji Turcją i o książce, która w przyszłym roku ukaże się na łamach wydawnictwa MG? Wszystko zaczęło się od konferencji w Stambule w roku 2011. W ramach atrakcji dla uczestników wprowadzono na scenę derwisza w śnieżnobiałym stroju, no i ten derwisz zaczął wirować. I podczas gdy on wirował, tłumaczono nam, o co w tym chodzi. Bardzo mało miało to wspólnego z ekstazą religijną, więc po chwili ogarnęła mnie niechęć. No bo, czy ten spektakl

z wykorzystaniem piruetów sprawnie obracającego się młodzieńca przybliżał mi w jakimkolwiek stopniu dzisiejszą Turcję? Czy też raczej trzymał ją z dala ode mnie? Z tym że nie chodziło mi o derwisza w sensie ogólnym, chodziło mi o derwisza na pokaz, o chałturzenie, o kuglarstwo dla zagranicznych turystów, o to, że na scenie wystawiano mistycyzm za honorarium dla ekipy jeżdżącej zapewne z kongresu na kongres, ewentualnie od hotelu do hotelu, od jednego wielkiego statku wycieczkowego do drugiego. Kiedy derwisz przestał wirować, przekrzywiać głowę i ściągać rękami boską energię, pomyślałem, że nie jestem zainteresowany doświadczaniem Turcji w taki sposób. I zacząłem po swojemu, od zera, podróżując praktycznie po całym kraju. W ciągu dziesięciu lat odbyłem dwadzieścia wypraw do Turcji, i ta książka jest efektem moich spotkań z tym krajem. Niedawno zapowiedziałeś swoim czytelnikom, że „Rutka” (2018) nie będzie ostatnią częścią w cyklu powieści o Zagłębiu. Zdradziłeś już czytelnikom, że akcja Twojej nowej powieści osadzona będzie w roku 1965 i pewną rolę odegra w nim grupa młodych geodetów. Wiadomo również, że powieść ukaże się jesienią 2022 roku. Czy zacząłeś już pracę nad tą książką? Od razu muszę poprawić wcześniejszą informację. Książka ukaże się raczej w roku 2023, ponieważ po pierwsze jestem człowiekiem, który pracuje powoli, a po drugie muszę najpierw ukończyć wcześniejsze zadania. Ale tak, zacząłem pracę koncepcyjną, mam ogólny zarys, tyle że samego pisania jeszcze nie zacząłem. Realnie usiądę do tej nowej powieści dopiero jesienią tego roku, chociaż, jak obaj wiemy, jesienią zacznie się nowy rok akademicki i moje optymistyczne plany mogą znowu zostać zweryfikowane przez rzeczywistość, oby nie pandemiczną. Bardzo dziękuję Ci za rozmowę. n fot. Marek Bebłot

15


Muzyczne igrzyska Agnieszka Nowok-Zych TALENTY NA START Jeszcze nie opadły wielkie emocje towarzyszące igrzyskom olimpijskim w Japonii, a już niebawem rozpocznie się pasjonująca rywalizacja młodych artystów w 13. Międzynarodowym Konkursie Muzycznym im Michała Spisaka. „Cały świat od starożytności konkursami stoi. Wtedy wymyślono olimpiadę. Ludzie pasjonują się zawodami sportowymi” – stwierdził profesor Zygmunt Tlatlik (przypis: jeden z twórców Konkursu Spisaka, jego dyrektor artystyczny w latach 2006-2018). Sama rywalizacja nie byłaby tak fascynująca, gdyby nie objawiające się wówczas nowe talenty. Najważniejszy jest jednak cel postawiony sobie przez każdego z jej uczestników: by

poprzez żmudne, wymagające wielu godzin pracy i wyrzeczeń przygotowania osiągnąć życiową formę, a w momencie „ostatecznego starcia” – dać z siebie wszystko. Sam patron konkursu, Michał Spisak, doskonale rozumiał tę ideę: w 1955 roku wygrał Międzynarodowy Konkurs na Oficjalny Hymn Olimpijski w Monako, pokonując niemal pięciuset kompozytorów z całego świata! Międzynarodowy Konkursu Muzyczny im. Michała Spisaka, odbywający się w Dąbrowie Górniczej – rodzinnym mieście swego patrona – już po raz trzynasty, bez wątpienia dostarcza iście sportowych emocji. Rekordowa liczba 124 zgłoszeń zapowiada zacięte zmagania o palmę pierwszeństwa pośród utalentowanych oboistów, klarnecistów i fagocistów z 25 krajów świata. Przede wszystkim jednak to przestrzeń wymiany artystycznych doświadczeń, dzielenia się wykonawczą pasją z melomanami oraz poszukiwania inspiracji niezbędnych do rozwijania swojej wrażliwości.

IDZIE MŁODOŚĆ Wspomnianym muzycznym igrzyskom towarzyszyć będą koncerty z udziałem artystów najwyższej próby, o co zatroszczył się prof. dr hab. Roman Widaszek – nowy dyrektor artystyczny konkursu, rekomendowany przez sprawującą opiekę merytoryczną nad wydarzeniem Akademię Muzyczną im. Karola Szymanowskiego.

Carion Quintet Fot. Jānis Porietis

16

Zanim w Pałacu Kultury Zagłębia na dobre rozpoczną się przesłuchania konkursowe, czeka nas wielka inauguracja 13. Międzynarodowego Konkursu Muzycznego im. Michała Spisaka (14 IX), a solistami będą... laureat i juror. Mowa o Pawle Calu, waltorniście święcącym triumfy podczas ostatniej edycji konkursu oraz Vitorze Fernandesie, wirtuozie klarnetu, który

Sinfonia Iuventus im. Jerzego Semkowa pod batutą Marka Wroniszewskiego podczas koncertu Dąbrowianin w Paryżu w Pałacu Kultury Zagłębia 2020 r. Fot. Marek Wesołowski

WYDARZENIE


przyjął zaproszenie do grona jurorów. Solistom towarzyszyć będzie Polska Orkiestra Sinfonia Iuventus im. Jerzego Semkowa, powstała z inicjatywy tego znakomitego dyrygenta w 2007 roku. Można powiedzieć, iż to orkiestra wiecznie młoda: składa się bowiem z najzdolniejszych studentów i absolwentów polskich uczelni artystycznych, którzy nie ukończyli jeszcze 30-go roku życia (ten sam wymóg dotyczy zresztą wszystkich uczestników przesłuchań konkursowych). Podczas koncertu inauguracyjnego młodych artystów poprowadzi Marek Wroniszewski, zastępca dyrektora formacji, współpracujący m.in. z Filharmonią Śląską, Filharmonią Krakowską oraz NOSPR (swoją drogą to półfinalista i laureat nagród dla najlepszego polskiego uczestnika X Międzynarodowego Konkursu Dyrygenckiego im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach). Nie sposób rozpocząć inaczej tak ważnego wieczoru, niż utworem patrona konkursu, obchodzącego wówczas swoje 107 urodziny: „Concerto giocoso” zdecydowanie należy do najbardziej znanych i reprezentatywnych jego dzieł. W programie znajdą się również kompozycje wiedeńskiego klasyka Wolfganga Amadeusza Mozarta, przedstawiciela „Potężnej Gromadki” Nikołaja Rimskiego-Korsakowa, polskiego twórcy I połowy XIX stulecia Karola Kurpińskiego oraz Witolda Lutosławskiego – przyjaciela Spisaka.

KONCERT MISTRZÓW Nie lada gratką będzie dla melomanów Koncert Mistrzowski z Carion Quintet w roli głównej (15 IX). Duńsko-łotewska formacja cieszy się uznaniem międzynarodowej krytyki i w pełni skradła serca melomanów nie tylko dzięki swoim pełnym ekspresji interpretacjom oraz szerokiemu repertuarowi: członkowie Carionu cały program wykonują wyłącznie z pamięci, a artyści przemieszczają się swobodnie po scenie, akcentując swoją postawą i ruchem tematyczną wymianę pomiędzy instrumentami czy eksponując istotne dla muzycznej narracji przebiegi. W wykonaniu Dóry Seres (flet), Egilsa Upatnieksa (obój), Egïlsa Šēfersa (klarnet), Davida M.A.P. Palmquista (róg) oraz Nielsa Andersa Vedsteina Larsena (fagot) zabrzmią tak utwory przeznaczone stricte na kwintet dęty (Giulio Briccialdiego i autorstwa waltornisty zespołu) oraz aranżacje klasycznej literatury muzycznej (m.in. wybrane epizody z oper Giuseppe Verdiego i Giacomo Pucciniego, znajdzie się również miejsce dla nowej odsłony dzieł Niccolò Paganiniego czy Antonio Vivaldiego).

Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Zabrzańskiej pod batutą Sławomira Chrznowskiego wraz z lauretką 11. MKM im. Michała Spisaka Roksaną Kwaśnikowską podczas koncertu laureatów 2017 r. Fot. Marek Wesołowski

III etap odbywa się w formie wieczornych koncertów. Jak zaznacza Sławomir Chrzanowski: „Zdecydowanie jest to świetne rozwiązanie. Myślę, że granie dla widowni, a nie tylko dla jurorów jest bardziej mobilizujące tak dla uczestników, jak i całej orkiestry. Chodzi bowiem o żywe reakcje słuchaczy, ich spontaniczność. Będziemy w tym roku grać wspaniałe dzieła Wolfganga Amadeusza Mozarta i Carla Marii von Webera, przeznaczone na obój, klarnet i fagot. Warto jest przyjść i posłuchać. Oczywiście zdarzy się, że w ramach jednego wieczoru ten sam utwór będzie powtórzony. To jednak też ma swój smak. Proszę na to spojrzeć nieco jak na zawody sportowe. W tym samym utworze wysłyszymy różnice w interpretacji, kolorycie utworu. Warto samemu zastanowić się, która wizja solisty bardziej nam odpowiada i przedyskutować to z innymi słuchaczami. Takie przesłuchania pozwalają odkryć, gdzie kryje się talent”. Niespodzianką będą rzecz jasna również nazwiska solistów podczas Koncertu Laureatów (23 IX) – zwieńczy on nie tylko konkurs, ale również Międzynarodowy Festiwal im. Michała Spisaka, w ramach którego odbywa się tegoroczna edycja. Przed nami zatem niezwykły czas pełen talentów twórców i wykonawców. Nie pozwólmy, by ominęły nas te emocje! n

DO METY POD RĘKĘ Z DOŚWIADCZONYM TRENEREM W pierwszym i drugim etapie uczestnikom konkursu towarzyszyć będą akompaniatorzy – Dagmara Niedziela, Joanna Krupa oraz Magdalena Duś – pianistki i wykładowczynie katowickiej Akademii Muzycznej oraz 20 innych pianistów polskich i zagranicznych, wybranych przez samych uczestników. Nazwiska solistów, którzy wystąpią podczas koncertów finałowych (20-22 IX) jak dotąd owiane są tajemnicą: będą to bowiem najlepsi z uczestników, którym uda się dotrzeć do trzeciego etapu konkursowych zmagań. Towarzyszyć im będzie tradycyjnie Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Zabrzańskiej pod dyrekcją Sławomira Chrzanowskiego, wychowanka samego Karola Stryji, który od ponad trzech dekad piastuje stanowisko dyrektora naczelnego i artystycznego Filharmonii Zabrzańskiej.

