5 (36) / 202 0 listopad-grudzień wydanie bezpłatne
w w w. a r t p o s t . p l
dwumiesięcznik kulturalny
Helmut Newton
artpostmagazyn
ISSN 2391-7741
Adam Bałdych
Festiwal
EnergaCAMERIMAGE Radek Rak
spis treści Od redakcji
ADAM MADEJSKI
Ważne jest, by widzieć sens tego co robisz i szanować tych, z którymi pracujesz. Trzeba szanować siebie ......... 4 GRAŻYNA BEBŁOT
Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych EnergaCAMERIMAGE .......................... 7 ZBIGNIEW BIAŁAS
Odcieleśniony głos ......................................................... 8
Szanowni Państwo, Trochę to dziwne uczucie pisać wstępniak do czasopisma kulturalnego w sytuacji gdy kultura zaczyna stygnąć. No bo cóż mam chwalić lub zapraszać na wyjątkowe wydarzenia, które z pewnością byłyby z tych niezapomnianych. Może to jednak ma sens, bo ostatecznie na co mamy liczyć? Że COVID potraktuje nas delikatniej, że uda się nam utrzymać firmy, że będziemy mogli żyć normalnie? Sztuka to jest ten typ przenikliwego spojrzenia, który kształtuje wrażliwość i wskazuje jak ma wyglądać normalność. Ludźmi, którzy są pewnego rodzaju łącznikami między artystą - wizjonerem a odbiorcami, są operatorzy filmowi. Użyczają swoich oczu, by reżyser pokazał widzom obrazy, o których marzył, które były dotąd niewypowiedziane. Dlatego zapraszam na wyjątkowe wydarzenie, Festiwal EnergaCamerimage w Toruniu. Znajdziecie u nas wywiad Adama Madejskiego z szefem Festiwalu Markiem Żydowiczem. W ramach tego festiwalu w Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki czasu” także w Toruniu, prezentowana będzie retrospektywa jednego z największych fotografów ubiegłego wieku, Helmuta Newtona. Zbiega się to z setną rocznicą jego urodzin. Tematowi towarzyszy rozmowa z kuratorem wystawy, dr. Matthiasem Harderem z Fundacji Helmuta Newtona w Berlinie. Temat filmu będzie przewijał się przez ten numer. Szczególnie polecam rozmowę z Marią Malatyńską jaką przeprowadziła Agnieszka Malatyńska - Stankiewicz. Jak zwykle też sporo o muzyce, jednym z faworytów do nagrody Koryfeusz Muzyki Polskiej jest Adam Bałdych. Publikujemy wyjątkową rozmowę Adama Bałdycha, skrzypka, jazzmana i artysty z Agatą Szymczewską, znakomitą skrzypaczką. Violin summit? Chciałoby się powiedzieć, czas na młodych. Literaturę reprezentuje Radek Rak, laureat Nagrody Literackiej Nike 2020. Tradycyjnie też zaszczyci nas swoim felietonem, już po raz siedemnasty, autor wyjątkowego „Korzeńca”, prof. Zbigniew Białas. Kolejny stały felietonista, a przede wszystkim kolekcjoner i wybitny znawca tematu, Mieczysław Stoch, po raz dziesiąty opowie nam o wyjątkowości płyty winylowej. Jeśli nasze zmysły wzroku i słuchu zostaną ukontentowane, to spójrzmy wtedy wkoło i poszukajmy normalności, szacunku. Sensu. Marek Bebłot redaktor naczelny
AGATA SZYMCZEWSKA
Improwizacja natchniona muzycznym obłokiem ......... 10 DIONIZY PIąTKOWSKI
Adam Bałdych/Vincent Courtois/Rogier Telderman – Clouds – ACT Music .................................................. 12 AGNIESZKA MAlATYńSKA-STANKIEWICZ
Dojrzałe kino jak dojrzałe wino… ................................ 14 MAREK BEBŁOT
Elegancka, subtelna i prowokacyjna sztuka Helmuta Newtona ............................................ 18 MAREK BEBŁOT
Helmut Newton ........................................................... 20 MAŁGORZATA STĘPIEń
Czy to bajka, czy nie bajka, myślcie sobie jak tam chcecie… .................................. 24 MAGDAlENA GIll
W Filharmonii Pomorskiej czuję się jak w domu .......... 28 AGNIESZKA MŁYNARCZYK
Cisza, kamera, akcja! ................................................... 30 MARCIN OlEś
Era Cudownych Dzieci ................................................. 32 DIONIZY PIąTKOWSKI
Korona Jazz… ............................................................. 34 MIECZYSŁAW STOCh
Legendarne wytwórnie i ich fonograficzne arcydzieła „Mercury Records“ (część 10) ...................................... 38 Wydawca: Adres: www: e-mail: tel.: Redaktor naczelny: Z-ca redaktora naczelnego: Sekretarz redakcji: Współpraca: Dział grafiki: Korekta: Okładka:
ArtPost ul. Sławkowska 44 41-216 Sosnowiec www.artpost.pl biuro@artpost.pl +48 509 397 969, +48 505 006 123 Marek Bebłot Grażyna Bebłot Małgorzata Stępień Dionizy Piątkowski, Leszek Kasprzyk, Zbigniew Białas, Małgorzata Stępień, Adam Madejski Mariusz Borowy Małgorzata Brachowska HELMUT NEWTON, British Vogue, London, 1967, ©Helmut Newton Estate, courtesy Helmut Newton Foundation
3
Ważne jest, by widzieć sens tego co robisz i szanować tych, z którymi pracujesz. Trzeba szanować siebie
CKK Jordanki, fot. Krzysztof WesoŁowski
WYDARZENIE
Rozmowa z Markiem Żydowiczem, Dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych EnergaCAMERIMAGE. ADAM MADEJSKI Adam Madejski: Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage zatoczył koło, pierwsza edycja odbyła się w 1993 roku w Toruniu, później odbywał się w Łodzi i Bydgoszczy, 28. edycja będzie miała swoje miejsce ponownie w Toruniu. Jak narodził się pomysł na tego typu festiwal? Marek Żydowicz: Bez ruchu nie ma życia. Bez światła nie ma życia. Sztuka filmowa to światło. Żałuję, że musieliśmy się z Festiwalem tyle razy przeprowadzać. Powody były prozaiczne i szokujące. Przynajmniej dla mnie. Po pierwsze brak warunków do dalszego funkcjonowania bądź rozwoju, albo korupcyjne propozycje przedstawicieli władz samorządowych. Festiwal powstał, bo zorientowałem się, że na festiwalach filmowych pomija się ocenę wartości wizualnych obrazu filmowego i nagradzanie autorów.
wiskowa i pogarda rządzących polityków z jaką się spotkaliśmy w Łodzi i Bydgoszczy. ArtPost jako czasopismo kulturalne powstał wtedy, gdy otwierały swoje podwoje nowe sale koncertowe, które zachwycają nie tylko akustyką, ale i cieszą oko kunsztem architektów. Bardzo cieszymy się z faktu, że ma powstać w Toruniu Europejskie Centrum Filmowe Camerimage, którego droga do realizacji była długa i kręta. Jaka będzie formuła tego miejsca?
Jestem pod wrażeniem konsekwencji z jaką Pan organizuje kolejne edycje Festiwalu, a jak wiadomo jest to ciężka i czasami niewdzięczna praca. Działania w kulturze, to chyba „sport” dla mocnych ludzi. Jak tak długi okres działalności wpływa na kwestie organizatorskie? To ułatwienie czy raczej powstaje efekt „zmęczenia materiału”? Aby utrzymać formę trzeba mieć motywację. Jeśli jesteś profesjonalistą musisz umieć pokonywać chwile słabości. Ważne jest, by widzieć sens tego co robisz i szanować tych, z którymi pracujesz. Trzeba szanować siebie. O wdzięczności nie mówmy. Najtrudniejsze były dla nas: brak szacunku, zawiść środo-
4
Grażyna Torbicka i Marek Żydowicz, fot. Paweł Skraba
Polska słynie ze świetnych operatorów filmowych. Czy to miało wpływ na powstanie Festiwalu? Tak. To był kolejny element tej logicznej układanki.
Amerykańskie czasopismo MovieMaker uznało kiedyś Camerimage za jeden z 25 najfajniejszych festiwali filmowych świata. Jest to bardzo ciepłe określenie. Jakie ma Pan relacje ze środowiskiem filmowym na świecie? Dużo lepsze niż z polskim. Tam nie odczuwam wyniosłości tych, z którymi rozmawiam, nieufności, podejrzliwości czy zazdrości. A są to najwybitniejsi twórcy filmowi. Mam jednak wielu przyjaciół wśród polskich filmowców. Oni mają podobne odczucia. Proszę pamiętać, że przez czas PRL-u zbudowano tu system, którego wychowankowie są dziś ciągle bardzo aktywni i nie mają zamiaru się dzielić, którego mechanizmy i mentalność są jak widma. By zaistnieć w Polsce, w tej branży, są trzy drogi. „Założyć mundur” i służyć widmom rozdającym karty brrrr, wywołać pozytywny tumult, który widma rozproszy i silnymi argumentami powstrzyma przed zawłaszczaniem wszystkiego, no i trzecia droga to rękodzielnictwo filmowe, sympatyczne i bardzo pozytywne, ale skazane w większości na porażkę, bo zagładzane finansowo.
Danny DeVito i Prezydent Torunia Michał Załęski, fot. Paweł Skraba
Gratuluję. Wasze sukcesy bardzo mnie cieszyły i motywowały. Droga do naszego Centrum to temat na scenariusz filmowy. Nie chcę się rozwodzić nad tą sprawą. Boli jedynie, że w imię interesów i ambicji politycznych oraz nieuczciwych powiązań polityki i biznesów zniszczono w Łodzi wspaniałe projekty Studia Davida Lyncha i Centrum Camerimage Franka Gehry’ego. Europejskie Centrum Filmowe CAMERIMAGE w Toruniu będzie funkcjonowało przez cały rok jako miejsce działań filmowych, edukacyjnych i wystawienniczych. Osobnym elementem działań będzie produkcja filmowa realizowana w różnych formach w oparciu o kontakty Festiwalu EnergaCAMERIMAGE i nasze wieloletnie przyjaźnie z artystami z całego świata, którzy są gotowi pomagać młodym twórcom w znalezieniu własnego języka filmowego.
Każda z poprzednich edycji Camerimage była dużym wydarzeniem kulturalnym, przyjeżdżali najwięksi artyści przemysłu filmowego. Było światowo. Jak tegoroczna, epidemiczna rzeczywistość wpłynie na przebieg wydarzenia? Czy uruchomienie Kina Letniego w sezonie wakacyjnym pozwoliło lepiej przygotować się do organizacji Festiwalu?
Jury Konkursu Głównego, fot. Witek Szydłowski
CSW WYSTAWA ARTUUM MOBILE, fot. Witek Szydłowski
Jest Pan honorowym członkiem Amerykańskiego Stowarzyszenia Operatorów Filmowych oraz Europejskiej Akademii Filmowej. Jak członkostwo w tych organizacjach wpływa na postrzeganie świata filmu? Czy są jakieś różnice między środowiskiem amerykańskim a europejskim? Jestem też honorowym członkiem polskiego i niemieckiego stowarzyszenia autorów zdjęć filmowych. Bardzo cenię sobie te wyróżnienia. Zabawne jest to, że w przypadku ASC honorowych członków jest bardzo niewielu, a wśród nich Thomas A. Edison, Niels Armstrong - pierwszy człowiek na księżycu czy Gregory Peck! Różnice między środowiskami filmowymi w Ameryce i Europie są bardzo duże, a Polską ogromne. Przede wszystkim w Ameryce i Europie nie zerwano nigdy ruchu stowarzyszeniowego. Po II wojnie światowej, w Polsce i krajach zależnych od ZSRR właściwie zniszczono naturalną potrzebę ludzi do spontanicznego zrzeszania się, uniemożliwiano tworzenie wolnych stowarzyszeń i związków. To właśnie Herling-Grudziński nazywał sowietyzacją umysłów. Niestety, to nadal w nas pokutuje, bo ludzie zaocznie uprzedzają się do inicjatyw, które wymykają się znanym im z doświadczenia rozwiązaniom. Amerykanie i Europa Zachodnia nie ma z tym problemu. Amerykanie traktują to bardziej w kategoriach klubowo-nobilitacyjnych, ekskluzywno-honorowych, podobnie Anglicy, zaś kontynentalni Europejczycy łączą to podejście bardziej z merytoryczną debatą o problemach własnej branży.
5
Agnieszka Holland, fot. Martyna Wenda
Wśród imprez towarzyszących odbywa się wystawa fotografii Helmuta Newtona, dlaczego ten artysta? Bo jest wybitnym twórcą, dzięki któremu wiele się zmieniło w szeroko pojętej kulturze XX wieku. Także dlatego, że w Polsce tak dużej wystawy jego prac nie było. n
Będzie światowo w realu i on-line. Pomysły i rozwiązania czerpiemy z różnych doświadczeń.
Marek Żydowicz i Danny DeVito, fot. Paweł Skraba
Robert Richardson i Quentin Tarantino, fot. CAMERIMAGE archive
Od początku Festiwal mierzył wysoko i przyjął charakter międzynarodowy. Obecnie to marka światowa. Czy jest jakaś myśl przewodnia, która przyświeca każdej edycji? To nie jest festiwal polityczny czy światopoglądowy. Owszem, zawsze reagujemy na to, co ważne dla ludzi na całym świecie, pokazujemy filmy i dyskutujemy o aktualnie ważnych tematach, ale nie w kategoriach propagandowych. Nasz festiwal jest o języku filmowym, który jest trudny nawet dla krytyków filmu, bo zazwyczaj, poza wartościami literackimi, nie potrafią oni ocenić czy i jak obraz wzbogaca scenariusz. A film to światło, to obrazy, które w nas zapadają i nas kształtują często bardziej niż doktryny. Obrazy jak emblematy, które trzeba starać się zrozumieć. Nie da się uciec od rozmów o etyce, polityce czy poglądach na życie. Ale one są zawsze w związku z pytaniami o to, jak coś zostało powiedziane w filmie, jaka kompozycja elementów, od których zależy siła racji artystycznej. O tym rozmawiamy. Nigdy jednak w kategoriach propagandy. ROZMOWA… na EnergaCAMERIMAGE, to najważniejszy cel. Rozmawiać, a nie obrażać innych czy z góry przekreślać, klasyfikować, atakować i niszczyć. EnergaCAMERIMAGE to Festiwal humanistów z Dekalogiem.
Peter Greenaway CKK Jordnaki, fot. Martyna Wenda
W ramach Camerimage można wziąć udział w szeregu różnych przedsięwzięć, od projekcji filmów, przez seminaria tematyczne i spotkania z twórcami, po warsztaty. Jak taka różnorodność wpływa na życie Festiwalu? Czyni je ciekawym i inspirującym.
6
FELIETON
Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych
EnergaCAMERIMAGE 28. Edycja Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych EnergaCAMERIMAGE odbędzie się w dniach 14 - 21 listopada 2020 w Toruniu. To największy i najbardziej znany festiwal poświęcony sztuce autorów zdjęć filmowych. To wielkie, międzynarodowe święto kina. GRAŻYNA BEBŁOT Pomysł festiwalu narodził się w Toruniu. Tutaj też odbyło się siedem pierwszych jego edycji – od 1993 do 1999, centrum festiwalowe stanowiła Aula Uniwersytecka. Od 2000 roku przez kolejne dziesięć edycji, festiwal odbywał się w Łodzi, miejscem głównych wydarzeń festiwalu był Teatr Wielki. W latach 2010 – 2018 Camerimage odbywał się w Bydgoszczy, w kompleksie budynków teatru muzycznego Opera Nova. W 2019 roku festiwal powrócił do Torunia, tym razem do Centrum Kulturalno-Kongresowego Jordanki. Początkowo występował pod nazwą Camerimage. W latach 2007-2013 brzmiała ona, od nazwy głównego sponsora - Plus Camerimage. W 2014 festiwal powrócił do oryginalnej nazwy Camerimage. Od 2018 nosi nazwę EnergaCamerimage. EnergaCAMERIMAGE znacznie przyczynia się do wzrostu prestiżu operatorów zdjęć filmowych wśród innych twórców X muzy. W wielu krajach, również w Polsce, zawód ten zaliczany był do technicznych. Dzięki Festiwalowi zaczęto dostrzegać, iż operator jest współtwórcą wizualnej strony filmu – jest artystą, podobnie jak reżyser i aktorzy. Wyjątkowa formuła Festiwalu, skupiająca uwagę na walorach obrazu filmowego i jego adekwatności do przesłania zawartego w fabule filmu, okazała się atrakcyjną alternatywą dla innych festiwali. Przyznawane nagrody - Złota, Srebrna i Brązowa Żaba, są wyrazem uznania dla najznakomitszych dokonań w dziedzinie zdjęć filmowych i dają poczucie spełnienia ich autorom. EnergaCAMERIMAGE jest również znakomitym forum nie tylko dla prezentacji, ale i dyskusji na temat przyszłości sztuki filmowej. Skupiając środowisko filmowców już utytułowanych i pomagając debiutantom oraz studentom, pozwala im odkrywać nowe obszary artystyczne. Poza Głównym Konkursem Festiwal obejmuje m.in. także Konkurs Etiud Studenckich, Konkurs Filmów Polskich, Konkurs Debiutów Filmowych, Konkurs Wideoklipów, Konkurs Pilotów Seriali TV, EnergaCAMERIMAGE Market, EnergaCAMERIMAGE Forum, pokazy specjalne, premiery, różnego rodzaju przeglądy kina i retrospektywy, spotkania a także imprezy towarzyszące takie jak wystawy czy koncerty. Liczne seminaria i warsztaty organizowane podczas Festiwalu przyciągają na festiwal zarówno wielu zawodowych twórców jak i studentów szkół filmowych z całego świata. Prowadzone są one przez uznanych na świecie operatorów, reżyserów i innych twórców.
