42 zima 2019/2020 temat numeru:
Prawdziwa cywilizacja śmierci Tomasz Tosza Jak przestać zabijać pieszych
Hanna Frejlak Szkoła, matura, depresja
Hubert Walczyński
Ala Budzyńska
Marcin Skupiński
Anna Dobrowolska Dobrobyt dla wszystkich
OBYWATEL
KRAJOZNAWCZY
Rojava i lewicowy eksperyment
POZA CENTRUM
KULTURA
Zwierzęta pod krzyżem
LEWA NAWA
Przemoc ma płeć
ZMIENNik
magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl
1 magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl redakcja@kik.waw.pl
redaktor naczelny Ignacy Dudkiewicz ignacydudkiewicz@gmail.com zastępcy redaktora naczelnego Wanda Kaczor wanda.kaczor@gmail.com Szymon Rębowski szympekr@gmail.com sekretarz redakcji Jakub Niewiadomski sekretarz.kontakt@kik.waw.pl zespół redakcyjny: Lewa Nawa Misza Tomaszewski Kultura Wanda Kaczor Obywatel Stanisław Krawczyk Poza Centrum Hanna Frejlak Krajoznawczy Tomek Kaczor Ala Budzyńska, Paweł Cywiński, Andrzej Dębowski, Anna Dobrowolska, Kamil Lipiński, Mateusz Luft, Jan Mencwel, Ida Nowak, Paulina Olivier, Maciek Onyszkiewicz, Maciej Papierski, Maria Rościszewska, Cyryl Skibiński, Hubert Walczyński, Jan Wiśniewski, Stanisław Zakroczymski, Konstancja Ziółkowska, Jarosław Ziółkowski Stale współpracują: Franciszek Bojańczyk, Rafał Bakalarczyk, Dorota Borodaj, Oscar Cole-Arnal, Filip Flisowski, ks. Andrzej Gałka, Antoni Grześczyk, Stanisław Jaromi OFMConv, Jan Jęcz, Kasper Kaproń OFM, Julia Kern, Karol Kleczka, Katarzyna KucharskaHornung, Julia Lis, Joanna Mazur, ks. Grzegorz Michalczyk, Krzysztof Nawratek, Mateusz Piotrowski, Piotr Popiołek, Zuzanna Radzik, Joanna Sawicka, Jakub Szymik, Krzysztof Śliwiński, Joanna Święcicka, Ignacy Święcicki, Monika Woźniak, Antoni Zając, Marta Zdanowska, Marysia Złonkiewicz Ilustrują: Viktar Aberamok, Patricija BliujStodulska, Zofia Borysiewicz, Karolina Burdon, Julia Chibowska, Maria Cielecka, Artur Denys, Piotr Depta-Kleśta, Stanisław Gajewski, Agnieszka Gietko, Maciej Januszewski, Paula Kaniewska, Piotr Karski, Wika Krauz, Rafał Kucharczuk, Anna Libera, Jan Libera, Kuba Mazurkiewicz, Olga Micińska, Weronika Reroń, Zofia Rogula, Zofia Różycka, Marek Rybicki, Antek Sieczkowski, Zuzanna Wicha, Zuzanna Wojda, Urszula Zabłocka
ul. Freta 20/24a 00-227 Warszawa redaktorka prowadząca numer Ida Nowak projekt graficzny Urszula Dubiniec urszula.dubiniec@gmail.com skład i łamanie Zosia Mironiuk fotoedycja Tomek Kaczor ilustracja na pierwszej stronie okładki Kuba Mazurkiewicz komiks na str. 2–3 Andrzej Dębowski korekta Ewa Ambroch i zespół redakcyjny wydawca KIK Warszawa Poglądy wyrażane przez autorki i autorów tekstów nie są tożsame z poglądami wydawcy. złożono krojami Range Serif, Bree, Tabac Sans nakład 1000 egzemplarzy Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Niniejszy numer Kontaktu został przygotowany we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie.
2
numer:
42
zima 2019/2020
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
4
Redakcja:
Kto broni życia?
8
Konrad Stanowicz:
PiS przeciw życiu
16
Rozmowa z Tomaszem Toszą:
Udomowić zdziczałych kierowców
24
Ignacy Dudkiewicz:
Kościół bez węgla
Nie brakuje miejsc w katolickiej nauce społecznej, zwłaszcza w encyklice „Laudato si’”, w których wprost wskazuje się, że odejście od paliw kopalnych jest moralnym obowiązkiem wynikającym z chrześcijańskich powinności wobec świata, przyrody i ludzkości.
31
Rozmowa z Julią Keane:
Czas na zieloną zmianę w Kościele
34
Hubert Walczyński:
Toksyczna męskość zabija
40
Hanna Frejlak:
Malutki punkcik na strasznie czarnym oceanie
48
Infografika: Starość nie radość
50
Jarosław Ziółkowski:
Zatrzymać obrotowe drzwi
58
Ida Nowak:
Martwa planeta jest pełna życia
3
f ot or e p orta ż
poza centrum
66
106
Kaja Kwaśniewska: Strach z miłości do Ziemi
l e w a n a w a
74
Ala Budzyńska:
Święty Jeżu, patronie artystów, módl się za nami
80
Misza Tomaszewski:
Biedni katolicy patrzą na siebie
86
Infografika: Kościół Południa w obronie ludzi pracy
88
Rozmowa z dr hab. Anną Musiałą:
Prawo pracy bez wartości
94
Andrzej Wielowieyski:
Simone Weil – Okruchy dobra
114
Rozmowa z Natalią Pamułą:
To społeczeństwo tworzy niepełnosprawność
krajoznawczy
122
Katarzyna Dędek: Portret prowincji
128
Rozmowa z Katarzyną i Jacentym Dędek:
Chcieliśmy stworzyć uniwersalną opowieść o człowieku
134
Rozmowa z Agnieszką Pajączkowską:
Nie ma czegoś takiego jak wieś po prostu
To, co ja jako mieszkanka miasta wyobrażam sobie na temat wsi, jest konstruowane w dużej mierze przez uniwersytety, teksty kultury, gazety, media informacyjne. To częściej my z centrum decydujemy o tym, jaka jest prowincja. Jej mieszkańcy mają mniej narzędzi do tego, żeby tworzyć swój wizerunek.
k u lt u r a
96
Marta Michalska:
Wszystko, tylko nie cisza. O słuchaniu codziennym
100
Michał Libera: Drobnica
Marcin Skupiński: Opór to życie
o by wat e l
140
Piotr Kaszczyszyn:
Czy możliwe jest konserwatywne państwo dobrobytu?
146
Anna Dobrowolska:
Państwo dobrobytu: socjaldemokratyczne albo żadne
152
Magdalena Biejat: Dobrostan znaczy więcej niż dobrobyt
zmiennik
160
Rozmowa z Jakubem Juzwą: Nasz protest był modlitwą
4
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Kto broni życia? Redakcja Karolina Burdon
T
o nie jest numer o antykoncepcji, zapłodnieniu in vitro ani o eutanazji. Nie jest to także numer o aborcji. Nie chcemy w nim roztrząsać naszych poglądów na te sprawy i przytaczać dobrze znanych, powtarzanych do znudzenia argumentów. Bynajmniej nie dlatego, że uważamy te tematy za niewarte uwagi. Przeciwnie – wielokrotnie zabieraliśmy już głos w tych dyskusjach i z pewnością będziemy zabierać go dalej. Jednak nie w numerze, który trzymają Państwo w rękach. Dlaczego więc postanowiliśmy zatytułować go „Prawdziwa cywilizacja śmierci”? Nasz pomysł wykiełkował z prostego spostrzeżenia, że powiedzieć dziś w Polsce „za życiem” znaczy tyle, co „za całkowitym zakazem aborcji”. Prawicowym środowiskom (a także kościelnym, w tym licznym biskupom) udało się przekonać większość z nas, że życie to przede wszystkim życie nienarodzone. Niezwykle szeroka kategoria została skutecznie sprowadzona wyłącznie do życia na
etapie zygoty i embrionu. Dosyć wybiórczo, naszym zdaniem – zbyt wybiórczo. Problem zawłaszczenia pojęcia „życie” przez ruchy „pro-life” jest od dawna obecny w dyskusji o kształcie prawa regulującego sprawy związane z prawami reprodukcyjnymi. Zwolennicy liberalizacji tych przepisów podkreślają, że walcząc o bezwzględne prawo do życia nienarodzonych, często zapomina się o osobach w ciąży. Nam jednak chodzi o znacznie więcej. Chcemy zwrócić uwagę, że „bycie za życiem” nie musi, a nawet nie powinno odnosić się wyłącznie do spraw i praw reprodukcyjnych. Czy aborcja to rzeczywiście jedyna sprawa o wadze życia i śmierci, jaka toczy się na naszych oczach i wymaga publicznej debaty? Czy chcemy godzić się na przyznanie osobom zaangażowanym w walkę o zaostrzenie prawa antyaborcyjnego ekskluzywnego prawa do określania się mianem „obrońców życia”? A co z obroną innych żyć, narodzonych żyć, przykrytych wzniosłymi hasłami i krwawymi banerami? W Polsce na drogach giną rocznie trzy tysiące osób, około pięciu tysięcy popełnia samobójstwa, setki kobiet doświadczają
przemocy domowej. Umieramy przez tragiczną opiekę zdrowotną, przez brak wsparcia psychologicznego i psychiatrycznego, przez smog i utonięcia. Ponadto uparcie odrzucamy realne działania polityczne na rzecz walki z katastrofą klimatyczną, za nic mając życie przyszłych (lecz wcale nieodległych od naszych czasów) pokoleń. Polscy politycy udowodnili także, że nie jest im bliska idea niesienia pomocy osobom umierającym codziennie na szlakach uchodźczych. Oczywiście, nie sposób „być za życiem” zawsze i wszędzie, nie sposób stać na wszystkich frontach walki o większą sprawiedliwość i o lepszy świat (zakładając, że o to właśnie chcą walczyć tak zwane osoby „pro-life”). Niestety jednak okazuje się, że tym, którzy uznają się za stojących „za życiem”, często zaskakująco łatwo przychodzi skazywać na śmierć. Bo czy postulując zamknięcie europejskich granic, nie stajemy się współodpowiedzialni za całe rodziny uchodźców i uchodźczyń tonące w Morzu Śródziemnym? Czy biorąc udział w nagonce na osoby nieheteronormatywne – albo chociażby milcząco na nią przyzwalając – nie bierzemy na siebie części →
5
→
6
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
odpowiedzialności za fakt, że tak wiele należących do tej grupy osób podejmuje próby samobójcze? Czy przecząc, w imię bieżących interesów ekonomicznych, potrzebie odejścia od energetyki węglowej, nie przyczyniamy się do pogłębienia kryzysu klimatycznego, uniemożliwiającego ludziom życie na coraz większych obszarach naszej planety? Gdy chodzi o jednostkowe postawy, sytuacja nie jest zerojedynkowa, nie zawsze ci, którzy popierają delegalizację aborcji, mają antyuchodźcze poglądy czy opowiadają się przeciwko ochronie praw mniejszości seksualnych. Nam nie chodzi zresztą o rozliczanie Kowalskiego z tego, na której demonstracji był, a na której nie. Co innego jednak politycy i inne osoby publiczne, w tym przedstawiciele Kościoła hierarchicznego. Zbijanie kapitału politycznego na grze emocjami, cyniczne wykorzystywanie grup dyskryminowanych jako kozłów ofiarnych czy uciekanie od ważnych, ale trudnych tematów to praktyki o zupełnie innej wadze niż post na fejsie Kowalskiego. Tak samo wygląda sprawa, jeśli chodzi o media – kryzys klimatyczny stał się gorącym tematem mniej więcej rok temu, wcześniej mogliśmy co najwyżej pomarzyć o porządnym materiale o tej sprawie na pierwszych
stronach gazet. Kwestia smogu pojawia się głównie w sezonie zimowym. Informacja o tym, ile osób w kryzysie bezdomności zamarzło na ulicach, podawana jest razem z prognozą pogody. Jako obywatele i media, a zatem jako społeczeństwo nie tylko zgodziliśmy się na to, aby środowiska antyaborcyjne zawłaszczyły wartość obrony życia, pozwoliliśmy również, a może przede wszystkim na to, żeby to kwestia aborcji zdominowała dyskusję wokół życia, wypychając inne tematy na jej peryferia. Ten sam mechanizm zachodzi niestety także w Kościele, zwłaszcza instytucjonalnym. Marzymy o tym, żeby tematy niezwiązane z aborcją, a realnie dotyczące kwestii życia i śmierci wielu ludzi, podejmowane były z równym zapałem i częstotliwością, jak dyskusja o życiu nienarodzonym. Dlatego zaczynamy od siebie. W tym numerze prezentujemy subiektywny wybór wątków, związanych przede wszystkim z polskim kontekstem, które uważamy za sprawy palące, o wadze życia i śmierci właśnie, wokół których potrzebujemy ożywionych dyskusji i podjęcia zdecydowanych kroków. To prawda, że i my nie podnosimy w tym numerze wszystkich ważnych z perspektywy „ochrony życia” tematów. Nie mamy osobnego materiału
o bezdomności ani o smogu, niewiele miejsca oddajemy podwyższonemu ryzyku samobójstw wśród osób nieheteronormatywnych czy chorobom układu krążenia. Częściowo dlatego, że pisywaliśmy już o tych tematach w rozmaitych materiałach, przede wszystkim jednak z prozaicznego ograniczenia liczbą stron. Tematy przez nas wybrane dalece nie wyczerpują problemu, nie uważamy ich także za ważniejsze od tych niewybranych. Mamy jednak nadzieję, że nasze propozycje stanowić będą inspirację, a może nawet początek zmiany w dyskursie. Chcemy powiedzieć wyraźnie: środowiska „pro-life” nie mają monopolu na decydowanie, co jest sprawą życia i śmierci. My zaś domagamy się od władz, mediów i Kościoła podjęcia szerszego spektrum tematów ostatecznych i przedstawiania ich z należytą powagą.
