Weronika Szymańska
Pneumatyczne serce Kiedy na sali zapalają się światła, wiem, że musimy działać. Nie mogę jeszcze nic zrobić, nic powiedzieć, ale wiem, że zaraz ktoś podejdzie, podłączy zasilacz i napełni mnie energią do pracy. Po chwili od zapalenia lamp właśnie tak się dzieje. Mój ekran rozbłyska jasnym kolorem – zgłaszam gotowość i dołączam do zespołu. Perfuzjonista podłącza jedną z kaniul do żyły głównej, a drugą do tętnicy udowej człowieka leżącego na stole, i już skupiam się na obliczaniu parametrów, jakie muszę utrzymać. Podczas gdy reszta zajmuje się przeprowadzaniem operacji, ja dbam o stan pacjenta. Przez długi czas pracujemy tak oko w ekran, ramię w ssawkę. Zużywamy wiele sił i energii, by utrzymać jego życie. Oni naprawiają zepsute części, ja zapewniam odpowiednią temperaturę ciała i nasycam krew tlenem. Jestem jego tętnem i oddechem. Oni ingerują w niego, a ja staję się nim. Po zakończonym zabiegu przewożą mnie i człowieka, człowieka i mnie, mnie-człowieka, człowieka-mnie korytarzem do sali pooperacyjnej. Moi współpracownicy zrobili już wszystko, co mogli, ale ja wciąż muszę z nim być. Podczas transportu podbiega do nas jakiś inny człowiek, rodzaju żeńskiego. Pyta, czy wszystko w porządku, woła Boga, błaga, by ratować jej dziecko. Nie jestem żadnym z bogów, jestem (tylko czy może aż?) maszyną i na ogół określa mnie kilka mechanicznych części – pompy rolkowe, kaniule, wymiennik ciepła, oksygenator membranowy. Teraz jednak stanowię serce i płuca leżącego obok człowieka. I choć żadna z próśb nie jest kierowana do mnie, to obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by go ratować. Dopóki się nie obudzi, będę każdym jego oddechem i każdym uderzeniem tętna. Krzywą kreską na ekranie zapiszę rytm naszego życia.
Pozaświat. Studencka antologia tekstów nie-ludzkich
21