Różnego rodzaju prezentacje nowoczesnego sprzętu filmowego i technologii stosowanych w produkcji i postprodukcji filmowej (zarówno cyfrowe jak i analogowe) są również nieodłącznym i atrakcyjnym elementem Festiwalu. Wszystkie te aspekty festiwalu sprawiają, że EnergaCAMERIMAGE jest również globalnym forum dla dyskusji, wymiany doświadczeń, wiedzy i pomysłów. Od początku organizacją Festiwalu zajmuje się Fundacja Tumult z siedzibą w Toruniu. Twórcą i dyrektorem Festiwalu jest Marek Żydowicz. We wrześniu 2019 roku została podpisana umowa między Ministerstwem Kultury, władzami miasta Torunia oraz dyrekcją Festiwalu ws. utworzenia i współprowadzenia instytucji kultury o nazwie Europejskie Centrum Filmowe CAMERIMAGE. Uchwała w tej sprawie przyjęta została przez Radę Ministrów 30 września 2020 r. Oznacza to, że Festiwal na stałe wróci do Torunia. Gmach, który będzie siedzibą centrum, ma powstać do 2025 roku. W tym roku Festiwal po raz pierwszy odbędzie się w ścisłej współpracy dwóch organizatorów – Fundacji Tumult i Europejskiego Centrum Filmowego CAMERIMAGE. Wzorem innych wydarzeń kulturalnych, zdecydowano się na formułę hybrydową: uczestnictwo na miejscu w Toruniu (w CKK Jordanki, Kinie Centrum CSW, siedzibie Fundacji Tumult, Cinema City Czerwona Droga) lub online. Część wydarzeń będzie można śledzić na ekranie własnego komputera. Na platformie festiwalowej udostępnione zostaną pokazy wybranych filmów, etiud, pilotów seriali czy wideoklipów. Podobnie będzie w przypadku seminariów i spotkań z twórcami. Program tegorocznej edycji Festiwalu można znaleźć na www. camerimage.pl Znamy już laureata Nagrody Camerimage 2020 za całokształt twórczości, został nim w tym roku francuski operator filmowy, Philippe Rousselot. Wśród potwierdzonych gwiazd jest jeden z najbardziej wszechstronnych artystów dzisiejszego kina, Johnny Depp, który otrzyma Nagrodę Camerimage dla Aktora ze Szczególną Wrażliwością Wizualną. Oprócz Deppa gościć ma m.in. Viggo Mortensen. Na ceremonii otwarcia Festiwalu będzie pokaz filmu, kanadyjsko-angielskiego dramatu Jeszcze jest czas ( Falling), w reżyserii Viggo Mortensena, ze zdjęciami Marcela Zyskinda. Na zamknięcie Festiwalu został wybrany amerykański dramat Minamata, w reżyserii Andrew Levitas’a, ze zdjęciami Benoit Delhomme’a, w produkcji i z główną rolą Johnny Depp’a. n Wykorzystano mat. prasowe organizatora
7
Odcieleśniony głos ZBIGNIEW BIAŁAS Gdyby nie Edison, to chyba nie dałoby się przetrwać. Gdyby przez te osiem miesięcy (a kto wie ile jeszcze), nie można było słuchać muzyki z różnych odtwarzaczy lepszych czy gorszych, oglądać oper i spektakli w telewizji czy Internecie, musielibyśmy, być może, jak bohaterowie Dekameronu zaszyć się gdzieś poza miastami i oddawać wyłącznie słuchaniu opowieści. A przecież wynalazek umożliwiający słuchanie muzyki bez muzyków nie jest wcale stary i nawet w „epoce hiszpanki”, czyli po pierwszej wojnie światowej, słuchanie muzyki podczas ogólnej kwarantanny nie byłoby wcale czymś powszechnie dostępnym. Joseph Conrad relacjonował w jednym ze swoich listów rozmowę, podczas której dowiedział się ku swemu zdumieniu, że sekret wszechświata leży w poziomych falach, a ich różne drgania są rzekomo podstawą wszystkich stanów świadomości. Emocje i wrażenia istnieją tylko jako produkty uboczne, podobnie zresztą jak sztuka, kultura i cały otaczający świat. Naukowiec, który tłumaczył to Conradowi, zaprezentował fonograf jako argument koronny. Fonograf: „odcieleśniony głos” i „mowa pozbawiona ludzkiego ciała” umożliwiał istnienie głosu należącego i jednocześnie nie należącego do człowieka. Kiedy wynaleziono fonograf, uważano, że będzie służył zapisywaniu głosów sławnych ludzi, ostatnich słów, przedśmiertnych sentencji czy przemówień, umożliwiając ich późniejsze odsłuchiwanie. Miał on więc mieć, powiedzmy, konotacje agonalne. Pozwoliłem sobie wykorzystać tę wiedzę w moim „Korzeńcu”, którego akcja osadzona jest tuż przed pierwszą wojną światową, przed „epoką hiszpanki”. Pan aptekarz, jeden z bohaterów powieści kupił na Boże Narodzenie fonograf, w prezencie dla całej rodziny, ponieważ
8
postanowił zainwestować w przyszłościową i nowoczesną maszynerię. Chciał, żeby prezent był przydatny i postępowy. I wywiązała się taka oto dyskusja: „Po wieczerzy, kiedy można było wreszcie odetchnąć z ulgą, zdjąć bransolety i kokardy, a jedynie babkę zostawić w koronkach, zaczęło się debatowanie nad pudłem i tubą fonografu. – Po co komu taki… taki rożen? – mruknęła babka. – Mamusia sobie nie zdaje sprawy, jakie to przydatne urządzenie.” I pan aptekarz przedstawił możliwości wykorzystania fonografu…. w medycynie. Jego córka powiedziała wówczas: „– Można też nagrywać muzykę! – Tak, można. Ale jestem przekonany, że taki wynalazek jak fonograf będzie służył wyłącznie naukowym celom. Nikt nie będzie zapisywał dźwiękowo… – A na przykład opery Mozarta? – Za długie. Za nudne. Szkoda wysiłku. I poza tym… po co? Kto by tego, córeczko, słuchał na okrągło? Panna Izabela roześmiała się. Tymczasem wtrąciła się matka: – Można by też na przykład uwieczniać ważne przemówienia podczas uroczystości rodzinnych. – Albo modlitwy do słuchania. – Pan aptekarz spojrzał na teściową, bo chciał, żeby i ona ucieszyła się z prezentu. – Modlitwy są do modlenia, a nie do słuchania na jakimś diabelskim wynalazku. Panu Bogu by się to na pewno nie spodobało. – Dlaczego, mamusiu? – Bo głos bez człowieka to szatan. – Babka aż się przeżegnała. Matka panny Izabeli machnęła tylko ręką. – Ale niech mama posłucha. Można by zapisać, jak mama śpiewa: „Kiedy ranne wstają zorze”… i jak już… jak już mamy nie będzie… no… kiedyś w dalekiej przyszłości… moglibyśmy
www.goldnote.pl
FELIETON
1 Korzeniec, Warszawa: Wydawnictwo MG, 2011, s. 249-251. 2 Rudyard Kipling, Kim, Wordsworth Classics: Ware, 1993, s. 130-131, przekład własny, ZB.
www.wikimedia.org
na przykład przy wigilii puścić taką rolkę i mamy głos unosiłby… Pan aptekarz chrząknął ostrzegawczo. Zapadła cisza. Babka spojrzała na córkę. – Gdzieś sobie wsadź swoje rolki. To może chciałabyś też nagrać moje ostatnie słowa, jak będę umierać, a potem ich dla rozrywki wysłuchiwać pod choinką co roku? – A byłoby w tym coś złego? – matka panny Izabeli brnęła dalej. Pan aptekarz błagalnie popatrzył na żonę, a babka aż się zatrzęsła. – To może jeszcze ustawisz tę tubę na mojej mogile i będziesz na okrągło słuchała jęków matki w agonii… – No, no – mitygował pan Hieronim. – Nie po to zakupiłem taki piękny wynalazek…”1 W istocie, dzięki fonografowi nadarzała się okazja do słuchania głosów zza grobu: zmumifikowanych i zabalsamowanych. Mniej więcej w tym samym czasie w Ulissesie Joyce’a Leopold Bloom wpada na pomysł, że gramofon powinno się umieszczać przy grobach, aby przypominać żywym głosy umarłych. Fonograf był więc wynalazkiem mocno kontrowersyjnym. W odróżnieniu od tradycyjnych instrumentów muzycznych przedstawiał ponadto namacalne mechaniczne niebezpieczeństwo wyeliminowania fizyczności ze śpiewu, a zatem jednocześnie potencjalnie uniemożliwiał transcendencję ku metafizyczności. „Za każdym razem wydaje mi się, że słyszę diabła”, tak brzmiał komentarz jednego z obserwatorów uczestniczących w demonstracji funkcjonowania fonografu przeprowadzonej przez Edisona w 1877 roku. Diaboliczny aspekt urządzenia przewijał się przez sporą część literatury początków dwudziestego wieku. Już w 1901 roku w Kimie Rudyarda Kiplinga znajdujemy epizod, w którym młody bohater o hybrydycznej tożsamości, przyszły brytyjski szpieg, musi stawić czoła diabłu/ fonografowi. Kim spędza noc w domu instruktora szpiegów, gdzie osaczony jest przez dziwne dźwięki. Adwersarzem chłopca jest pudło mówiące ludzkim głosem. Kim nie stracił jednak rezonu i postanowił strzaskać szajtana (słowo, które oznacza tyleż „adwersarza”, ile diabła w muzułmańskim świecie). „Kim szarpnął blaszaną tubę i coś podniosło się z kliknięciem. Ewidentnie jakaś pokrywa. [...] Rozprawi się z szajtanem. Ściągnął kurtkę i wepchnął ją głęboko w usta pudła. Coś długiego i krągłego ugięło się pod naciskiem, coś zgrzytnęło i głos zamilkł – co zresztą oczywiste, skoro ktoś wpycha zrolowaną kurtkę w mechanizm drogiego fonografu.”2 Zachowanie Kima wywodzi się z logiki baśni, ale można pokusić się o klasyczne odczytanie psychoanalityczne. Groźne, rozwarte szczeliny należy zatkać, ponieważ gramofon – jeśli ma pełnić funkcję szajtana – musi też być instrumentem uwiedzenia. Skoro Szatan kuszący Ewę jest mówiącym fallusem, to, pozostając w tej samej logice, szajtan kuszący Kima powinien być, przynajmniej potencjalnie, mówiącą waginą. W takim rozumieniu fakt, że fonograf ma „obrzydliwe usta” pozostaje nie tylko w zgodzie z obrazem fonografu jako odcieleśnionego głosu: fonograf jest też wyekwipowany w potencjał erotyczny. T. S. Eliot wykorzystał ten aspekt w swojej poezji, a w latach trzydziestych XX wieku w powieści W Brighton Graham Greene użył gramofonu jako instrumentu uwiedzenia, manipulacji, spisku i porzucenia. W zakończeniu utworu „przekaz miłości” wyryty na płycie okazuje się przekazem nienawiści. Z technologią lepiej ostrożnie – wiadomo.
Dodatkowo istniał też bezpośredni związek między zelektryfikowanym głosem i hegemonią, czego dowodzi choćby jeden z najsłynniejszych znaków logo: pies unieruchomiony przed tubą fonografu słuchający uważnie Głosu Swego Pana (HMV: “His Master’s Voice”). Z tego powodu europejscy i amerykańscy podróżnicy na początku dwudziestego wieku zaczęli wwozić fonograf w interior penetrowanych lądów. Wcześniej wwozili tylko zwykłe instrumenty muzyczne. Instrumenty nie zastępują ciała, lecz są jego „przedłużeniem”. Na przykład pianino, owszem, ma mocno zideologizowaną historię, ale nie uzurpuje ludzkich funkcji, ponieważ nie imituje ludzkiego głosu. Chociaż więc dyskursy dziewiętnastowieczne obfitują w historie, gdzie pianino/fortepian jest integralnym elementem ikonografii zmysłowości, istnieje zasadnicza różnica między transportowaniem w interior pianina (z całą symboliką kości słoniowej, hebanu i mahoniu) a transportowaniem fonografu. Pianino może symbolizować dogmaty europejskiego metrum (słynny przykład doktora Schweitzera i jego pianina w gabońskim buszu, czy film Fortepian w reżyserii Jane Campion), ale nie symbolizuje głosu oderwanego od ciała. Ciało jest wręcz konwulsyjnie przytknięte do klawiszy, jak to pokazuje film Campion. Nawet przetransportowanie całego budynku opery do dżungli, jak to ma miejsce w Fitzcarraldzie Wernera Herzoga, jest tylko operacją logistyczną, a nie magiczną. Jest przygotowaniem sceny dla ludzkiego głosu, ale głosu nie zastępuje. Mówiąc krótko: dzięki fonografowi po raz pierwszy w historii głos i dźwięk uzyskały nadzieję na trwałość w oderwaniu od cielesności muzyków i śpiewaków. Dzisiaj fonografy stoją w muzeach, gdzie pokrywają się kurzem, szczególnie teraz, kiedy do muzeów też mało kto może pójść. Ale co zrobilibyśmy bez potomków fonografu? Nie ma koncertów ani festiwali. Teatry, orkiestry, chóry, trupy baletowe i inne zespoły taneczne zapadły w stan wymuszonej, dramatycznej hibernacji. Metropolitan Opera zamknęła się na najbliższy sezon. Broadway nie działa. Muzycy, śpiewacy i technicy sceniczni na całym świecie walczą o przetrwanie. A my? Dla nas muzyka wciąż gra, bo potomkowie fonografu pozwalają nam przetrwać morowy czas. n
Zbigniew Białas
– literaturoznawca-anglista, profesor nauk humanistycznych, prozaik i tłumacz. Autor powieści „Korzeniec”, „Puder i Pył”, „Tal”, reportaży „Nebraska”.
9
Improwizacja natchniona muzycznym obłokiem Rozmowa Agaty Szymczewskej z Adamem Bałdychem
Adam Bałdych fot. Katarzyna Stańczyk
WYWIAD
Agata Szymczewska: Adam, serdecznie gratuluję Ci kolejnego znakomitego albumu nagranego dla renomowanej wytwórni płytowej ACT. To Twoja kolejna współpraca z tym znanym wydawnictwem. Nagrania powstały w grudniu 2019 roku, na kilka tygodni przed pandemią. Jak z dzisiejszej perspektywy wspominasz proces rejestracji Waszych utworów? Adam Bałdych: Ta sesja nagraniowa kolejny raz udowodniła mi, w jakim stopniu improwizacja wpływa na brzmienie mojej muzyki. Wraz z trio zagraliśmy kilkadziesiąt koncertów z tymi utworami i za każdym razem brzmiały inaczej. Płyta jest zdecydowanie zapisem naszego stanu ducha z tamtej chwili. Myślę, że podczas nagrań daliśmy się ponieść atmosferze chwili i miejsca - znakomitego studia LaBuissone, w którym album został zarejestrowany. To odosobnione miejsce we francuskiej Prowansji jest studiem kultowym dla muzyki improwizowanej. Otaczająca nas cisza i spokój dały nam mnóstwo artystycznych bodźców.