Karolina Burdon karolinaburdon.com
7
→
8
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
PiS przeciw życiu Zabiegając o zabezpieczenie osób i grup mniej zagrożonych, Prawo i Sprawiedliwość często nie liczy się z tymi, którym rzeczywiście grozi śmierć. Widzimy to w podejściu tej partii do kluczowych wyzwań, przed którymi stoi świat.
Konrad Stanowicz Patricija Bliuj-Stodulska
R
zeczywistość, jaką znali nasi rodzice i dziadkowie, nie powróci. Obserwujemy globalne zmiany klimatyczne, związane z nimi ruchy migracyjne o niespotykanej skali, a także głębokie przemiany kulturowe. Jeśli nie chcemy, by przełom, którego jesteśmy świadkami, stał się początkiem końca nas wszystkich, musimy uświadomić sobie, że szacunek dla ludzkiego życia powinien objawiać się na większej liczbie pól niż obecnie. Czas skończyć z utożsamieniem troski o jego ochronę jedynie, bądź w szczególności, z troską o okres prenatalny. Pośród elit politycznych w Polsce wciąż obserwujemy niedobór całościowej refleksji nad kluczowymi wyzwaniami, przed którymi stoimy. Na bogatej ideowo mapie polskiego Sejmu trudno wskazać stronnictwo, które można by z przekonaniem określić całościowo rozumianym mianem pro-life. Szczególną uwagę skupić należy jednak na ugrupowaniu, które wraz z koalicjantami otrzymało niedawno od Polek i Polaków
mandat do sprawowania władzy przez kolejne cztery lata. Bo to od jego działań zależeć będzie najwięcej.
wszystko razem ma jakiekolwiek znaczenie, a jest bardzo wiele dowodów na to, że nie ma – mówił w marcu 2012 roku w Katowicach Jarosław Kaczyński. Niezauważone zmiany klimatu Przekonywał, że „chodzi tylko i wyłączŚwiat zdominowanej działalnością czło- nie o to, żeby nas zmusić do kupowania wieka epoki antropocenu cierpi coraz bardzo drogich technologii”. bardziej. Tąpnięcie, którego jesteśmy Zdanie prezesa w partii jest kluczoświadkami, oznacza, że w kolejnych latach we, trudno się więc dziwić, że będąca cierpienie to coraz mocniej dotykać bę- modelowym przykładem denializmu dzie sprawcę tej sytuacji – człowieka. Już klimatycznego wypowiedź znalazła odcztery z dziewięciu „granic planetarnych”, zwierciedlenie w politycznej wizji Prawa a więc parametrów gwarantujących sta- i Sprawiedliwości. W opublikowanym bilne funkcjonowanie Ziemi, zostały prze- w 2014 roku programie, z którym rok kroczone. Opublikowany przed rokiem później partia zdobyła samodzielną raport IPCC, czyli Międzynarodowego władzę, próżno szukać strategii polityPanelu Klimatycznegodo spraw Zmian ki ekologicznej. Klimatuprzy Organizacji Narodów W obszernym rozdziale wstępZjednoczonych, sygnowany przez 91 nym – prezentującym uwagi dotycząuczonych z czterdziestu krajów, oparty na ce polityki poprzedników – pod tytułem sześciu tysiącach projektów badawczych, „Antyrozwojowapolityka rządu” potłumaczy, że jeśli do 2050 roku całkowi- jawia się drobna wzmianka o „decyzji cie nie wyeliminujemy emisji dwutlenku tak fatalnej, jak zgoda na pakiet klimawęgla, czeka nas klimatyczna katastrofa. tyczny”, przedstawionej jako wyraz „za– Weźmy sprawę CO2 i pakietu klima- biegów o uznanie Berlina i Brukseli”. tycznego. […] Ktoś próbuje wmawiać, że Całkowite zbagatelizowanie wagi proto ma jakieś znaczenie dla klimatu – to blemu zmian klimatycznych, potraktojest po prostu śmiechu warte. Po pierw- wanie decyzji poprzedników jako dowód sze, nie ma żadnych dowodów, że w ogóle na klientystyczną postawę wobec →
9
→
10
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Choć Prawo i Sprawiedliwość formułuje dziś nową, „zieloną” narrację, nie sposób przymknąć oka na szereg poczynionych szkód i niespełnionych obietnic.
Niemiec i wpisanie sprawy w kontekst politycznych rozliczeń – oto esencja ówczesnego podejścia PiS-u do tematu. Na poziomie deklaracji wśród siedmiu „priorytetowych dziedzin rozwoju” Prawo i Sprawiedliwośćwymienia – obok między innymi energetyki – także wspomnianą razem z rolnictwem ochronę środowiska. Analiza dokumentu skłania jednak do refleksji, że kwestie działań proekologicznych znajdują się na marginesie szerokiego katalogu spraw pilnych, koniecznych dla właściwego funkcjonowania państwa i społeczeństwa, przy jednoczesnym całkowitym pominięciu kontekstu globalnego. Znamienne jest również podejście partii rządzącej do energetyki. W programie wyraźnie formułuje się postulat „maksymalnie efektywnego wykorzystywania węgla jako podstawowego polskiego surowca energetycznego”. Podkreśla się przy tym potrzebę dywersyfikowania źródeł wytwarzania energii, jednak koncept ten niknie pośród powtarzanej potem jeszcze kilkakrotnie mantry o konieczności rewizji pakietu klimatyczno-energetycznego oraz radykalnych
deklaracji, takich jak ta: „Środki marnowane na nieprzynoszące efektów eksperymenty energetyczne zostaną skierowane na inwestycje mające na celu zmniejszenie strat w przesyle energii i inwestycje w energetykę konwencjonalną. Zasoby węgla kamiennego i brunatnego stanowią atut naszego kraju w działaniach zmierzających do zapewnienia konkurencyjności polskiej gospodarki”. Całkowity brak refleksji nad szkodliwością eksploatacji węgla dla ludzkiego zdrowia i życia, a także przyszłości planety, pozostaje w zdecydowanej sprzeczności z punktem wyjścia dokumentu, w którym politycy i polityczki PiS-u kreślą zestaw wartości dla nich fundamentalnych. „Prawo do życia określa relacje między jednostkami a wspólnotą w taki sposób, iż wyklucza możliwość podejmowania arbitralnych decyzji o pozbawianiu życia innych ludzi; chroni ich także przed działaniami autodestrukcyjnymi” – czytamy. I dalej: „Prawo do życia determinuje również struktury społeczne, które powinny być nastawione na eliminowanie zagrożeń dla życia…”. Jest na tej liście kilka problemów
o faktycznie niebagatelnym znaczeniu. Czarne chmury wiszące nad Ziemią pozostawały jednocześnie przez polityków PiS-u niezauważone. Wypowiedź Kaczyńskiego sprzed kilku lat nie jest jedynym głosem reprezentantów partii rządzącej odległym od konsensu panującego w świecie nauki. W organizowanym od 2014 roku przez redakcję portalu naukaoklimacie.pl plebiscycie „Klimatyczna bzdura roku” to właśnie politycy tego obozu stanowią większość laureatów. Pierwszą edycję konkursu wygrał Zbigniew Ziobro wypowiedzią: „Dwutlenek węgla nie może być szkodliwy, skoro spożywamy go w napojach gazowanych”. W następnym roku zwyciężył profesor Jan Szyszko, który przekonywał, że „dwutlenek węgla emitowany w Polsce jest gazem życia dla żywych zespołów przyrodniczych, by stawały się coraz lepsze”. W ostatniej edycji za najgłupszą wypowiedź uznano stwierdzenie Andrzeja Dudy: „Użytkowanie […] węgla i opieranie […] [na nim] bezpieczeństwa energetycznego nie stoi […] w sprzeczności z ochroną klimatu”.
11
PiS się wyzielenia? Tak wyglądało to kiedyś. Teraz, przynajmniej pozornie, coś się zmienia. Przed wyborami w 2019 roku w narracji PiS-u zaszły pewne zmiany. W nowym programie partia poświęca ochronie środowiska osobny rozdział. W zestawieniu z dokumentem sprzed pięciu lat i wspomnianymi wypowiedziami polityków niektóre sformułowania brzmią przełomowo: „Priorytetem naszych rządów jest długofalowy, realizowany z poszanowaniem środowiska rozwój kraju, który uwzględnia zarówno aktualne cele, jak i potrzeby przyszłych pokoleń. Rządy Prawa i Sprawiedliwości to zielone światło dla «zielonej gospodarki» i «zielonej energetyki»”. Upatrywanie w Unii Europejskiej wroga narzucającego niekorzystne dla Polski odgórne obostrzenia przeradza się w dostrzeżenie w niej ważnego partnera, dzięki któremu ochrona środowiska w Polsce może się intensywnie rozwijać. Pomijanie czy kwestionowanie podnoszonej przez świat nauki konieczności eliminowania emisji CO2 ustępuje miejsca wyliczeniom sukcesów
czteroletnich rządów partii na tym polu. Klimatyczny denializm przeobraża się w pozowanie się na lidera pożądanych przemian: „Polski rząd działa aktywnie, aby zapobiegać zmianom klimatu i łagodzić ich skutki. W grudniu 2018 roku podczas organizowanego w Katowicach szczytu klimatycznego COP24 Polska podjęła inicjatywę i z sukcesem przeprowadziła proces ujednolicenia światowej polityki klimatycznej […]. To historyczny sukces”. Podobnych argumentów na rzecz tezy, jakoby to rząd PiS-u był prekursorem działań na rzecz przeciwdziałania zmianom klimatycznym, znajdziemy w programie więcej. Przedmiotem dumy partii rządzącej są także „polski model wielofunkcyjnej i zrównoważonej gospodarki leśnej”, będący odpowiedzią na problem ze smogiem program „Czyste Powietrze” oraz nowe działania w zakresie gospodarki odpadami. Są też liczne zapowiedzi dalszych kroków w nowej kadencji. Rzeczywistość nie jest jednak tak kolorowa. Choć Prawo i Sprawiedliwość formułuje nową narrację, to nie sposób przymknąć oka na szereg poczynionych
szkód i niespełnionych obietnic. Trudno zapomnieć rządzącym wycinkę Puszczy Białowieskiej, uznaną orzeczeniem Trybunału Sprawiedliwości za złamanie unijnego prawa, a także miliony drzew straconych na mocy „lex Szyszko”. Efekty programu „Czyste Powietrze” uznać można za fiasko. Przedsięwzięcie nie kwalifikuje się do uzyskania funduszy europejskich, a liczba beneficjentów jest mizerna. Nie ma woli i umiejętności poradzenia sobie z problemem spalarni odpadów. Rząd wciąż uzależnia nas od węgla. Szczyci się rozwojem górnictwa i dąży do niego nadal, a przecież ogromne ilości węgla wciąż importujemy z Rosji. Trudno uwierzyć w nagłe przewartościowanie sposobu myślenia polityków i polityczek prawicy. Motywy otwarcia na nowe mogą być różne. Nie można odmówić znaczenia pogłębiającej się społecznej świadomości problemu, rosnącej pozycji i ofensywie organizacji proklimatycznych, a także coraz silniejszej obecności tematyki ekologicznej w dyskursie publicznym, również w wyniku działań ugrupowań opozycyjnych. →
12
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Najwyższą stawką, o którą trzeba walczyć, jest jednak wciąż rezygnacja z węgla. Bez niej inne działania okażą się daremne. Jeśli to nacisk społeczny sprowokował PiS do dostrzeżenia potrzeby troski o planetę, może mieć takie znaczenie również w kwestii dążeń do dekarbonizacji. Tegoroczne badania KantarPolska pokazują, że 76 procent Polek i Polaków chce kraju bez węgla w 2030 roku. Co ważne, jest za tym także większość elektoratu partii rządzącej.
