Granica to stan umysłu Amorphis to po kilkakroć zespół-fenomen. Mają tak charakterystyczny styl, że ciężko ich z kimkolwiek pomylić, niezależnie od tego w jakim gatunku tworzą (a sięgali po niejeden). Są tytanami pracy: po 32 latach działalności mają na koncie 15 albumów. Mimo upływu lat, daleko im do wypalenia twórczego, bo nagrywają obecnie najlepsze płyty w swojej karierze. Koronnym dowodem niech będzie właśnie ukazujący się "Halo". Zaproszenie do rozmowy o nim oraz bogatej historii zespołu przyjął Esa Holopainen - gitarzysta, główny kompozytor i jeden z założycieli Amorphis. Okazał się wygadanym i przewesołym człowiekiem. Miłej lektury! Esa Holopainen: Cześć, Adam! Jak się masz? Jak tam żyjecie w Polsce z koronawirusem? HMP: Cześć, Esa! W porządku. Mam wrażenie, że temat hiperinflacji kompletnie przyćmił pandemię. Przechodząc jednak do kwestii weselszych, cieszę się, że mamy okazję porozmawiać. Twoja muzyka dużo dla mnie znaczy. Do tego stopnia, że tytuł mojej książki, "W Kraju Tysiąca Jezior", jest ukłonem nie tyle w stronę Finlandii, co konkretnie Amorphis. No proszę! (śmiech) No a przechodząc już do meritum… Wasz najnowszy album, "Halo", ukazuje się pra-
łem. Z powodu restrykcji nagrania trwały dłużej niż zwykle. Mimo że nasz producent Jens (Bogren - przyp. red.) mieszka w Szwecji, czyli niedaleko od nas, kontakt z nim był mocno utrudniony. Długo nie mogliśmy do niego polecieć, dlatego perkusję i gitary rytmiczne nagraliśmy w Sonic Pump Studios w Helsinkach. To było rok temu, chyba nawet w styczniu (rozmawialiśmy 12 stycznia 2022 roku - przyp.red.). Jens wykonał swoją pracę zdalnie. Dopiero później udało mi się dotrzeć do Szwecji i nagrać tam partie gitary prowadzącej. Powoli wszystko wracało do normy. Prace nad "Halo" dobiegły końca jakoś w połowie roku. Masz rację, nigdy nie mieliśmy tak długiej przerwy między albumami, ale cieszę się, Foto: Amorphis
wie cztery lata po znakomitym poprzedniku. Dużo to i niedużo, bo wiele zespołów tyle każe na siebie czekać, dla was jednak to najdłuższa przerwa w karierze. Czy spowodowała ją pandemia, czy też wasze zaangażowanie w inne projekty? Nie, prawdę mówiąc pandemia nie miała na to wpływu. Na 2020 rok mieliśmy zaplanowaną miesięczną trasę koncertową, żeby uczcić trzydziestolecie istnienia zespołu, ale oczywiście nic z niej nie wyszło. Zdecydowaliśmy się na live streaming paru występów zagranych bez publiczności, lecz osobiście nie nazwałbym ich koncertami z prawdziwego zdarzenia (śmiech). Nim się obejrzeliśmy nastał 2021 rok i weszliśmy do studia z nowym materia-
48
AMORPHIS
że tak wyszło. Przynajmniej wydając go właśnie teraz możemy mieć nadzieję, że będziemy mogli promować go na koncertach. Trzymam za to kciuki (śmiech). Na "Halo" uświadczymy orkiestracji, partii chóru i innych ciekawych ozdobników, które pojawiły się już na "Queen of Time". Skąd biorą się w waszej muzyce te wpływy? Orkiestracje i aranżacje chóru to przeważnie zasługa Jensa. Jest w tym świetny! Choć przyznam ci się, że początkowo, kiedy zaproponował te bombastyczne elementy na "Queen of Time", miałem spore obawy. Przecież jesteśmy sześcioosobowym zespołem metalowym! Nie chciałem, żebyśmy brzmieli jak "Amor-
phis: The Musical" albo "Walt Disney przedstawia: Amorphis" (śmiech). Szczęśliwie nic takiego się nie stało. Nowe elementy tylko wzbogaciły naszą muzykę. Jako gitarzysta szczególnie cieszę się z tego, że nasze podstawowe rockowe instrumentarium pozostało dobrze wyeksponowane i w ogóle nie straciło na znaczeniu. Co więcej, widziałem was na żywo w Krakowie w styczniu 2019 roku i mogę potwierdzić, że nie macie również najmniejszych problemów z wiernym odegraniem tych utworów na scenie. Zdecydowanie! Nasz klawiszowiec, Santeri (Kallio - przyp. red.), trzyma nad wszystkim pieczę i dba, żeby orkiestracje nie zgubiły się na żywo. Inaczej to by nie miało sensu, bo po co nagrywać kawałki, których nie jest się potem w stanie zagrać na koncertach (śmiech)? A propos nowych elementów w waszej muzyce, podziwiam Amorphis między innymi za to, że jesteście zespołem o setce twarzy. Czerpiecie z bardzo różnych gatunków, co idealnie współgra z waszą nazwą, która znaczy z greckiego tyle co "pozbawiony kształtu, formy". Wiele zespołów przyjmuje nazwę, która fajnie brzmi, a tymczasem wasza może wręcz zakrawać na manifest twórczy. Jak to więc było: czy już w 1990 roku zakładaliście, że nie będziecie się kurczowo trzymać death metalu, czy też dorabiam wam ideologię? Naszą nazwę określiłbym jako szczęśliwy przypadek (śmiech). Miała dla nas osobiste znaczenie i dobrze się prezentowała, ale świeżo po nagraniu pierwszych demówek, które zawierały death metal dosyć typowy dla wczesnych lat 90., nie mieliśmy pojęcia, dokąd zaprowadzi nas nasza muzyczna droga. Bardzo się cieszę, że po 30 latach wciąż możemy być dumni z naszej nazwy. A mogło być gorzej! Spójrz tylko na naszych kolegów z Anal Cunt (śmiech). To doprawdy niezwykły zbieg okoliczności, skoro tak krótko trzymaliście się ram gatunkowych death metalu! Racja, już na naszym debiucie, "The Karelian Isthmus", eksperymentowaliśmy z nietypowymi melodiami. W tamtych czasach słuchaliśmy nie tylko death metalu, ale też dużo klasycznego Black Sabbath i Jethro Tull. Te zespoły dużo dla nas znaczyły, dlatego pod ich wpływem zapragnęliśmy wprowadzić na "Tales from the Thousand Lakes" partie klawiszy. Wówczas dołączył do nas klawiszowiec (Kasper Martenson - przyp. red.), który przyniósł ze sobą dużo świetnych, oryginalnych pomysłów. A wiesz, w połowie lat 90. zespół death metalowy z klawiszowcem i czysto śpiewającym wokalistą był nie lada ewenementem! Tak oto, krok po kroku, stawaliśmy się zespołem, którym jesteśmy obecnie. Zawsze zdumiewa mnie, po dziś dzień prezentujecie na scenie nie tylko swoje bardzo melodyjne oblicze, ale również to brutalne, grając choćby "Sign from the North Side" z debiutu. Tak! Śmieszne, że ten kawałek nieszczególnie odbiega od innych, zupełne współczesnych, które gramy na żywo. Oczywiście nie znaczy to, że nic się nie zmieniło przez te wszystkie lata. Nasz debiut był miejscami naiwny, niedopracowany i zachowawczy. A mimo to ka-