Ogromne wrażenie zrobiło na mnie jednocześnie bardzo klasyczne jak i bardzo jazzowe potraktowanie formacji tria fortepianowego. Czy jako skrzypek wykształcony w dużej mierze na Mozarcie, Beethovenie, Wieniawskim i Szymanowskim miałeś wcześniej styczność z taką literaturą? Masz w repertuarze może tria fortepianowe Mozarta lub Beethovena? A może Chopina czy Ravela? Gdzie i u kogo szukałeś inspiracji do utworów na płytę? Od wielu miesięcy zanurzony jestem w muzyce kilku kompozytorów. Należą do nich w szczególności Claude Debussy, Erik Satie i wspomniany przez ciebie Maurice Ravel. Pod ich wpływem starałem się pisać kompozycje oparte na bardziej otwartej formie ewolucyjnej, gdzie zapisana melodia i improwizacja nie są jasno oddzielone. Tak wyobrażam sobie muzykę, którą chciałbym tworzyć. Wierzę, że muzyka poważna może czerpać nieskończenie z twórczych możliwości improwizacji. Tak samo jak całe dziedzictwo muzyki poważnej może być źródłem inspiracji dla improwizatorów. Wierzę, że te dwa potencjały mogą stworzyć nowy rozdział w muzyce, który nastawiony będzie na twórcze i otwarte myślenie zarówno interpretatorów jak i kompozytorów.
Czy mógłbyś przedstawić bliżej sylwetki artystyczne holenderskiego pianisty i francuskiego wiolonczelisty? Co w ich osobowościach muzycznych przykuło Twoją największą uwagę i zachęciło do nagrania wspólnej płyty? Vincent Courtois to znakomity wiolonczelista, który tak jak ja, odnajduje w muzyce poważnej wielkie źródło swoich inspiracji. Gdy spotkaliśmy się dwa lata temu, nie miałem wątpliwości, że mamy niezwykle podobne osobowości. To przełożyło się na znakomite zrozumienie i wyczucie muzycznej estetyki. Jest świetnym improwizatorem i dba o jakość brzmienia, a to dla mnie bardzo ważne cechy. Rogier Telderman to z kolei spoiwo, które utrzymuje balans między nami. Jest też znakomitym pianistą, który wnosi piękny kolor do naszej muzyki. Myślę, że nasze trio oparte jest w dużej mierze na dialogu, stąd dużym wyzwaniem było odnalezienie przestrzeni dla każdego i wzajemne zrozumienie.
Na płycie pojawiają się skrzypce renesansowe. To nietypowy instrument, dość rzadko spotykany. Opowiadałeś o nim już nie raz, ale ja ciekawa jestem jak odnalazłeś się w grze na nim w kontekście zestawienia z fortepianem a przede wszystkim z wiolonczelą. Czy pisanie utworów na skrzypce renesansowe wymaga innych założeń, takich czysto kompozytorskich? Skrzypce renesansowe stały się odpowiedzią na moje poszukiwania i eksploracje ostatnich lat. Pojawiły się, gdy starałem się potraktować swój instrument jak czystą kartę, którą można zapisać na nowo, nie sugerując się niczym, co o nim wiemy dotychczas. Szczególnie słychać to w utworze Jardin, który wykonuję w całości techniką pizzicato. Ich długi i głęboki dźwięk pozwala na dłuższe wybrzmienie akordów dzięki czemu mogę komponować utwory, które funkcjonują doskonale na skrzypce solo. Wiolonczela i fortepian poszerzają wtedy brzmienie kompozycji, ale trzon oparty jest
AGATA SZYMCZEWSKA
10
Wróciłabym jeszcze na chwilę do muzyki klasycznej. Czy na co dzień masz styczność z utworami np. Bacha, Sarasate lub Lutosławskiego? Rozumiem oczywiście, że może nie usłyszymy Cię w najbliższym czasie w Chaccone J.S.Bacha (choć kto wie...) ale czy w zaciszu domowym kompozycje klasyczne pomagają w kształtowaniu Twojego skądinąd znakomitego warsztatu skrzypcowego? Każdego dnia rozpoczynam od Bacha. W tym tygodniu zagrałem koncert z moimi opracowaniami muzyki Hildegardy z Bingen na kwartet improwizujący. Za miesiąc na festiwalu Eufonie wykonam z moim kwartetem muzykę H. M.Góreckiego. Zawsze jest to jednak muzyka poważna traktowana w bardzo indywidualny sposób. Być może przygotuję materiał klasyczny z własnymi kadencjami, tymczasem staram się odkryć zupełnie nowe możliwości re-kompozycji i bardzo twórczej interpretacji dzieł muzyki poważanej. Wierzę, że w dużej mierze kompozytorzy są improwizatorami, stąd staram się odczytać trzon ich muzyki, próbując wpisać ją w zupełnie nowy kontekst dźwiękowy. Album Clouds odbieram jako swoistego rodzaju symbiozę wielu kultur, tradycji oraz języków. Słysząc reminiscencje Mitów i Harnasie Karola Szymanowskiego w In Love in Hanoi lub Dies Irae w Troubadour odnoszę wrażenie, że skracacie dystanse, łączycie skrajności i płyniecie na swoich muzycznych obłokach ponad wszelkimi podziałami. Czy ten album oprócz swoich niepodważalnych wielkich wartości artystycznych niesie ze sobą jeszcze jakieś istotne dla Ciebie przesłanie? Pięknie to odczytałaś. Obłoki chmur są nieokreślone. Trudno wyraźnie odczytać linię ich konturów. W przyrodzie nie występują kąty proste, jasno nakreślone granice. Dużo jest w niej chaosu, który z większej perspektywy wprowadza harmonię. Myślę, że jesteśmy sumą wielu doświadczeń, wielu inspiracji. Nie myślę o sobie już
jako muzyku jazzowym. Ten etap mam za sobą. Jestem skrzypkiem i improwizatorem. Słucham swojego wnętrza utkanego z muzyki wielu gatunków. W naturalny sobie sposób nie boję się zacierania granic muzycznych estetyk. Chmury i ich struktura, barwa to coś, co może być synonimem tych przemyśleń. Płyta powstawała jeszcze w czasach „przedpandemicznych”. Czy dziś, w odpowiedzi na sytuację na świecie, zmienił się w Twoich oczach odbiór i przekaz skomponowanych przez Ciebie utworów? Czy dziś zagrałbyś je inaczej czy wręcz przeciwnie? Czy emocje np. w Troubadour nabierają dziś dla Ciebie innego znaczenia niż jeszcze kilka miesięcy temu? Sesja nagraniowa była jednym z ostatnich artystycznych doświadczeń wolnych od skutków pandemii. Byliśmy zrelaksowani po całym aktywnym roku, pełni pokoju i harmonii. Odnajduję to w brzmieniu albumu. Są jednak też momenty pełne dysonansów, które dziś odczytuję jako początek wielu doświadczeń tego roku. Muzyka niejednokrotnie powstawała wcześniej, niż ważne doświadczenia życiowe, które po niej następowały. Dlatego jest ona też w ciągłym dialogu z moją rzeczywistością. Dzięki muzyce lepiej poznaję samego siebie, ona odkrywa wszystkie karty, z których mogę wiele odczytać. Tworzenie jest dla mnie przeżyciem transcendentalnym. Gdzie w najbliższym czasie będzie można posłuchać Was na żywo w takim składzie? Zapraszam 27 listopada na Skwer Hoovera gdzie wystąpimy z moim kwartetem w ramach festiwalu Eufonie. Dziękuję Ci za rozmowę i raz jeszcze gratuluję świetnego albumu. n
Agata Szymczewska
©Jelmer de Haas
na skrzypcach. To dość przewrotny zabieg, ponieważ rzadko pełnią funkcje instrumentu akompaniującego rytmicznie i harmonicznie instrumentom takim jak wiolonczela czy fortepian.
11
RECENZJA
Adam Bałdych/ Vincent Courtois/ Rogier Telderman – Clouds – ACT Music Niezwykle statecznie, konsekwentnie i bez zbędnych fanfar rozwija się kariera ( i muzyka) Adama Bałdycha, wybitnego polskiego skrzypka jazzowego, który pod kuratelą prestiżowej ACT Music realizuje ciekawe, autorskie projekty. Od debiutanckiej „Imaginary Room”, duetu z pianistą Yaronem Hermanem „ In The Tradition”, „Bridges” z Helge Lien Trio, sugestywnego „Brothers” i elokwentnego kwartetu „Sacrum Profanum” teraz czas na niekonwencjonalne trio i album „Clouds”. To sesja niezwykłego dialogu polskiego skrzypka, francuskiego wiolonczelisty Vincenta Courtoisa i holenderskiego pianisty Rogiera Teldermana, którzy tworzą magiczną muzyczną opowieść snutą autorskimi kompozycjami. DIONIZY PIąTKOWSKI „ Europa jest zróżnicowana, każdy kraj jest odmienny” – wyjaśnia genezę albumu Adam Bałdych. Ale muzyka jest językiem, który może nas zgromadzić we wspólnym miejscu”. Wraz z niderlandzkim pianistą Rogierem Teldermanem oraz francuskim wiolonczelistą Vincentem Courtois, łączy on i zestawia dźwięki odzwierciedlające zróżnicowane dziedzictwo kultur, z których wywodzą się muzycy. Taki właśnie jest główny koncept leżący u podłoża powstałego dwa lata temu tria trzech równoprawnych twórców. „Mamy trzy bardzo różne osobowości, każdy z nas wnosi do zespołu bardzo odmienne brzmienie. Dialog jest podstawą naszego projektu” – konkluduje Adam Bałdych. Także nazwa festiwalu, na którym zadebiutowało trio, wyraźnie określa europejskość jego misji: „Sound of Europe”, który odbył się Bredzie, w Królestwie Niderlandów, w lutym 2018 połączył siły trzech artystów, którzy postanowili kontynuować współpracę, komponując utwory pisane specjalnie dla swojego nowego projektu i pracując nad spójnym brzmieniem zespołu. „Od początku była to przyjemność - wspomina Rogier Teiderman. Po pierwszym koncercie jasne było, że każdy z muzyków, pomimo tego, że posiadał własne projekty, pomyślał :powinniśmy robić to dalej. Podstawą naszej gry był wzajemny szacunek, wsłuchiwanie się w grę pozostałych i chęć do eksperymentowania. Doszliśmy do takiego momentu, w którym wszyscy czujemy się komfortowo dzieląc się różnicami, jakie są między nami, w procesie komponowania. To są osobowości, które zawsze popychają cię do przodu, podążające za swoją intuicja, pokazujące ci nowe kierunki.” Album „ Clouds” został nagrany w ciągu dwóch dni w słynnym studio La Buissonne na południu Francji, miejscu gdzie realizowane są także słynne sesje ECM Records i Manfreda Eichera. „O ile w przeszłości wirtuozi skrzypiec eksponowali swoje umiejętności kaskadami dźwięków – objaśnia niuanse sesji Adam Bałdych
12
- współczesna wirtuozeria jest dla mnie czymś innym: zróżnicowaniem brzmień, możliwością poruszania się pomiędzy różnymi technikami wydobycia dźwięku, tak by każda fraza miała swoją własną opowieść i na tym albumie chciałem grać oszczędniej niż kiedykolwiek wcześniej”. Tendencja dążenia ku oszczędności wyrazu jest widoczna już w otwierającej album tytułowej kompozycji „ Clouds” A.Bałdycha: refleksyjnej, osobistej oraz intymnej. To świat delikatnych dźwięków przywodzących na myśl kameralistykę innych polskich skrzypków-kompozytorów, takich jak Karol Szymanowski i Grażyna Bacewicz. Głęboka melancholia, która pełna jest nadziei i optymizmu, pragnienia twórczego przepływu emocji. Ten aspekt twórczości tria zdobywał uznanie krytyków: „Muzyka rozwijała się kompletnie instynktownie” – napisał magazyn JazzNu po koncercie w Tillburgu. Szczególnie wyrazistą barwą, jaką na tym albumie przedstawia Adam Bałdych, jest brzmienie budowane poprzez skrzypce renesansowe; w „Interlude” oraz w „Jardin” brzmią jak współczesny instrument (ze strunami jelitowymi, strojony septymę niżej od zwyczajnych skrzypiec i tercję niżej od altówki). „Struny mają niesamowity sustain- wyjaśnia skrzypek. Kiedy gram na nich pizzicato, dźwięk trwa w nieskończoność !”.Dla Vlncenta Courtoisa połączenie skrzypiec, wiolonczeli i fortepianu niesie ze sobą bardzo pozytywne skojarzenia : jako młody wiolonczelista wystąpił ze skrzypkiem Dominique Pifarlym i pianistą Joachimem Kuehnem na New jazz Meeting w Baden-Baden. „Nagle zacząłem grać muzykę improwizowaną - wspomina po latach - pełną potężnego brzmienia, jakie spotyka się w muzyce klasycznej. Zmieniło to mój punkt widzenia. Zacząłem łączyć wszystko i być wiolonczelistą pełnym, a nie jedynie jazzowym”. Teraz odnajduje się znakomicie w trio na płycie „Clouds”, gdzie Adam Bałdych, Vincent Courtois i Rogier Telderman odnaleźli wspólnie środki wyrazu, które są zarazem wyważone ale i żywiołowe. Tworzą magię, która ma uniwersalną cechę wielkiej muzyki - zdolność odnawiania więzi ze słuchaczem. n
Dojrzałe kino jak dojrzałe wino…
fot. Emilian Aleksander
WYWIAD
Maria Malatyńska o jubileuszu 10-lecia popularnego klubu filmowego w Kinie Pod Baranami w Krakowie w rozmowie z Agnieszką Malatyńską-Stankiewicz. AGNIESZKA MALATYńSKA-STANKIEWICZ Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz: Trochę się denerwuję… Maria Malatyńska: Dlaczego? Zrobiłam setki wywiadów, ale rozmowa z mamą, która też ma na swoim koncie setki wywiadów po prostu zobowiązuje. Nie przesadzaj. Już nam się zdarzyło parę razy. Pamiętasz nasze rozmowy radiowe? Te dopiero mogły być dla słuchaczy zaskakujące. Mamy przecież bardzo podobne głosy, niemal identyczne. Telefonicznie to nawet tata się czasem mylił. Słuchacz nie miał pewności, która z nas pyta, która odpowiada. Na papierze wszystko jest jasne. Mamo, gratuluję jubileuszu. Od 10 lat prowadzisz fantastyczny cykl filmowy „Dojrzałe Kino”, który odbywa się w Kinie Pod Baranami w Krakowie. W ogóle nie czuję jubileuszu. I nawet nie tylko dlatego, że w Krakowie „10 lat” to jubileusz maleńki, ale chyba również i z tego powodu, że jak coś odbywa się co tydzień i regularnie, to nie widać upływu czasu. Cykl przeznaczony dla seniorów stał się przebojem. Wiele
14
osób, gdy wpada na mnie w mieście pyta właśnie o te spotkania, przekazuje podziękowania dla Ciebie, gratulacje dla organizatorów, zapowiada, że przyjdzie za tydzień, albo usprawiedliwia się dlaczego nie udało się być. Widać, że jest to hit. Jak zrodziła się idea tych spotkań? Dziesięć lat temu było coś „w powietrzu”, bo niemal każda instytucja chciała mieć jakiś własny program dla Seniora. Kina też próbowały. Zdaje się, że do teraz tylko nasze „Dojrzałe Kino” przetrwało w niezmienionej formie i z własną, wierną widownią. Widać, że Kino Pod Baranami, czyli przede wszystkim jego Szefowe, Bożena i Marynia Gierat miały tzw. szczęśliwą rękę i może szczęśliwie wymyśliły koncepcję spotkań i właśnie mnie do prowadzenia? Praktycznie nie wyobrażam sobie, aby ktoś inny mógł to prowadzić. Nie tylko ze względu na Twoją wiedzę filmową, ale także z powodu doświadczenia zdobytego w Dyskusyjnych Klubach Filmowych. Pomysł „Dojrzałego Kina” był rzeczywiście taki, żeby spotkania filmowe dla Seniorów były czymś na kształt dawnych Dyskusyjnych Klubów Filmowych, a ja wyrosłam właśnie z klubów filmowych. Mój Dyskusyjny Klub Filmowy Studentów, działający przed laty w „Rotundzie” był, w czasach moich studiów polonistycznych, moją pierwszą akademią filmową. Nie było jeszcze w Krakowie Filmoznawstwa, więc wiedzę i fascynację filmową zdobywać trzeba było inaczej. A kluby dyskusyjne już były, powstały jeszcze w latach pięćdziesiątych i to dlatego się pojawiły, że oficjalny repertuar filmowy w kinach był bardzo słaby i ograniczony
najczęściej do filmów z krajów demokracji ludowej. W DKF-ach było natomiast wszystko: i stare filmy, i zachodnie, i nagradzane na różnych festiwalach. Itd.