klimatycznej najpóźniej do 2050 roku, a także do włączenia zadania ograniczenia emisji o 55 procent do 2030 roku do EuropejskiegoZielonego Ładu. Europosłowiei europosłanki PiS-u głosowali przeciw. Miesiąc wcześniej w tym samym gremium przepadł projekt rezolucji, która miała zobowiązywać kraje Unii do usprawnienia ratowania uchodźców oraz migrantów na Morzu Śródziemnym. Dokument miał przypominać o obowiązku udzielenia pomocy Życie nie dla uchodźców osobom znajdującym się w niebezpie28 listopada 2019 roku Parlament czeństwie, a także wzywać państwa Europejskiprzyjął rezolucję ogłaszającą członkowskie do „zapewnienia persokryzys klimatu oraz środowiska natural- nelu oraz wystarczającej liczby statków nego. Zgodnie z nią Komisja Europejska i sprzętu specjalnie przeznaczonego do winna podporządkować unijny budżet operacji poszukiwawczo-ratowniczych oraz legislację graniczeniu globalnego na wszystkich trasach, na których mogą ocieplenia. Większość parlamentarna one skutecznie przyczynić się do ratowezwała unijne instytucje do przedsta- wania życia”. Europosłowie i europowienia strategii osiągnięcia neutralności słanki PiS-u głosowali przeciw.
„U podstaw ideowych programu Prawa i Sprawiedliwości leży szacunek dla godności każdego człowieka. […] Godność człowieka ujawnia się, a także odsłania swój potencjał we wspólnocie i w instytucjach, które ją organizują wokół podstawowych zasad dobrego społeczeństwa. Trzy z tych zasad mają szczególne znaczenie – ochrona życia, gwarancja wolności oraz ludzka solidarność” – to pierwsze zdania programu partii ogłoszonego w 2019 roku. Choć PiS odwołuje się do nauki społecznej Kościołakatolickiego, głośne weto dla obu rezolucji czytać można jako zdecydowane jej zaprzeczenie. Stanowi także dowód niezrozumienia splotu obu wielkich problemów, nieprzyswojenia prawdy o tym, że katastrofa klimatyczna nieuchronnie skutkować będzie masowymi migracjami uchodźców klimatycznych z rejonów, w których przeżycie stanie się (lub już się stało) niemożliwe. Świadczy o obojętności na
13
nauczanie ostatnich kilku papieży, którzy tym sprawom poświęcali wiele uwagi. Papież Franciszek pisał choćby w encyklice „Laudato si’”: „Wielu ubogich mieszka na obszarach szczególnie dotkniętych zjawiskami związanymi z ociepleniem […]. Brak reakcji wobec tych dramatów naszych braci i sióstr jest oznaką utraty owego poczucia odpowiedzialności za naszych bliźnich, na którym opiera się każde społeczeństwo obywatelskie”. W uchodźcach, których do bogatej i bezpiecznej Europy sprowadzają także konsekwencje wojen, prezes PiS-u widzi jednak nie bliźnich, lecz zdehumanizowane nośniki zagrożeń, czemu dał świadectwo w osławionej wypowiedzi w kampanii wyborczej 2015 roku: „Są już przecież objawy pojawienia się chorób bardzo niebezpiecznych i dawno niewidzianych w Europie […]. Różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne”. Kaczyński miesiąc wcześniej straszył też z trybuny sejmowej strefami szariatu, które powstałyby w Polsce w wyniku osiedlenia się w Polsce uchodźców z krajów islamskich. Przestrzegał, że Polacy i Polki przestaną być gospodarzami we własnym kraju. Liderowi PiS-u wtórowali liczni politycy i polityczki formacji, którzy zrównywali uchodźstwo z terroryzmem i przemocą, często posługując się przekazem opartym na islamofobii. Obszernie pisał o tym Paweł Cywiński w tekście „Najnowszy bestseller handlarzy strachu”, opublikowanym w 34. numerze Magazynu Kontakt. Partia grzmiąca o „przemyśle pogardy”, którego twórcami mieli być jej oponenci, zbudowała swoją zwycięską kampanię na szczuciu na poszukujących
bezpiecznego i godnego życia przybyszów. Badania przeprowadzone tydzień przed wyborami do parlamentu w 2015 roku przez Centrum Badań nad Uprzedzeniamiwykazały wprost, że zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości jest rezultatem także narracji skierowanej przeciwko uchodźcom. Z opracowanego dla Fundacji Batorego raportu „Zarządzaniestrachem. Jak prawica wygrywa debatę publiczną w Polsce” wynika z kolei, że w okresie premierostwa Beaty Szydło kwestia uchodźców była jednym z wiodących tematów, które posłużyły partii rządzącej za narzędzie politycznych rozgrywek. W wyniku tej nagonki, o czym świadczą liczne badania, polskie społeczeństwo z przychylnego przyjmowaniu uchodźców stało się przeciwne tej formie pomocy. Nie ma wątpliwości, że to wszystko stanowi instrumentalne wykorzystywanie negatywnych emocji (takich jak nienawiść), zarządzanie strachem, rozbudowaną strategię socjotechniczną. Być może jeszcze bardziej przerażające jest odkrycie, że to strategia zgodna z myśleniem zakorzenionym w umysłach polityków. Nagrany w 2013 roku podczas prywatnej rozmowy, niezwiązany wówczas jeszcze z PiS-em Mateusz Morawiecki, przewidując masowe migracje z Afryki związane z dysproporcjami rozwojowymi, dał upust szczerości: „Kiedyś przypłyną [...], iPhone’y pokażą im: tu żyje się tak, a tu tak. I co my zrobimy, jak flotylla tratw, ku***, nawet tam z północy Afryki będzie na południe? […] Będziemy strzelać, będziemy odpychać ich”. Doktryna partii jest jasna, choć niekiedy w programie kryta pod ładnymi sformułowaniami. Doktrynę tę oddaje
opublikowany w tym roku po latach zwłoki rządowy dokument „Strategia imigracyjna Polski”: bezpieczeństwo jako absolutny priorytet, któremu musi być podporządkowana cała polityka migracyjna, Polska jako kraj monokulturowy, koncepcja kultury wiodącej, asymilacja zamiast integracji. Osławiona „pomoc na miejscu”, która w języku prawicy stała się mantrą, nie jest zaś pomocą wystarczającą. Czym mają być „bezpieczeństwo” i „ochrona życia”, jeśli dotyczą tylko Polaków i Polek, a nie obejmują ofiar wojny, głodu, niesprawiedliwości? Czyż nie są jedynie sposobem na tuszowanie hipokryzji? Ofiary zaniedbań Za alarmującą należy uznać sytuację w systemie ochrony zdrowia. Mamy niewystarczająco liczny i słabo wynagradzany za swoją ciężką pracę personel medyczny. Istnieją w Polsce oddziały szpitalne, na których jedna pielęgniarka przypada na 30–40 pacjentów. Niepokojącą normą jest praca pielęgniarek na kilku etatach. Gdyby wybrały tylko jedno miejsce, system byłby zagrożony. System, który wciąż boryka się z problemem niedofinansowania i nie spełnia swej podstawowej roli. Państwo nie wywiązuje się z konstytucyjnego obowiązku zapewnienia obywatelkom i obywatelom równego dostępu do publicznej opieki zdrowotnej. Część kluczowych świadczeń jest niedostępna ze względu na brak funduszy albo na różnorakie przepisy. Zatrważa długość kolejek do specjalistów. Opieka kuleje w wielu dziedzinach – począwszy od psychiatrii dziecięcej, poprzez zwalczanie chorób epidemicznych, na geriatrii skończywszy. Nie odpowiadają za to wyłącznie →
14
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
PiS odwołuje się do nauki społecznej Kościoła, jednak jego działanie jej zdecydowanie zaprzecza.
rządy PiS-u, ale one także, co widzimy choćby po liczbie zamykanych w ostatnich paru latach oddziałów szpitalnych. Czekające od lat na rozwiązanie problemy osób z niepełnosprawnościami i ich rodzin doprowadziły wiosną 2018 roku do protestu w Sejmie. Czterdziestodniowy strajk zakończył się fiaskiem. Podczas jego trwania rządzący nie byli gotowi na dialog z protestującymi, których traktowano w sposób odbierający im godność. Ostatecznie tylko kilka z 21 postulatów doczekało się realizacji. Niewydolność państwowego systemu wsparcia razi także w tym obszarze. Bez uzupełnienia ogromnych luk, nie tylko finansowych, nie można go uznać za spełniający swoje zadanie. Nie jest respektowane prawo osób z niepełnosprawnościami do niezależnego życia, a ochronie przed dyskryminacją wciąż brak dostatecznego umocowania prawnego. Do rangi
symbolu urasta niewykonany wyrok Trybunału Konstytucyjnegoz 2014 roku dotyczący nierównego traktowania rodzin osób z niepełnosprawnościami w przepisach dotyczących świadczeń – różnicują one wysokość wsparcia w zależności od momentu powstania niepełnosprawności. Rząd chwali się spadkiem liczby osób doświadczających bezdomności. Z przeprowadzonego w połowie lutego 2019 roku badania wynika, że w Polsce problem ten dotyka 30 330 ludzi. To ponad trzy tysiące mniej niż jeszcze dwa lata temu. Liczba ta może być jednak znacznie wyższa, na co wskazują organizacje pozarządowe zajmujące się problematyką bezdomności. Temat ten powinien rządzącym spędzać sen z powiek. Nie można poprzestać na satysfakcji z liczb, skoro problem wciąż istnieje, skoro każdej zimy słyszymy doniesienia o osobach, które
zamarzają na polskich ulicach, a rządzącym brakuje kompleksowej wizji zwalczania bezdomności. Potrzeba też poważnego zajęcia się kwestiami należącymi do najczęstszych źródeł problemu – uzależnień i eksmisji. Władza, której nie wychodzi realizacja autorskiego programu Mieszkanie+, nie będzie tym bardziej zdolna poradzić sobie z losem osób skazanych na codzienność na ulicy. Ostatni rok był czasem wyjątkowo trudnym dla mniejszości seksualnych. W ogniskowanej przez polityków i polityczki Prawa i Sprawiedliwości nagonce na środowiska LGBT+ dopatrzyć się można analogii z wcześniejszą kampanią nienawiści skierowaną przeciwko uchodźcom. Rządzący nakręcają spiralę negatywnych emocji, ale w tym przypadku „wróg” jest na miejscu. Do czego to prowadzi, pokazały wydarzenia z pierwszego Marszu Równości w Białymstoku.