Sławomir Chrzanowski dyrygujący Orkietrą Symfoniczną Filharmonii Zabrzańskiej podczas Koncertu Laureatów Konkursu Spisaka 2017 r. fot. Marek Wesołowski

17


Pianista

fot. Marek Bebłot

WYWIAD

Adam Makowicz – legenda pianistyki jazzowej, mistrz improwizacji. Grał z największymi, odniósł niekwestionowany sukces w USA. On sam mówi: „mojej muzyki w Europie prawie nie ma, jest znana w Stanach”. MAREK BEBŁOT Marek Bebłot: Spotykamy się w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Wczoraj byliśmy na Pana koncercie. Publiczność nie chciała wypuścić Pana ze sceny, domagając się kolejnych bisów. Ja z kolei, po koncercie, musiałem się zastanowić nad nowymi pytaniami do dzisiejszego wywiadu. Pierwotnie chciałem zapytać o wspaniałą karierę pianisty, przecież grał Pan z najlepszymi i jest niezwykle cenionym muzykiem, byłoby o czym rozmawiać. Jednak wczorajszy koncert pokazał, jak dużo ma Pan do powiedzenia dzisiaj, to była muzyka pełna swobody i radości, improwizacja w najlepszym tego słowa znaczeniu. Pierwsze pytanie będzie jednak podstawowe i wydaje mi się oczywiste, biorąc pod uwagę, że jesteśmy w Lusławicach, miejscu stworzonym przez wielkiego kompozytora muzyki poważnej. Dlaczego jazz, a nie na przykład klasyka? Adam Makowicz: Zacząłem grać na fortepianie w wieku 10. lat, uczyłem się pod okiem charyzmatycznego profesora Karola Szafranka w Rybniku. On mi dał techniczne podstawy, to były lekcje, które działają do dnia dzisiejszego. Nikt nie był w stanie już mi powiedzieć coś nowego na temat techniki. Mówili o interpretacji muzycznej, co mnie niespecjalnie interesowało, gdyż wtedy zacząłem się interesować jazzem, czyli muzyką improwizowaną. Ale dzisiaj wracam do muzyki klasycznej, nie tyle żeby grać, ale słuchać. Jest tylu wspaniałych pianistów klasycznych. Słucham ich, jak oni interpretują, jak te frazy „wyśpiewują”. To jest szerszy temat, ale wśród wychowanków Karola Szafranka są tak wybitni pianiści jak Lidia Grychtołówna czy Piotr Paleczny. Obecnie słucham głównie muzyki klasycz-

18

nej, jazzową tylko w zakresie obserwacji jakiego materiału muzycznego używają współcześni muzycy jazzowi do improwizacji. Wchodząc w muzykę jazzową improwizowaną nigdy nie miałem chęci grać tak jak inni. Szukałem wzorca i mam taki wzorzec, którym są dwaj pianiści Art Tatum i Errol Garner i nikt więcej. Jazz często mnie nudzi, nawet gdy grają dobrzy muzycy. Nie widzę tam nic z czego ja mógłbym skorzystać. To nie jest mój styl i estetyka muzyczna. Ja też kiedyś rozpoczynałem od fusion, czyli fuzji muzyki improwizowanej, mainstreamu i rocka. Dzisiaj wszyscy tak grają, kubek w kubek. To mnie nie interesuje, ale to jest moje indywidualne spojrzenie na improwizowaną muzykę. Muzyka klasyczna operuje dynamiką i ona jest jednym z najważniejszych elementów muzyki improwizowanej. Muzyka klasyczna, szczególnie współczesna, jest świeża. Dzień przed moim koncertem grała Orkiestra Muzyki Nowej, jaka dynamika! Świetny akordeon. Jestem zauroczony tym koncertem. To było dla mnie ciekawe. Jak ktoś mnie pyta jak grają polscy muzycy jazzowi, jest mi dość trudno odpowiedzieć. Wszyscy są świetnie wykształceni. Myśmy nie byli wykształceni, ja też nie jestem wykształcony. Skąd muzyczne zainteresowania? Jakie były Pana początki? Muzyka zawsze była w moim domu rodzinnym. Tato był inżynierem maszyn górniczych, ale grał na mandolinie, a mama ładnie śpiewała. Skończyła średnią szkołę muzyczną, zresztą ja i mama chodziliśmy w jednym czasie do szkoły muzycznej. Ona była na śpiewie dwie klasy wyżej, chodziła razem z Góreckim. Jak Górecki kończył, to ja byłem na drugim roku. To było pokolenie, któremu wojna przerwała wykształcenie. Po wojnie przyszły dzieci, to były ciężkie czasy, ale mama zawsze dbała, by muzyka była obecna w domu. Kiedy było w domu spotkanie, to


Pana muzyka jest bardzo europejska… Tak, bo ja urodziłem się w Europie i zawsze w mojej muzyce będzie europejska melodyka, chopinowska melodyka. I ja to zrobię znacznie lepiej niż każdy inny czarny muzyk z delty Missisipi, który został wychowany na bluesie. Na tym też polega ten fenomen muzyki jazzowej. Muzycy w zależności od kraju urodzenia włączają do jazzu swoją melodykę, np. Skandynawowie. Jest tylko jeden problem, nauczenie się frazowania ze swingiem, z tą kołyszącą melodyką. Jest to bardzo trudne, europejscy muzycy raczej tego nie mają. Gra Pan Chopina, jacy kompozytorzy jeszcze Pana interesują? Szymanowskiego jest trudno zagrać, ale uwielbiam góralską muzykę. Jest to muzyka o niebywałej energii. Lubię słuchać również muzyków wiejskich np. z okolic Limanowej, gdzie oni sami sobie robili instrumenty. Ta muzyka ma oddech i żyje. Natomiast wszystkie inne grupy komercyjne, które bazują na tej muzyce, są dla mnie taką nieokreśloną papką. Bardzo często grają ją solidnie wykształceni muzycy, tak że od tej strony nic nie można im zarzucić. Jednakże tak jak wcześniej mówiłem, jak słucham, to chcę słuchać autentycznych muzyków ludowych. Muzyka ludowa ma te nośniki wartości kulturowych, które są dla nas szalenie ważne. Nie zdajemy sobie chyba sprawy jak ważne. Adoptować wątki z muzyki klasycznej do improwizacji jest trudno, można brać tylko popularne melodie, łatwe, które wpadają w ucho. Ludzie mając wtedy w uchu melodię, mogą śledzić kunszt improwizacji muzyka improwizującego. Jeśli weźmie się trudny temat, to nie wiadomo czego się słucha. Może to okazać się świetne, ale słuchacze tego nie docenią tak jak im-

prowizację na temat znanej melodii. Ale trzeba próbować, jak nie spróbujesz to nie będziesz wiedział co jest dla ciebie dobre. Później przyjdzie czas wyboru. Człowiek musi się kierować swoją własną intuicją, co ci się podoba, co chcesz. Natomiast jeśli nakierujesz się na komercję, jazz też jest komercją, to będziesz grał tak jak wszyscy grają. Wymienił Pan Arta Tatuma i Errola Garnera, to dość wczesna pianistyka. Jakie wrażenie na Panu zrobili tacy pianiści jak np. Bill Evans czy Keith Jarrett? Ja bardzo lubiłem muzykę Billa Ewansa, ale to nie jest muzyka, którą chciałbym w podobny sposób grać. Bill Evans miał swój język, Oscar Peterson miał swój język. Istotne jest, by znaleźć swój język, ale na to potrzeba czasu. Kosz był zauroczony Billem Evansem, ale nie miał na tyle czasu by wykształcić swój styl. Natomiast muzyka Keitha Jarretta zawiera bardzo dużo energii i to jest fantastyczne. Bardzo go lubiłem, a znam go jeszcze z lat sześćdziesiątych z Europy, gdy zaczął robić olbrzymią karierę, to było fantastyczne. Uwielbiam tamten okres, późniejsze już mniej. Ale tak to już jest, że każdy poszukuje swoich wibracji, stąd tyle stylów. Muzyka jest dla kogoś, każdy ma swojego odbiorcę. Muzyk tworzy muzykę, którą się chce z kimś podzielić. Jednemu to odpowiada a drugiemu nie za bardzo. Jak grało się Panu wczoraj w Lusławicach? Trudno mi mówić o akustyce, bo na sali jest ona zawsze inna niż przy fortepianie. Ja słyszę fortepian i staram się tak grać, by dźwięk, który mam w wyobraźni wyszedł z niego. Nie wiem, jak na sali dźwięk się rozchodzi, instrument jest jedynym moim źródłem odsłuchu. Nigdy nie zgadzam się na monitory odsłuchu, ja nie chcę z tego głośnika, z reguły kiepskiego, słuchać dźwięku. Po koncercie melomani mówili, że było selektywnie i był dobry odbiór muzyki. Powiem Panu, że było świetnie i absolutnie wierzę, że był Pan skupiony wyłącznie na swojej muzyce. Przed koncertem przyszedłem na salę koncertową, Pan już z godzinę grał, nie „próbował”. Nie chciałem przery-

fot. Marek Bebłot

zapraszani byli goście, którzy grali na jakimś instrumencie. Raz w miesiącu mama sprowadzała do domu koleżanki i kolegów ze szkoły muzycznej i robili wieczory muzyczne. W tym czasie muzyka nie interesowała mnie bardzo, jak miałem 11 lat to chciałem jeździć na rowerze, grać w piłkę, a nie ćwiczyć gamy na fortepianie. Nie chciałem też chodzić do filharmonii. Nie wiem, czy byłby ze mnie jakiś koncertowy pianista klasyczny.

19


Czasami gra Pan koncerty na dwa fortepiany, myślę o występach z Leszkiem Możdżerem. Jakie to jest doświadczenie? To jest taka przygoda muzyczna. Fajnie jest się spotkać z drugim artystą, to jest wymiana myśli. Bardzo lubię grać takie koncerty. W Stanach koncerty tego typu zawsze miały swoją publikę, ludzie to kochali, zawsze były pełne sale. Ja grałem z takimi muzykami jak: Marian McPartland, „Dick” Hyman, Earl „Fatha” Hines, „Teddy” Wilson, George Shearing. Czasami na estradzie było czterech pianistów, cztery fortepiany. To było szaleństwo, była energia. Prób nie było, wszyscy znali standardy. Każdy z tych pianistów miał swój styl, ale jak grali to starali się by razem dobrze brzmieć. Taka przygoda muzyczna to jest nowe doświadczenie, trzeba ładować akumulatory wszystkim czym się da. Odrzuca się to, czego się nie lubi, a zostawia się to co się lubi. To jest jedyna droga do wykształcenia własnego języka muzycznego. Byłby Pan dobrym pedagogiem? Nie, nudzi mnie to. Kiedy miałem koncerty na uniwersytetach, to zawsze mnie proszono o spotkania z młodzieżą. Większość, która do mnie podchodziła i chciała się czegoś dowiedzieć, to pytała przede wszystkim o technikę. Chcieli imponować, szybko grać pasaże, ale tego nie da się przez noc nauczyć. Trzeba systematyczności, trzeba tak jak sportowiec rozwijać swoje umiejętności, mieć cierpliwość. W ciągu jednej nocy nie zostaniesz mistrzem w skoku o tyczce. Mieszka Pan w Nowym Jorku, tam koncertują najlepsi muzycy jazzowi i klasyczni. Mieszka Pan tam od 1978. Czy czuje się Pan nowojorczykiem? Ze wszystkich dużych miast amerykańskich takich jak Los Angeles, San Francisco, Chicago czy Boston, to na pewno Nowy Jork jest najbliższym mi miastem. Ale trudno mi powiedzieć, czy się czuję nowojorczykiem. Nie sądzę. Ja się czuję bardziej Europejczykiem, to jest takie pół na pół. Amerykańskość to przede wszystkim kultura muzyczna, która jest mi najbliższa. W tym przypadku czuję się bardziej Amerykaninem niż Europejczykiem, bo mojej muzyki w Europie prawie nie ma, jest znana w Stanach. To samo pytanie zadałem kiedyś Michałowi Urbaniakowi, z którym Pan długo grał i Rafałowi Olbińskiemu, który jest autorem okładek Pańskich płyt. Ich losy były podobne, ale dzisiejsze pytanie ma jeszcze inny kontekst. We wrześniu spotkamy się w Centrum Kultury Żydowskiej na krakowskim Kazimierzu, 10 września będę tam miał wernisaż wystawy fotografii „NY 20 years later” (NY 20 lat później). 12 września w tym samym miejscu będzie Pan miał koncert. Dzieli nas jeden dzień, 11 września. Jest to

20

dzień szczególny, nie tylko dla Amerykanów. W tym dniu minie dwadzieścia lat od ataku na m.in. World Trade Center w Nowym Jorku. Pan w tym czasie mieszkał na Manhattanie, z tego co słyszałem widział Pan eksplozje kolejnych samolotów z balkonu swojego mieszkania. Tak, gdy nastąpił atak 11 września 2001 roku na Nowy Jork, mieszkałem wtedy na Midtown w Manhattanie, to jest 42 – 43 ulica. Widzieliśmy wszystko z naszego balkonu. Gdy uderzył pierwszy samolot, to widzieliśmy tylko dym, poprzedzony strasznym wybuchem, wyglądało to, jakby ktoś podłożył bombę w połowie wysokości budynku. Byłem w szoku, bo takie rzeczy to można było oglądać dotąd tylko na filmie. Dym stawał się czarny i gęstniał, gdy upadały budynki doszedł do tego kurz. Podobno prawie przez miesiąc była jeszcze tam tak duża temperatura, że parzyło przez buty. Robiłem zdjęcia i kręciłem film, ale wszystko gdzieś zaginęło mi przy przeprowadzkach. Było to nieprawdopodobne przeżycie. Teraz też mieszkam w stanie Nowy Jork, ale już nie na Manhattanie. Nowy Jork teraz jest zupełnie innym miastem od tego, do którego przyjechałem czterdzieści lat temu. Obecnie nie jest to dla mnie miasto do życia. Wrócę jeszcze do ataku z 11 września, co Pan pomyślał w tym momencie? Szok i niedowierzanie. Zdawałoby się, że przestrzeń powietrzna jest chroniona i od razu startują do intruzów samoloty wojskowe, a tak się nie wydarzyło, nie było ich na niebie. Prawdopodobnie chodziło tu o zakładników w tych samolotach. Natomiast krążyły śmigłowce stacji telewizyjnych CNN, NBC. Tego nie da się opisać. W 2003 roku nagrał Pan płytę „Songs for Manhattan”. To rodzaj hołdu? W muzyce na tej płycie są wpływy zarówno europejskie jak i amerykańskie. Ponieważ Nowy Jork to jest mój dom, to tak zatytułowałem tę płytę. Dziękuję za wczorajszy koncert, dzisiejszą rozmowę i do zobaczenia w Krakowie. n

fot. Marek Bebłot

wać próby i od czasu do czasu podchodziłem do sceny z pytaniem, czy mógłbym fotografować podczas gry. Grał Pan jeszcze z półtorej godziny, nie robiąc praktycznie przerw pomiędzy utworami, ani razu nie udało mi się spojrzeć Panu w oczy, czy wykonać jakiś gest „czy mogę?”. Pan też chyba mnie nie widział. Byliśmy tylko we dwóch. Był Pan w innym świecie. To było dla mnie spotkanie z muzyką, która połknęła mi artystę. Ha, ha, …