Tego nie pamiętam, ale przypominam sobie jak wyjeżdżałaś z prelekcjami poza Kraków do DKF-ów w mniejszych miejscowościach. Jeździłaś pociągami, z przesiadkami. Tata wypisywał Ci na kartce odjazdy pociągów z różnych stacji, abyś zawsze wsiadła do dobrego pociągu. Pamiętasz? To były pionierskie czasy i różne „filmowe kaganki oświaty” były bardzo oczekiwane w różnych miejscowościach. Nie było Internetu i komórek, więc informacje były „na papierze”. Tata, który wcześniej mnie trochę przemycał do klubu studentów – bo byłam jeszcze w liceum, jak zaczęłam chodzić do „Rotundy”, a wtedy te wszystkie filmy były od 18 lat i tych śmiesznych ograniczeń w kinach pilnowano – stał się potem, rzeczywiście, takim „szefem ruchu” nas, prelegentów. Do dziś pamiętam, gdzie jeździłam i gdzie jeździli moi wspaniali, trochę bardziej już doświadczeni Koledzy, już nie żyjący, niestety, Kazio Bielski, czy Jurek Vetulani, jeszcze wówczas nie profesor… Teraz jest już inny świat. Lepszy? Po prostu inny. Repertuar jest bogaty, wszystko jest w kinach, a jeśli czegoś nie ma, to jest na pewno w Internecie, więc nie trzeba szukać innych spotkań z filmem. A jednak … forma spotkań w dawnych klubach filmowych miała swój własny, niezmienny schemat: prelekcja, projekcja, dyskusja. I okazało się, że i teraz ta stara forma „chwyciła” w naszym klubie „Dojrzałego Kina”. Wszak i teraz można widownię wprowadzać w świat tego pojedynczego, pokazywanego właśnie filmu, opowiedzieć o nim, o kulisach, o epoce, o kraju, w którym powstawał, o ludziach, którzy go zrealizowali, o różnych kontekstach filmu, które zawsze są ciekawe. Okazało się, że widownia chętnie to wszystko przyjmowała. Może i dlatego, że w tym bezmiarze nowych i coraz nowszych filmów istotny bywa taki słowny przewodnik, jakaś „cienka linia” rozpoznania oryginalności tego właśnie obrazu. I to była i jest prelekcja. To ja. A potem - oczywiście projekcja. Zasada od początku była taka, że pokazujemy tylko filmy nowe, a nawet dokładniej: najciekawszą premierę danego tygodnia. I to się sprawdza. A potem część trzecia spotkania: dyskusja. Czyli to, co ja do teraz lubię najbardziej. Bo bardzo interesuje mnie spojrzenie różnych Widzów, zwłaszcza, że mają także swoje różne doświadczenia z dawnych klubów filmowych, wiedzą na czym polegały np. dawne Konfrontacje Filmowe, czyli zapomniany już teraz i na pewno dziś niepotrzebny przegląd filmów nagrodzonych na różnych festiwalach na świecie. Mają różne punkty odniesienia. I filmowe, ale mają też doświadczenie życiowe. Tak miło się rozmawia u nas w „Dojrzałym Kinie”! Wśród moich rożnych funkcji zawodowych miałam duży rozdział pracy ze studentami w PWST, czyli w krakowskiej szkole teatralnej, dziś już Akademii Teatralnej. Gdy stworzyliśmy nasze „Dojrzałe Kino”, to ja byłam głęboko zanurzona w pracę w szkole teatralnej. A mówię o tym dlatego, że już wówczas miałam takie wrażenie, iż ciekawiej rozmawia się z naszymi Państwem Seniorami, niż ze
Maria Malatyńska, fot. Jan Zych
W dzieciństwie parę razy zabrałaś mnie na tego typu pokazy. Tak poznałam np. filmy Chaplina. Pamiętam, miałaś wtedy cztery lata i oglądając Chaplina tak bardzo szczerze i głośno się śmiałaś, że rozbawiłaś widownię do łez.
Maria Malatyńska
krytyk filmowy i publicystka. Publikowała na łamach m.in. „Życia Literackiego”, „Echa Krakowa”, „Magazynu Filmowego”, „Filmu”, „Tygodnika Powszechnego”, miesięcznika „Kino” „Przekroju”, „Zeszytów Europejskich”, „Dekady Literackiej” „Odry”. Wieloletni recenzent „Gazety Krakowskiej” i pracownik miesięcznika kulturalnego „Kraków”. Uczestniczka programów radiowych i telewizyjnych. Członek stowarzyszeń: Dziennikarzy Polskich, Filmowców Polskich, FIPRESCI oraz Polskiej Akademii Filmowej. Juror krajowych i zagranicznych festiwali filmowych. W latach 90. dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. Przez 25 lat wykładowca PWST w Krakowie, były ekspert w Komisji Ocen Scenariuszy przy Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. Laureatka Nagrody Krytyki Filmowej im. Karola Irzykowskiego, Nagrody Fundacji Kultury Polskiej, oraz Medalu Zasłużony Kulturze „Gloria Artis”.
Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz
dziennikarka muzyczna, obecnie felietonistka Radia Kraków, redaktor naczelny portalu polskamuza.eu. Debiutowała jako reporter RMF, przez kolejne 20 lat członek redakcji „Dziennika Polskiego”. Publikowała na łamach m.in. magazynu „Kraków”, miesięcznika „Playbill”, „Twojego Stylu”, „Angory”, nowojorskiego „Nowego Dziennika”. Wykładała na studiach podyplomowych Akademii Muzycznej w Krakowie. Juror konkursów muzycznych, członek Komisji Elektorów nagrody Koryfeusz Muzyki Polskiej. Rzecznik prasowy festiwali: im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju, „Materia Prima” w Krakowie, „Muzyki w Starym Krakowie”, Sztuki Wokalnej im. Ady Sari w Nowym Sączu. Fotografik, współautorka kilku wystaw. Impresario Baletu Cracovia Danza. Laureatka Medalu Zasłużony Kulturze „Gloria Artis”. Obie panie Malatyńskie są autorkami licznych książek, Maria o filmie a Agnieszka o muzyce, w tym jednej wspólnej o filmie i muzyce: „Scherzo dla Wojciecha Kilara” wydanej przez PWM.
15
Z kinem to chyba jest tak jak z teatrem: pokazuje kim nie powinniśmy być albo kim moglibyśmy być, gdybyśmy mieli odwagę. Tak myślisz? Może coś w tym jest, ale teatr, to jednak przede wszystkim konwencja artystyczna, a film – nieraz zbytnio podobny jest do życia i trudniej z jego obserwacjami dyskutować.
fot. Emilian Aleksander
fot. Emilian Aleksander
Nazwa cyklu – „Dojrzałe Kino” – jest świetna. Nie stygmatyzuje, nie wytyka wieku zwłaszcza w cywilizacji opartej na młodości. Stawia akcent na dojrzałość. Bo jak doskonale wiesz wiek to jest stan umysłu, który nie ma nic wspólnego z peselem… Stan umysłu… ładnie powiedziane i oby zawsze się sprawdzało. Ale masz racje co do nazwy. Rzeczywiście pierwszym, świetnym „trafieniem” i być może początkiem zainteresowania naszymi spotkaniami było znakomite wymyślenie nazwy. To też zawdzięczamy Paniom Gierat i ich „burzom mózgów”, może i trochę moja „burza” też w tym była? „Dojrzałe kino, jak dojrzałe wino – coraz wspanialsze” – mówiła Bożena Gierat. I nazwa „chwyciła” wspaniale. Na tyle dobrze, że zaczęto nas naśladować. Niedługo po nas, znajdujące się na sąsiednim rogu Rynku, Międzynarodowe Centrum Kultury wymyśliło swoje spotkania z seniorami pt. „Dojrzali do Sztuki”. Ale my nie opatentowaliśmy swojej nazwy na tyle, abyśmy się z tej inspiracji nie ucieszyli! Nie od razu jednak na spotkaniach „Dojrzałego Kina” były tłumy. Gdybym miała obrazowo pokazać rozwój naszych spotkań, to najlepszym znakiem byłyby tu sale Kina Pod Baranami. Są trzy: na I piętrze jest Sala Czerwona – największa, około 140 miejsc, na II piętrze – Sala Niebieska – 102 miejsca i malutka Sala Biała – 35 miejsc. Zaczynaliśmy w Sali Białej, wkrótce, gdy widownia była już spora, była Niebieska, potem Czerwona, jeszcze później – Czerwona z dodatkowym rzędem krzeseł, a potem, bo bywało i tak – Czerwona i Niebieska równolegle, ze mną przemawiającą na I piętrze, a pojawiającą się również na ekranie II piętra. Te wspaniałe, pełne widownie opustoszyła dopiero pandemia. Zamknięcie kina w marcu, próbne otwarcie w końcówce czerwca i w lipcu, nawet jedna próba spotkania w sieci – nie do końca udana, bo PP. Seniorzy pewnie swoje komputery oddali wnukom do zdalnej nauki i było nas bardzo mało. Ale za to zdarzyli nam się wówczas zdalni widzowie spoza Krakowa. Była pani z Gdańska i pan z Warszawy. Dowiedzieli się pewnie, że oto w sieci próbuje swoich sił „najsłynniejszy klub w Krakowie” i dlatego się zjawili? Kto to wie?
fot. Emilian Aleksander
studentami. W naszych spotkaniach seminaryjnych w Szkole nieraz tak bywało, że student zapytał: film powstał w 1975 roku? A to nie wiem, bo mnie wtedy nie było na świecie. Oczywiście, to żart, ale znamienny, gdy przymierza się kino blisko do swojego życia.
16
Mimo wzrostu zarażeń na covid-19 „Dojrzałe Kino” działa normalnie, zawsze w środy, o godz. 11. Może nie tyle normalnie ile na przekór. Spotykamy się więc rzeczywiście co środę, w pełnych rygorach sanitarnych, to jasne, ale i w rygorach, jak się okazało – psychologicznych. Wszak wszyscy jesteśmy w najbardziej niebezpiecznym dla zarazy wieku. Bardzo wielu dawnych uczestników naszych spotkań po prostu się boi, przychodzą nieliczni. Gdybym miała powiedzieć, czego mi teraz najbardziej brakuje, to chyba … tego radosnego gwaru Państwa Seniorów przed projekcją. Czekali, częstowali się wzajemnie obecnymi w kinie od dziesięciu lat, na specjalnie wystawionych stołach ciasteczkami, herbatą i kawą, rozmawiali między sobą.
Wszyscy się znaliśmy, chyba wszyscy byli (i są) zaprzyjaźnieni, znali swoje imiona, a potem wszyscy wchodziliśmy do sali. Teraz na korytarzu, przed salą projekcyjną jest taka cisza, że trudno mi ją znieść. Poczęstunku nie ma, bo niebezpieczny. Nieliczni Państwo czekają w sali, ukryci za maseczkami, porozstawiani w rzędach w bezpiecznej odległości… Ale „prelekcja”, „projekcja” i „dyskusja” jest niezmiennie! I jest nadzieja, że kiedyś wszystko wróci do normy! Ważne, że działacie. Bo wydaje mi się, że w ciężkich czasach kino jako takie zaczyna pełnić inną funkcję, wręcz terapeutyczną, tak jak w przypadku muzyki, może nas wyciszać, albo zagrzewać do walki itd. Czy Twoim zdaniem kino może pomóc nam przetrwać ten ciężki czas? Powinno. Ale z filmem jest nieco inaczej, bo jednak oparte jest na obrazie, a obraz na ekranie jest podobny do tego w życiu. Nie można uciec w bajkę, bo natychmiast nasze oczy rozpoznają fałsz. Może raczej trzeba by się zastanowić, jaki powinien być teraz nasz film? Czy powinien nas „utulić” i dać zapomnienie, czy raczej uświadomić nam, co się dzieje? Z nami, ze światem, z przyszłością. Ostatnio o tym właśnie dyskutowaliśmy w naszym kinie, przy okazji nowego polskiego filmu Piotra Domalewskiego „Jak najdalej stąd”, jeszcze bardziej pesymistycznego niż jego poprzedni, „Cicha noc”. Ale to temat na dłuższe pewnie opowiadanie. Ile filmów obejrzeli widzowie „Dojrzałego Kina”? Przez te 10 lat wyświetliliśmy, jak ktoś obliczył, ponad 420 filmów, głównie fabularnych, ale zdarzały się i pełnometrażowe filmy dokumentalne, które wchodziły do repertuaru, jako szczególne wydarzenia. Pamiętam ekranową opowieść o Elżbiecie Czyżewskiej, naszej gwieździe filmowej z lat sześćdziesiątych, która wyemigrowała z mężem, zmuszonym po 68 roku do emigracji, ze względu na żydowskie pochodzenie. Twórczyni tego filmu, Maria Konwicka, córka Tadeusza Konwickiego, żyjąca od wielu lat w Stanach, długo towarzyszyła Czyżewskiej, zaprzyjaźniła się z nią i po latach, po jej śmierci, z zebranych materiałów zrobiła taki filmowy portret Czyżewskiej. Przywiozła nam ten film, spotkała się z nami, a potem film wszedł do normalnego repertuaru. Spotkań mieliśmy sporo, zapraszaliśmy różnych reżyserów, wszyscy chętnie przyjeżdżali! Pamiętam spotkanie z Krzysztofem Zanussim, przy okazji jego nowego wówczas filmu „Eter”, pamiętam spotkanie z Januszem Majewskim przy okazji jego pięknego filmu „Ekscentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”. Reżyserzy, aktorzy chętnie się spotykali, były z nimi wywiady, a i dyskusje w naszym kinie trwały wówczas jeszcze dłużej, niż normalnie. Jubileusz związany jest zawsze z życzeniami. Czy „Dojrzałe Kino” ma jakieś własne marzenia? Oczywiście! Żeby już nigdy żadna zaraza nam nie przeszkodziła i abyśmy znowu mogli w takim tłumie jak zawsze i najlepiej … „na zawsze” spotykać się na naszych seansach! Trochę już zapomniany, polski pisarz, Wilhelm Mach prosił podobno Wajdę: zrób taki film, żebym nigdy nie musiał wychodzić z kina! Pewnie byśmy nie marzyli, aby bez przerwy siedzieć w kinie, ale „z przerwami na życie i wnuki” – i owszem, bo filmy bywają doskonałe i warto je oglądać! I tego życzę! n
fot. Aldona Kaczmarczyk
30 i 31.12.2020
środa 19.00 czwartek 18.00 i 20.30 Wrocław, NFM, Sala Główna
Gala sylwestrowa z Aleksandrą Kurzak
Marcin Danilewski – skrzypce, dyrygent Aleksandra Kurzak – sopran West Side Sinfonietta Program: G. Rossini, P. Mascagni, G. Puccini, J. Massenet, A Dvořák, V. Monti, A.W. Ketélbey, Ch. Gounod, J. Strauss syn, F. Lehár
Bilety +48 71 715 97 00
NFM.WROCLAW.PL
NFM – instytucja kultury miasta Wrocławia współprowadzona przez:
17
WYWIAD
Elegancka, subtelna i prowokacyjna sztuka Helmuta Newtona Rozmowa z dr. Matthiasem Harderem, kuratorem wystawy w CSW Znaki Czasu w Toruniu. MAREK BEBŁOT Marek Bebłot: W Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu prezentowana jest właśnie retrospektywa Helmut Newton: Lubię silne kobiety, która przyjechała z Berlina. Dlaczego Newton powołał Fundację swojego imienia właśnie w tym mieście?
dr Matthias Harder: Helmut Newton urodził się w 1920 roku w Berlinie, w zamożnej żydowskiej rodzinie. Kochał swoje rodzinne miasto, ale po przejęciu przez nazistów władzy w Niemczech, musiał stawić czoła coraz większym restrykcjom, a po tak zwanej nocy kryształowej został nagle zmuszony do opuszczenia Berlina. Niemniej jednak po wojnie powrócił do pracy w Berlinie i zdecydował się przenieść tam swoje archiwum, zakładając instytucję poświęconą jego pracom i jednej z jego żon – June, zwanej również jako Alice Springs. W 2013 roku zawarł umowę z Fundacją Pruskiego Dziedzictwa Kulturowego i otrzymał wielki, historyczny budynek, który miał być przeznaczony na archiwum. Zaangażował architekta do przystosowania budynku na cele muzealne, a także zatrudnił kuratora, którym byłem ja. Niestety, zaledwie kilka tygodni później zmarł w Los Angeles. Z pomocą June – wdowy po Helmucie, która została prezesem Fundacji – w czerwcu 2004 roku otworzyliśmy Fundację Helmuta Newtona, tak jak było to planowane. Od tego czasu organizujemy wystawy czasowe, głównie zapraszając innych fotografów, ale także pokazujemy prace Newtona za granicą – tak jak to zrobiliśmy teraz w Toruniu. Wystawa w Toruniu przypada w 100-lecie urodzin Newtona, w jakich miejscach będzie jeszcze prezentowana? Wystawa retrospektywna w Toruniu obejmie prawie wszystkie aspekty jego twórczości, zwłaszcza fotografię mody, portretu i aktu, na prawie 200 zdjęciach. Najwcześniejsze to autoportret 16-letniego chłopca w studio słynnego fotografa mody Yvy, gdzie w latach 1936-1938 odbywał praktyki. Najnowsze to portret z 2000 roku. Newton aż do swojej śmierci był angażowany przez najbardziej renomowane magazyny i innych klientów. Zawsze był aktualny i współczesny, a często nawet wyprzedzał ducha swoich czasów. Dlatego też często był zajęty i przez kilkadziesiąt lat wykonał wiele świetnych prac. Wszystko to można zobaczyć również na wystawie w Toruniu.