15
We Wrocławiu Przemysław Witkowski został pobity za krytykę homofobicznego hasła na murze. Nie można zapomnieć przede wszystkim o osobach LGBT+, które skala wrogości, dyskryminacji i wykluczenia popycha nawet do odebrania sobie życia. Dominik Szymańskii Milo Mazurkiewiczto najgłośniejsze przykłady śmiertelnych ofiar szczucia przeciwko osobom LGBT+. Bez wątpienia nie wszystkie i nie ostatnie. * Prawo i Sprawiedliwość nieprzerwanie zasłania się widmem kosztów, którymi skutkować miałaby likwidacja kopalń. W sprawie uchodźców straszy społeczną katastrofą, którą miałoby przynieść otwarcie się na osoby poszukujące schronienia. W innych dziedzinach grzmi o wpływach zepsutego Zachodu lub zasłania się – tak przez siebie krytykowanym – imposybilizmem. W efekcie partia rządząca, zabiegając o bezpieczeństwo mniej zagrożonych, nie liczy się z tymi, którym naprawdę już dzisiaj grozi śmierć. Sytuacja osób pracujących w przemyśle wydobywczym musi być przedmiotem uwagi rządzących, nie może jednak przysłaniać troski o zdrowie i życie nas wszystkich oraz o przyszłość planety. Czym jest wizja zabezpieczonych i sytych Polek i Polaków odseparowanych od ludzi codziennie skazywanych na zagładę? Czym jest polityka oparta na sloganach o wartościach chrześcijańskich, która żywi się nienawiścią do przedstawicieli i przedstawicielek grup mniejszościowych? Rządząca od przeszło czterech lat formacja stawia na bezpośrednie transfery pieniężne, ale nie potrafi poradzić sobie z systemowymi problemami, które
wymagają bardziej przemyślanych rozwiązań. Wybiera drogę na skróty. Rzecznika Praw Obywatelskich, który skrupulatnie rejestruje niedomagania państwa w licznych sferach i proponuje warte uwagi recepty, Prawo i Sprawiedliwość nie chce słuchać i traktuje jak persona non grata. Sytuacja zmusza nas więc, by we wszystkich tych sprawach wołać: odwagi! Badacze z brukselskiego think tanku Bruegel piszą: „Choć polityka w zakresie klimatu może mieć wpływ na kwestie redystrybucji, to odpowiedzią na to nie może być powstrzymanie się od jego ochrony. Wstrzymanie się z działaniem pogorszyłoby sytuację nas wszystkich, a skutki zmian klimatu bardziej dotknęłyby gospodarstwa domowe o niskich, a nie wysokich dochodach. Nie mamy do czynienia z alternatywą «albo klimat, albo równość»”. Solidarna dekarbonizacja jest możliwa. Rozłożone w czasie odchodzenie od węgla nie musi się wiązać z widmem społecznej katastrofy na terenach górniczych. Integracja i akulturacja migrantów z korzyścią dla nich i dla nas wszystkich nie jest mrzonką, ale wymaga intensywnych działań, a nie wygodnych wymówek. Solidne zorganizowanie systemu opieki medycznej i lepszego wsparcia osób z niepełnosprawnościami nie zaistnieje bez wizji, dialogu i radykalnego podniesienia wydatków na te sfery. Odwrót z drogi budowania podziałów ku poszukiwaniu wspólnej przestrzeni do życia dla wszystkich jest nie tylko możliwy, ale konieczny. Rozwiązania w innych przestrzeniach ochrony życia proponują także pozostałe teksty w tym numerze Magazynu Kontakt. To sprawy, w których potrzebne jest uczciwe komunikowanie się
z partnerami społecznymi, wysiłek i odwaga. W wielu przypadkach potrzebne są błyskawiczne decyzje. Zmian o kluczowym znaczeniu dla ochrony życia tu i teraz oraz w najbliższej przyszłości nie można odkładać na później. Koniunkturalne podejście w tych kwestiach zemści się bowiem na nas wszystkich. Na życiu naszym i ludzi nas otaczających. A na to – jako chrześcijanie i chrześcijanki, ale też jako ludzie dobrej woli – nie możemysię godzić.
Konrad Stanowicz jest absolwentem politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel i koordynator Klubu „Tygodnika Powszechnego” we Wrocławiu. Współtwórca wspierającej osoby w kryzysie bezdomności inicjatywy Zupa na Wolności. Pracuje w organizacji działającej na rzecz aktywizacji studentów z niepełnosprawnościami.
Patricija Bliuj-Stodulska facebook.com/zibrou
→
16
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Udomowić zdziczałych kierowców Zasady ruchu drogowego nie są po to, żeby kogoś szykanować, tylko żeby chronić życie. Jeśli nie da się kierowców przekonać do tego w łagodny sposób, to przestrzeganie przepisów trzeba po prostu wyegzekwować.
Z Tomaszem Toszą rozmawiają Andrzej Dębowski i Szymon Rębowski Zuzanna Wojda
Na polskich drogach ginie rocznie prawie trzy tysiące osób, co trzeci pieszy przejechany w Unii Europejskiej to ofiara znad Wisły. Dlaczego tak się dzieje?
To pytanie rzeka, ale odpowiedź jest stosunkowo prosta. Polscy kierowcy są zdziczali. Nie są złymi kierowcami, ale wymagają udomowienia, co da się przeprowadzić na dwa sposoby. Albo przez stworzenie odpowiedniej infrastruktury, albo za pomocą bezpośredniego i niestety bardzo brutalnego nadzoru. My też mieliśmy w Jaworznie zdziczałych kierowców, ale udało się nam ich udomowić. Czym charakteryzuje się „udomowienie” kierowców?
W tej chwili jeżdżą bezpiecznie, nie powodują wypadków. W ciągu pięciu, sześciu lat zeszliśmy z poziomu ponad stu do niecałych trzydziestu kolizji rocznie. Kierowców w Jaworznie udało się udomowić za pomocą infrastruktury, ale tego nie da się w tej chwili zrobić w Polsce na masową skalę.
Dlaczego?
Jest na to po prostu za późno. Przez ostatnich kilkanaście lat przeznaczono potężne środki na infrastrukturę drogową, która niestety praktycznie bez wyjątku została źle zaprojektowana. Można ją przebudowywać miejscowo i są miasta, w których zdecydowanie dałoby się uczynić ją bardziej bezpieczną. Nie jest to jednak realne w skali całego kraju. Czy to oznacza, że straciliśmy szansę na bezpieczne drogi?
Niekoniecznie. Weźmy przykład Niemiec, które nie mają dobrej infrastruktury pod względem bezpieczeństwa ruchu drogowego. Dopiero wprowadzają nowe rozwiązania, bo swoją starą infrastrukturę skonstruowali po prostu zbyt solidnie i przez długi czas nie było powodu, żeby ją przebudowywać. Niemców jednak ratują zdyscyplinowani kierowcy i dobra policja drogowa. W Polsce natomiast drogówka jest wyjątkowo niedoinwestowana. Co gorsza,
zabrano jej nadzór nad prędkością. Podstawowym problemem ze zdziczeniem polskich kierowców jest fakt, że nagminnie łamią ograniczenia prędkości. Badania Instytutu Transportu Samochodowego dotyczące zachowania kierowców przy przejściach dla pieszych przeprowadzone jesienią 2018 roku pokazały, że 85–90 procent z nich przekracza prędkość właśnie w tych miejscach. Czyli akurat tam, gdzie naprawdę powinni zwolnić, nic nie robią sobie z przepisów. Skoro dzieje się to na pasach, można przypuszczać, że również w każdym innym miejscu przekraczają dopuszczalne normy. Kto pana zdaniem odpowiada za obecną sytuację na polskich drogach? Kto pozwolił kierowcom „zdziczeć”?
Doprowadziła do tego klasa polityczna, która próbowała przychylać kierowcom nieba. Zachęcała ich do szybkiej jazdy, na przykład podnosząc limity prędkości na autostradach. To spowodowało, że kierowcy →
17
→
18
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Polscy kierowcy zauważają pieszego dopiero w momencie, w którym ten ląduje na masce samochodu.
poczuli się pewniej również na innych odcinkach dróg. Jeśli można przekraczać limit „legalnie” o ponad 10 km/h – bo drogówka nie daje mandatów za takie wykroczenia, czyli faktycznie dozwolona prędkość na autostradzie wynosi 150 km/h – można również zwiększyć prędkość o te dodatkowe 10 czy 20 km/h w innych miejscach. W konsekwencji w terenie zabudowanym jazda z prędkością 70 km/h stała się właściwie normą. Zdziczenie polskich kierowców to efekt wieloletniej pracy polskich polityków, którzy likwidowali fotoradary, nie zajmowali się polityką bezpieczeństwa ruchu drogowego i zachęcali kierowców do tego, by ci jeździli szybko. Co należałoby zmienić, żeby nadzór nad ruchem drogowym stał się realny?
Pierwszym elementem, który mógłby poprawić sytuację, jest dyskutowane obecnie podniesienie wysokości mandatów. W Polsce są one zdecydowanie za niskie jak na poziom wykroczeń dokonywanych przez kierowców. Po drugie, należałoby radykalnie zwiększyć liczbę fotoradarów i ponownie pozwolić samorządom na ich montowanie.
Mój postulat w tej kwestii idzie nawet dalej. Chciałbym, żeby samorządy były zobowiązane do montowania fotoradarów na swoim terenie. I to z taką intensywnością, aby osiągnąć co najmniej połowę holenderskiego poziomu. Wtedy na każde rozpoczęte dziesięć tysięcy mieszkańców musiałby być zamontowany jeden fotoradar, który bezpośrednio nadzorowałby prędkość. Jest jeszcze trzeci element – wprowadzenie europejskiego statusu pieszego na drogach. Mówię o rozwiązaniu, w którym już przed znalezieniem się na przejściu pieszy ma pierwszeństwo. Obecnie nasi kierowcy zauważają pieszego dopiero w momencie, gdy ten ląduje na masce samochodu. Wcześniej po prostu go nie widzą. Nie widzą, ponieważ się nie rozglądają. A nie rozglądają się dlatego, że nie muszą. To kierowcy są winni wszystkich wypadków z udziałem pieszych?
Znowu przywołam badanie ITS-u. Kierowcy doskonale znają obowiązki pieszych, natomiast nie zamierzają wypełniać swoich. Co więcej, piesi również doskonale znają swoje obowiązki i tylko 1 procent z nich zachowuje się
na przejściach w sposób niebezpieczny. A jak już wspominałem, bezpieczeństwa nie zachowuje 90 procent badanych kierowców. Wiemy więc, gdzie tkwi problem. Trzeba zmienić przepisy tak, żeby kierowca musiał rozglądać się w rejonie przejścia dla pieszych, sprawdzając, czy przypadkiem ktoś nie znajduje się w pobliżu. A czy przeszkodą nie będzie pojawiająca się często w publicznej debacie „specyficzna mentalność” polskich kierujących?
To rozwiązanie zadziałało we Francji, zadziałało w Finlandii, zadziała w każdym kraju, w którym zostanie wprowadzone. Chociaż istnieje oczywiście figura typowego polskiego kierowcy, który ma pretensje do zarządców dróg o to, że ustawiają jakieś dziwne znaki z cyferkami. Widzi ograniczenie do pięćdziesięciu i drogę, którą może jechać z prędkością bezpieczną – dla niego – około 100 km/h. Więc po co to 50 km/h? Dlaczego kierowcy są zbyt pewni siebie?
Często wierzą w to, że współczesne auta są tak zaawansowane technicznie, że potrafią się błyskawicznie zatrzymać. I rzeczywiście, samochody przez
19
ostatnie trzydzieści lat bardzo wyewoluowały. Natomiast ta ewolucja nie dotknęła w ogóle gatunku homo sapiens. My dokładnie tak samo jak trzy dekady temu nie widzimy w ciemnościach. W ogóle widzimy bardzo słabo – ostro tylko w wycinku kilkunastu stopni. Pozostałe 160 stopni widoczności to widzenie nieostre. Nadal potrzebujemy ćwierci sekundy na reakcję od momentu, gdy oko coś zauważy. A przy dużych prędkościach ta ćwierć sekundy oznacza nawet kilkanaście metrów przejechanych przez samochód. Opowieści kierowców z Polski o tym, że oni potrzebują samochodu, który ma 250 koni, bo jak coś się będzie na drodze działo, to dzięki niemu będą w stanie wykonać manewr ratunkowy, są po prostu bzdurą. Zazwyczaj nie potrafią zareagować w żaden sposób.
przekroczenie prędkości jest złamaniem prawa. Prawo to umowa społeczna. Umówiliśmy się, że będziemy na drogach stosować jakieś reguły. Te reguły, jak w lotnictwie, są pisane krwią. I nie biorą się z widzimisię ludzi, którzy tworzą prawo. Jak w polskiej rzeczywistości, o której rozmawiamy, udało się wam w Jaworznie zrealizować „wizję zero” – zostać miastem, w którym przez ponad rok na drodze nie zginął nikt? Wspomniał pan, że kluczowe były rozwiązania infrastrukturalne.
Wzorujemy się na rozwiązaniach niepolskich, korzystamy z doświadczeń krajów, które miały problem z dużą liczbą wypadków i sobie z nim poradziły. W obszarach miejskich podstawą jest kameralizacja ulic. Kameralizacja?
Ograniczenia prędkości wynikają z naszych uwarunkowań biologicznych?