C


Jak budowałem Sosnowiec w czasach późnego Gierka Zbigniew Białas Ponieważ jest to mój dwudziesty felieton w dwumiesięczniku „Art–Post”, postanowiłem napisać coś, co bezpośrednio wiąże się z miastem, gdzie „Art–Post” jest wydawany i coś, co dotyczy mojej relacji z tymże miastem, albowiem istnieje powszechne przekonanie, że na temat Sosnowca mam to i owo do powiedzenia. Wcale nie zaczęło się od moich zagłębiowskich kronik, ani od studiów anglistycznych. Nie chcę wracać aż do momentu mojego przyjścia na świat. W pełni świadomie zmierzyłem się z Sosnowcem podczas tak zwanych Studenckich Praktyk Robotniczych, czyli SPR–ów. W epoce późnego Gierka miały one przyszłym studentom uświadamiać, na czym polega robotniczy trud, dzięki któremu możemy za darmo zgłębiać wiedzę. Zakwaterowano nas w szarych akademikach na obrzeżach Katowic, pewnie po to, żeby trzymać potencjalnych wichrzycieli w jednym miejscu z dala od centrum miasta. Oczywiście na początku obowiązkowa biurokracja: meldowanie, opłaty i karty mieszkańca, które nazywaliśmy Kenkartami, co nie było zbyt mądre. Zaraz potem okazało się, że pokój, który nam przydzielono nie jest wolny, ponieważ spali tam tak pijani studenci, że nie mieli siły, by się wykwaterować. Zamiast ich wyrzucić, zmieniono nam pokój na sąsiedni. To, moim zdaniem, dowodziło, że prawdziwi studenci cieszą się szacunkiem administracji. Otrzymałem przydział do Kombinatu Budownictwa Ogólnego, czyli KBO „Zagłębie” i miałem pomagać przy powstającym wówczas osiedlu przy ulicy ZMP. Rano pobudka za piętnaście szósta i już, już mieliśmy jechać budować Sosnowiec, ale z pokoju nie dało się wyjść. Zaciął się zamek. Przez pół godziny próbowaliśmy się wydostać, a pomocne głosy z zewnątrz podpowiadały nam, co mamy robić. Nic

22

fot. Marek Bebłot

FELIETON

się jednak nie dało zrobić, więc kwadrans po szóstej zdesperowany głos z korytarza kazał nam wyważyć drzwi. Spojrzeliśmy po sobie, wzruszyliśmy ramionami i natarliśmy. Drzwi wyleciały z hukiem. Jakie to symboliczne, że w celu budowania Sosnowca najpierw musiałem nieco zdemolować Katowice. Zawieziono nas do siedziby KBO na przeszkolenie BHP, rozdano ubrania robocze, gumowce, kaski, rękawice i… to był koniec dniówki. Zacząłem żywić nadzieję, że praktyki robotnicze będą może nudne, ale nie będą katorgą. Niestety na drugi dzień nie było już tak dobrze. Drzwi pokoju otwierały się bez problemu i po szóstej wywieziono nas osinobusem do pracy. Na szczęście droga z Ligoty do Sosnowca zajmowała pół godziny i można było jeszcze trochę dosypiać. Na osiedlu przy ulicy ZMP pracowało dwunastu praktykantów. Już w pierwszym dniu odgruzowaliśmy i pozamiataliśmy dziesięciopiętrowy blok. W drugim wymietliśmy i odgruzowaliśmy teren naokoło budynku, a potem „rozplantowaliśmy” „dwa sztejery” czarnoziemu. Przez jakiś czas pracowaliśmy przy zewnętrznych windach, rozwożąc taczkami po piętrach ciężkie pustaki i cegły. Taką windę budowlaną mógł teoretycznie obsługiwać wyłącznie wyszkolony operator, ale my jeździliśmy sami. Operatorka wsiadała do dźwigu tylko podczas inspekcji. Kiedy winda nie działała, a psuła się dosyć często, utykano nami dziury. Przenosiliśmy rzeczy z miejsca na miejsce, paliliśmy śmieci, wyrzucaliśmy gruz przez okna. Wszystko miało jedną cechę wspólną – było absolutnie niezgodne z zasadami BHP, zasadami zdrowego rozsądku i z zasadami zdrowej ekonomii. Po kilku dniach zorientowaliśmy się, że albo wprowadzimy jakieś strategie przetrwania, albo tych praktyk prędko nie zapomnimy. Pierwsza strategia polegała na wykorzystaniu teorii względności do normowania czasu pracy. Skoro po dniówce osinobus zabierał nas z budowy o wpół do trzeciej, już piętnaście po drugiej


zagrzebany w gruzie. Nie było pozycji, w której nie potrafiłbym usnąć, ani miejsca, które byłoby wystarczająco niewygodne. Jeśli chodzi o moje robocze ubranie, najbrudniejsze były plecy kurtki. Jest to dowód na to, że głównie sypiam na wznak. Robotnicy nie zważali na śpiących praktykantów, ponieważ wiedzieli, że nasze wynagrodzenie za pracę było żenująco niskie. Gonił nas za to kierownik budowy, którego nazywaliśmy Szczurkiem, ponieważ miał tylko trzy zęby z przodu, i gonili nas przedstawiciele różnych komisji, które co rusz przyjeżdżały doglądać socjalistyczną budowę. Wydawało nam się, że najmniej do budowania Sosnowca przykładał się niejaki Jasio, chłopak z pierwszego roku matematyki. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać matematyk. Był wysoki, chudy, łysiejący i – oczywiście – miał wąsy. W tamtych czasach wszyscy mieli wąsy. Jasio wiecznie wyglądał na zaspanego i nic na świecie nie mogłoby go zmusić, żeby przyspieszył kroku, jeśli nie chciał. Chociaż nie, raz – kiedy znaleźliśmy na budowie starą, dziurawą piłkę – Jasio kopnął ją instynktownie, niejako wbrew sobie. Z miejsca zwichnął nogę. Pokonała go szybkość ruchu kończyną. Daliśmy mu przezwisko „Jasio Olewus”. Nie było to ładne przezwisko, fakt, ale z przezwiskami często tak jest, że się do człowieka przylepiają same, a ich uroda nie ma znaczenia. Dopiero po kilku tygodniach ze zdziwieniem skonstatowaliśmy, że przezwisko było niesprawiedliwe, bo chociaż Jasio robił wszystko powoli, to pracował bez przerw. Z uporem muła, we własnym tempie, wykonywał polecenia kierownika. I koniec końców zbudował więcej, niż pozostali praktykanci. Dziesięciopiętrowe bloki przy dawnym osiedlu ZMP to dzisiejsza ulica Legionów. Niemal codziennie jeżdżę tamtędy do pracy i czasem uśmiecham się na myśl, że chociaż wówczas, latem 1979 roku, nie pracowałem zbyt gorliwie i nie zostałem przodownikiem praktyk, to jednak – mówiąc nieco górnolotnie – zadzierzgnąłem z Sosnowcem nić porozumienia, która się nie zerwała pomimo różnych zawirowań historii. n

Zbigniew Białas

– literaturoznawca-anglista, profesor nauk humanistycznych, prozaik i tłumacz. Autor powieści „Korzeniec”, „Puder i Pył”, „Tal”, reportaży „Nebraska”.

fot. Marek Bebłot

czekaliśmy gotowi do wyjazdu. A rano, zamiast pracować od siódmej, pracowaliśmy od 7:40. Przerwę śniadaniową przedłużyliśmy z przysługującego nam kwadransa, do czterdziestu minut. Oczywiście, nie ma się czym chwalić, bo to bardzo źle świadczy o naszej etyce pracy. Teraz z perspektywy czasu mam nadzieję, że sosnowieckie bloki nie ucierpiały z tego powodu. Komendantem naszego Hufca nr 2 był magister Piotr S., asystent na Wydziale Prawa. Wygrał w życiu kilka konkursów krasomówczych i rzeczywiście potrafił opowiadać ze swadą. Tylko trudno było się zorientować, jakie miał poglądy polityczne. Rosjan zawsze nazywał żartobliwie „Chytrusami”. Z jego teorii wynikało, że komuniści wygrywają na wszystkich frontach, że trzy czwarte świata jest już „nasze”, że Chytrusy pokazały klasę w Nikaragui, Kambodży i Iranie, a teraz się wezmą za…. I zawieszał głos. Nigdy nie mówił, za kogo się Chytrusy wezmą w następnej kolejności. Trochę mnie to irytowało, bo jednak dobrze byłoby wiedzieć. – Nie pomylą się tak, jak w Chile, o nie, mają do pomocy kubańskich i wietnamskich chłopców. Zobaczcie, panowie, są zabezpieczeni na wszystkie kolory skóry. Bo to prawdziwe Chytrusy. Często dodawał swoją ulubioną formułkę: „nieprawdą jest jakoby”. A więc na przykład: – Nieprawdą jest, jakoby Wietnamczycy walczyli w Kambodży. A mówił to takim tonem, że nigdy nie byłem pewien, czy tak rzeczywiście uważa, czy nie. Nawet zapytałem jednego z kolegów, Ślązaka o imieniu Gienek: – A Piotr tak na poważnie, czy on sobie z polityki robi formalne zgrywy? Siedzieliśmy podczas przerwy śniadaniowej na hałdzie piasku. Gienek wzruszył ramionami. Nie ufał Piotrowi. – A co ty myślisz, że byłby komendantem hufca, gdyby nie był „swój”? – I znacząco dotykał ucha. – Podsłuchuje nas? – zapytałem. – Donosi? Gienek wstał i założył na głowę żółty kask. – Sam sobie odpowiedz, kolego. Dla mnie wystarczającym nieszczęściem jest to, że jako Ślązak muszę pracować w Sosnowcu. Chwycił taczkę i odszedł w stronę sterty pustaków. Innego dnia, kiedy znowu siedziałem z Gienkiem na piasku, zapytał mnie ni stąd ni zowąd: – Wiesz co znaczy RWPG? – No wiem. Rada Wzajemnej Pomocy… Parsknął pogardliwie. – Czytaj od tyłu. – GPWR… – I od przodu. – RWPG. – No. – No co? Rozejrzał się. – Gierek Podzielił Wszystko Równo. Rosji Wszystko Polsce G…. Roześmiałem się. – A PZPR? Wiesz? – Papież Zawsze Polskę Ratuje. – To już słyszałem wcześniej. Chociaż, szczerze mówiąc, w lipcu 1979 to jeszcze nie miał okazji ratować. Ponieważ z powodu intensywnego życia nocnego w akademiku byłem chronicznie niewyspany, po jakimś czasie nauczyłem się odsypiać zarwane noce w trakcie dniówki. Doszedłem do takiej wprawy, że potrafiłem zdrzemnąć się wszędzie: na stercie pustaków – jak na katafalku, pod betoniarką, na płytach pilśniowych, na gołej ziemi, na hałdzie piasku (bardzo wygodnie), a nawet

23


WYDARZENIE

Bomba Megabitowa – festiwal przyszłości

Ogłaszamy program obchodów 100. rocznicy urodzin Stanisława Lema Rozmach, z jakim celebrowana będzie 100. rocznica urodzin Stanisława Lema, jest być może jedną z niewielu rzeczy, których nie przewidział w swoich książkach ten wybitny futurolog i filozof. Podczas pięciodniowego interdyscyplinarnego Festiwalu Bomba Megabitowa, który spotykając ze sobą światy kultury, nauki i technologii, wypełni w dniach 10–14 września 2021 przestrzenie Centrum Kongresowego ICE Kraków i Pałacu Potockich w Krakowie, przyjrzymy się intelektualnemu geniuszowi i żywemu dziedzictwu Lema od (prawie) każdej strony. Przedstawiamy program urodzin Lema 2021 – festiwalu przyszłości! Spotkania, premiery książkowe, debaty, warsztaty dla małych i dużych, czytania z muzyką na żywo, koncerty, pokazy filmowe, spektakle teatralne, a nawet improwizacje sceniczne – to telegraficzny przegląd wydarzeń, które wejdą w skład Festiwalu Bomba

24

Megabitowa. Wystartuje on już 10 września, jednak oficjalne otwarcie nastąpi 12 września 2021 roku, czyli w dniu 100. rocznicy urodzin Lema. Na ten dzień zaplanowaliśmy premierę superprodukcji Audioteki na podstawie Powrotu z gwiazd z udziałem aktorów oraz z muzyką na żywo. Wieczór w Sali Audytoryjnej im. Krzysztofa Pendereckiego w ICE Kraków rozpocznie transmisja z upamiętnienia Stanisława Lema na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej przygotowana we współpracy z Polską Fundacją Fantastyki Naukowej. Podczas Festiwalu Bomba Megabitowa zaprezentujemy dwie wyjątkowe książki, które powstały z okazji Roku Lema. Lem w PRL -u autorstwa Wojciecha Orlińskiego, pisarza i publicysty, autora pamiętnej biografii Życie nie z tej ziemi, to dociekliwa wyprawa za kulisy niesłychanej sławy, jaką cieszył się Lem w czasach Polski Ludowej, i rekonstrukcja stosunku pisarza do reżimowej rzeczywistości. Tom Filozoficzny Lem pod redakcją Jakuba Gomułki, Filipa Kobieli, Jowity Gui i Jakuba Palma przybliży humanistyczną wartość pisarstwa autora Solaris. Premiera książki Orlińskiego z udziałem autora i Adama Leszczyńskiego uświetni wieczór 12 września w Centrum Kongresowym, na prezentację drugiej książki zapraszamy 10 września do Pałacu Potockich. Kolejne dni festiwalu zostaną wypełnione maratonem spotkań i debat problemowych pod hasłem „Patrząc w przyszłość”. Będziemy rozmawiać o języku internetu, podróżach przyszłości, zmianach klimatycznych, roli i przyszłości sportu, odwiecznym konflikcie etyki, technologii i wolności w internecie, a gośćmi spotkań będą m.in. prof. Jerzy Bralczyk, ks. Adam Boniecki, Piotr Kraśko, Karol Bielecki, Jarosław „Pasha” Jarząbkowski, Natalia Hatalska oraz prof. Aleksandra Przegalińska. Przełożona na ponad 40 języków twórczość Lema była i jest szczególnym wyzwaniem dla kolejnych pokoleń tłumaczy i tłumaczek. Ze znakomitą większością spośród nich spotkamy się wieczorem 13 września podczas panelu prowadzonego przez Tomasza Pindla.