HELMUT NEWTON, Nova,Paryż, 1973, ©Helmut Newton Estate, dzięki uprzejmości Helmut Newton Foundation
18
Jak obecnie odbierane są jego zdjęcia, czy nadal skandalizują? Jego twórczość jest pełna ponadczasowej elegancji i subtelnego uwodzenia, oczywiście była też prowokacyjna i nerwowa. Ale nie będę używał słowa „skandalizująca”. Odbiór jego fotografii jest wciąż bardzo silny, widzimy to na co dzień w naszej
Fundacji, słysząc komentarze gości. Newton nigdy nie przestawał zadziwiać ludzi swoimi zdjęciami - i tak jest i dzisiaj. To, co robił Newton, to była jeszcze fotografia mody, czy już sztuka? Co sprawiło, że Helmut Newton zaczął tak fotografować? Newton odnalazł swój wybitny styl, mieszkając w Paryżu od 1961 roku, pracując dla francuskiego Vogue’a i innych czasopism. Wziął modelki ze studia fotograficznego i wyszedł na ulice Paryża, co było niezwykłe, ale jak sam powiedział, chciał je sfotografować „w życiu”. Jego wczesne zdjęcia mody z lat 60. i 70. zawierają również różne narracje, to tak, jakby oglądać zdjęcia filmowe, czy kryminały, a nie wizualizacje mody, a to jest zawsze wymagające i trochę świeże, i nowe. Jeśli czytelnik magazynu zatrzymał się przy jego zdjęciach choćby na chwilę, był usatysfakcjonowany. Newton zawsze nazywał siebie fotografem, a nie artystą - nawet jeśli sprzedawał swoje zdjęcia za dobrą cenę na rynku sztuki. Ale dziś można by oczywiście patrzeć na jego fotografię jak na sztukę. Helmut Newton ponad pięćdziesiąt lat był żonaty z June Newton. Jaka była jej rola w twórczości Newtona? June bardzo inspirowała Helmuta, jako partnerka i fotografka. Jest zawodową aktorką i potrafi zrozumieć obie strony, za i przed aparatem. June była redaktorem wszystkich jego publikacji, zna jego twórczość jak nikt inny. W swojej autobiografii Newton opowiedział nam, jak czasem podsuwała mu pomysły na pewne ujęcia, m.in. słynne zdjęcie z samolotem, inspirowane Hitchcockiem, które znajduje się na wystawie w Toruniu, także jako baner na zewnątrz budynku muzeum. Proszę na koniec tej rozmowy powiedzieć coś więcej o Fundacji i Muzeum Helmuta Newtona. Gdybyśmy wybrali się do Berlina, co moglibyśmy jeszcze zobaczyć? Fundacja Helmuta Newtona została otwarta w 2004 roku, niestety bez udziału samego fotografa. Wystawy zmieniamy dwa razy w roku. Ostatnia wystawa nosiła nazwę Body Performance i była to zbiorowa wystawa 13. fotografów poświęcona różnym aspektom występów scenicznych. Obecna wystawa „Ameryka lat 70/80” prezentuje twórczość czterech fotografów: Helmuta Newtona, Evelyn Hofer, Sheila Metzner i Joel Meyerowitz z ich spojrzeniem na ten postępowy czas otwartego i liberalnego ówczesnego społeczeństwa USA. Następna wystawa będzie monograficzna, odkładana na później wielka, nowa retrospektywa Newtona, którą chciałem otworzyć w dniu jego setnych urodzin. Poza tymi tymczasowymi wystawami na parterze muzeum znajduje się również stała ekspozycja o nazwie Helmut Newton’s Private Property, zawierająca setki przedmiotów i pamiątek, w tym plakaty wystawowe, prywatne zdjęcia i faksy, jego wyjątkowy „Newton-car”, aparaty fotograficzne, magazyny i filmy o Newtonie. Również to „muzeum w muzeum” jest bardzo inspirujące i interesujące. Musicie przyjść i zobaczyć. n Helmut Newton Foundation Museum für Fotografie Jebensstrasse 2 D – 10623 Berlin https://helmut-newton-foundation.org
19
FELIETON
HELMUT NEWTON, Gunilla Bergström nad Paryżem, Paryż, 1976, ©Helmut Newton Estate, dzięki uprzejmości Helmut Newton Foundation
Helmut Newton
100 lat temu urodził się Helmut Newton, jeden z największych fotografów ubiegłego wieku. Gdy patrzę na zdjęcia i na epokę, której był luminarzem, to przede wszystkim nachodzi refleksja dotycząca czasu, który upłynął od jego urodzenia. Przecież to jest nadal aktualna fotografia, świeża, niezamulona zabiegami komputerowymi. MAREK BEBŁOT Fotografia jako zjawisko a zarazem sztuka też jest młoda, ma niecałe dwa wieki, jeśli przyjąć daty odkryć dokonanych przez Niepce’a i Daguerre’a. Helmut Newton urodził się w Berlinie 31 października 1920 roku. Zafascynował się fotografią bardzo wcześnie, mając 12 lat za zaoszczędzone pieniądze kupił aparat fotograficzny. W wieku lat szesnastu porzucił szkołę, by asystować znanej berlińskie fotografce Else Ernestine Neuländer, funkcjonującej w świecie mody pod pseudonimem Yva. Mając 18 lat opuścił Niemcy w słusznej obawie przed nazistami. Yva nie miała tego szczęścia, w 1942 roku zginęła w hitlerowskim obozie koncentracyjnym. Wyjechał daleko, bo aż do Singapuru, gdzie krótko pracował jako fotograf. Kolejnym krajem było RPA, a później Australia. W Sydney założył swoje pierwsze studio fotograficzne i poznał przyszłą żonę. Gdyby nie australijskie wydanie Vogue’a, które dostrzegło jego potencjał, być może robiłby zdjęcia ślubne w tym spokojnym i ciepłym kraju. Jednakże na początku lat sześćdziesiątych przeniósł się do Paryża. Katalizatorem dla jego talentu były zmiany kulturowe jakie nastąpiły w świecie. Nagość i kult ciała stały się tematem jego twórczości. Helmut Newton robi w tym okresie wielką karierę w świecie mody. Jest tym, który wnosi do rzemiosła wrażliwość artysty, znakomicie się zespala z tą
20
branżą, przekracza znacznie to, co nazywamy fotografią mody. Jego zdjęcia są rozpoznawalne i jak każdy artysta, który wnosi coś nowego jest atakowany. Jest też podziwiany. Do końca życia, fascynował się kobietami. Feministki atakowały go za upodmiotowienie kobiet. Był konsekwentny w swoich działaniach, w których wspomagała go przez całe życie jego żona, June Newton, australijska aktorka a później znana fotografka skrywająca się pod pseudonimem Alice Springs. Newton był artystą prowokującym, ale czas pokazuje, że nie była to tylko prowokacja na pokaz. W swoich pracach udowodnił, że ma odpowiedzi na narzucone modelkom pomysły zdjęć. Jak odbieram jego twórczość po blisko pół wieku? Lubię, jak artysta ma coś do powiedzenia w swojej sztuce. Dziś więcej jest obecności artystów w mediach społecznościowych i przeróżnych telewizjach niż sztuki, która skłania do refleksji lub buntu. Z pewnością zamknięte galerie z powodu pandemii nie ograniczyły ich talentu. Na retrospektywnej wystawie Helmut Newton: Lubię silne kobiety w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” możemy podziwiać ponad 200 fotogramów tego kontrowersyjnego fotografa. Bogactwo wystawy dopełniają jeszcze filmy dokumentalne. Pamiętam jak w 1999 roku wydawnictwo Taschen pokazało na Targach Książki we Frankfurcie ogromnych wymiarów, jak na książkę, album SUMO ze zdjęciami Newtona. Zawsze miał rozmach, ale także precyzję i konsekwencję wynikającą z cech charakteru.
Precyzja u fotografa z reguły kojarzona jest z wysokiej klasy sprzętem fotograficznym, super jasnymi obiektywami itp. U Helmuta Newtona tego nie było. Wiadomo, że przy fotografowaniu na tak wysokiej półce trzeba mieć dobry sprzęt, ale on sam mówił, że używa prostego sprzętu. Sprawy techniczne zostawiał asystentom, sam zajmował się kreacją. Jak bez nabożeństwa podchodził do fotografii niech świadczy fakt, w jakich okolicznościach jego żona zaczęła fotografować. Gdy był chory na grypę i trzeba było zrobić zamówioną sesję zdjęciową, June podjęła się tego. Udzielił jej kilka prostych rad technicznych i od tego czasu June stała się znaną portrecistką o pseudonimie Alice Springs (nazwisko pochodzi od magicznego miejsca w Australii). Oboje mieli wielki potencjał. Przez pięćdziesiąt lat byli jednością przy jakże odmiennych charakterach. Niestety w 2004 roku Helmut Newton ginie w wypadku samochodowym uderzając w ścianę hotelu w Hollywood. June nadal fotografuje. Od tego czasu rynek mody i magazynów modowych mocno się zmienił. Z pewnością już to nie wróci w takiej postaci, w jakiej zaiskrzył w latach siedemdziesiątych. Znikają z półek kolejne tytuły prasowe, królują niskobudżetowe fotografie. Oczywiście jest wielu zdolnych fotografów, tylko nie ma tych okoliczności jakie stworzył Paryż, Nowy Jork i Londyn w latach największej aktywności Newtona. Jedynie co można, to czekać na kolejnego wizjonera i coś co będzie „naturalnym rozwojem”. Gdybyśmy oglądali tę wystawę pięć lat temu, inaczej byśmy ją odbierali. Jeszcze inaczej, gdyby to było na początku tego roku, a teraz … Jednakże koniecznie trzeba iść na wystawę Helmuta Newtona w Toruniu, bo to jest kawał dobrej fotografii. Nieczęsto sprowadzane są takie wystawy do polskich galerii. Wystawa towarzyszy 28. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego EnergaCAMERIMAGE 2020, której kuratorem jest dr Matthias Harder wespół z Markiem Żydowiczem. Nie bez powodu połączono retrospektywę tego artysty z Festiwalem, film dla Newtona był inspiracją. Okładkę tego wydania ArtPost-u oparliśmy na słynnym zdjęciu Helmuta Newtona przedstawiającym uciekającą przed samolotem modelkę. Inspiracją dla Newtona był tu film Alfreda Hitchcocka Północ – północny zachód z 1959 roku. Dla wielu ludzi kina
z kolei zdjęcia Newtona były inspiracją, jest wiele filmów, w których znajdziemy kadry wzorowane na jego zdjęciach. Gdybyśmy mieli wymienić tutaj kto był przez niego sfotografowany, powstałaby bardzo długa lista najwybitniejszych modelek, aktorek, aktorów, ludzi kultury i sztuki, a nawet polityków (Margaret Thatcher). Retrospektywa przyjechała z Fundacji Helmuta Newtona z Berlina, miasta urodzin Helmuta Newtona, a właściwie Helmuta Neustädtera, bo R
E
K
takie było jego prawdziwe nazwisko. Fundacja powstała rok przed śmiercią artysty i działa bardzo prężnie. Zgodnie z wolą fundatora nie jest „martwym muzeum” ale „żyjącą instytucją”. Pozostaje mi jedynie zaprosić na tę wystawę, gdyż takiej sztuki się nie opowiada, ją się ogląda. Przy okazji zastanówmy się nad czasem, czy ktoś kto urodził się sto lat temu, jest dla nas bardzo daleki, bo może okaże się, że jest nieprawdopodobnie współczesny. n L
A
M
A
HELMUT NEWTON LUBIĘ SILNE KOBIETY CSW ZNAKI CZASU, TORUŃ
16.10.20-28.03.21 HELMUT NEWTON, Autoportret z żoną i modelkami, Paryż, 1981, ©Helmut Newton Estate, dzięki uprzejmości Helmut Newton Foundation
HELMUT NEWTON, Wielki akt III: Henrietta, Paryż, 1980, ©Helmut Newton Estate, dzięki uprzejmości Helmut Newton Foundation
HELMUT NEWTON, Catherine Deneuve, Esquire, Paryż, 1976, ©Helmut Newton Estate, dzięki uprzejmości Helmut Newton Foundation
22
HELMUT NEWTON, One nadchodzą (ubrane), Vogue edycja francuska, Paryż, 1981, ©Helmut Newton Estate, dzięki uprzejmości Helmut Newton Foundation
HELMUT NEWTON, Zdjęcie rentgenowskie, Van Cleefs & Arpels, Vogue edycja francuska, Paryż, 1994, ©Helmut Newton Estate, dzięki uprzejmości Helmut Newton Foundation
HELMUT NEWTON, Związany tułów, Francja, 1980, ©Helmut Newton Estate, dzięki uprzejmości Helmut Newton Foundation HELMUT NEWTON, Ulica Aubriot, Yves Saint Laurent, Vogue edycja francuska, Paryż, 1975, ©Helmut Newton Estate, dzięki uprzejmości Helmut Newton Foundation
23
Czy to bajka, czy nie bajka, myślcie sobie jak tam chcecie…
fot. Mikołaj Starzyński
RECENZJA
Czytając Baśń o wężowym sercu, albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli Radka Raka – tegorocznego laureata Nagrody Literackiej NIKE - najlepiej przygotować się na czytanie legendy. Bo jest to powieść spełniająca klasyczne cechy tego gatunku. To historia umajona fantastyką, lub fantastyka dotknięta historią, w której na rzeczywistej ziemi galicyjskiej, w geograficznie istniejących miejscowościach mieszkają pospołu dziwożony i ludzie. Jeden z krytyków literackich oksymoronicznie nazwał ten utwór realizmem magicznym - raz dominuje historia, kiedy indziej zaś ta historia jest marginesem, tłem dla wymyślonych istot i czarodziejskich zdarzeń. Baśń o wężowym sercu ..., to prawdziwa uczta dla etnografów. Wierzenia, zwyczaje, obrzędy, mity Galicji idą równolegle ze współczesnością, przenikają się nawzajem, że nie wiesz już czy to prawda, czy fałsz. „Powiadają, że najłatwiej uwierzyć w to, co nieprawdopodobne, i zaakceptować to, czego zaakceptować się nie da”- pisze w powieści Rak. MAŁGORZATA STĘPIEń Miejscem zdarzeń jest Polska w I połowie wieku XIX w. będąca w zaborze austriackim, tzw. Królestwo Galicji i Lodomerii, którą to zlatynizowaną nazwę nadano księstwu włodzimierskiemu, według Węgrów im przynależnemu i stąd włączonemu do ziem zajętych przez Austrię po I rozbiorze Polski. Pobrzmiewają tu echa niezrozumiałego wśród Galicjan Powstania Listopadowego, a konkretnie powieść zmierza do niesławnej pamięci rzezi galicyjskiej pod przywództwem Jakóba (pisownia oryginalna) Szeli i krakowskiego powstania z Edwardem Dembowskim na czele. Warstwa chłopska przedstawiona w powieści, to ludzie niepiśmienni, ciemni, wierzący w moce nadprzyrodzone, żyjący
24
w ścisłym związku z przyrodą i tłumaczący sobie jej niezrozumiałe prawa magią i czarami tworząc nieprawdopodobne opowieści jak choćby ta o diable Zapaliczce, który stłukł księżyc. Świat ten tak odległy był nowoczesnej Europie, że dla urzędników cesarza Franciszka Józefa skierowanie do pracy w Galicji, a szczególnie wschodniej jej części, było zesłaniem do pół-Azji, do krainy Bäreland (krainy niedźwiedzi). Starosta tarnowski Josef Breinl określa nieszczęsną Galicję „brudną dziczą”. Sytuacja w postrzeganiu tych ziem zmieniła się po wybudowaniu drogi żelaznej, kolei łączącej Wiedeń z Krakowem i ze Lwowem. Galicja uzyskała kontakt ze stolicą Habsburgów, a kolej umożliwiła szybsze przemieszczanie się ludzi i informacji. Ale to zmiany cywilizacyjne dużo późniejsze niż czas powieści Raka. Oprócz chłopskiego, surowego i prymitywnego świata Radek
Rak szeroko prezentuje warstwę szlachecką nie tak już surową, ale również prymitywną, tyle że w poglądach politycznych i społecznych. Właściciel ziemski Dominik Rey (chwalący się znanym przodkiem z Nagłowic) wręcz mówi: „ Książki prowadzą do grzechu. Zostawmy je Niemcom i Żydom. To nie jest zajęcie dla polskiego pana.” Brutalny i pozbawiony współczucia ciężki los chłopa (chama, jak nazywa ich szlachta) przywiązanego do ziemi jest tragicznie pogłębiony nieludzkim traktowaniem. Za nieodrobienie pańszczyzny lub inne przewinienie chłopi karani są określoną przez cesarskie prawo karą 25 kijów, kobiety i dzieci zaś karą tyluż rózg. Radek Rak urodził się w 1987 roku w Dębicy, którą nazywa swoim miejscem zero i której poświęca wiele miejsca w opowiadaniach. Jest absolwentem wydziału weterynarii na Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie. Praktykę weterynaryjną, której mimo popularności nie zaniedbuje, prowadzi w Krakowie. O zawodzie swoim mówi: „nie zamierzam z niego rezygnować, bo on mi daje satysfakcję i pozwala nie wyjałowić się twórczo. Gdy zakładam fartuch, coś mi się przestawia w głowie. Inaczej myślę, działam i mówię. To taki trochę płodozmian.” Jest przedstawicielem literatury fantastycznej. Zaczynał pisarstwo w 2011 roku od opowiadań drukowanych przede wszystkim w Nowej Fantastyce (początkowo pod pseudonimem Ajwenhoł), np. Ptaki nad Lublinem, Lilka, Dziewczyna z kartofliska, Powołanie Iwana Mrowli i Kraina piasku z 2020 roku, ale także w wydawnictwie Feniks, które w antologicznym zbiorze zamieściło opowiadania Oswoić noc i Czarne światy. Powieści dotychczas napisał trzy: Kocham cię Lilith ( 2014), Puste niebo (2016), i Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli (2019), która została uhonorowana Nagrodą Literacką Nike 4. października 2020 roku, a już 9. tego miesiąca Radek Rak zdobył Nagrodę Główną Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego oraz nominacje do Nagrody im. Janusza Zajdla i Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii proza, oczywiście za Baśń o wężowym sercu. Były też wcześniejsze nagrody jak te z 2017 - Złote Wyróżnienie w Nagrodzie Literackiej im. Jerzego Żuławskiego oraz nominacja do Nagrody im. Janusza Zajdla za powieść Puste niebo. W jednym z wywiadów podając genezę Baśni o wężowym sercu Rak wspomina nastoletnie lata, kiedy fascynował się Robin Hoodem. Dziadek dowiedziawszy się o ulubionym przez wnuka bohaterze rzekł: Po co szukasz gdzieś w Anglii, skoro pod bokiem masz polskiego, nie gorszego obrońcę biednych? 11 lat trwały przygotowania, zanim Radek Rak był silny na tyle, by zmierzyć się z tematem. Te lata upłynęły w archiwach i bibliotekach na studiowaniu dokumentów. Czyn Szeli Rak uznał za ohydny, co jednak nie dyskryminowało go jako tematu literackiego. Baśń o wężowym sercu jest opowieścią o niesprawiedliwości społecznej rodzącej w duszy uciśnionych strach, ale jednocześnie chęć zemsty. Radek Rak konsekwentnie, aż do wielkiej rzezi galicyjskiej, wyraziście opisuje zdarzenia skłaniające chamów do okrutnego, krwawego sprzeciwu, niezbyt pochlebnie ocenionego przez historię, jakby chciał wybielić Szelę i zaprosić go do pozytywnych postaci historycznych, ale wraz z upływem akcji sympatia stygnie. Wyraźnie czuć, że autor jest daleki od zwolenników ostatecznych rozwiązań.