Dokładnie tak. Nasze organizmy nie są przystosowane do tego, żeby przeżywać jakiekolwiek kolizje przy prędkości większej niż nasza naturalna prędkość maksymalna – około 30 km/h. Wiem, że Usain Bolt potrafi momentami biec 42 km/h, ale on jest jeden. Większość z nas jedynie do 30 km/h jest w stanie ogarniać rzeczywistość i znosić zderzenia z twardymi przedmiotami. Jeżeli nie pogodzimy się z tym, że zasady ruchu drogowego nie są po to, żeby kogoś szykanować, tylko żeby chronić życie, to nic się nie zmieni. A jeśli nie da się kierowców przekonać w łagodny sposób, to przestrzeganie przepisów trzeba po prostu wyegzekwować. Pamiętajmy o tym, że każde
Zwężanie pasów ruchu z 4 czy 3,5 metra do 3 metrów tam, gdzie odbywa się transport publiczny, i do 2,75 metra tam, gdzie nie jeżdżą autobusy. Zwężenia ulic to podstawa działań na rzecz bezpieczeństwa w ruchu drogowym?
Tak, osiągamy dzięki niej oczekiwany mechanizm psychologiczny. Najłatwiej można go sobie wyobrazić, myśląc o gokarcie. To jest mały pojazd z niewielkim silnikiem. Ludzie, którzy mieli przyjemność nim jechać, często mieli wrażenie, że znajdują się na krawędzi życia i śmierci, czując się tak, jakby pędzili 300 km/h. Tylko że gokart rozwija prędkość maksymalnie 45 km/h. Zmysły człowieka można w prosty sposób oszukać. Powinniśmy pamiętać o tym, projektując drogi. Jeśli nie
są one proste, nie mają widocznego horyzontu czy są odpowiednio wąskie – a właśnie o to chodzi w kameralizacji – kierowcom będzie się wydawało, że jadą z prędkością większą niż w rzeczywistości. Infrastruktura ma mówić do kierowcy. W Jaworznie na niektórych skrzyżowaniach, gdzie jest zmiana pierwszeństwa, stosujemy „przypominajki”: montujemy gruby granitowy bruk na ostatnim odcinku przed skrzyżowaniem. Kierowca może nie zauważyć znaku, ale przejechanie po takiej tarce jest w stanie go obudzić. W jaki jeszcze sposób „mówicie” do waszych kierowców?
Budujemy ronda, ale tylko i wyłącznie jednopasowe. Ulice osiedlowe stały się strefami 30 km/h, wyznaczyliśmy je jednak nie za pomocą znaków, ale urządzeń infrastrukturalnych – również „mówiących do kierowców” – takich jak szykany, zwężenia, wyniesione przejścia dla pieszych czy skrzyżowania, a także ronda kielichowe. Po tych zmianach często gościliśmy dziennikarzy z TVN Turbo z programu „Absurdy drogowe”. Nasze rozwiązania były zupełną nowością. Po kilku latach narracja o Jaworznie uległa zmianie, a TVN Turbo przyjeżdżał po to, żeby pokazać miasto, w którym właściwie nie dochodzi do wypadków drogowych. Czy jednak, niezależnie od zastosowanej infrastruktury, da się w ogóle zbudować bezpieczny i sprawnie działający system ruchu drogowego bez ograniczenia liczby samochodów w mieście?
Kluczowe jest skierowanie samochodów w odpowiednie miejsca, czyli →
20
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
ograniczenie możliwości crossowania centrum – przejeżdżania najkrótszą możliwą drogą. Ale projektując miasto, zrobiliśmy coś jeszcze. Odeszliśmy od modelu korytarzowego, w którym wypycha się samochody do szerokiej arterii, po której mogą one jechać jak najszybciej. Zdecydowaliśmy się na układ sieciowy, czyli taki, w którym z punktu A do punktu B można przedostać się na kilkanaście sposobów. Dzięki temu system osiąga dużą pojemność. W tej chwili mamy zamkniętą południową obwodnicę Jaworzna, co oczywiście powoduje pewne problemy, ale dzięki układowi sieciowemu jesteśmy w stanie sobie z nimi poradzić. W zupełnie innej sytuacji są miasta metropolii górnośląskiej, które bez
żadnych ograniczeń prowadzą polityki prosamochodowe. W efekcie z roku na rok jeździ po nich coraz więcej samochodów. Tymczasem priorytetem dla miasta powinno być wspieranie transportu publicznego, traktowanego nie jako problem, ale jako rozwiązanie problemu, czyli prowadzenie polityk niesamochodowych. Polityki niesamochodowe – czyli jednak, pomimo przemyślanej infrastruktury i skierowania ruchu drogowego w odpowiednie ciągi komunikacyjne, samochody są problemem?
Polityki niesamochodowe to nie to samo co polityki antysamochodowe. Samochody same w sobie nie są złe, dopóki nie ma ich zbyt dużo.
Zdecydowaliśmy, że nie będziemy w żaden sposób administracyjnie ograniczać możliwości posiadania samochodu, ale chcemy żyć w mieście, które jest tak skonstruowane pod względem urbanistycznym, że można w nim wygodnie funkcjonować, nie posiadając własnego auta. W tej chwili mamy nieco ponad pół tysiąca samochodów na tysiąc mieszkańców. To nadal dużo, bo są miasta w Europie, gdzie poziom motoryzacji jest zdecydowanie mniejszy. Ale zmian nie przeprowadza się z dnia na dzień, jedną decyzją administracyjną, tym bardziej, że jesteśmy otoczeni ośrodkami, gdzie bez samochodu nie da się żyć. Jeżeli ktoś prowadzi interesy w Katowicach czy w Sosnowcu, to często musi korzystać z samochodu,
21
pomimo tego, że wozimy tam transportem publicznym tysiące ludzi dziennie. Nie jesteśmy w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb transportowych. Ludzie jeżdżą samochodami, bo muszą. Czyli bezpieczne miasto to nie tylko infrastruktura drogowa, ale też koncepcja urbanistyczna. Jaka?
To musi być miasto małych odległości. Przede wszystkim trzeba pilnować tego, żeby nie dochodziło do niekontrolowanej suburbanizacji – wtedy faktycznie jedynym sposobem podróżowania staje się samochód. Ludzie mieszkający na przedmieściach zachowują związki z rdzeniem miasta, czyli i tak wjeżdżają do centrum. Tym bardziej, że na przedmieściach często brakuje szkół i innych usług publicznych. Zaczyna się korowód odwożenia dzieci do szkoły, wszyscy robią to o określonej godzinie, w efekcie powstają korki. Sytuacja powtarza się po południu, gdy mieszkańcy kończą pracę i wracają do swoich domków pod lasem. Odpowiedzią jest inny model – zwarta urbanistyka, stosunkowo duże zagęszczenie ludzi w mieście, czyli uzupełnianie plomb w zabudowie. Jaworzno jest miastem, które ma sześćdziesięciotysięczny rdzeń i kilka otaczających go osiedli. Staramy się, żeby każde z nich było samodzielną jednostką, w której
ludzie mogą zaspokoić swoje podstawowe potrzeby – dostęp do szkoły czy przychodni. Wszystko po to, żeby nie generować niepotrzebnych podróży. Przeciętny mieszkaniec miasta w Polsce odbywa dwie podróże dziennie. W Jaworznie jest tak samo?
Tak, ale dzięki naszej polityce podróże są znacznie krótsze, a zatem jest mniej okazji do tego, żeby popełnić błąd podczas prowadzenia samochodu. Jeżeli podróż jest krótka, to kierowca godzi się z tym, że jedzie z prędkością 50, 40 czy 30 km/h, bo ma świadomość, że i tak nie traci czasu na dojazdy. Jeżeli ktoś poświęca więcej niż pół godziny na dotarcie do pracy, to zwiększa się ryzyko, że będzie się niebezpiecznie zachowywać na drodze. Chce po prostu nadgonić stracony czas. Właśnie w takich sytuacjach dochodzi do poważnych wypadków. Wróćmy do transportu publicznego, w który inwestujecie. Mieszkańcy przesiedli się do autobusów?
W tej chwili w Jaworznie więcej podróży niepieszych odbywa się transportem publicznym niż samochodowym, co jest kompletnie niespotykane w polskim mieście średniej wielkości. Tylko największe miasta mogą się pochwalić podobnymi rezultatami.
Zainwestowaliśmy też w infrastrukturę ruchu rowerowego, ale nie dla klasycznych rowerzystów, czyli tych ubranych w sportowe ubrania, kaski, rękawiczki – oni są w stanie poradzić sobie w każdej sytuacji. Nasza filozofia była inna – infrastruktura rowerowa jest dla pieszych, którzy poruszają się rowerami. To są ludzie w zwykłych ubraniach, którzy odbywają krótkie podróże po mieście za pomocą rowerów. To dla nich projektowaliśmy miasto. Najlepszym wskaźnikiem, który pozwala powiedzieć, że miasto jest przyjazne dla rowerzystów, jest liczba kobiet w wieku 40+ używających rowerów do codziennychpodróży. Wasza polityka nie spowodowała buntu kierowców? Czy oprócz kija otrzymali także marchewkę?
Trzeba uczciwie przyznać, że trafiliśmy we właściwy czas. Kiedy budowaliśmy obwodnicę, kierowcom wydawało się, że przychylamy im nieba. A jednocześnie kameralizowaliśmy ulice w centrum. Być może dzięki temu nie doświadczyliśmy głośnych protestów, choć oczywiście nie obyło się bez hejtu ze strony tych, którzy nie lubią jeździć zgodnie z przepisami. Natomiast od momentu, w którym o „wizji zero” zrobiło się w Polsce głośno, ten temat stał →
22
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Miasto to nie są ulice, którymi mają poruszać się samochody. Ta wizja kompletnie odbiega od tego, kim jesteśmy jako gatunek.
się naszym znakiem rozpoznawczym. W ubiegłym roku otrzymaliśmy od władz dodatkowe kilkaset tysięcy złotych na doświetlenie przejść dla pieszych. Wspierają was władze samorządowe, ale czy sami mieszkańcy aprobują poszczególne rozwiązania w projektowaniu ruchu drogowego?
Projektowaliśmy niedawno kilka ulic przy udziale społecznym rad osiedlowych. Mieszkańcy proponowali naprawdę ekstremalne rozwiązania. Czasem musieliśmy ich wręcz tonować. To jest oczywiście pozytywny objaw – ludzie chcą się czuć bezpiecznie w swoim miejscu zamieszkania, chcą móc puścić dziecko do szkoły bez ciągłego strachu, że ktoś je rozjedzie. Wydaje mi się, że zdecydowana większość mieszkańców nie tylko akceptuje rozwiązania, które wprowadziliśmy, ale wręcz oczekuje, żeby zostały wprowadzone wszędzie.
Czy są jeszcze jakieś wartości, poza bezpieczeństwem, które udaje się osiągnąć dzięki prowadzonej przez was polityce?
(chwila zastanowienia) Dziesięć tysięcy lat temu powstało pierwsze miasto na świecie – Jerycho. Dlaczego nasz gatunek zdecydował się budować miasta? Moim zdaniem dlatego, że jesteśmy istotami, które lubią żyć w grupie, mieć kontakt z innymi ludźmi. Patrząc z tej perspektywy, widzimy, że miasto to nie są ulice, którymi mają poruszać się samochody. Ta wizja, stworzona w latach 60. XX wieku, kompletnie odbiega od tego, kim jesteśmy jako gatunek. Panowie pytają o wartości. Kiedyś w trakcie dyskusji o tym, jaki jest podstawowy cel funkcjonowania naszej gminy, zaproponowałem, żeby uznać za priorytet szczęście mieszkańców. Cała reszta naszych działań to tylko narzędzia do tego, żeby sprawić, by ludzie czuli się szczęśliwi. Kilkanaście lat temu Jaworzno popołudniami przypominało miasto z horrorów o zombie:
opustoszałe ulice, ludzie pozamykani w domach, niemający gdzie wyjść. Kiedy tylko stworzyliśmy przestrzenie publiczne, ludzie natychmiast je wypełnili. W ciągu kilkunastu lat przeszliśmy drogę od miasta, którego mieszkańcy nienawidzili (i zastanawiali się, jak najszybciej z niego prysnąć), do miasta, które według poprzednich badań diagnozy społecznej profesora Janusza Czapińskiego jest drugim najbardziej lubianym przez swoich mieszkańców miastem w Polsce. Wyprzedza nas tylko Gdynia. Czekam na publikacje aktualnych wyników badań, jestem przekonany, że ją przegonimy! Wasza polityka jest także budulcem wspólnoty?