Osobistymi wspomnieniami o Stanisławie Lemie podzielą się podczas dwóch festiwalowych wieczorów przyjaciele i znawcy jego twórczości: Ewa Lipska, Stanisław Bereś i Tomasz Fiałkowski. W 1974 roku schorowany amerykański gigant literatury science fiction Philip K. Dick napisał słynny donos do FBI, w którym postawił tezę, że Stanisław Lem nie istnieje, a nazwisko to jest kryptonimem sowieckiej siatki szpiegowskiej działającej na terenie Krakowa. Kuriozalna historia stała się dla dramaturga Mateusza Pakuły inspiracją dla nominowanego do Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej spektaklu Lem vs. P.K. Dick, którego specjalny pokaz odbędzie się 10 września w Teatrze Łaźnia Nowa. Podczas Festiwalu Bomba Megabitowa usłyszymy dwa przykłady pozaziemskich eksploracji dźwiękowych w wykonaniu wrocławskiego zespołu jazzowego EABS, który 13 września przedstawi mariaż swoich kosmicznych poszukiwań i motywów z twórczości Lema, a Trio RGG, zaprezentuje najnowszy album Mysterious Monuments on the Moon wspólnie z melorecytującym Robertem Więckiewiczem. Przed tym koncertem nastąpi uroczysta gala wręczenia Nagrody im. Stanisława Lema przyznawanej za wybitne osiągnięcia w dziedzinie kultury, technologii i nauki. Trudno sobie wyobrazić obchody 100. rocznicy urodzin Stanisława Lema bez przypomnienia najlepszych filmowych adaptacji dzieł Mistrza. 13 września w Kinie Pod Baranami wystartuje specjalny przegląd filmowy przypominający wybrane z nich. Zapowiedzią przeglądu będzie film krótkometrażowy Pokój – na motywach pamiętnej Podróży siódmej Ijona Tichego z Dzienników gwiazdowych – który odbędzie się z udziałem twórców w Pałacu Potockich 11 września. Niezbywalną i integralną częścią programu jest bogaty program warsztatów i aktywności dla wszystkich grup wiekowych. Najmłodszym proponujemy specjalną odsłonę Literackich Chwil w Pałacu Potockich, a w jej ramach – warsztaty wokół książek Lem i zagadki kosmosu Marcina Barana i Tomasza Kozłowskiego oraz Świat Lema Marty Ignerskiej. Pierwszego i drugiego dnia festiwalu zaprosimy do Pałacu Potockich m.in. na pokazy łazików marsjańskich i robotów First Competition oraz zajęcia poświęcone problemowi

cyberprzemocy w ramach projektu Instytutu Lema Ogarnij hejt. Do licealistów kierujemy serię Futurystycznych lekcji polskiego, podczas których spróbujemy sobie wyobrazić zajęcia szkolne w przyszłości. Dorosłym przybliżymy tajniki pisarstwa Lema podczas warsztatów podzielonych na części poświęcone słowotwórstwu i technikom narracyjnym. Natomiast warsztaty przygotowane przez Centralny Dom Technologii wprowadzą w świat algorytmów, gier komputerowych i sztucznej technologii wszystkich bez względu na wiek. Spróbujemy wydobyć na wierzch ostrze Lemowskiej ironii podczas wieczoru improwizacji scenicznych 14 września, przygotowanego wspólnie z warszawskim Klubem Komediowym. Ostatni dzień festiwalu będzie również okazją, by poznać plany Miasta Krakowa i KBF związane z powstającym Centrum Literatury i Języka „Planeta Lem”. Na prezentację projektu wielofunkcyjnego centrum literackiego, które stanie w najbliższych latach w dzielnicy Zabłocie, zapraszamy 14 września o 12.00 do Centrum Kongresowego. Obchodom 100. rocznicy urodzin Stanisława Lema towarzyszyć będzie plenerowa wystawa Wizja globalna. Okładki do książek Stanisława Lema 1951–2015 w wyborze Przemka Dębowskiego – grafika, autora okładek do nowych wydań książek Lema oraz ilustracji do najnowszej edycji Bajek robotów. Monumentalna, nawiązująca formą do książek i postaci z książek Lema ekspozycja stanie we wrześniu w wybranych lokalizacjach na terenie krakowskich Plant. Jej przedłużeniem będzie specjalna prezentacja kultowych grafik Daniela Mroza do Bajek robotów i Cyberiady oraz oryginałów rysunków samego Stanisława Lema do Dzienników gwiazdowych w galerii Artemis. W dniach 12–14 września 2021 roku w Pałacu Potockich odbędzie się również Kongres Futurologiczny, czyli konwent fanów Lema organizowany przez KBF we współpracy z Polską Fundacją Fantastyki Naukowej; w Sali S4 Centrum Kongresowego ICE Kraków zagości konferencja Filozofia w twórczości Stanisława Lema organizowana przez Uniwersytet Pedagogiczny im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie; 13 września zaś w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha odbędzie się specjalny wieczór Lemowski. n materiały prasowe KBF

25


WYWIAD

Światotwórstwo Kraków świętuje 100. rocznicę urodzin wielkiego polskiego pisarza science fiction, krakowianina z wyboru - Stanisława Lema. Jego książki znane w świecie i uznane za arcydzieła są dla nas tym cenniejsze, że nie tylko świadczą o geniuszu autora żonglującego futurystyczną techniką, ale poprzez tworzenie nowych światów przekazują ludzkości głęboką wiedzę psychologiczną o człowieku wplecionym we wszechświat, o jego odczuciach, sile, ale i zagubieniu. Psychologia graniczy tu z filozoficzną podbudową szukającą miejsca człowieka w przyszłości. MAŁGORZATA STĘPIEŃ WIDZIAŁEM PRZYSZŁOŚĆ – to słowa Stanisława Lema będące myślą przewodnią krakowskiej uroczystości. Uznając wkład Stanisława Lema w przybliżeniu Ziemianom Wszechświata wprowadzono pisarza na wieczność w otaczającą nas czarną otchłań i nazwano niektóre ciała niebieskie imionami z nim związanymi. I tak planetoida 3836 – satelita Ziemi odkryta w 1979 roku przez rosyjskiego astronoma Nikołaja Czernycha, to Lem, a odkryta przez niemieckich astronomów planetoida 343000 nosi nazwę Ijontichy – bohatera Dzienników Gwiazdowych. Jedna z gwiazd w gwiazdozbiorze Pegaza to Solaris, a krążąca wokół niej planeta – Pirx. Pirx to także krater na Charonie, księżycu Plutona. Stanisław Lem, światowej sławy futurysta, był kandydatem do Nagrody Nobla, którą koniec końców otrzymał w 1980 roku Czesław Miłosz. Sama jednak kandydatura do tej nagrody stawia pisarza wysoko w światowym rankingu literatów. Książki Stanisława Lema zostały przetłumaczone na 41 języków (m. in. albański, angielski, arabski, armeński, azerbejdżański, baskijski, białoruski, bułgarski, chiński, chorwacki, czeski, duński, estoński, fiński, flamandzki, francuski, grecki, gruziński, hebrajski, hiszpański, japoński, kataloński, koreański, litewski, …) Przybliżmy zatem twórczość naszego eksploratora Kosmosu tak jak ON starał się nas w Kosmos wprowadzić. Moim rozmówcą jest Szymon Kloska - krytyk literacki, ale i człowiek biorący żywy udział w animacji polskiego i krakowskiego życia kulturalnego związanego z literaturą i czytelnictwem. Prowadzi w radiu i w telewizji szereg programów o tematyce literackiej - Książki na Lato, Piątka z literatury, Wszystko o kulturze. Aktywnie pracuje w programie Kraków Miasto Literatury UNESCO. Jest

26

rzecznikiem Nagrody Literackiej Gdynia i kuratorem towarzyszącego nagrodzie Festiwalu Miasto Słowa. Ostatnio czas poświęca przygotowaniom do obchodów 100. rocznicy urodzin Stanisława Lema w związku z ogłoszeniem przez Sejm RP roku 2021 Rokiem Lema. Przychodzi mu to z tym większą przyjemnością, że jest zapamiętałym miłośnikiem i znawcą twórczości tego pisarza. Jako że bogaty program Bomby Megabitowej, Festiwalu Przyszłości prezentujemy na sąsiednich stronach czasopisma, nie będziemy się więc powtarzać, ale wykorzystamy spotkanie z Szymonem Kloską do prywatnej rozmowy o wielkim pisarzu. Małgorzata Stępień: Często bohaterami powieści Lema rządzi przypadek. Przypadek może w sensie bardziej matematycznym, jako prawdopodobieństwo; od żartobliwej recenzji De impossibilitate vitae, gdzie profesor Benedykt Kouska na przykładzie własnej rodziny dowodzi, że zdarzenia wiodące do jego narodzin były nieprawdopodobne aż do niemożliwości. Przewidywanie ewentualnego zaistnienia B. Kouski winno obejmować m.in. ogólną teorię balistyki strzelania do arcyksiążąt, bo gdyby nie pierwsza wojna światowa, pewien chirurg i pielęgniarka ze szpitala wojskowego (jego rodzice) nigdy by się nie poznali. Profesor doprowadza ten wywód do początków istnienia Układu Słonecznego. Ta hiperlogika fabuły ocierająca się o absurd jest dla mnie czymś, co najbardziej fascynuje mnie u pisarza. Co w twórczości Lema jest takiego, że i Pan sięgnął po tego autora po raz drugi, trzeci … Szymon Kloska: Tak chyba jest ze wszystkimi wybitnymi twórcami, że spotykamy się z nimi wielokrotnie. W wypadku Lema jednak


sytuacja jest o tyle specyficzna, że mamy do czynienia z dziełem ogromnym, i to pod każdym względem. Powieści (najróżniejsze), opowiadania, teksty filozoficzne, apokryfy, czy w końcu publicystyka i wywiady rzeki. A w tych książkach nieprzebrana masa światów i literackiego dobra najróżniejszej maści. Są takie teksty, jak Cyberiada, Podróże Ijona Tichego, do których wracam z czystej frajdy, ale są też teksty, do których powroty zaskakują. Ja tak miałem na przykład z Summą Technologiae. Ponowna lektura tej książki była dla mnie odkryciem, tam na przykład jest komentarz społeczny, który pojawia się mimochodem, między wierszami, a jest niezwykle trafny, ale też głęboko inspirujący, wręcz prosi się o rozwinięcie. Te ponowne lektury czasami też nabierają innego wymiaru dzięki nowym interpretacjom. Tu koronnym przykładem ostatnich lat pozostaje książka Agnieszki Gajewskiej Zagłada i gwiazdy, która wyeksponowała, czasami bardzo starannie ukryte, wątki drugowojenne i holokaustowe w prozie Lema. Ale są też lektury, które nie są lekturami ponownymi, a pierwszymi, w moim wypadku to była książka przeczytana parę lat temu, do której parokrotnie już wracałem, mianowicie Sława i fortuna. Listy Stanisława Lema do Michaela Kandla to świetna rzecz. Na pewno. Kandel to tłumacz Lema, chyba najbardziej przez samego Lema ceniony. Przejdźmy teraz do gatunku literackiego, który nie przez wszystkich kojarzony jest z Lemem. W twórczości pisarza pojawiają się także kryminały. Śledztwo i Katar, w których jedyną metodą, która powie nam coś o kryminalnej zagadce jest statystyka. Ale – odpowiedzi statystyki są przecież „policyjnie” bezużyteczne; Śledztwo nie odpowiada, „kto” – czy w ogóle „ktoś”? „Co” – ani „jak”, choć dochodzi do „kiedy” i „gdzie”. Zagadka Kataru doczekuje się pięknego i szczegółowego wyjaśnienia… że w dostatecznie tłumnej grupie przypadkowe zdarzenia ułożą się w ciągi dość często, żeby sprawić wrażenie zamysłu i morderczego planu. Z takim podejściem do rozwikłania zagadki spotkałam się u Luigiego Pirandella w sztuce Tak jest, jak się państwu zdaje. Pirandello – mój ulubiony dramaturg – zaraził może Lema tym ciekawym dla niektórych relatywizmem? Może można utworzyć podrodzaj literacki kryminału lemowskiego – kryminał relatywny? Albo kryminał epistemologiczny, bo tak naprawdę Lem używa kostiumu kryminału, żeby zadać kilka pytań o granice naszego istnienia. Zresztą świetnie pisze o tym Jowita Guja w swoim tekście w wydanej właśnie antologii Lem filozoficzny.