Głównego bohatera Kóbę Szelę poznajemy jeszcze kilkunastoletnim wyrostkiem. To nieposiadający niczego chłopiec, którego wygnano z domu za podpalenie chałupy. Zatrudnił się u Żyda karczmarza jako szabesgoj. Jedynym bliskim mu człowiekiem jest Stary Myszka, który tak jak i on służy karczmarzowi i dziadkuje Kóbie. Pierwsza oznaka rodzącego się w Kóbie buntu związana jest właśnie ze Starym Myszką. Chłopak hardo sprzeciwił się właścicielowi majątku Wiktorynowi Boguszowi, gdy ten chciał wymierzyć umierającemu i skręcającemu się z bólu Myszce kije za wylegiwanie się na miedzy podczas odrabiania pańszczyzny. Ku zdumieniu otaczających ich wyrobników, a przede wszystkim ku zdumieniu jaśniepaństwa otaczającego kołem leżącego, Kóba przyjmuje Myszkową karę na siebie. A jakże, kije dostał, nawet więcej niż należało się prawem, ale Starego Myszki nie uratował. Biedny Stary oddał duszę związany i ciągnięty po polnej drodze za pańskim koniem. Podobnych ran i upokorzeń doznał Szela jeszcze wiele. Poszedł więc ze wsi swoją drogą szukając innego świata, niosąc krzywdę, złość i gorycz, marząc o czasie, kiedy będzie mógł się za wszystko odpłacić. Trafia do Królestwa Węży, do fantastycznych, nasyconych magią i upiorami podziemi spowitych tajemniczością. Podczas dziwacznych spotkań z mieszkańcami niewidzialnego świata uczy się mądrości wypływających z ludowych wierzeń pełnych strzyg, mówiących zwierząt i przebiegłych czartów. Pobyt w zaświecie trwa lata całe. W tym czasie Szela ulega wielu przemianom, dojrzewa do roli przywódcy, tworzy swoją
25
zapowiedzi / nowości / bestsellery atrakcyjne ceny szybka dostawa lub bezpłatny odbiór w księgarni
SWIATKSIAZKI.PL
książki / muzyka / e-booki / audiobooki / filmy / zabawki / papiernik / karty podarunkowe
@swiatksiazkipl
@swiatksiazki Social icon
Circle Only use blue and/or white. For more details check out our Brand Guidelines.
@swiatksiazkipl
nową tożsamość poprzez liczne metamorfozy. Tajemniczy świat ludowych bajań – diabły, węże, czarodziejki, wiedźmy i znachorki w dziwacznych perypetiach uświadamiają Szeli co jest dobrem, co złem. Słyszy też wiele przepowiedni zapowiadających zmiany w jego życiu. Trwa dojrzewanie chłopca, podczas którego niepoślednią rolę odgrywają kobiety. To one są sprawczyniami najważniejszych zmian w jego życiu. Jedna z nich, Sława, mówi wręcz: „Ja cię uczyłam zmieniać kształty i chodzić po pajęczych ścieżkach. (…) Ty jesteś pan. Ty jesteś siła i moc.” Nasz bohater jest bardzo kochliwy, miłość daje mu się odczuć w wielu aspektach - bywa czasem wzgardzonym, czasem traci miłość, częściej jednak ją zyskuje. Nie ma serca, bo podarował je niewdzięcznej, ale zmysłowej i pięknej Malwie, którą uwiódł jaśnie pan Bogusz. Sam Kóba zaś odrzucił miłość subtelnej Żydówki Chany pachnącej anyżem, goździkami i oliwą, która oddała mu swoje serce, ale przez to, że nie dbał o nie, zapleśniało pod siennikiem, a Chana popełniła samobójstwo. W opisywanych tych i innych romansach nie brakuje rozbuchanego erotyzmu, język Raka jest dosadny, soczysty w opisach miłości, frywolny. Język współbraci – chamów - i diabłów, a nierzadko i szlachty, obfituje w wulgaryzmy, które, o dziwo, nie budzą zgorszenia, ale wprowadzają do powieści przaśny humor. Doświadczony bogactwem życiowych zdarzeń Kóba przeistacza się po raz kolejny. Jawi nam się jako dorosły Jakób wyzwolony już z podziemi, w których spotkał Chanę, z krainy magii, w której Chana po raz drugi obdarowuje go sercem uzyskanym od Króla Węży. Szela musi z sercem Węża wrócić na powierzchnię. Jest teraz człowiekiem zdecydowanym, bezwzględnym, zionącym żądzą zemsty. Obiekt tej zemsty jest w tym świecie, do którego musi wrócić. Domyślamy się więc okrutnego finału. Wiktoryn Bogusz wraz ze szlachtą powinni odpowiedzieć za lata niesprawiedliwości i okrucieństwa. Za ciągle towarzyszący chamom strach: „Być chamem to żyć w lęku jak zając na między, to bać się o poranku dzisiejszego dnia, a wieczorem – jutrzejszego. (…) Chamstwo – to lęk. Pan jest jastrzębiem na niebie i lwem na pustyni i niczego nie musi się bać.” Nowy Szela chce, by w panach ten lęk się obudził, bo on nie boi się wzniecić powstania. Oprócz własnej chęci odwetu na panach, chłopi do przystąpienia do rebelii są podburzani przez Austriaków wiedzących o przygotowywanym przez „Czerwonego Kasztelanica” - Edwarda Dembowskiego - powstaniu krakowskim. Poszła w Galicję wieść, że cesarscy płacą za głowy i odrąbane członki panów. A zatem hajda! Rynek w Tarnowie szybko zapełnił się szlacheckimi głowami układanymi w pryzmy jak kapusta. Tymczasem powstanie Dembowskiego upadło. Chłopi nachłeptawszy się przez sześćdziesiąt dni szlacheckiej krwi zalegli w norach dysząc ciężko. Stało się tak, jak przewidział kot Kocmołuch – „Polaków Bóg przeklął za warcholstwo i głupotę”. Jakób Szela, kiedy ugasił żar odwetu wyniósł się z Małopolski. Zasilił rzesze osadników na Bukowinie, gdzie osiadł na kilku morgach darowanych przez Franza Josefa I. Ku uciesze czytelnika znalazła go tam wierna Chana, stareńka już „bo po śmierci też można się zestarzeć”. I to koniec opowieści snutej przy kielichu przez Xenesa Raka, który czasem zwyczajnie łże. n
26
W Filharmonii Pomorskiej czuję się jak w domu Rozmowa z Krzysztofem Herdzinem - Bydgoszcz to miejsce, gdzie mam wielu przyjaciół, znajomych i przychylnych mi ludzi, również w orkiestrze i wśród bywalców Filharmonii. Tu dużo łatwiej prezentować premierowe utwory, niż gdziekolwiek indziej – mówi Krzysztof Herdzin, pod którego batutą 16 października po raz pierwszy usłyszeliśmy nowe dzieło dedykowane pamięci św. Jana Pawła II - Te Deum. MAGDALENA GILL
fot. Filharmonia Pomorska
Magdalena Gill: Te Deum miało powstać w wakacje, ale wybuchła pandemia i udało się Panu skomponować ten utwór dużo wcześniej. Krzysztof Herdzin: W lutym, jeszcze przed epidemią, wszystko wskazywało na to, że do końca czerwca będę bardzo zajęty – planowałem sporo koncertów, dostałem sporo różnych zleceń kompozytorskich i aranżerskich. Chciałem więc skomponować Te Deum w wakacje, kiedy przez kilka tygodni mógłbym spokojnie poświęcić się tej bardzo wymagającej formule. Gdy jednak w marcu wszyscy zostaliśmy z dnia na dzień zamknięci w domach, skasowane zostały moje wszystkie zajętości z kalendarza i okazało się, że to idealny czas na wewnętrzne uspokojenie się i szukanie różnych nowych pomysłów. Wena
krążyła w powietrzu, podczas długich spacerów z psami pojawiały się pierwsze melodie i szkice Te Deum. Nie tracąc więc czasu, zabrałem się do pracy i napisałem ten utwór w ciągu kilku tygodni. Te Deum jest poświęcone św. Janowi Pawłowi II z okazji przypadającej w tym roku jego 100. rocznicy urodzin. Kim był dla Pana polski Papież? Chyba nie ma osoby, która pozostałaby obojętna na wpływ Jana Pawła II. To jedna z najważniejszych postaci w historii ostatnich kilkudziesięciu lat. Wybitny umysł, wybitna duchowość, wybitny filozof. Wszyscy wiemy, co zrobił dla rozwoju świata i Polski, zwłaszcza kiedy rodziła się w Polsce „Solidarność”, w czasie wojennym i w tym trudnym dla nas czasie metamorfozy dziejowej po 1989 roku. Komponując Te Deum pamiętałem jednak również, że Jan Paweł II był artystą. Nie wszyscy wiedzą, że życie Karola Wojtyły przedtem, zanim zasiadł na Stolicy Piotrowej, było intensywnie związane ze sztuką i teatrem. Był świetnym aktorem, pisarzem, poświęcił dużo czasu na aktywne działanie na niwie kultury, co dodatkowo wydało mi się pomostem łączącym nas – artystów ze sobą. To wszystko niewątpliwie wpłynęło na to, jak ułożyła się koncepcja muzyczna Te Deum. W jaki sposób pokazał to Pan w muzyce? W Te Deum z jednej strony podporządkowałem wszystkie elementy dzieła muzycznego oryginalnemu tekstowi łacińskiemu, który jest bardzo uroczystym wyznaniem wiary w Boga, z drugiej zaś - starałem się umieścić w moich dźwiękach cały szacunek
28
fot. Filharmonia Pomorska
WYWIAD
Żeby stworzyć takie muzyczne wyznanie wiary, kompozytor musi wierzyć? - To jest pytanie, które ludzie zadają sobie od bardzo dawna. Podobnie jak pytanie, czy wiara jest koniecznym warunkiem do posiadania bogatej duchowości? Dla kompozytora muzyki sakralnej z pewnością dobrze mieć w sobie naturalne i rozwinięte poczucie wiary, wtedy jest się dużo bardziej wiarygodnym, a komponując łatwiej oprzeć się na własnych przeżyciach religijnych. Są jednak w historii kompozytorzy, którzy tworzyli muzykę sakralną nie będąc wierzącymi. Posiadali za to silną i bogatą duchowość (jedno drugiego nie wyklucza) i odnieśli podobny skutek, jeżeli chodzi o odbiór słuchaczy i moc przekazu. Na przykład Gabriel Fauré - wybitny francuski kompozytor – napisał Requiem, które jest jednym z najpiękniejszych przykładów mszy żałobnych w literaturze muzycznej. Kiedy pytano go, skąd się wzięła idea napisania tego niezwykłego utworu, odpowiadał, że po prostu miał taki kaprys. Któregoś dnia obudził się z taką myślą i zrobił to dla siebie. Drogi twórcze i genezy są więc różne. A jak było u Pana? - Napisałem Te Deum na zamówienie Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego. Moja duchowość jest ściśle związana z religią katolicką. Jako nastolatek należałem do ruchu oazowego Światło-Życie i chodziłem na pielgrzymki do Częstochowy,
grałem na organach w kościele. Później, z różnych przyczyn, oddaliłem się od Kościoła. W ostatnich latach z radością ponownie odkrywam w sobie potrzebę wiary, choć w międzyczasie również bardzo mocno zafascynowałem się buddyzmem, ale bardziej jako filozofią, nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem buddystą. Wartości, które buddyzm w sobie niesie to wartości uniwersalne, które wynikają również z Ewangelii i pokrywają się w wielu miejscach z nauczaniem Jezusa. Jestem w takim momencie życia, że szukam wewnętrznego balansu, chcę być po prostu dobrym człowiekiem i postępować tak, jak zostałem ukształtowany - w duchu i w doktrynie religii rzymskokatolickiej, ale nie zamykam się przed wpływami innych, bardzo głębokich, mądrych filozofii. To wszystko na pewno pomogło mi w komponowaniu Te Deum a wcześniej Requiem, bo to utwory wymagające absolutnej prawdy o człowieku. Requiem również miało światowe prawykonanie w bydgoskiej Filharmonii Pomorskiej 12 kwietnia 2019. Powoli robi się z tego tradycja. To Pana cieszy? - Bardzo! Tu czuję się, jak w domu. Bydgoszcz i Filharmonia to miejsca, gdzie jest wielu ludzi mi przychylnych i gdzie mam mnóstwo znajomych. W orkiestrze jest wielu muzyków z którymi chodziłem do szkoły, znam też mnóstwo ludzi, którzy są stałymi bywalcami Filharmonii. Wydaje mi się, że dużo łatwiej jest prezentować tutaj moje premierowe utwory, niż gdziekolwiek indziej. W światowym prawykonaniu Te Deum Krzysztofa Herdzina wraz z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Pomorskiej wystąpił Polski Chór Kameralny, przygotowany przez Jana Łukaszewskiego. Partie solowe wykonali: Iwona Hossa – sopran i Adam Zdunikowski – tenor. Zapraszamy do obejrzenia reportażu z prób i koncertu dostępnego na kanale You Tube Filharmonii Pomorskiej. n
fot. Filharmonia Pomorska
i admirację wobec Jana Pawła II. Tekst Te Deum jest bardzo różnorodny. Są fragmenty, które można opisać muzycznie w sposób łagodny, wręcz medytacyjny, po czym szybko przechodzimy do nastrojów bardziej gwałtownych, energetycznych i pełnych patosu. Wszystko to starałem się w naturalny sposób ze sobą połączyć, aby narracja utworu od początku do końca była naturalna i niezaburzona. Te Deum w formie muzycznej ma bardzo określone zadanie – podobnie, jak wyznanie wiary w mszy katolickiej.