Tak, zdecydowanie. Miasto jest wspólnotą, która zaczyna się od władz samorządowych. Mam taką teorię, że to, czy miasto będzie się rozwijało, zależy w dużej mierze od tego, gdzie mieszka jego burmistrz. Jeżeli jego pierwszą
23
decyzją po wygranych wyborach jest kupno domu na przedmieściach, to źle widzę przyszłość takiego miasta. Ten człowiek jest żywotnie zainteresowany tym, żeby po pracy szybko dostać się do swojego miejsca zamieszkania. Potrzebuje dużych sklepów wielkopowierzchniowych, z dużymi parkingami, w których po drodze zrobi zakupy. Nie interesuje go tkanka miejska, przestrzeń publiczna, nie będzie po niej chodził, korzystał z transportu publicznego. Przykład Jaworzna jest dość symptomatyczny, ponieważ prezydent Paweł Silbert kiedyś mieszkał w bloku, który znajduje się trzy kilometry od centrum, a następnie kupił mieszkanie w starej kamienicy, znajdującej się dziewięćset metrów od Urzędu Miejskiego. W tej chwili do pracy często dociera na piechotę. Dzięki temu widzi miasto z zupełnie innej perspektywy. Jest w stanie zauważyć, że w pewnych sferach brakuje odpowiedniej infrastruktury, że chodnik jest krzywy, że transport publiczny nie funkcjonuje tak, jak powinien. Czy rozwiązania wprowadzone w Jaworznie da się przenieść do innych miast?
Przykład Jaworzna jest niezwykle ważny dla tych, którzy chcą zmieniać miasta w Polsce. Do tej pory można było posługiwać się przykładami tylko i wyłącznie miast zachodnich. Ale to zawsze
było zbywane w ten sposób: „Mamy zupełnie inną specyfikę, inny charakter narodowy”. Dziś takiej wymówki już nie ma. Jednak trzeba uczciwie zaznaczyć, że rozwiązań, które funkcjonują w Jaworznie, nie da się wprowadzić z dnia na dzień. Wymagają one czasu, pieniędzy i przede wszystkim konsekwencji. To są projekty, które muszą być realizowane przez pięć, osiem czy dwanaście lat.
rzeczywistość? Wybór właściwej wizji pozwala stwierdzić, co jest faktycznym problemem, co powinno być priorytetem władz. Wysłaliśmy człowieka na Księżyc, a nigdzie na świecie nie jesteśmy w stanie zapewnić odpowiedniej liczby miejsc parkingowych. To oznacza, że problem miejsc parkingowych jest nieprawidłowo sformułowany. Istnieje natomiast problem nadmiaru samochodów. Skoncentrujmy się więc na walce z realnymi problemami.
Od czego więc powinny zacząć zmiany władze kolejnych samorządów?
Podstawą jest całościowa wizja miasta. Tworzenie przestrzeni miejskiej jest jak urządzanie sceny teatralnej. Mamy scenografa – władze samorządowe – tworzącego warunki, w których poruszają się mieszkańcy – aktorzy. Nikt nie gra tragedii w scenografii przeznaczonej do komedii. Jeżeli buduje się miasta dla samochodów, to one w automatyczny sposób wypełniają się samochodami. Jeżeli buduje się miasto dla ludzi, to przestrzeń wypełnia się ludźmi. To jest kwestia pierwotnej filozofii, o której decydują władze każdego samorządu. Czy chcemy mieć miasto szczęśliwych, zadowolonych ludzi, którzy lubią spotykać się na ulicach; czy chcemy zatomizowanego miasta, w którym mieszkańcy widują się tylko zza szyb samochodów, stojąc w korkach i złorzecząc na
Tomasz Tosza jest zastępcą dyrektora Miejskiego Urzędu Dróg i Mostów w Jaworznie.
Zuzanna Wojda instagram.com/pancerula
→
24
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
25
Kościół bez węgla Kościół powinien zerwać relacje – inwestycyjne i sponsorskie – ze spółkami paliwowymi i energetycznymi z sektora węgla i gazu. To kwestia wiarygodności oraz integralności jego nauczania i działania. Oraz krok niezbędny dla ochrony ludzkiego życia.
Ignacy Dudkiewicz Viktar Aberamok
O
pinia publiczna niekoniecznie postrzega Kościół katolicki jako inwestora. Nie oznacza to jednak, że kościelne pieniądze nie wspierają rozmaitych gałęzi gospodarki (oraz że te gałęzie nie wspierają Kościoła). I choć mało o tym wiemy, to nawet przy tak ograniczonych danych można dość bezpiecznie założyć, że główną przestrzenią zaangażowania inwestycyjnego polskiego Kościoła instytucjonalnego jest działalność deweloperska. Kościół nie tylko posiada ogromną liczbę nieruchomości – ziemi i budynków – ale także buduje nowe. O niektórych inwestycjach jest głośno, o innych słychać mniej – podobnie jak o tym, że niektóre kurie stworzyły nawet własne firmy deweloperskie. Innym przykładem gospodarczej działalności Kościoła katolickiego w Polsce, o której wiadomo stosunkowo niewiele, są powiązania między nim a sektorem energetycznym i węglowym. Takowe jednak istnieją – zarówno
na poziomie inwestycji kościelnych pieniędzy, jak i sponsorowania przez spółki paliwowe i energetyczne działań diecezji, parafii i kościelnych instytucji. Coraz bardziej widoczne jest zaś to, że nie sposób pogodzić wspierania – finansowego i wizerunkowego – gospodarki opartej na węglu z długofalową ochroną życia, o którą często apelują polscy biskupi. Dlatego czas wezwać ich do tego, by – podobnie jak ich koledzy z kilku innych krajów na świecie – zdecydowali się na zerwanie tych relacji. Po pierwsze, na ukrócenie sytuacji, gdy spółki energetyczne i węglowe budują swój wizerunek poprzez wspieranie Kościoła. Po drugie, czas na decyzję o dywestycji, czyli rezygnacji z inwestowania w paliwa kopalne i spółki energetyczne. Tym samym polscy hierarchowie staliby się ważnym punktem odniesienia dla całej debaty na ten temat w Polsce. Debaty słabo obecnej, a bardzo potrzebnej. Skuteczne i słuszne Jaka jest skuteczność takich działań? Czy ruch namawiający rozmaite instytucje – nie tylko religijne – do dywestycji to gra
warta świeczki? – Decyzje o dywestycjach mają duże znaczenie – uważa doktor Mateusz Piotrowski ze Światowego Ruchu Katolików na rzecz Środowiska (The Global Catholic Climate Movement – GCCM). – Ich skuteczność wynika z obecnego kształtu gospodarki. Przykładowo: inwestycje w nowe elektrownie są kosztowne i długotrwałe, muszą także być ubezpieczane. Jeśli banki wycofają się z ich finansowania, a firmy ubezpieczeniowe z ubezpieczania, to zasadniczo zmieni to warunki gry – argumentuje. Owszem, wycofanie się tylko Kościoła katolickiego w Polsce (a nawet na świecie) z podobnych inwestycji tych reguł nie zmieni. Mogłoby jednak wskazywać kierunek dla innych. Warstwa symboliczna nie jest tu – podobnie jak w przypadku relacji sponsorskich – bez znaczenia, podobnie jak to, że obok pytania o efektywność takiego działania, należy również postawić drugie: o jego moralną słuszność, którą Kościół powinien mieć na uwadze przy podejmowaniu podobnych decyzji. Ta zaś wydaje się bezsprzeczna i wprost wynikająca z katolickiej nauki społecznej. →
26
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Trudno pogodzić narrację papieża Franciszka z udzielaniem legitymizacji firmom paliwowym.
W opracowaniu „Etyczne inwestowanie w erze zmiany klimatycznej” jego autorzy – związani z GCCM oraz organizacją Trócaire– przypominają słowa BenedyktaXVI o tym, że „każda decyzja ekonomiczna ma moralne konsekwencje”. To twierdzenie – niezwykle mocno ugruntowane w nauczaniu społecznym Kościoła – prowadzi do prostej konstatacji, że „nie jest możliwe, z moralnego i etycznego punktu widzenia, oddzielanie ekonomicznej aktywności, motywowanej przede wszystkim zyskiem, od obowiązków moralnych”. – Katolicka nauka społeczna od bardzo dawna głosi, że własność prywatna nakłada także obowiązki na tego, który posiada. I że efekty sposobu, w jaki sposób gospodaruje się tą własnością, mają znaczenie etyczne – mówi doktor Piotrowski. Dotyczy to także Kościoła w sytuacji, gdy to on jest posiadaczem. O głos i działania instytucji religijnych wołają nie tylko religijne autorytety, jak południowoafrykański biskup anglikański, laureat Pokojowej Nagrody Nobla Desmond Tutu, który wzywał do prowadzenia „bojkotu w celu ocalenia
planety” i przekonywał, że „nie ma sensu inwestowanie w firmy, które podważają naszą przyszłość”. Domagają się go również przedstawiciele i przedstawicielki instytucji międzynarodowych, tacy jak Christiana Figueres, jedna z głównych architektek porozumienia paryskiego z 2015 roku z ramienia Organizacji Narodów Zjednoczonych. „Instytucje religijne muszą znaleźć swój głos i wyznaczyć kompas moralny w jednej z wielkich kwestii humanitarnych naszych czasów” – wskazywała, dodając, że wycofanie się z wykorzystywania paliw kopalnych jest jednym z kluczowych kroków w ramach działań na rzecz klimatu. Kościół nie może stać z boku Powiedzmy to wyraźnie: rezygnacja z inwestowania przez katolickie diecezje oraz instytucje w przemysł kopalny i energetyczny jest kwestią zachowania podstawowej wiarygodności i integralności. Trudno pogodzić narrację papieża Franciszka i watykańskich dykasterii na temat zmian klimatu z udzielaniem legitymizacji firmom paliwowym poprzez inwestowanie w nie oraz – o czym
później – akceptowanie ich wsparcia w formie na przykład sponsoringu. Nie brakuje miejsc w katolickiej nauce społecznej, zwłaszcza w encyklice „Laudato si’”, w których wprost wskazuje się, że odejście od paliw kopalnych jest moralnym obowiązkiem wynikającym z chrześcijańskich powinności wobec świata, przyrody i ludzkości. Katoliccy hierarchowie w różnych miejscach świata – na czele z Franciszkiem – coraz głośniej zabierają głos w sprawie kształtu globalnej gospodarki i nie wahają się krytykować również tego, w jaki sposób eksploatujemy Ziemię oraz pozyskujemy energię. Kościół nie powinien stać z boku, gdy w efekcie tych działań niszczona jest Ziemia, co bezpośrednio zagraża ludzkiemu życiu. Kościół tym bardziej nie powinien stać z boku, ponieważ jego głos jest potrzebny zarówno w obronie Ziemi, jak i pracowników, których dotknie transformacja energetyczna. Papież Franciszek, mówiąc o ekologii integralnej, wskazuje na potrzebę troski zarówno o Ziemię, jak i o człowieka, w tym pracującego. Tym bardziej należy podjąć tę kwestię
27
w sposób systemowy. Kościół powinien być strażnikiem wszystkich wartości kładzionych tutaj na szali tak, by niezbędna transformacja energetyczna była jednocześnie transformacją sprawiedliwą. Nie zagwarantują tego z pewnością same spółki energetyczne. Zgadza się z tym doktor Piotrowski, który zwraca także uwagę na powiązania między sektorem finansowym oraz energetycznym i paliwowym. – Realne wyzwanie, jakim jest finansjeryzacja gospodarki, to nic dobrego, o czym mówią także oficjalne dokumenty watykańskie, ale nie wystarczy poprzestać na tej ocenie. Trzeba jeszcze zastanowić się, co z tym sektorem finansowym zrobić – przekonuje. Wskazuje przy tym, że istnieją mechanizmy, które służą demokratyzacji gospodarki i umożliwieniu społeczeństwu większego wpływu na to, jakie inwestycje, także w sferze wytwarzania energii, są prowadzone. Dywestycje są jednym z tych narzędzi. – Domagając się ich, społeczeństwo kwestionuje niesłuszne przekonanie, że firma może interesować się tylko zyskiem, bez oglądania się na koszty społeczne i ekologiczne. Ruchy społeczne, które działają na rzecz dywestycji, mówią: „Tak być nie może, bo to my jako zwykli ludzie płacimy społeczne i ekologiczne rachunki za to, w co wy inwestujecie” – tłumaczy. Kościół powinien być i w wielu miejscach na świecie już jest sojusznikiem tych ruchów. Coraz więcej grup wyznaniowych oraz instytucji religijnych decyduje o przeniesieniu aktywów z akcji i obligacji spółek paliw kopalnych do