zmieszaną z wojskową tajnością. To może być przeszkoda w kontakcie i przyjaźni z Kosmosem? Żeby tylko to. Często mówimy o przepowiedniach Lema, ale mam wrażenie, że rzadko zastanawiamy się nad tym, które z nich się spełniły, a ile jeszcze ciągle pozostaje w świecie fantazji, nie dlatego, że Lem wymyślił coś nierealnego czy nierealizowalnego, tylko dlatego, że my jesteśmy dużo słabsi w realizacji tych teoretycznie możliwych światów niż nam się na co dzień wydaje. Tak też jest z podbojem Kosmosu, turystyczne loty na Księżyc, bardzo być może, ale poważna eksploracja Kosmosu jeszcze poprzez lata pozostanie w sferze marzeń. Ale równie poważne przeszkody są natury nazwijmy to pozatechnicznej. Jak poradzić sobie bowiem z prawdziwie Obcym, jak poradzić ma sobie ten ułomny i słaby bladawiec, który na myśl o kryzysie uchodźczym wpada w panikę. W Fiasku Stanisław Lem traktuje „bladawców” łagodniej - tym razem występują oni jako „starsi bracia w rozumie”, przepojeni szczytnymi ideami i złaknieni porozumienia – tylko że „młodsi bracia” (Obcy) rozmawiać chyba nie chcą? Cały szereg rozumnych, uzasadnionych i przepojonych dobrymi intencjami decyzji prowadzi do fatalnego końca, bo skoro tamci nie chcą, to trzeba ich przekonać, zastraszyć, zmusić – dla ich dobra! Charakterystyka Ziemian jest tak trafna, że aż się boję tych orwellowskich wizji. A jest przecież Stanisław Lem polskim Juliuszem Verne. No, o tym pisano sporo, generalnie sugerując, ze Lem wymyślił właściwie wszystko, co wyniknęło z rewolucji informatycznej. I rzeczywiście, większość z tych cyfrowych wynalazków, od internetu po ebooki, odnaleźć można na kartach jego książek. Natomiast czy takie przepowiednie są najistotniejsze i najciekawsze, mam wątpliwości. Wydaje mi się że np. dużo ciekawsze są lemowskie rozważania na temat rozwoju nauki, które w dużej mierze się sprawdziły. Lem widział też na horyzoncie wszystkie te

fot. archiwum KBF

W Głosie Pana otrzymujemy komunikat z kosmosu. Chyba, bo może to jednak zjawisko naturalne? Ziemianie zastanawiają się czy da się w tym odszukać jakąś nową broń? Może na to liczyli nadawcy – że się nią sami wygubimy? A może to tylko przykładanie naszego zimnowojennego spojrzenia do dobroczynnej intencji obcych – obfitego źródła energii? Czy nadawcy w ogóle istnieją i czy świadomie życzą nam czegokolwiek? Najlepszym rozwiązaniem według Lema jest brak rozwiązania czegoś, na co może gotowi nie jesteśmy, pozostaje nam czekanie. Krzepiącym jest ironiczny wniosek pisarza, że „mrówki, które napotkały martwego filozofa, też na tym skorzystały”. Czyżby Lem wątpił w czynny podbój wszechświata przez Ziemian? Pamiętnik znaleziony w wannie przestrzega przed najbardziej obcą w działaniu i motywach ziemską biurokracją

27


kryzysy i zagrożenia, które stały się naszą codziennością, a więc kryzys energetyczny, demograficzny, czy katastrofy ekologiczne z globalnym ociepleniem włącznie. A demokracja? A kapitalizm? Tu też wieszczył, przepowiadał i nie były to przepowiednie, które napawałyby dobrym nastrojem. Dla mnie najtrafniejszym wizjonerem okazał się Lem w Cyberiadzie. Spora jej część poświęcona jest tworzeniu światów idealnych, albo choć trochę lepszych, jest tego też trochę w Dziennikach gwiazdowych, a na poważniej – Wizji lokalnej i może Pokoju na Ziemi. Z wcielenia szczytnych idei: dobra, współczucia, miłości bliźniego wynikają po czasie takie rzeczy, jak zbrojne patrole pilnujące, żeby „dziarsko, wesoło się trzymać!”, wielogodzinna musztra „polegająca na tym, że na dany znak bliźniemu dobro, a sobie przykrość wyrządzać należy”, albo gromada drabów wyrywająca zęby przechodniom – bo kogoś tu ząb boli, a wszyscy wokół z nim współcierpią. Po zwycięstwie zaś wolności – następuje całkowita bierność obywateli, bo skoro wszystko można, to nic nie warto. Paralele z rzeczywistością są wstrząsające, ale wracajmy do rzeczy. Na książkach Stanisława Lema wychowało się wiele pokoleń. Z moich obserwacji wynika, a mam ogląd pokolenia przeszłego i moich potomków, że fantazja Lema jest udzielająca, tworzy ludzi kreatywnych i ciekawych świata, poszukujących. A Pan, jakie Pan ma spostrzeżenia? Jakie było Pańskie pierwsze spotkanie z literaturą Stanisława Lema? Szczerze mówiąc nie jestem pewien. Na pewno nie były to lekturowe Bajki robotów. Chyba był to socrealizujący (czy aby na pewno?) Obłok Magellana, zaraz po nim pamiętam czytanie Niezwyciężonego (piorunujące wrażenie), przy czym to było wydanie, gdzie obok powieści były też opowiadania. Były to właściwie moje jedyne doświadczenia z fantastyką naukową, z którą szerzej spotkałem się dopiero później (nie licząc dosłownie kilku dystopijnych wyjątków i Vonneguta). Pamiętam też od zawsze kolorowe grzbiety utworów zebranych wydanych przez Wydawnictwo Literackie, z czasem do nich dołączyły inne książki i wydania, ale to kolorowe wydanie WL pozostaje ulubionym. Natomiast ostatnio miałem przyjemność oglądać kolekcję książek Lema Tomasza Fiałkowskiego no i to było coś, nawet pal licho dedykacje samego Lema, ale te wszystkie okładki, te wszystkie pierwsze wydania no i Daniel Mróz. No bajka. Odnoszę wrażenie, że Lem doskonale bawił się pisarstwem i wymyślaniem „niestworzonych historii”, w których aż roi się od neologizmów, dziwnych i zabawnych nazw i nazwisk. Czytałam wspomnienie Tomasza Lema, syna pisarza, Awantury na tle powszechnego ciążenia. Tomasz Lem pisze o ojcu jako o dużym dziecku. W Wysokim Zamku Stanisław Lem opisuje ulubioną zabawę z dzieciństwa: tworzenie dokumentów, legitymacji, paszportów, przepustek, pełnomocnictw, absurdalnej tytulatury i uprawnień, wielkich pieczęci, podpisów z zawijasami... Czy te fantazje naukowe zawarte w powieściach nie są czasem marzeniami chłopca, który nim zaczął pisać, zdążył je już podbudować wiedzą? Wojciech Orliński twierdzi, że Lema-pisarza zawdzięczamy wojnie. I pewnie sporo w tym racji, bo gdyby nie druga wojna światowa, to Lem pewnie poszedłby na lwowską politechnikę i został inżynierem, naukowcem, a może wynalazcą. Lem majsterkowicz w dzieciństwie rozwijał się niebywale sprawnie, a jego późniejsza słabość

28

do motoryzacji jeszcze to potwierdza. Ale pamiętajmy, czego Lem jest najlepszym dowodem, że twórczość literacka, nie jest znowu aż tak odległa od działalności naukowej, szczególnie w wypadku autorów takich jak Lem. Wydaje mi się, że jego światotwórstwo, najszerzej rozumiane, to z jednej strony wentyl dla jego niezwykłej kreatywności, ale z drugiej strony też instrument badania świata. Mimo że zastrzegałam się przed wspominaniem o szczegółach jubileuszowych obchodów, bardzo chcę od Pana, z tzw. pierwszej ręki, usłyszeć o wspaniałym przedsięwzięciu krakowskiego środowiska naukowego i literackiego - Planecie Lem. Ja jestem zachwycona, niech będą też czytelnicy. Oj, długo by opowiadać. To efekt wieloletniego już namysłu i działań. Ten projekt ma swój początek jeszcze w aplikacji, którą Kraków złożył do UNESCO ubiegając się, zresztą z powodzeniem, o tytuł miasta literatury UNESCO. Od lat mamy poczucie, że Kraków zasługuje na interdyscyplinarne centrum literackie. Z czasem, bo nie od razu, idealnym patronem takiego miejsca okazał się Stanisław Lem , który doprowadził do krystalizacji tego projektu i do powstania projektu Centrum Literatury i Języka Planeta Lem. Centrum Literatury i Języka Planeta Lem ma stać się ośrodkiem działań i programów o charakterze literackim realizowanych pod szyldem Kraków Miasto Literatury UNESCO przez KBF we współpracy z licznymi partnerami zewnętrznymi. W obszernych przestrzeniach wystawienniczych znajdziemy innowacyjną prezentację opartą na literackiej spuściźnie patrona inwestycji – Stanisława Lema – a także ekspozycję o fenomenie komunikacji i języka przygotowaną we współpracy z koalicją polskich językoznawców oraz ruchome wystawy poświęcone ikonom literackiego Krakowa. Wielofunkcyjne wnętrza Planety Lem będą dogodnym miejscem organizacji festiwali i spotkań literackich, całorocznych programów edukacji językowej i literackiej. Dodatkowo obiekt pomieści nowoczesną mediatekę wraz z pracownią multimedialną, czytelnię, kawiarnioksięgarnię oraz przestrzeń coworkingową zaplanowaną jako miejsce interakcji i kreatywnej współpracy różnorodnych środowisk literackich miasta. Planeta Lem wraz z przyległym ogrodem stanie się zarazem zieloną enklawą wypoczynku i rekreacji w silnie zurbanizowanej, poprzemysłowej dzielnicy Zabłocie. Koncepcję wystawy głównej przygotowało studio Tengent, którego twórcy byli związani m. in. z sukcesami uznanej grupy Platige Image. Pomysł jednego z najważniejszych dziś polskich powieściopisarzy Jacka Dukaja, konsultacje ze środowiskiem lemologów – tak wypracowana wizja czyni twórczość autora Solaris punktem wyjścia dla uniwersalnej opowieści o narracji i literaturze. Wystawa, osnuta wokół kluczowych dla Lema zagadnień postępu technologicznego, przypadku, ewolucji, obcości i granicy poznania, uwzględni zarazem potrzeby szerokiej publiczności, w tym przede wszystkim dzieci i młodzieży, wciągając uczestników w interaktywną grę z wykorzystaniem innowacyjnych technologii. Centrum literackie w Składzie Solnym będzie jednocześnie pierwszym w kraju miejscem poświęconym nowoczesnej refleksji lingwistycznej. Realizację Centrum zgodnie poparły Rada Języka Polskiego przy Prezydium PAN oraz wszystkie liczące się środowiska językoznawcze w Polsce. W częściach otwartych Planety Lem znajdzie się wystawa poświęcona fenomenowi języka (ze szczególnym uwzględnieniem polszczyzny); w programie placówki istotne miejsce zajmie również edukacja językowa. Dziękuję Panu za miłą pogawędkę i nie przeszkadzam już. Do zobaczenia na Planecie Lem. n


Błyskotliwy zbiór dowcipnych, zjadliwych felietonów pióra Fran Lebowitz, gwiazdy dokumentalnego miniserialu Netfliksa Udawaj, że to miasto w reżyserii Martina Scorsese zapowiedzi d / nowości / bestsellery n ceny atrakcyjne szybka do dostawa lub bezpłatny odbiórr w księgarni

SWIATKSIAZKI.PL A ZK

Lebowitz bierze na celownik swojego ciętego humoru wszystko – od dzieci („rzadko dysponują sensowną gotówką, którą można by od nich pożyczyć”) przez rozmowy o seksie („gdyby twoje fantazje erotyczne kogoś interesowały, już dawno nie byłyby fantazjami „) po nowojorskich kamieniczników („świętym obowiązkiem każdego kamienicznika jest utrzymywanie w budynku odpowiedniej liczby karaluchów”). Jej stosunek do pracy to świetna odtrutka na współczesną wyczerpującą kulturę samodoskonalenia („13.40 -- Myślę, czy by nie wstać, dochodzę jednak do wniosku, że nagły ruch mógłby mi zaszkodzić. Jeszcze trochę czytam i sobie popalam”). Fran Lebowitz jest żywą legendą Nowego Jorku. Przyjechawszy do tego miasta przeszło pięćdziesiąt lat temu, szybko wyrobiła sobie markę jako felietonistka założonego przez Andy’ego Warhola miesięcznika „Interview”, z czasem opublikowała też dwa bestsellerowe zbiory tekstów. Należy do najbardziej przenikliwych komentatorów amerykańskiego życia społecznego, jest cenioną mówczynią, ikoną stylu, wytrawną ironistką i flanerką.

książki / muzyka / e-booki b / papiernik / karty podarunkowe ru

@swiatksiazkipl

@swiatksiazki

Social icon

Circle Only use blue and/or white. For more details check out our Brand Guidelines.