29
FELIETON
CISZA, KAMERA, AKCJA!
Cisza na planie, kamera, akcja! Te słowa padły już nie raz w murach Pałacu Kultury Zagłębia w Dąbrowie Górniczej, uznawanego za najlepiej zachowany obiekt socrealistyczny w Polsce i młodszego brata Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Dlaczego jego wnętrza przyciągają filmowców? AGNIESZKA MŁYNARCZYK Socrealizm magiczny, czyli Tak! Pałac Zaliczany do najpiękniejszych realizacji okresu socrealizmu Pałac Kultury Zagłębia został otwarty w 1958 roku i już w 1979 roku jako pierwszy tego typu obiekt w Polsce uzyskał status zabytku. Jednak po kilku dekadach użytkowania jego uroda pokryła się patyną bezlitosnego upływu czasu. Przez wiele lat Pałac nie mógł doczekać się remontu, niszczejąc na oczach mieszkańców Zagłębia Dąbrowskiego. W końcu nadszedł moment pieczołowitej renowacji, którą przeprowadzono w latach 2011 – 2014. Pałac zyskał ponownie blask perły architektury, stał się miejscem łączącym tradycję i nowoczesność w sposób, który nie zaburza ducha zabytku i początkowego projektu Zbigniewa Rzepeckiego. PKZ stał się obiektem zainteresowania dla mediów, w tym modowych i lifestyle’owych magazynów. Zaczęto organizować w nim profesjonalne sesje fotograficzne, pokazy mody, kręcić teledyski muzyczne, a także realizować plany filmowe. Pałac pojawił się w polskim Vogue, magazynie Modny Śląsk, był inspiracją do stworzenia numeru miesięcznika Herito, poświęconego „magicznemu socrealizmowi”. Obiekt po 60. latach doczekał się również monografii zatytułowanej Tak, pałac!, ukazującej jego historię i wewnętrzne piękno. Wraz z osiągnieciem wieku senioralnego, PKZ stał się tłem dla polskich i zagranicznych filmów.
Ja cię kręcę! Jako pierwsza, uroki dąbrowskiego pałacu doceniła Agnieszka Holland. To właśnie jej wizyta z filmem „Obywatel Jones” uruchomiła lawinę filmową, która trwała przez wiele miesięcy. Pałac znalazł się również w kadrach Kuriera Władysława Pasikowskiego oraz filmu Ikar. Legenda Mietka Kosza w reżyserii Macieja Pieprzycy. Ekipa Gareth’a Jones’a, bo taki tytuł nosił film Agnieszki Holland podczas jego tworzenia, weszła do monumentalnych przestrzeni PKZ w kwietniu 2018r. Najpierw pod gmach podjechały autokary ze statystami, później przyczepy kampingowe dla gwiazd (James’a Nortona i Vanessy Kirby) oraz zwyżki z reflektorami. Bladym świtem grupa kilkudziesięciu statystów w kostiumach z epoki zaczęła szturmować pałac. Nic więc dziwnego, że wraz z godziną 8:00 rozdzwoniły się telefony od zaciekawionych sytuacją mieszkańców. Agnieszka Holland, choć mało widoczna na planie, ze względu na drobną posturę i ciemny ubiór, budziła respekt aktorów, filmowców, statystów i pałacowych
30
obserwatorów. Cztery miesiące później Władysław Pasikowski kręcił sceny pościgu i strzelaniny w Holu I Piętra pałacu, który tym razem stał się tłem dla filmowego dworca warszawskiego w obrazie Kurier. Jako trzeci, w monumentalnym gmachu PKZ zagościł Maciej Pieprzyca. Wystarczyły dwukrotne odwiedziny reżysera, by podjął on decyzję o wykorzystaniu aż 7. pałacowych pomieszczeń w swoim filmie Ikar. Legenda Mietka Kosza. - W Polsce mamy bardzo mało takich miejsc, które w całości, bez konieczności modelowania tła, adaptacji mogą pokazać realia właśnie tych czasów. My tu kręcimy różne sceny, z różnych momentów życia naszego bohatera. To wszystko możemy zrobić w obrębie jednego obiektu, co jest dla nas bardzo wielkim ułatwieniem – mówił Maciej Pieprzyca podczas konferencji prasowej 13 listopada 2018 r. Jego słowa potwierdzają, że Pałac Kultury Zagłębia jest znakomitą lokacją, nie tylko za sprawą wyszukanych wnętrz, marmurowych holi oraz dużej przestrzeni, ale także dzięki zapleczu – licznym garderobom, parkingom, profesjonalnej obsłudze i nowoczesnym udogodnieniom technicznym.
Powrót towarzysza Edwarda Podczas tegorocznych wakacji PKZ ponownie stał się wielkim planem filmowym za sprawą Edwarda Gierka, a dokładnie filmu pt.: Pierwszy – film o Edwardzie Gierku w reżyserii Michała Węgrzyna. Pałac znów mógł gościć w swoich progach pierwszego sekretarza, który 62 lata temu brał udział w uroczystości jego otwarcia. Postać Edwarda Gierka ponownie pozdrawiała mieszkańców Dąbrowy, którzy z zaciekawieniem wychodzili na balkony w położonych nieopodal blokach. Michał Koterski (filmowy Edward Gierek), Małgorzata Kożuchowska, Rafał Zawierucha i inni aktorzy poczuli się w pałacu jak w domu. W przerwie między zdjęciami do filmu Michała Węgrzyna, do pałacu weszła kolejna ekipa - producenci filmu Dziewczyny z Dubaju w reżyserii Marii Sadowskiej. Dwa ostatnie obrazy obejrzymy w przyszłym roku na ekranach kin.
Pałacu - trwaj, jesteś piękny… Wizerunek pałacu został utrwalony w obrazach filmowych, malarskich, graficznych i muzycznych, stając się nierozerwalną częścią tych dzieł. Architektoniczny „Kopciuszek”, którego uroku nie zdołało przesłonić „złe urodzenie”, inspiruje twórców filmowych, jest domem artystów, pasjonatów kultury i sztuki w wielu jej odmianach. Zapewne jeszcze nie raz przysłuży się artystom w ich twórczych odkryciach. n
UNIKATOWA LOKACJA DLA PLANÓW FILMOWYCH - perła architektury okresu powojennego - 10 000 m² powierzchni - bogate wnętrza - profesjonalna i doświadczona obsługa - kompleksowe zaplecze techniczne - obszerne parkingi Plac Wolności 1 41-300 Dąbrowa Górnicza
sekretariat@palac.art.pl
32 733 88 00
Era Cudownych Dzieci W połowie XVI wieku, na fali wielkich odkryć geograficznych i naukowych, na europejskich dworach, wśród najzamożniejszych mieszczan zapanowała moda, która doprowadziła do tworzenia imponujących kolekcji rzeczy dziwnych, nieznanych i osobliwych. Zaczęły powstawać gabinety osobliwości. Z czasem, gromadzone w nich wypreparowane okazy zamorskiej fauny i flory, szkielety egzotycznych zwierząt, muszle, skamieliny, przyrządy alchemiczne i astronomiczne, dzieła sztuki, stały się zaczynami pierwszych muzealnych kolekcji, aczkolwiek konsekwencje istnienia panoptików będą miały znacznie większe oddziaływanie niż się powszechnie sądzi. Zainicjowane przez najzamożniejszych i początkowo tylko dla nich zarezerwowane, wytworzą pewną mitologię, która doprowadzi w Europie do fascynacji rzeczami ponadnaturalnymi i osobliwymi. Mimo że rewolucja naukowa, która wydarzy się w Europie półtora wieku później zakończy ową modę i doprowadzi do zamykania kolekcji, to jednak wywołany nimi zachwyt nad anomaliami nie przeminie tak szybko, a osobliwości wszelkiej maści zaczną być obecne w miejscach najróżniejszych, od placu targowego począwszy, a na królewskim dworze skończywszy. MARCIN OLEś Muzyczne konsekwencje Kunstkammer, jak jeszcze nazywano panoptikum, zaowocują fascynacją muzykami o ponadprzeciętnych, wręcz nadnaturalnych zdolnościach i z początkiem XIX wieku wywołają prawdziwą falę tsunami wszelkiej maści cudownych dzieci. Zanim to jednak nastąpi, w społeczeństwach zajdą zmiany, które zostaną wywołane nowym stylem życia, migracją do miast i które przesuną środek ciężkości w podstawowej komórce społecznej, czyli w rodzinie, w stronę zwiększonej troski o dobro dziecka. Instrumentalne traktowanie progenitury, znane do tej pory, zacznie ustępować miejsca zwiększonej trosce o dobrostan najmłodszych i stopniowo doprowadzi do zmiany struktury rodziny (Philippe Ariès). Nie wszystkie grupy społeczne pójdą jednak tym samym tempem i wśród klas niższych od dzieci wciąż oczekiwać się będzie wkładu w stan finansów rodziny. Stąd, powszechnym się staje wdrażanie najmłodszych w proste zajęcia w ramach aktywności ich rodziców. Zintegrowanie potomstwa z rodzinnym fachem dotyczyć będzie rzecz jasna także muzyków, a wywołana w klasach wyższych zmiana nastawienia
32
w stosunku do dzieci, przyniesie finalnie także zmianę w klasach mniej uprzywilejowanych. W połowie XVIII wieku zaowocuje to narodzinami fenomenu, który zmieni oblicze muzyki. Fenomen ten narodzi się w rodzinie muzyka i stanie się archetypem zjawiska, o którym ten esej traktuje - zjawiska notabene dwojga określeń, z których każde ma nieco inną etymologię, ale o tym za chwilę. Muzyk ten nazywał się Leopold Mozart i to właśnie on swoimi działaniami doprowadzi tak, do niebywałego rozkwitu talentu swoich dzieci (siostra Wolfganga była niemniej utalentowana od swojego młodszego brata, aczkolwiek ze względów społecznych ograniczeń musiała zaniechać publicznego koncertowania w wieku lat siedemnastu, kiedy stała się panienką na wydaniu), jak i do rozsławienia ich talentów na całą Europę. Wywoła to długofalowe zjawisko, które w krajach niemieckojęzycznych przybierze nazwę Wunderkind (cudowne dziecko), a krajach anglosaskich, być może niejako przez pomyłkę, prodigy (Leopold nie znał angielskiego i zaczął używać słowa, które choć oznaczało coś doniosłego i niesamowitego, to jednocześnie było cokolwiek zarezerwowane raczej dla rzeczy osobliwych i odmiennych). Narodził się fenomen, który wcześniej nie istniał.
fot. Marek Bebłot
FELIETON
Jak powszechnie wiadomo, Mozart od najmłodszych lat występował publicznie, komponował i improwizował. W jego czasach, bycie muzykiem oznaczało bycie kompozytorem i wykonawcą jednocześnie, a umiejętność improwizowania była zupełnie naturalną i oczekiwaną umiejętnością. Dodajmy tu, poniekąd na marginesie, iż gros z jego kompozycji to zapisane improwizacje (Robert Levin). Nie był on w tej domenie wyjątkiem, aczkolwiek to skądinąd on sprawił, iż improwizujące dzieci stały się w Europie łakomym kąskiem dla spragnionej doznań rodzącej się niezależnej od dworu publiczności. Nie o Mozarcie to jednak historia - aczkolwiek bez niego nie moglibyśmy przejść dalej - ale o zjawisku, które zagości na dobre w muzyce na przełomie XVIII i XIX wieku, by najpierw wywołać powszechny zachwyt publiczności, a które potem doprowadzi do upadku zainteresowania tak samymi wunderkindami, jak i ich powszechnie stosowaną praktyką, improwizacją. Tylko w latach 1791 r. (rok śmierci Mozarta) - 1860 r. można mówić o liczbie ok 370 młodych muzyków, których określić można mianem Wunderkinder (Yvonne Amthor), którzy mniej lub bardziej regularnie koncertowali na scenach w większości dziewiętnastowiecznej Europy. Ich oddziaływanie na powszechną wyobraźnię było nie mniejsze niż współczesnych gwiazd celebry, a abstrahując od umiejętności czysto muzycznych, musieli oni mieć wsparcie impresaryjne, które zapawniało im, tak w miarę dobre dochody, jak i możliwość podróżowania po wciąż pozbawionym infrastuktury kontynencie (lektura Listów Mozarta daje wyobrażenie, jak podróże te mogły wyglądać; dodajmy tylko dla niezorientowanych, że podróżowało się w dyliżansach pocztowych). Ale wróćmy do meritum i do faktu, który sprawił, iż wraz ze wzrostem cudownych młodocianych muzyków, następował przesyt, który ich aktywność wywołała. Zaczęły pojawiać się głosy (Mendellsohn, Schumann), iż występy wunderkindów to jedynie czcza rozrywka niemająca nic wspólnego z prawdziwą muzyką (dodajmy znowu na marginesie, iż sam Mandellsohn oraz żona Schumanna, Clara to cudowne dzieci właśnie). Dodajmy jeszcze, iż to okres narodzin współcześnie rozumianej wirtuozerii, a same występy (co znajduje potwierdzenie także u samego Mozarta) ocierały się często o cyrkowe sztuczki i podkreślanie nadnaturalnych umiejętności. Ponownie nadszedł czas na zmiany. Zmiany te wyniknęły nie tylko z podkreślanego tu przesytu zjawiskiem, ale i z faktu pojawienia się na horyzoncie instytucji kształcenia muzyków, a co jeszcze bardziej istotne, z pojawienia się nowej klasy społecznej, burżuazji, która coraz powszechniej zaczynała z upodobaniem amatorsko muzykować. Zaczęły pojawiać się głosy, iż to kompozycja jest tym darem, który należy cenić najwyżej, a tylko niektórzy z cudownych byli kompozytorami. Wymieńmy tu z obowiązku kilka bliżej znanych nazwisk: Wieniawski, Saint- Saëns, Paganini, Meyerbeer, Mendellsohn, Liszt, Hummel. To niewiele jak na niemalże 400. niezywkle utalentowanych ludzi, którzy odnieśli sukces za młodu. Skądinąd, także z obowiązku dodajmy, iż improwizacja nie znikła całkowicie z muzycznej mapy i pozostawała nadal cenną umiejętnością, aczkolwiek jedynie wśród twórców i kompozytorów. Nastąpiło trwałe odwrócenie znaków i kulturowych kodów. Do muzyki europejskiej improwizacja wróci dopiero wraz z importem jazzu zza oceanu. Ale to już zupełnie inna opowieść. n
33
ERA JAZZU
Korona Jazz…
Kiedy wiosną odwoływałem festiwal Ery Jazzu, nowe, jesienne terminy wydawały mi się racjonalnym rozwiązaniem. Optymizm słabł jednak z tygodnia na tydzień a zaraza nie odpuszczała ani na moment. Oczywistym zatem stało się, że także świat muzyki musi przystosować się do nowej sytuacji. DIONIZY PIąTKOWSKI
W ciągu ponad dwudziestoletniej historii Ery Jazzu tylko dwa razy korzystałem z zawartej w kontrakcie klauzuli „wystąpienia siły wyższej”, by wspólnie – z agencjami artysty – rozwiązać kłopotliwą, także w sensie finansowym i logistycznym sytuację. Pierwszy raz, na kilka dni przed jedynym w Polsce koncertem Anthony’go Braxtona (Filharmonia Narodowa -7.04.2005) gdy – zmarł papież Jan Paweł II; kolejne odwołanie (legendarny Jim Hall w Filharmonii Narodowej 12.04.2010) związane było z katastrofą smoleńską. Teraz wszystkie plany i projekty pokrzyżował koronawirus oraz wszelkie związane z nim zakazy i decyzje administracyjne. Przy znikomym wsparciu, polska kultura znajdzie się za moment na krawędzi: bezrobotni artyści, upadłe firmy (od logistycznych po agencje koncertowe, organizatorów, realizatorów światła, dźwięku, wypożyczalnie sprzętu i sal). Decydenci spisali kulturę na koronawirusową banicję, nie zabezpieczając warunków na
fot. archiwum Era Jazzu
Bezprecedensowa sytuacja, jaka dotknęła branżę koncertową stworzyła problemy, które rozwiązywać będziemy z pewnością przez kolejne lata. Zapaść rynku koncertowego na całym świecie ma swoje oczywiste odbicie także w Polsce i dzisiaj nikogo już nie dziwi informacja o odwołanym koncercie. Symboliczna okładka marcowego magazynu Billboard z tytułem When The Show Won’t Go On ( kiedy show nie jest kontynuowany) określa dobitnie miejsce w jakim znalazła się kultura w czasie zarazy.