firm z niskoemisyjnych gałęzi gospodarki. Wymieńmy chociaż niektóre. W czerwcu 2016 roku z okazji rocznicy opublikowania encykliki „Laudato si’” cztery katolickie organizacje z Australii ogłosiły, że rezygnują z inwestowania w paliwa kopalne. Cztery miesiące później – z okazji rocznicy śmierci świętego Franciszka z Asyżu – ich śladem podążyło kolejnych siedem katolickich instytucji z Kanady, Włoch, Papui Nowej Gwinei, Stanów Zjednoczonych, Brazylii i Hong Kongu. Maj 2017 roku przyniósł analogiczną decyzję dziewięciu katolickich instytucji z trzech państw. W kolejne wspomnienie świętego Franciszka dywestycję ogłosiło już czterdzieści organizacji i instytucji, w tym – co szczególnie ważne – Konferencja Episkopatu Belgii. To pierwszy episkopat na świecie, który wykonał ten krok. Nie ostatni, gdyż we wrześniu 2018 roku na podobny zdecydowała się Konferencja Episkopatu Irlandii (oraz osiemnaście innych instytucji katolickich). Kilka miesięcy wcześniej decyzję o dywestycji podjął także międzynarodowy Caritas oraz 34 inne katolickie organizacje. Wiemy wystarczająco dużo Jak to wygląda w Polsce? Owszem, o finansach polskiego Kościoła wiemy mało. By użyć daleko posuniętego eufemizmu, nie należą one do najbardziej przejrzystych sfer życia publicznego w naszym kraju – a konkurencję przecież mają niemałą. Jak czytamy w raporcie „A casefor fossil fuel divestment and desponsorship by the Catholic Church in Poland” przygotowanym przez Jana
Chudzyńskiego, „nie ma danych wskazujących, że Kościół katolicki w Polsce mógłby być bezpośrednio zaangażowany w przemysł paliw kopalnych, ponieważ jego instytucje nie pojawiają się na publicznie dostępnych listach akcjonariuszy spółek notowanych na warszawskiej giełdzie”. Kluczowe w tym zdaniu jest jednak słowo „bezpośrednio”. Jak dodaje bowiem autor, „możliwe jest, że niektóre archidiecezje w Polsce […] zarządzają swoimi aktywami za pośrednictwem profesjonalnych funduszy”, które to fundusze mogą już aktywnie inwestować pieniądze także w sektor energetyczny i paliwowy. Chudzyński zidentyfikował jeden taki przypadek – dotyczący zresztą nie diecezji, ale całej Konferencji Episkopatu Polski. Według stanu na 31 grudnia 2018 roku posiadała ona 4 procent udziałów w spółce zarządzającej Funduszem Emerytalnym Pocztylion-Arka. Tenże fundusz zaś – dane podaję za wspomnianym raportem – w akcjach i obligacjach spółek paliw kopalnych lokował wówczas środki o wartości ponad 119 milionów euro, czyli około 18 procent swoich aktywów. W portfelu funduszu znaleźć można było czternaście firm zajmujących się paliwami kopalnymi – w tym wszystkie największe polskie firmy z tej branży, a także przedsiębiorstwa niemieckie, austriackie, czeskie i węgierskie. Czy rezygnacja z podobnych inwestycji przez polski Kościół znacząco wpłynęłaby na jego sytuację finansową, a także spółek energetycznych i paliwowych? Sama w sobie – zapewne w niewielkim stopniu. Nie to jest jednak kluczowe. →
28
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Mogłaby ona bowiem mieć istotne znaczenie dla dynamiki trendu dywestycyjnego w całej polskiej gospodarce. Mogłaby ponadto przybliżyć nas do bardziej przejrzystego sposobu zarządzania kościelnymi finansami – wymagałaby wszak jasnego określenia, o jakiego rzędu inwestycjach w ogóle rozmawiamy. Warto przy tym zauważyć, że polski Kościół – właśnie za pośrednictwem funduszu Pocztylion-Arka PTE – ma już pewne, choć specyficzne, doświadczenie z dywestycjami. Nie dotyczą one jednak rezygnacji z inwestowania w przemysł kopalny i energetyczny, lecz decyzji o braku zgody na inwestowanie aktywów w akcje i obligacje… producenta prezerwatyw. Dyrektor inwestycyjny funduszu tłumaczył przy tym, że fundusz ten chce działać w zgodzie z chrześcijańską doktryną Kościoła. A przecież decyzję o rezygnacji ze wspierania kościelnymi funduszami branży paliwowej i energetycznej można by uzasadnić w bliźniaczy sposób.
Czyny za słowami Źródeł inspiracji, jak widać po wspomnianych przykładach, nie brakuje. Czas zacząć z nich korzystać, by wykonać niezwykle istotny krok dla ochrony życia ludzkiego, która wymaga także walki ze zmianami klimatu. By do tego doszło, potrzebne jest zaangażowanie wiernych – zarówno młodych, jak Julia Keane z Młodzieżowego Strajku Klimatycznego (rozmowa z nią towarzyszy temu tekstowi), jak i starszych, których aktywność mogłaby być motywowana troską o los swoich dzieci i wnuków oraz przyszłych pokoleń. Słowem: właśnie o życie i jego jakość. Tego już istniejącego oraz tego, które dopiero się na Ziemi pojawi. Jak podkreśla doktor Piotrowski, w wielu miejscach na świecie podobne decyzje były wynikiem działań zwykłych ludzi. Za przykład podaje przypadek irlandzki, gdzie kampanię dywestycyjną – do której dołączył także tamtejszy Kościół katolicki – rozkręcili studenci
i studentki. – Dziewczyna, która to rozpoczęła, jest przed trzydziestką. Obywatele i obywatelki, gdy się zaangażują, naprawdę mogą mieć wpływ na zmiany w gospodarce – mówi. Warto przy tym podkreślić, że apel o dywestycje nie jest skierowany wyłącznie, a nawet nie przede wszystkim, do instytucji kościelnych. Mogłyby one być jednak – zwłaszcza w Polsce – niezwykle ważnym partnerem tej kampanii, gdyby zdecydowały się do niej przystąpić. – Podobnie jak Kościół nie chce inwestować w branżę zbrojeniową, tak samo powinien rozważyć, czy inwestowanie w paliwa kopalne nie jest równie moralnie wątpliwe – komentuje Piotrowski, zwracając uwagę choćby na kolejne, jednoznaczne wypowiedzi na ten temat, których źródłem jest niedawny Synod Biskupów dla Amazonii. Apele do polskich hierarchów w tej sprawie warto wzmocnić argumentem, że decyzja o zerwaniu więzów
29
– inwestycyjnych i sponsorskich – z firmami paliwowymi i energetycznymi wynikać powinna także z potrzeby… spójności działań podejmowanych przez Kościół. Jak informuje raport Chudzyńskiego, w Polsce stale rośnie liczba instalacji fotowoltaicznych montowanych przez instytucje kościelne – na czele z Konferencją Episkopatu Polski. Rozwija się Sieć Parków Energii Słonecznej, zrzeszająca niemal trzysta parafii w Polsce. To w Polsce istnieją dwa kościoły zbudowane w technologii budownictwa pasywnego (której celem jest ograniczenie zużycia energii potrzebnej do eksploatacji obiektu), uważane za pierwsze takie projekty kościelne w Europie. Dalsze promowanie przez Kościół energii odnawialnej zamiast tej pochodzenia węglowego czy gazowego byłoby więc rozwinięciem już podejmowanych działań. Rozwinięciem i etycznym, i znaczącym. Doktor Piotrowski przypomina przy tym słowa, którymi polscy biskupi w Niedzielę Bożego Miłosierdzia w 2019 roku zwrócili się do wiernych: „Odpowiadając na wezwanie PapieżaFranciszka, wolontariusze działający w społecznościach lokalnych mogą w duchu integralnej ekologii podejmować kolejne działania: wzywać do nawrócenia ekologicznego i skromnego życia opartego na miłości, a nie na konsumpcji; przeciwdziałać marnowaniu żywności i przekazywać jej nadwyżki potrzebującym; promować wiedzę o racjonalnym gospodarowaniu odpadami; dbać o naturę i zabiegać o funkcjonowanie zielonych przestrzeni; zachęcać do ograniczania zużycia plastiku; szerzyć wiedzę
o zmianach klimatu i ich przyczynach; motywować polityków do przeciwdziałania zmianom klimatu; promować stosowanie odnawialnych źródeł energii”. – To ważne, że te słowa padły. Naszym zadaniem jest, by wybrzmiewały głośniej i były powtarzane – mówi Piotrowski. Ukrócić czarny sponsoring Zostawmy na chwilę inwestycje, o których wiadomo niewiele, i zwróćmy uwagę na to, co jest widoczne gołym okiem. Kościół bowiem nie tylko – choć w nieznanym stopniu – inwestuje swoje pieniądze w branżę węglową, ale także korzysta ze środków przekazywanych mu przez firmy energetyczne i paliwowe. Najdobitniejszym tego przykładem jest fakt, że Światowe Dni Młodzieży w Krakowie w 2016 roku były sponsorowane między innymi przez Tauron, PGE czy PKN Orlen (wyobraźmy zaś sobie oburzenie, jakie powstałoby, gdyby na podobnym wydarzeniu znalazło się logo – by trzymać się przykładów już w tekście podanych – producenta prezerwatyw czy broni!). Rezygnacja z podobnych relacji sponsorskich z tymi spółkami byłaby z pewnością dla Kościoła kosztowna finansowo. Dalsze ich utrzymywanie będzie jednak coraz bardziej kosztowne moralnie i wizerunkowo. Przecięcie tych kontaktów mogłoby przy okazji – w przypadku spółek skarbu państwa – być ważnym krokiem w stronę wprowadzania realnego rozdziału państwa od Kościoła. W wizerunkowym aspekcie zerwania relacji sponsorskich ze spółkami energetycznymi i paliwowymi nie chodzi zresztą wyłącznie o wizerunek Kościoła,
ale również, a może przede wszystkim, o wizerunek wspomnianych firm. Finansowanie przez nie aktywności Kościoła, obecność ich logotypów na kościelnych wydarzeniach czy podejmowanie wspólnych inicjatyw z kościelnymi instytucjami charytatywnymi wzmacnia ich społeczną legitymację. A to nie służy przeciwdziałaniu zmianom klimatycznym. – Część firm energetycznych powinna być w stanie przejść, symbolicznie rzecz ujmując, z czarnego, czyli z węgla, na zielone, czyli na energię odnawialną, zabezpieczając i rozwijając jednocześnie godne miejsca pracy – mówi doktor Piotrowski, powołując się na przykład Danii. – Nie dzieje się to jednak bez presji społecznej. Potrzebujemy zmiany modelu gospodarki opartej na węglu, potrzebna jest deglomeracja energetyczna, wspieranie spółdzielni energetycznych i wiele innych działań, które uderzą w interesy monopolistów. To zaś nie wydarzy się bez zmniejszenia wpływu dużych spółek na politykę i sferę publiczną – dodaje. Wchodzenie przez Kościół w relacje sponsorskie z nimi na pewno tego wpływu nie ogranicza. Wręcz przeciwnie. Ochronie klimatu, a więc i życia ludzkiego, szkodzi zatem sytuacja z krakowskich Światowych Dni Młodzieży. Szkodzi jej, gdy Caritas Polska zgadza się na prowadzenie wspólnej kampanii na temat ekoświadomości z Jastrzębską Spółką Węglową, czyli największym producentem węgla koksowego w Unii Europejskiej. Szkodzi jej, gdy instytucje kościelne uczestniczą w wizerunkowych działaniach, mających znamiona nie →
30
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Ochronie klimatu, a więc i życia, szkodzi promocyjne wsparcie dla przemysłu, który jest przeciw niemu.
tylko greenwashingu (strategii promocyjnej polegającej na poprawie wizerunku firmy poprzez działania ekologiczne, często stojące w sprzeczności z efektami głównych działań przedsiębiorstwa), ale też swoistego „churchwashingu” (jak można by nazwać strategię budowania swojego wizerunku na relacjach z Kościołemi wspieraniu jego inicjatyw). Szkodzi jej, gdy Kościół godzi się na to, by spółki energetyczne i paliwowe finansowały remont organów kościelnych czy oświetlenie świątyni. Szkodzi jej, gdy zgadza się na to, by Kopalnia Węgla Brunatnego Konin fundowała budowę nowego kościoła i chwaliła się tym na swoich stronach internetowych. Słowem: szkodzi jej wybielanie i promocyjne wsparcie dla przemysłu, który jest przeciw życiu. * Zerwanie tego typu relacji nie będzie dla Kościoła w Polsce bezbolesne. Angielskie słowo „divestment”, oznaczające
dywestycję, można tłumaczyć także jako „ogołocenie”. Kościół musi być zdolny do podjęcia działań, które do tego ogołocenia prowadzą, gdyż przeciwdziałanie katastrofie klimatycznej wymaga wyrzeczeń od nas wszystkich. Wobec nieobecności znaczących kampanii dywestycyjnych w naszym kraju polscy biskupi mogliby stanąć na czele realnej zmiany, której celem jest – ni mniej, ni więcej – ochrona ludzkiej godności i ludzkiego życia. Skoro zaś Kościół w Polsce 80 procent swoich funduszy otrzymuje od wiernych, to czyje dobro – także z tego powodu – powinien mieć na uwadze, jeśli nie ich? Nie chodzi przy tym o to, by atakować biskupów za to, że jeszcze nie podjęli decyzji o dywestycji czy zerwaniu szkodliwych relacji sponsorskich. Ważniejszym celem jest próba zainspirowania ich do zmiany dotychczasowej polityki. Tak, by w efekcie ich działań uczestnicy i uczestniczki Młodzieżowych Strajków Klimatycznych mogli skandować swoje
hasło „Nauka z nami, religia z nami, walka o życie ponad podziałami” z jeszcze większym przekonaniem. Oraz z myślą nie tylko o papieżu Franciszku, ale także o polskich hierarchach.