„To, co przyjęło się nazywać kulturalną rozmową, zazwyczaj nie ma wiele wspólnego ani z kulturą, ani z rozmową”. „Nie wszystkie dzieci boże są piękne. Większość dzieci bożych w ogóle nie powinna wychodzić do ludzi”. „Pomyśl, zanim coś powiesz. Poczytaj, zanim coś pomyślisz”. n

@ @swiatksiazkipl

Zamówienia telefoniczne 22 250 90 90 29


Nowy Jork 20 lat później NY 20 years later Amerykańskie wytwórnie filmowe wyprodukowały wiele filmów katastroficznych. Potwór ze słynnej „Godzilli” z 1998 roku sieje postrach na Manhattanie. Oczywiście w kinach tłumy zachwyconych widzów, żyjemy przecież w przestrzeni stworzonej przez filmowców. Zaledwie trzy lata później Ameryką wstrząsa w sensie dosłownym atak terrorystów na Nowy Jork, tym razem prawdziwy. Nie był to zmutowany gad, a terroryści, którzy wykorzystali wcześniej porwane samoloty pasażerskie. Dwa boeingi uderzyły w wieże World Trade Center w Nowym Jorku, jeden w Pentagon w Arlington w stanie Wirginia. Tego nikt nie był w stanie sobie wyobrazić. Terroryzm już wielokrotnie dawał znać o sobie, jednakże nigdy w tak spektakularny sposób. Zginęło prawie 3 tysiące ludzi. Nie ma większego sensu wskazywać, gdzie na świecie zginęło więcej ludzi. Szacuje się, że tylko w Powstaniu Warszawskim zginęło 150 - 200

tysięcy ludzi. Ja mieszkam w Polsce i wiem jak odnosimy się do narodowej traumy, jak sobie z nią radzimy. Gdy fotografowałem Manhattan blisko dwadzieścia lat po ataku na WTC, byłem ciekaw jak Amerykanie radzą sobie z traumą z 11 września 2001 roku. Uczcili poległych, w miejscu dwóch wież powstało Muzeum 9/11, które otwarto w 11. rocznicę tragicznych wydarzeń, w 2012 r. Symbolem powrotu do normalności był jednak finał Super Bowl w 2008 roku. Zwycięzcą została drużyna New York Giants. „Dziesiątki tysięcy fanów futbolu wyszły na ulice, by świętować - zaledwie kilka przecznic od miejsca, w którym wznoszono stalowe belki oszałamiającej Wieży Wolności, ostatecznie nazwanej 1 World Trade Center. Miała być niczym zuchwałe pokazanie środkowego palca wrogom Ameryki, wyższa i odważniejsza niż kanciaste bliźniacze wieże, nad których uświęconymi odciskami w ziemi

się wznosiła. Gdy triumfujący New York Giants przejeżdżali obok, ich uradowani kibice tańczyli na ulicach, a na ich głowy sypało się trzydzieści sześć ton papierowych wstążek. Powrót do normalności, mierzony w konfetti, trwał niecałe siedem lat.”* Czas jednak biegnie - w 2014 powstała kolejna wersja „Godzilli”, tym razem w 3D. Fotografując Manhattan starałem się obiektywnie spojrzeć na miasto, które podobno nigdy nie śpi. Nie szukałem tragedii, chciałem pokazać Nowy Jork jako nieokaleczone miejsce, ale też bez jego idealizowania. Ból jest przecież głębiej usytuowany niż betonowa tkanka miasta. Jako fotograf chciałbym być jak ci futboliści z New York Giants, tylko czy to się uda. Zapraszam na wystawę „NY 20 years later”, więcej informacji na str. 43. Marek Bebłot, autor wystawy. n *cytat pochodzi z książki 11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat Mitchella Zuckoffa, wydanej przez Wydawnictwo Poznańskie.

Mitchell Zuckoff „11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat” w przekładzie Adriana Stachowskiego i Pauliny Surniak PREMIERA: 11.08.2021 Jedenastoletni Bernard po raz pierwszy leciał samolotem. Dwuletnia Christine zostawiła w łóżku ukochaną przytulankę, żeby nic jej się nie stało podczas podróży. Stewardessa Amy Sweeney właśnie wróciła z urlopu wychowawczego i nie mogła się pogodzić z tym, że nie odprowadzi tego dnia córeczki do przedszkola. Zandra i Robert lecieli w podróż poślubną na Hawaje. Renée May, stewardessa, chciała zaskoczyć rodziców niespodziewaną wizytą. Zamierzała powiedzieć im, że jest w ciąży. 11 września 2001 roku terroryści porwali cztery samoloty, zamierzając rozbić je

30

o najważniejsze budynki Stanów Zjednoczonych. Dwa boeingi uderzyły w wieże World Trade Center, jeden w Pentagon. Ostatni zamach został częściowo udaremniony przez bohaterskich pasażerów – samolot spadł na ziemię w terenie niezabudowanym. Mitchell Zuckoff zaczął dokumentować losy osób dotkniętych przez zamachy terrorystyczne z 11 września już następnego dnia – i nie przestawał przez kilkanaście lat. Bohaterami jego książki są pasażerowie porwanych samolotów, strażacy, pracownicy World Trade Center i ich bliscy, a także mieszkańcy Shanksvil-

le w Pensylwanii, gdzie rozbił się ostatni samolot. Zuckoff odtwarza ten dzień minuta po minucie, z precyzją i empatią, w skali intymnej i monumentalnej. Przenosi czytelnika do samolotów, do płonących wież i do wozów strażackich pędzących w ich stronę. Ta książka to misterna układanka z ludzkich historii, eksponująca siły, które łączą ludzi w ekstremalnych okolicznościach. n



My name is Makowicz, Adam Makowicz!

fot. Sławek Wąchala/Era Jazzu

ERA JAZZU

Polska „szkoła” jazzowej pianistyki jest znakomitym znakiem firmowym, budowanym przez dekady wirtuozerią muzyków, którzy nie unikając słowiańskiej melodyjności i europejskiej tradycji muzycznej niezwykle zgrabnie wplatają swoją sztukę w rygor improwizowanego jazzu. Komeda, Trzaskowski, Nahorny, Kosz, Jagodziński, Wasilewski, Możdżer, Wania to najważniejsi frontmeni polskiej, jazzowej pianistyki. Ale tylko jeden, Adam Makowicz, odniósł niekwestionowany sukces, podbijając swoją muzyką amerykańską publiczność. Dionizy Piątkowski Specjalnością Adama Makowicza są koncerty i płyty monograficzne poświęcone wielkim twórcom z pogranicza jazzu i muzyki rozrywkowej. Do tego cyklu autorskich adaptacji pianista najchętniej włącza muzykę Georga Gershwina, Irwinga Berlina, Jeremy’ego Kerna czy Cole Portera, ale chętnie prezentuje także – utrzymane w konwencji jazzowego standardu – własne kompozycje. Jesienią 2004 roku, w prestiżowej, nowojorskiej Carnegie Hall pianista przedstawił monograficzny program, do którego zaprosił wchodzącego wtedy w jazzowy świat - Leszka Możdżera. Solowe recitale polskich pianistów zawierały jazzowe interpretacji klasycznych kompozycji Fryderyka Chopina, ale motywem koncertu (i sesji, która ukazała się później na płycie) był fortepianowy duet z paletą jazzowych standardów i wieńczącą wieczór kołysanką „Rosemary’s Baby” Krzysztofa Komedy. Publiczność zachwycona była wirtuozerią pianistów i stylem gry: u Makowicza słychać echa gry Arta Tatuma, Keitha Jarretta i fortepianowej muzyki epoki romantyzmu, u Możdżera brzmienie i nastrój muzyki budowanej impresją oraz niepowtarzalnym stylem wykonawczym. To znamienne, artystyczne wydarzenie uzmysłowiło, jak ważnym i wybitnym pianistą jest Adam Makowicz, który swą muzyczną edukację rozpoczynał amatorsko, w rodzinnym domu, pod kierunkiem matki, a dzisiaj jest ozdobą najważniejszych, jazzowych estrad. Adam Matyszkowicz (zmienił nazwisko na krótsze, Makowicz) uczęszczał początkowo do szkoły dla uzdolnionych muzycz-

32

nie dzieci. Naukę kontynuował w Liceum Muzycznym w Krakowie a już w 1956 roku, zafascynowany jazzem oraz rozczarowany brakiem zrozumienia wśród nauczycieli dla jego zainteresowań, porzucił szkołę i związał się (mieszkał, ćwiczył, koncertował) z krakowskim klubem jazzowym Helicon. Wspólnie z trębaczem Tomaszem Stańką w 1962 roku założyli zespół Jazz Darings, który był – wg niemieckiego krytyka i teoretyka jazzu, Joachima Ernsta Berendta – „pierwszym europejskim combo grającym w stylu Ornette’a Colemana”. Nowoczesna technika gry, szerokie horyzonty muzyczne spowodowały, że Makowicza zaczęli zapraszać do grania wybitni polscy jazzmani. Jego umiejętność „wpasowania się w zespół” powodowała, że grał w bardzo stylistycznie różnych formacjach: u Andrzeja Kurylewicza, Zbigniewa Namysłowskiego, Tomasza Stańki, Michała Urbaniaka, Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Równie chętnie grał z własnym Trio, jak i kierował sekcją rytmiczną towarzyszącą np. Novi Singers i Wojciechowi Młynarskiemu. Pianista od początku rozwijał także swe kompozytorskie zainteresowania, a na przełomie lat 60. i 70. włączył do swego instrumentarium modny wtedy elektryczny fortepian Fendera. W 1970 roku dołączył do Constelation - nowego zespołu Michała Urbaniaka, akompaniował także na płytach Urszuli Dudziak. W latach 1973-76 grał w zespole Tomasza Stańki Unit oraz z orkiestrą Duke’a Ellingtona. Od 1974 coraz częściej decydował się na samodzielne działania artystyczne. W 1977 wyjechał do USA ( i zmienił nazwisko na Adam Makowicz). Dużą pomoc okazał mu amerykański popularyzator jazzu w „Voice of America” – Willis Conover. Z jego polecenia otrzymał


zaproszenie od legendarnego producenta Columbia Records, Johna Hammonda i wystąpił 9 maja 1977 roku w nowojorskim klubie The Cookery, w którym grał przez kilka sezonów. Koncerty były prologiem nagrania (pierwszego w USA) solowego albumu Adam. Niebawem dokonał reedycji swych nagrań europejskich oraz nagrał kolejne autorskie płyty. Odtąd uczestniczył we wszystkich liczących się krajowych, europejskich i amerykańskich festiwalach jazzowych. Do wspólnego muzykowania zapraszali go najsławniejsi muzycy m. in. Benny Goodman, Herbie Hancock, Earl Hines, Freddie Hubbard, Sarah Vaughan, Teddy Wilson i George Shearing. W stylu gry Makowicza słychać echa gry Arta Tatum’a, Keitha Jarretta i fortepianowej muzyki epoki romantyzmu. Obok typowych standardów i utworów jazzowych ma w swoim repertuarze również klasykę. Na koncertach grał m.in. z Chester String Quartet, Amici String Quartet i Washington National Symphonic Orchestra. Jego specjalnością stały się koncerty i płyty monograficzne poświęcone wielkim twórcom z pogranicza jazzu i muzyki rozrywkowej. Do koncepcji tej często powracał np. z orkiestrą Sinfonia Varsovia pod kierownictwem Krzesimira Dębskiego na koncertach monograficznych z cyklu Makowicz plays… by prezentować swoje własne wizje muzyki klasyków jazzu. Ogromna dyskografia Adama Makowicza obejmuje m.in. tak ważne dla jazzu albumy jak Zbigniew Namysłowski Quartet, Novi Singers, New Faces In Polish Jazz, Jazz Jamboree’69 (z Lucky Thompsonem), Michał Urbaniak’s Group, Newborn Light (z Urszulą Dudziak), Michal Urbaniak Fusion, Unit (z Tomaszem Stańko), Live Embers, Remembering Duke’s World (z Duke Ellington Orchestra), Winter Flowers, Adam, From My Windows, lassic Jazz