realizację oraz kontynuowanie przedstawień, koncertów i festiwali. Artyści oraz organizatorzy zostali pozbawieni zarobkowania i prowadzenia działalności poprzez rządowe zakazy i ograniczenia. Krach tzw. show-biznesu jest oczywisty a środki i decyzje administracyjnie oraz tzw. tarcze-niewystarczające. Bronią się jeszcze imprezy oraz inicjatywy finansowane ze środków budżetowych, ale dotacje te wraz z końcem roku zamkną i tę, jedyną formę realizacji koncertów i przedstawień. Pozorna aktywność koncertowa staje się iluzją przygotowywaną resztkami dotacyjnych budżetów i – co najsmutniejsze - prezentowana dla garstki słuchaczy. Emocji koncertów, klubowych i festiwalowych nastrojów oraz barw jazzu nie da się przenieść na monitor komputera i udawać, że „ jazz on line” jest OK.
fot. archiwum Era Jazzu
Przygotowywany przez cały rok wiosenny festiwal Era Jazzu został odwołany na dwa tygodnie przed pierwszymi, wiosennymi koncertami. Koncerty gwiazd, specjalnie przygotowywane projekty (np. unikalny Czas Komedy), nagrania i wydawnictwa, kampania promocyjna oraz ogrom pracy wielu osób i firm zostały złamane. Cały projekt będzie kontynuowany przez kolejne lata, choć koszty festiwalu będą trudne do odpracowania. Pragmatycznie zachowują się artyści, agencje koncertowe i promocyjne, dystrybutorzy biletów oraz sami widzowie i słuchacze, którzy – ulegając iluzji szybkiego powrotu do normalności - czekają z biletami na koncerty, festiwale i wydarzenia 2021 roku. n
34
dodatek
do dwumiesięcznika ArtPost
S
T
Y
L
E
Legendarne wytwórnie i ich fonograficzne arcydzieła „Mercury Records“ (część 10)
www.artpost.pl facebook.com/melomanstyle
36
TURN TABLES Audio z Italii Włoskie Gramofony Gold Note Nasza podróż przez świat muzyki rozpoczęła się prawie 25 lat temu. Jesteśmy miłośnikami winylu, dlatego od samego początku skupiliśmy się na brzmieniu analogowym. Pasja wyznacza kierunek rozwoju naszych produktów, w szczególności gramofonów, które zawsze budujemy z wielką dbałością i uwagą, mając świadomość, że każdy, nawet najmniejszy element stanie się częścią wspaniałego źródła muzyki. W ten sposób powstają produkty, które na nowo definiują klasyczną ideę gramofonu poprzez innowacyjne kształy i najwyższą jakość materiałów, aby połączyć tradycję z technologią w celu dostarczenia najpiękniejszych doznań muzycznych dla wszystkich zmysłów.
www.goldnote.pl
Legendarne wytwórnie i ich fonograficzne arcydzieła „Mercury Records“ (część 10) MIECZYSŁAW STOCH Na początku lat 90. ubiegłego stulecia, będąc w Japonii a konkretnie w Tokio, w dzielnicy Ochanomizu, znalazłem wspaniały sklep z płytami jeszcze podówczas głównie analogowymi. Sklep nazywał się Disk Union. Sama nazwa wydawała mi się trochę na wyrost, bo sklep nie dość, że bardzo niewielki, to mieścił się na 5. piętrze niezbyt okazałego budynku. Na to piętro właśnie trzeba było się wdrapać po bardzo wąskich i stromych schodach. Wchodząc do sklepu usłyszałem fragment Uwertury koncertowej 1812 w tonacji Es-dur Piotra Czajkowskiego, w którym to zamiast bębnów imitujących wystrzał armatni, odezwała się autentyczna armata. Jednocześnie uderzyła mnie niezwykła realizacja dźwięku na tej płycie. Intensywność wszystkich planów akustycznych, naturalność brzmienia poszczególnych sekcji stwarzały wrażenie , że przestrzeń akustycznie oddycha łagodną głębią, której tak trudno mi się dziś doszukać w cyfrowych realizacjach. Bardzo sympatyczny
38
S
T
Y
L
E
kierownik sklepu pan Yabu oznajmił mi, że jest to audiofilska płyta wytwórni „Mercury Records“. Oczywiście zakupiłem płytę i było to moje pierwsze spotkanie z tą legendarną wytwórnią. W Disk Union bywałem potem wiele razy, tym bardziej, że nazwa wcale nie była na wyrost, bo firma rozwinęła się do bardzo pokaźnych rozmiarów, posiadając dziś ponad 50 sklepów ze wszystkimi gatunkami muzyki na terenie całej Japonii. I pomyśleć, że zaczynała od małego sklepu z klasyką. W bardzo dynamiczny sposób rozwijała się też, nasza dzisiejsza bohaterka, wytwórnia „Mercury Records“ . Założona została w 1945 roku przez trzech dżentelmenów. Główny inicjator Irving Green urodzony na Brooklynie w Nowym Jorku miał zarówno zaplecze finansowe jak i bogate doświadczenie w branży, bowiem jego ojciec Albert Green był dyrektorem i właścicielem założonej przez siebie wytwórni „National Records“ zajmującej się produkcją i dystrybucją bardzo popularnej muzyki w USA country & western. To właśnie Irving Green – niekwestionowany szef wytwórni - zatrudnił w Mercury Records Quincy Jonesa, niezwykle
zdolnego producenta muzycznego, którego kariera niektórych przyprawiała o zawrót głowy. Quincy Jones bowiem, jako jeden z pierwszych czarnoskórych wstąpił w ścisłe grono zarządu wytwórni zostając wkrótce zastępcą Irvinga Greena. Drugi po Bogu w Mercury Records był jednak Berle Adams, niezwykle wpływowy agent mający pod swoją opieką nie tylko muzyków ale i aktorów oraz różnej maści showmanów. Dzięki swoim szerokim koneksjom rozpoznawał i wyławiał dobrze zapowiadających się zdolnych muzyków. To dzięki niemu dla tej wytwórni nagrywali Louis Jordan, Coleman Hawkins, Fats Waller czy Art Tatum. Trzeci ze wspomnianych dżentelmenów to Arthur Talmadge. Zanim przystąpił do spółki z Berle i Greenem był szefem bardzo znanej wytwórni w Stanach Zjednoczonych „United Artists Records“, był też zalożycielem i właścicielem „Musicor Records“. Znów bogate doświadczenie w branży fonograficznej zaowocowało znakomitymi kontraktami, dzięki którym dla Mercury Records nagrywały takie sławy jak Dinah Washington, Eroll Garner, Frankie Lane czy charyzmatyczna Sarah Vaughan. Wytwórnia Mercury Records z siedzibą w Chicago w stanie Illinois jako znak firmowy i logo przyjęła sobie skrzydlatą głowę Merkurego, w mitologii rzymskiej posłańca bogów, uznawanego za jednego z twórców muzyki, boga handlu, zysku i kupiectwa, ale i jednocześnie boga złodziei i naciągaczy – słowem symbol idealnie pasujący do tak zwanego show businessu. Twarzy do prototypu logo użyczył sam Edie Gaedel, słynny bejsbolista, który często jako wielki krasnolud reklamował firmę Mercury Records dostając całkiem niezłe honorarium. Firma zresztą nie poprzestawała tylko na takiej promocji. Jako jedyna w tym czasie, w przeciwieństwie do RCA Victor czy Columbii, nie promowała swoich płyt poprzez stacje radiowe, ale poprzez tak zwane „jukeboxy“ – znane u nas jako szafy grające. Promocja ta była o tyle niezwykła, że nie tylko nie kosztowała nic, ale i przynosiła dochody w postaci sprzedaży nośników do tychże szaf, oczywiście odpowiednio sformatowanych. I tak najpierw produkowano płyty 10-calowe, a potem single 7-calowe, ale już na 45 obrotów na minutę. Płyty nie tylko się sprzedawały, ale i wspaniale reklamowały szeroki repertuar z katalogu Mercury Records w barach, pubach i restauracjach na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Pozwoliło to na gigantyczny wzrost sprzedaży i z firmy małej, niezależnej uczyniło potentata na miarę największych firm fonograficznych w USA.
W 1951 roku w wytwórni Mercury Records pojawiło się dwóch niezwykle zdolnych realizatorów dźwięku. Zapoczątkowali oni wyjątkową technikę nagrań, używając tylko jednego mikrofonu. Byli to inżynier C. Robert Fine i realizator dźwięku David Hall. Chodziło im o to, aby znaleźć takie miejsce dla mikrofonu, w którym ogniskuje się cała scena akustyczna, a nagranie byłoby bez najmniejszego uszczerbku dla żadnej z sekcji instrumentalnych. Zadanie wydawało się karkołomne jeśli w grę wchodziła wielka orkiestra symfoniczna. Rzeczywiście, ustawianie mikrofonu czasem zabierało im parę dni, ale efekt był piorunujący. Prostota tej filozofii polegała na tym, że jeśli żródło dźwięku odtwarzanego jest jedno, bo w systemie mono był przecież tylko jeden głośnik, to i źródło nagrania powinno być jedno – jeden mokrofon. Dawało to niezwykle naturalny efekt. W tej oficynie jednak ogromny pietyzm i zaangażowanie widać było w każdym elemencie całego procesu technologicznego, od nagrań, aż do końcowego produktu w postaci płyty długogrającej. Nagrywano zazwyczaj albo na magnetofonie Ampex używając taśmy z prędkością 15 cali na sekundę, albo na bardzo zaawansowany technologicznie magnetofon używając magnetycznej taśmy filmowej o szerokości 35 milimetrów, dodatkowo perforowanej, aby nie było nawet minimalnych przesunięć zarówno podczas nagrywania jak i podczas odtwarzania przy nacinaniu matryc. Dodatkowo stosowano różnego rodzaju mikrofony, do głosów stoso-
S
T
Y
L
E
39
wano Telefunken U-47, tak samo do perkusji, do saksofonu czy trąbki. Do fortepianu używano zaś mikrofonu RCA 44 BX tak jak w przypadku gitary, zaś do kontrabasu używano Altec 639. Do nagrań orkiestry symfonicznej używano bardzo czułych mikrofonów sferycznych. Najpierw w systemie mono stosowano jeden mikrofon, a kiedy pojawiła się możliwość nagrywania w systemie stereo, to dokładano z lewej i z prawej strony dwa mikrofony nagrywające lewy i prawy kanał. Wyglądało to jak bukiet złożony z trzech mikrofonów. Angielska Decca, zdaje się, jako pierwsza zastosowała ten patent nazywając go Decca Tree. Na taki właśnie bukiet mikrofonów nagrano wspomnianą przeze mnie na samym początku płytę z Uwerturą 1812 Piotra Czajkowskiego. Na tej płycie Orkiestrą Symfoniczną z Minneapolis dyryguje Antal Dorati, zaś autentyczne odgłosy dwóch armat z brązu i jednej haubicy zostały nagrane na tyłach Kościoła Riverside w Chicago. Zarówno armaty jak i haubicę udostępniła Akademia Wojskowa w West Point z Nowego Jorku. Płyta ta bardzo szybko osiągnęła status złotej płyty i jako jedyna z katalogu tak zwanej klasyki sprzedawała się najlepiej. Do dziś zresztą to nagranie Uwertury 1812 uznawane jest za najlepsze w historii fonografii. Warto wspomnieć, że istnieje wydanie wcześniejsze w wersji mono, jednakże tam zastosowano odgłosy armat oryginalnej artylerii z 1812 roku nagranych później i przechowywanych w Uniwersytecie w Yale. Istnieje też trzecie wydanie w wersji stereo nagrane w Londynie z tamtejszą orkiestrą symfoniczną pod batutą tego samego dyrygenta. Oprócz wspomnianych mikrofonów sferycznych zastosowano w tych nagraniach stereo perforowaną taśmę magnetyczną o szerokości 35 milimetrów poruszającą się z prędkością 18 cali na sekundę. Dzięki temu uzyskano nie tylko rozszerzony zakres częstotliwości, ale też niezwykle stabilny dźwięk. Jeden z krytyków New York Timesa napisał, iż na płytach Mercury Records spotykamy żywą obecność orkiestry – „living presence of the orchestra“. Tak też nazwano poźniej całą serię z muzyką klasyczną – Living Presence Stereo. Jeśli przyjrzymy się klasycznym pozycjom z katalogu Mercury Records, to nie jest to może katalog tak imponujący jak w przypadku RCA Victor, czy Columbia Records. Może nawet lepiej pod tym względem wypadają takie wytwórnie jak Epic, Vox czy amerykańska Decca. Niemniej jest sporo pozycji ważnych i godnych polecenia. Wspomniany już Antal Dorati, uczeń Zoltana Kodalya i Beli Bartoka, nagrywał dla Mercury Records nie tylko z Orkiestrą Symfoniczną z Minneapolis ale i z orkiestrami z Detroit, z Londynu a na-
40
wet z węgierską orkiestrą Filharmonia Hungarica, wszystkie te nagrania są bez wyjątku bardzo cenione. Wspaniałe są też nagrania francuskiego dyrygenta Paula Paray, urodzonego w Normandii absolwenta Paryskiego Konserwatorium. Zadebiutował on w Mercury Records, tuż po objęciu stanowiska dyrygenta orkiestry w Detroit, bardzo udaną interpretacją Trzeciej Symfonii Saint-Saensa, zwaną też organową. Na sesji nagraniowej pojawił się wówczas bardzo znany organista, przyjaciel dyrygenta z dzieciństwa Marcel Dupre. Śmiało jednak możemy polecić wszystkie nagrania tego dyrygenta, nie tylko muzyki francuskich kompozytorów jak Ravel, Debussy czy Franck, ale też nagrania kompozycji Rimskiego-Korsakowa, Rossiniego czy Straussa. Wielką estymą cieszą się też nagrania Sir Johna Barbirolli z Orkiestrą z Halle. Nagrał on dla Mercury Records między innymi VIII Symfonię Vaughan Williamsa i było to pierwsze nagranie w historii fonografii. Bardzo miłym i donośnym polskim akcentem są nagrania dokonane przez naszego Stanisława Skrowaczewskiego, który był zaproszony na staż do USA przez samego George Szella. Nagrał on dla tej oficyny między innymi Szuberta Symfonię h-moll „Niedokończoną“ z Orkiestrą z Minneapolis oraz z Londyńską Filharmonią i pianistką Giną Bachauer Drugi Koncert Fortepianowy Brahmsa. Absolutnie wyjątkowym osiągnięciem jest jednak nagranie Suit Wiolonczelowych Bacha przez Janosa Starkera. Niewątpliwie najcenniejsza z płyt w katalogu Mercury Records. Przepiękny ton Stradivariusa, z niebotyczną techniką Strakera oraz ten realizacyjny przepych tak charakterystyczny dla tej wytwórni, jednoznacznie wpisuje to nagranie do panteonu najlepszych w historii fonografii. Może nie znajdziemy w opisanej oficynie jakichś oszałamiających osiągnięć sztuki interpretacji, oprócz oczywiście wyjątków, jednakże z całkowitą pewnością można powiedzieć, iż wiele płyt z katalogu Mercury Records pod względem realizacji dźwięku to absolutne arcydzieła fonografii XX wieku. n
Kupię płyty gramofonowe klasyka, jazz.
Tel.: 509 825 058
AGNIESZKA SUCHOCKA
www.agnieszkasuchocka.com
Piotr Gurgul / piotrgurgul.com
HAUTE COUTURE