Duets (z George’m Mrazem), Naughty Baby, The Solo Album: Adam In Stockholm’87, My Name Is Makowicz, Solo, Naughty Baby: Honoring George Gershwin ,Live At The Mayback Recital Hall Series, Makowicz Plays Gershwin (z Moscow Symphony Orchestra), Plays Irving Berlin (z Sinfonia Varsovia), Music Of Jerome Kern, A Handful Of Stars’81 (z Jack’em De Johnettem), Tribute To Art Tatum, Gershwin/Makowicz oraz koncertowy Makowicz/Możdżer- Live at the Carnagie Hall. n

fot. Sławek Wąchala/Era Jazzu

33


WYDARZENIE

Dwa jubileusze Panu Buszce udała się wielka rzecz: zainteresować muzyką cerkiewną całą Polskę. (Krzysztof Penderecki) Rozmowa Marka Bebłota z Mikołajem Buszko, pomysłodawcą i organizatorem Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Cerkiewnej ”Hajnówka” w Białymstoku. MAREK BEBŁOT Marek Bebłot: Dzięki Pańskiej wytrwałości przed nami dwa jubileusze: jeden to 40. edycja „Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Cerkiewnej - Hajnówka”, drugi - 25 lat istnienia Fundacji „Muzyka Cerkiewna”. Dwa jubileusze, jeden człowiek. Proszę przypomnieć nam jak narodził się Festiwal Muzyki Cerkiewnej? Mikołaj Buszko: Można powiedzieć, że narodził się z mojej fascynacji muzyką cerkiewną i z potrzeby chwili. W regionie, w którym wyrastałem, istniało wiele parafii prawosławnych a zatem i parafialnych chórów. Śpiewały różnie, ale doświadczałem tego muzycznego (i jakże odmiennego od popularyzowanej wówczas muzyki) muzycznego misterium przy różnych okazjach. A to jako dziecko uczestnicząc za sprawą rodziców w nabożeństwach, a to przy okazji uczestniczenia w wielu ślubach cerkiewnych moich licznych kuzynów oraz koleżanek i kolegów. Mnie również towarzyszył taki chór, kiedy jako pierwszy (świeżo upieczony) dyrektor odważyłem się (a był to 1979 rok) na oficjalny ślub cerkiewny. Były to czasy kiedy i Cerkiew i wyznawcy innych Kościołów nie były przez ówczesne władze hołubione, a widok duchownego w przestrzeni publicznej był wówczas rzadkością. Z drugiej zaś strony słyszałem o znanym już wówczas kompozytorze Krzysztofie Pendereckim i Jego wybitnym dziele o swojsko brzmiącym tytule Utrenia a także o kierowanym przez Pana Szurbaka Zespole Muzyki Cerkiewnej Warszawskiej Opery Kameralnej. Chórze, którego koncerty muzyki cerkiewnej robiły wśród publiczności furorę. (Los i stworzony przeze mnie festiwal pozwolił mi poznać tych wspaniałych ludzi oraz doświadczać ich wieloletniej życzliwości i przyjaźni).To utwierdzało mnie w przekonaniu, że muzyka cerkiewna jest czymś ważnym, godnym zainte-

34

resowania i popularyzacji. Zatem przychodząc na początku 1979 roku do pracy w kulturze miałem już sprecyzowany pomysł na prezentację muzyki cerkiewnej w wykonaniu cerkiewnych chórów, a miejscem tej prezentacji miała być budowana wówczas piękna nowa cerkiew w Hajnówce. Podzieliłem się tym pomysłem z ówczesnym Dyrektorem Wydziału Kultury w Białymstoku, który przed moim zatrudnieniem chciał widzieć osobę, która z dyplomem inżyniera decyduje się objąć prawie nieistniejącą placówkę kultury. Dyrektor nie zareagował w sposób widoczny na mój pomysł, a przymuszony niejako moim pytaniem - co o tym sądzi? Po długim namyśle odpowiedział...A wie Pan, niech się Pan zastanowi czy…. warto. Jego odpowiedź odzywała się we mnie wielokrotnie w sytuacjach trudnych dla festiwalu i dla mnie. Mam świadomość, że wymyślenie przedsięwzięcia to jest jedna sprawa, musi być pomysł i przeczucie czegoś wyjątkowego. Druga sprawa, to konsekwencja działania, a to jest już trudniejsze, czasami daje gorzki posmak. Ale idea, która jest niezrealizowana, w zasadzie jest tylko dobrym początkiem. Jak pogodzić różne racje, jak utrzymać „kierunek” mimo wątpliwości, czy też sugestii innych? Tak. Już pierwsza edycja festiwalu o nazwie „I Dni Muzyki Cerkiewnej- Hajnówka 1982” i kolejne wzbudzające ogromne zainteresowanie publiczności, wykonawców i mediów utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest to coś wyjątkowego, coś, co warto kontynuować i czego warto bronić. Bo powodzeniem imprezy zainteresowały się ówczesne miejskie władze polityczne. W ich imieniu ówczesny sekretarz komitetu miejskiego PZPR na specjalnie zebranym posiedzeniu kilkusetosobowego „aktywu miasta” zarzucił mi kontrrewolucyjną działalność, a I Dni Muzyki Cerkiewnej i przygotowania do drugiej edycji określił, jako ewidentny przykład walki ideologicznej. Tylko ci, którzy pamiętają te czasy


zrozumieją, co znaczył taki zarzut w 1983 roku. Na szczęście udało mi się obronić. Pamiętam argumenty: o festiwalu, jako imprezie artystycznej, przypomnienie, że w organizowanych wówczas w kraju Festiwalach Muzyki Dawnej nie wykonuje się Międzynarodówki a muzykę religijną, no i że trudno dostępne wówczas w Polsce płyty winylowe z muzyką cerkiewną są wydawane w Związku Radzieckim. Później były również „inne przyjemności” jak chociażby bzdurne i bezpodstawne oskarżenie o bezprawne pobranie kartek na mięso i noc spędzona (na kilka dni przed kolejnym festiwalem) w areszcie oraz poranna rozprawa sądowa w przyspieszonym trybie. Właściwie „opiekę i oddech władz” odczuwaliśmy aż do czasu zmiany systemu. Ta „wątpliwość polityczna imprezy” powodowała, że lokalne władze bały się w niej uczestniczyć a wszelkie problemy natury merytorycznej i finansowej były problemami wyłącznie moimi. Wielokrotnie musiałem otwierać imprezę, bo zabrakło nagle, zaproszonego Naczelnika Miasta. Jako świeccy organizatorzy poza udostępnieniem świątyni doświadczaliśmy życzliwości i pomocy miejscowego Proboszcza - wspaniałego człowieka ks. Antoniego Dziewiatowskiego i innych duchownych Parafii, ale władze cerkiewne długo odnosiły się do festiwalu z rezerwą, a ówczesny Metropolita Warszawski i całej Polski arcybiskup Bazyli zaszczycił festiwal swoją obecnością dopiero po 11 latach. Wszystko to stwarzało (używając Pana słów) czasami gorzki posmak i wymagało zdecydowanej konsekwencji. Obecny po raz pierwszy na festiwalu w 2003 roku, ale śledzący nasze dotychczasowe zmagania Krzysztof Penderecki nazwał to i gratulował mi „hartu ducha”. Każdy jubileusz wiąże się z podsumowaniami, zacznijmy od czterdziestolecia istnienia Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Cerkiewnej, co się wydarzyło przez ten długi czas. Wydarzyło się wiele. Warte zauważenia jest chociażby to, że duchowość i artyzm muzyki cerkiewnej zjednał w Polsce - na Podlasiu ponad 900 chórów z 41 krajów Europy, Azji, Ameryki Płn., Afryki i Australii, a muzykę cerkiewną wykonywały chóry świeckie, a także reprezentanci środowisk prawosławnych, staroobrzędowców, katolickich, grekokatolickich, protestanckich, islamskich i żydowskich. Można pisać o wielu wydarzeniach, sukcesach, czy niepowodzeniach, ale wydaje mi się, że najlepiej skomentował to śp. Krzysztof Penderecki słowami użytymi przez Pana jako motto tej rozmowy. Jeżeli mógłbym o coś uzupełnić, to do słów Maestro ...Mikołajowi Buszce …. dodałbym – i niewielkiemu gronu współpracowników udało się….

wi kompozytorzy. Zatem muzyka cerkiewna to modlitewność i artyzm - odwzorowanie duszy kompozytora. Jednym z zadań festiwalu (i to się spełnia) jest dążenie, aby śpiewana modlitwa wykonywana była na jak najwyższym artystycznym poziomie . We wrześniu odbędzie się koncert jubileuszowy, zabrzmi „muzyka duszy”. Jak Pan myśli, czy czas pandemii coś w nas zmienił, gdy zamknęliśmy się we własnych domach? Czy śpiew, który uniesie się podczas najbliższego Festiwalu będzie bardziej radosny, czy też głębszy o ostatnie doświadczenia? Chyba radosny. Ubiegłoroczny festiwal i inne działania, pomyślnie zrealizowane przez nas w salach koncertowych i w plenerze, niejako zahartowały nas i utwierdziły w przekonaniu, że nie można się zatrzymywać i potwierdziły, wręcz potrzebę ich kontynuacji. Muzyka, a zwłaszcza muzyka cerkiewna jest bardzo potrzebna. Daje bowiem i wzmacnia poczucie duchowego spokoju i normalności tak bardzo potrzebnej nam wszystkim, a jeszcze bardziej odbiorcom i artystom - wykonawcom. Mam nadzieję, że sytuacja zdrowotna w Polsce nie zakłóci Jubileuszu i muzyka cerkiewna zjednoczy nas wszystkich. Na Pana ręce składam wyrazy uznania dla wszystkich, którzy zbudowali ten Festiwal, a Panu gratuluję konsekwencji w działaniu. Wszystkiego dobrego. Bardzo tego chcemy i również mamy taką nadzieję. Skorzystam z okazji i dziękując Panu, podziękuję również wszystkim ludziom dobrej woli, których życzliwości i pomocy dotychczas doświadczaliśmy. Bardzo dziękuję. n

Mikołaj Buszko, fot. Marek Bebłot

Drugi jubileusz ma związek z 25. rokiem działania fundacji „Muzyka Cerkiewna”. Czy z perspektywy czasu taka formuła organizacyjna była dobrym rozwiązaniem? Zdecydowanie tak. Udowodniły to kolejne 24 edycje Festiwalu oraz wiele innych udanych form i projektów zrealizowanych w tym czasie przez Fundację w kraju i za granicą. Muzyka wywodząca się z kultu religijnego odbierana jest nie tylko przez wyznawców religii, dociera również do innych. Jest tu pewnego rodzaju uniwersalizm. Czy istnieje granica pomiędzy muzyką skierowaną do Boga, a sztuką? Według mnie – nie. Muzyka cerkiewna to przecież modlitwy, do których muzykę tworzyli i tworzą często najwybitniejsi świato-

35



dodatek

do dwumiesięcznika ArtPost

S

T

Y

L

E

www.artpost.pl facebook.com/melomanstyle

Międzynarodowe Warsztaty Gitarowe i Festiwal Terra Artis w Lanckoronie

Legendarne wytwórnie i ich fonograficzne arcydzieła L’Oiseau-Lyre (część 14)


Wakacyjne wspomnienie

Międzynarodowe Warsztaty Gitarowe i Festiwal Terra Artis w Lanckoronie W dniach 18-25 lipca 2021 odbyły się w Lanckoronie XIV Międzynarodowe Warsztaty Gitarowe, organizowane dla uczniów szkół muzycznych obu stopni, studentów i wszystkich miłośników muzyki. Lanckorona to bardzo urokliwa miejscowość położona zaledwie 35 km od centrum Krakowa. W takim pięknym otoczeniu uczestnicy warsztatów korzystali m.in. z lekcji indywidualnych, zajęć w zespołach kameralnych, brali udział w próbach i koncercie orkiestry gitarowej, próbowali swoich sił w zespole grającym muzykę popularną. Wykładowcami byli m.in. Paweł Kwaśny, Michał Nagy, Marek Nosal, Michał Pindakiewicz, Marcin Siatkowski, Tatiana Stachak, Petr Saidl i Martin Schwarz. Program warsztatów miał interdyscyplinarny charakter. Oprócz doskonalenia warsztatu w tym roku uczestnicy mogli brać udział w zajęciach fotograficznych pod kierunkiem wybitnego fotografika Tomasza Sikory, zaś Andrzej Sułek, dziennikarz i kierownik redakcji muzycznej Programu 2 Polskiego Radia poprowadził dla uczestników warsztaty radiowe. Program dopełniały koncerty uczestników i zaproszonych gości m.in. z solowym recitalem wystąpiła utalentowana gitarzystka Oktavia Bujnowicz. W koncercie finałowym na Rynku wystąpili wszyscy uczestnicy warsztatów oraz Adam Strug z zespołem. Odbyła się także plenerowa wystawa fotogramów Tomasza Sikory zatytułowana „Obrazy odkryte na nowo”. n Wykorzystano materiały: https://gitaraklasyczna.pl, http://gitaralanckorona.pl

38

S

T

Y

L

E


Legendarne wytwórnie i ich fonograficzne arcydzieła „L’Oiseau-Lyre” (część 14) Mieczysław Stoch 19-go lipca 1884 roku w dalekim Melbourne przyszła na świat Louise Berta Mosson Smith, córka Louisa Smitha, lekarza i parlamentarzysty. Urodziła się w rodzinie zacnej i zamożnej. Świadczy o tym chociażby fakt, iż brat jej Harold Smith został burmistrzem Melbourne w latach 1931-34. Młoda Louise bardzo wcześnie przejawiała talent muzyczny. Studiowała fortepian w najlepszym podówczas Konserwatorium w Australii, które mieściło się na Albert Street w Melbourne. Potem jeszcze kontynuowała naukę w Londynie i Edynburgu. Właśnie w stolicy Szkocji poznała bogatego, ale starszego o 27 lat od niej biznesmena Jamesa Dyera. Wyszła za niego mając 27 lat, a było to w 1911 roku. Nowo poślubieni najpierw przeprowadzili się do Londynu, a potem w 1928 roku do Paryża. Stolica Francji zaoferowała młodej Louise możliwość niezwykle aktywnego życia towarzyskiego – szefowała tam aż dwie kadencje Presbyterian Ladies’ Old Scholars oraz aktywnie uczestniczyła w Alliance Francaise, organizacji promującej język i kulturę francuską na całym świecie. Grywała też koncerty, głównie w celach charyta-

tywnych. Zakochała się we Francji, ale też przede wszystkim w przebogatych paryskich archiwach, zwłaszcza literatury muzycznej, znajdujących się w tamtejszych bibliotekach i zbiorach prywatnych. Od razu też energicznie zaczęła skupywać mało znane lub w ogóle nie znane manuskrypty, partytury, opracowania naukowe i zapisy nutowe, głównie dzieł powstałych między XV i XIX wiekiem. Wkrótce powstała przebogata kolekcja, która dała początek niezależnej oficynie wydawniczej pod nazwą L’Oiseau-Lyre. Sama nazwa wydawnictwa nie była przypadkowa. L’Oiseau-Lyre to po francusku ptak, ale ptak szczególny, to lirogon wspaniały, który z wyglądu przypomina bażanta, ale występuje tylko we wschodniej Australii. Jego cechą charakterystyczną jest długi, ozdobny ogon, w którym dwie zewnętrzne sterówki wygięte są w kształcie liry. Znany jest też ze swoich zdolności naśladowania każdego zasłyszanego odgłosu. Jeden osobnik może nauczyć się śpiewu nawet 20 gatunków innych ptaków a nawet odgłosu klaksonu samochodu czy piły mechanicznej. Te dwie konotacje łączyły ze sobą związki etniczne i muzyczne pani Louise Dyer. Idealnie wpisywały się w symbolikę logo nowej niezależnej oficyny założonej w 1932 roku w Paryżu.

S

T

Y

L

E

39


Na początku było to tylko wydawnictwo książkowe, ale po śmierci męża, w 1938 roku Louise poznała rozkochanego w muzyce literaturoznawcę Uniwersytetu w Oksfordzie, Josepha „Jeffa” Hansona. Znajomość szybko przerodziła się w coś więcej i Louise wyszła powtórnie za mąż, ale tym razem za dżentelmena o 20 lat młodszego od siebie. Na początku mieszkali w Londynie, ale zaraz po wojnie, w 1945 roku przenieśli się do Monaco i tam też przenieśli L’Oiseau-Lyre. Młody mąż z niezwykłą energią przystąpił do rozwoju wydawnictwa i poszerzył ofertę o wydawnictwa płytowe. Całą stronę techniczną zapewniała angielska Decca, począwszy od nagrań dźwiękowych, a skończywszy na tłoczeniu płyt gramofonowych wraz z poligrafią. Firma promowała przede wszystkim artystów młodych, grających utwory do tej pory nienagrywane i w większości przypadków nieznane. Było to znakomite rozwiązanie nie tylko z ekonomicznego punktu widzenia, bowiem młodzi i nieznani artyści nie wymagali wysokich honorariów, zaś samo nagranie i wydanie płyty było w ich przypadku niezwykle stymulujące w artystycznym rozwoju. Z drugiej strony nieznane utwory, zwłaszcza muzyki dawnej, grane na oryginalnych instrumentach z epoki, mogły się podobać i mogły zapewnić rynkowy sukces. Istotnie, większość utworów z katalogu L’Oiseau - Lyre to nie są utwory monumentalne, spiżowe i mimo że są tam nagrania wszystkich Symfonii Mozarta i Beethovena pod batutą Christophera Hogwooda, to jednak większość to utwory renesansu i wczesnego baroku, które po raz pierwszy w dziejach fonografii, zostały zarejestrowane i wydane. Niemniej utwory i ich wykonanie na płytach L’Oiseau-Lyre, od razu stają się nam bliskie i sięga się po nie często i z przyjemnością. Oczywiście mam tu na myśli nie bliskość w kategoriach czasu i przestrzeni, ale coś, co jest bliskie naszym umysłom i sercom. Czasami rzeczywiście wolimy Botticellego od Michała Anioła, wolimy czasem Pascala od Kanta lub Vivaldiego od Beethovena. Albowiem monumentalne, spiżowe dzieła często swoją nadludzką skalą wprawiają nas w zdumienie i podziw, czujemy się jednak, jakże często, przytłoczeni ogromem wyrazu, który przerasta możliwości naszej wyobraźni i wrażliwości. Czujemy wówczas szacunek do twórcy, ale jednocześnie jakiś tajemniczy dystans, który dzieli nas śmiertelników od geniuszy - gigantów. Natomiast o wiele bardziej przyjazne i bliskie stają się dla nas dzieła pomniejsze, ale przecież niepozbawione piękna. Myślę, że w tym właśnie tkwi tajemnica sukcesu takich wytwórni jak;

40

S

T

Y

L

E

Harmonia Mundi,Arion, Das Alte Werk. Argo, Discophile Francaises czy naszej bohaterki L’Oiseau -Lyre. Jak już wspomnieliśmy, wielu młodych adeptów sztuki interpretacji rozpoczynało swoją karierę w L’Oiseau -Lyre. Wspomniany już Christopher Hogwood, zanim stanął za pulpitem dyrygenta, dokonał licznych nagrań grając na klawesynie. Bardzo wcześnie, bo już w 1967 roku wraz z wybitnym znawcą muzyki dawnej Davidem Munrowem założyli Early Music of Consort of London, jednak kiedy w 1973 roku Munrow popełnił samobójstwo, stworzył od podstaw Academy of Ancient Music – orkiestrę, z którą dokonał wielu historycznych nagrań dla L’Oiseau Lyre. Znakomite są zwłaszcza jego interpretacje utworów mistrzów europejskiego baroku. Podobnie rozpoczynał inny, jakże znany nam dyrygent Neville Marriner. Zanim założył Academy of St. Martin in the Fields w 1959 roku nagrał jedną z bardzo wczesnych płyt z katalogu L’Oiseau-Lyre - „Jacobean Consort Music”, a było to w roku 1956. Na płycie znalazły się utwory Johna Coopera, Anglika, który wyjechał do Mantui, aby pobierać nauki u Monteverdiego i Salomona Rossiego i który po powrocie z Włoch nazywał się całkowicie inaczej, a mianowicie Giovanni Coperario. Właśnie Coperariego Suity na skrzypce, altówkę basową i kameralne organy zagrali w tej sesji nagraniowej Neville Marriner i Peter Gibs na skrzypcach, Desmond Dupre i Dennis Nesbitt na altówkach basowych oraz bardzo ważna postać Thurston Dart – twórca i dyrygent The Jacobean Ensamble – grający tu na kameralnych organach i na klawesynie. Thurston Dart – nauczyciel Hogwooda – genialny samouk, studiował najpierw matematykę aby potem całkowicie poświęcić się muzyce. Zaraz po wojnie uczył gry na historycznych instrumentach w słynnej szkole Charlesa Van den Bprrena w Brukseli. Stąd jego zamiłowanie do klawesynu i do muzyki dawnej. Był znakomitym znawcą Thomasa Morleya, Henry’ego Purcella i Johna Bulla. To dzięki niemu w L’Oiseau- Lyre powstało kilka znakomitych płyt z muzyką angielskiego baroku. Nagrał też Kantaty Aleksandra Scarlattiego oczywiście po raz pierwszy w historii fonografii. Inną znakomitością, która pojawia się wśród wykonawców na płytach L’Oiseau–Lyre to Sir Anthony Lewis - muzykolog, dyrygent i kompozytor, jednocześnie uczeń znakomitej Nadii Boulanger. Razem z Thurstonem Dartem współredagowali Musica Brittanica. Był też znakomitym znawcą zwłaszcza oper Haendla, Purcella i Johna Browna. To właśnie Anthony Lewis wraz z The St. Anthony Singers i z orkiestrą L’En-


samble Orchestral de L’Oiseau–Lyre nagrali po raz pierwszy Come Ye Sons of Art Henry’ego Purcella. Był to utwór napisany specjalnie dla królowej Marii, żony Williama III, po raz pierwszy wykonany 30 kwietnia 1694 roku. Utwór chyba najbardziej promienny i optymistyczny w dziejach muzyki. Uwertura jak we francuskich operach, smyczki włoskie, chóry rodem z Wenecji, a wszystko to okraszone delikatną, koronkową wręcz, angielską poezją. W tej sesji nagraniowej wziął udział Alfred Deller, jeden z największych kontratenorów ubiegłego wieku, któremu tak wiele zawdzięczała inna francuska wytwórnia Harmonia Mundi. Utwór zarejestrowano w 1958 roku zarówno w systemie mono jak i w systemie stereo. Trzeba tu dodać, iż wytwórnia L’Oiseau–Lyre jako pierwsza wytwórnia we Francji produkowała i wypuszczała komercyjnie na rynek zarówno płyty długogrające jak i płyty LP w systemie stereo. Oczywiście wszystko dzięki współpracy z królową wszystkich wytwórni jaką była angielska Decca. Powracając do tego wspaniałego utworu Purcella, to dopiero w 1976 roku pokazały się dwa genialne nagrania – jedno pod dyrekcją Johna Elliota Gardinera z Chórem i Orkiestrą Monteverdiego, ze znakomitymi kontratenorami Brettem i Williamsem oraz z Trevorem Pinockiem i drugie, chyba nawet lepsze, z Early Music Consort of London pod dyrekcją wspomnianego już wcześniej Davida Munrowa, które było jednocześnie ostatnim nagraniem w jego życiu. Wielu tenorów, kontratenorów i wielu instrumentalistów pojawia się na czarnych krążkach wytwórni L’Oiseau–Lyre, w dziełach wspomnianego już Purcella, ale też i w utworach Monteverdiego, Williama Byrda, Roberta de Visse, Lassusa, Carlo Gesualdo, Georga Muffata, Locatellego i wielu innych kompozytorów epoki baroku, oprócz oczywiście czołowych kompozytorów tego okresu czyli Jana Sebastiana Bacha czy Georga Friedricha Haendla. Niezwykle wysoko cenione są płyty z nagraniem Suit Wiolonczelowych Bacha w wykonaniu Jeana-Maxa Clementiego, jak również nagranie Tańców Hiszpańskich Sarasatiego, gdzie Alfredo Campoli gra na skrzypcach a na fortepianie Daphne Ibbott. Osobiście jednak bardzo polecam nagrania 6 sonat wiolonczelowych Marcello i Geminianiego. Na wiolonczeli Davida Rubio gra tu Anthony Pleeth, na wiolonczeli continuo, stworzonej też przez Davida Rubio według prototypu Gagliano z 1748 roku zagrał Richard Webb, zaś na klawesynie Reinera Schutze znany nam już Christopher Hogwood. Szczególnie polecam też sopran, oryginalny i subtelny - so-

pran, który nie jest może tak monumentalny jak głos Marii Callas czy Victorii de los Angeles, ale głos wyjątkowo piękny i czysty, idealnie dostrojony do instrumentów dawnych, głos Emmy Kirkby. Nazwana skarbem świata muzyki, nagrała wiele płyt dla L’Oiseau–Lyre, ale już pod szyldem Decci, ta ostatnia bowiem w 1970 roku wykupiła od Jeffa Hansona wszystkie udziały francuskiej wytwórni. Niezależnie od losów wytwórni L’Oiseau–Lyre śmiało możemy powiedzieć, że założycielka tej wytwórni – Louise DyerHanson, swoją pasją, rzetelnym przygotowaniem i arystokratyczną niezależnością finansową stworzyła coś wielkiego i wiekopomnego. Parafrazując słowa Kierkegaarda, można by rzec, iż kochając miłością wielką rzeczy małe stajemy się śmieszni, kochając miłością małą rzeczy wielkie stajemy się tragiczni, tylko kochając miłością wielką rzeczy wielkie stajemy się spełnieni. Pani Louise Dyer-Hanson była na pewno osobą spełnioną. n

Mieczysław Stoch jest częstym gościem autorskiej audycji „Duża czarna” Przemysława Psikuty w programie II Polskiego Radia.

Kupię płyty gramofonowe klasyka, jazz.

Tel.: 509 825 058 S

T

Y

L

E

41


CZAS KOMEDY AQUANET JAZZ FESTIVAL 14-21 listopada 2021 JAN PTASZYN WRÓBLEWSKI PIOTR SCHMIDT QUARTET ESPEN ERIKSEN TRIO ARES CHADZINIKOLAU GRIT ENSEMBLE www.jazz.pl




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.