Ignacy Dudkiewicz jest filozofem, bioetykiem i dziennikarzem. Członek Zarządu Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie. Redaktor naczelny Magazynu Kontakt.
Viktar Aberamok instagram.com/ oberemokwiktor
31
Czas na zieloną zmianę w Kościele Już czas, żeby polski Kościół zaczął wspierać inicjatywy związane z ochroną klimatu. Najlepszym początkiem będzie zaprzestanie wspierania produkcji energii z paliw kopalnych.
Z Julią Keane rozmawia Ignacy Dudkiewicz Viktar Aberamok
Co – jako działaczka Młodzieżowego Strajku Klimatycznego i katoliczka – poczułaś, kiedy dowiedziałaś się, że polski episkopat posiada udziały (choć, przyznajmy, niewielkie) w funduszu Pocztylion–Arka PTE, który inwestuje między innymi w firmy z przemysłu paliw kopalnych?
Wzburzenie oraz rozczarowanie. Miłość Boga i bliźniego – czyli najważniejsze przykazanie chrześcijaństwa – opiera się między innymi na wzajemnym zaufaniu. Bez niego trudno mówić o prawdziwej relacji, będącej podstawą miłości. Zaufanie do samego Kościoła jest wpajane wiernym przez całe życie. Jak jednak możemy ufać tym, którzy kierują naszą wspólnotą, skoro Kościół, będący w polskiej rzeczywistości jednym z głównych wyznaczników wartości, postępuje wobec nas, wiernych, nieuczciwie i tym samym wzbudza nieufność? Wszystkie te zarzuty wynikają z poznania faktów o związkach między Kościołem a firmami energetycznymi?
Tak, uważam to za niedopuszczalne. I mówię to jako osoba młoda, zaangażowana w sprawy zmian klimatu, z generacji, która najmocniej odczuje
brak odpowiednich działań i zaniechania pokolenia naszych rodziców i dziadków – również tych jego przedstawicieli, którzy noszą sutanny i biskupie szaty. Duchowni przekonują, że dzięki zaangażowaniu we wspomniany fundusz mogą nadzorować jego działania w taki sposób, żeby polityka inwestycyjna Pocztylionubyła etyczna i zgodna z doktryną Kościoła.
To niezrozumiałe tłumaczenie. Dlaczego?
Papież Franciszek głosi, że aby stawić czoła nadchodzącemu niebezpieczeństwu, jakim jest kryzys klimatyczny, należy jak najszybciej zrezygnować z wykorzystywania paliw kopalnych do produkcji energii. Takie jest obecne nauczanie Kościoła, z którym trudno pogodzić choćby ograniczone inwestowanie przez episkopaty w ten segment gospodarki. Nauczanie będące zresztą rozwinięciem tez stawianych przez poprzednich papieży.
Otóż to. Już święci Paweł VI oraz Jan Paweł II zdawali sobie sprawę z problemu,
jakim jest degradacja środowiska naturalnego. Karol Wojtyła w encyklice „Redemptor hominis” podkreślał chociażby, że „człowiek zdaje się często nie dostrzegać innych znaczeń swego naturalnego środowiska, jak tylko te, które służą celom doraźnego użycia i zużycia”. Te tezy rozwijał najpierw Benedykt XVI, a następnie papież Franciszek, który w encyklice „Laudato si’” jasno stwierdza, że drapieżny, materialistyczny system można naprawić tylko poprzez gruntowne „zmiany stylów życia, modeli produkcji i konsumpcji, utrwalonych struktur władzy, na których opierają się dziś społeczeństwa”. Zamiast wspierać swoimi pieniędzmi firmy zarabiające na paliwach kopalnych, dobrze byłoby, żeby Kościół był w awangardzie tych zmian. Po to, by pociągnąć za sobą innych?
Tak. W sprawie klimatu powinniśmy działać razem. Nie przez przypadek na demonstracjach Młodzieżowego Strajku Klimatycznego skandujemy między innymi hasło „Nauka z nami, religia z nami, walka o życie ponad podziałami”. By sojusz mimo różnic był →
32
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Zamiast wspierać firmy paliwowe, Kościół powinien być w awangardzie zmian na rzecz ochrony klimatu.
rzeczywiście możliwy, musi opierać się na przejrzystości. Kościół też powinien działać otwarcie. Brak transparentności w sferze aktywności finansowej polskiego Kościoła, w tym współpracy z firmami przyczyniającymi się do niszczenia środowiska naturalnego i zmian klimatu, utrudnia porozumienie, bo wzmaga podejrzenia, że podobnych, a także sponsorskich, relacji między instytucjami kościelnymi a firmami energetycznymi jest więcej. Światowe Dni Młodzieży, uświetnione przecież wizytą Franciszka w Polsce, były sponsorowane między innymi przez największe polskie spółki energetyczne.
Uważam za rzecz niezrozumiałą i bardzo kontrowersyjną, że Kościół godzi się, by jego partnerem przy organizacji wizyty papieża były Tauron, PGE czy PKN Orlen. Jeszcze większą konsternację wywołało we mnie ogłoszenie podczas szczytu klimatycznego COP24 w Katowicach ogólnopolskiej
kampanii na temat ekoświadomości przez Jastrzębską Spółkę Węglową we współpracy z Caritas Polska. Mówimy ciągle o tym, czego Kościół nie powinien. A co konkretnie mógłby według ciebie zrobić polski Kościół, żeby przyczynić się do zmian na lepsze w sferze ochrony środowiska i klimatu?
Więcej o tym mówić, również z ambony. Ponadto Światowy Ruch Katolików na rzecz Środowiska zachęca wspólnoty eklezjalne we wszystkich krajach do tego, by zdecydowały się na dywestycję w obszarze gospodarki powiązanym z wydobywaniem i wykorzystywaniem węgla, ropy naftowej czy gazu ziemnego. Prekursorem w tym względzie jest episkopat Irlandii, a za jego przykładem podąża już ponad 150 instytucji katolickich na całym świecie! Nadszedł czas, byśmy zobaczyli zmianę w tej sprawie także w polskim Kościele. Czas, by zaczął on rzeczywiście wspierać inicjatywy
związane z ochroną klimatu. A najlepszym początkiem będą działania zmierzające do ograniczenia wsparcia produkcji energii z paliw kopalnych. Byłby to także ważny znak dla innych instytucji i środowisk w Polsce, że ta idea jest warta wsparcia. Skąd polscy biskupi według ciebie powinni otrzymać inspirację do zmiany?
Między innymi od świeckich, w tym młodych. Warto, by wsłuchali się choćby nieco w postulaty Młodzieżowego Strajku Klimatycznego. Ponadto pamiętajmy, że przywódcą Kościoła jest papież. W jego słowach i nauczaniu wszelki przemysł energetyczny, węglowy i paliwowy spotyka się z wyraźną krytyką. Franciszek chce stać na straży stworzenia – zarówno przyrody, jak i człowieka, który jest zależny również od stanu środowiska i klimatu – więc sprzeciwia się rozwojowi działań przyczyniających się w ogromnym stopniu do degradacji Ziemi, kolebki
33
życia ludzkiego. Działania tego przemysłu stanowią więc „zamach na Dzieło Stwórcy”, jak nazywa je profesor Tomasz Żylicz, komentując „Laudato si’”. Warto, by polscy księża i biskupi nie tylko słuchali papieża, ale również wprowadzali w życie jego naukę. Często nie chcą. Nie tylko w tej kwestii.
Myślę, że ludzie polskiego Kościoła dobrze wiedzą, co głosi Franciszek w tej sprawie. Trudno tego nie zauważyć. Pozostaje więc zadać pytanie, co skłania ich do trącących hipokryzją decyzji, takich jak inwestowanie w przemysł kopalny czy zgoda na sponsorowanie działań Kościołaprzez spółki energetyczne. No właśnie, co?
Trudno jednoznacznie ocenić. Może brak chęci działania i skupianie się na własnych sprawach? A może niedopuszczanie do siebie faktów na temat skali zbliżającej się katastrofy i możliwych sposobów jej przeciwdziałania?
Nie byliby w tym osamotnieni. Raczej wtopiliby się w tłum polskich elit opiniotwórczych.
To prawda. Myślę, że także w przypadku duchownych, w tym biskupów, źródła takich wyborów mogą być różne. Może rzeczywiście nie wszyscy hierarchowie są świadomi, z czym się mierzymy? Przyczyn może być wiele, co nie zmienia faktu, że polski Kościół, w przeciwieństwie do innych Kościołów lokalnych oraz papieża Franciszka, nie podejmuje dziś odpowiednich działań na rzecz ograniczania zmian klimatu. Gorzej: pogarsza wręcz sytuację naszego wspólnego domu.
Julia Keane jest licealistką i działaczką Młodzieżowego Strajku Klimatycznego. Skacze profesjonalnie na trampolinie, lubi kino i sztukę awangardową.
Viktar Aberamok instagram.com/ oberemokwiktor
Myślisz, że polscy księża i biskupi podejdą poważnie do kryzysu klimatycznego, zanim będzie za późno, by mu zapobiec?
To pytanie o ich odpowiedzialność. Bo także od nich zależy przyszłość milionów Dzieci Bożych, które liczą na wsparcie Kościoła, również w Polsce. Czas nas usłyszeć.
→
34
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Toksyczna męskość zabija Fundamentalna większość przemocy, która przenika nasze społeczeństwo, to przemoc mężczyzn. Nie wszyscy mężczyźni mają skłonności do agresji, ale wszyscy od najmłodszych lat uczestniczą w kulturowych grach, których esencją jest rywalizacja, konkurencja i walka. Grach, które mają tragiczne konsekwencje.
Hubert Walczyński Zofia Rogula
P
rzemoc ma płeć. W 2018 roku w ramach procedury Niebieskiej Karty polska policja zarejestrowała 73 tysiące sprawców przemocy domowej – ponad 90 procent z nich to mężczyźni. Połowę przestępstw popełnili pod wpływem alkoholu. Sprawcami zabójstw w Polsce również najczęściej są mężczyźni. Dlaczego zabijają? Wśród zbrodni o ustalonym motywie dominującą przyczyną były – jak eufemistycznie ujmuje to policja – „nieporozumienia rodzinne”. 31 października 2019 roku w polskich zakładach karnych osadzone były 74 732 osoby. Ponad 71 tysięcy stanowili mężczyźni. Choć przemoc rządząca naszym życiem społecznym to przede wszystkim przemoc mężczyzn, zaskakująco rzadko mówi
się o niej jako o problemie męskim. Często natomiast sprowadza się ją do zachowań węższej grupy społecznej (na przykład kibiców), trudności życiowych jednostki (na przykład uzależnienia od alkoholu) czy indywidualnej skłonnoścido agresji. W debacie publicznej istnieje silna tendencja do pomijania tego, co najbardziej typowe, a zwracania uwagi na wyjątki. Gdy przestępstwo popełnia muzułmanin, Hindus czy Arab, dowiemy się tego już z nagłówka artykułu. Gdy sprawcą będzie biały, heteroseksualny, ochrzczony mężczyzna – a tacy odpowiadają za fundamentalną większość przestępstw w Polsce – o żadnej z tych cech nie usłyszymy ani słowa. Rzadko zwraca się uwagę na to, że w oceanie przemocy, który nas otacza, istotnym wyróżnikiem jest płeć. Jeszcze rzadziej szuka się korzeni tej korelacji w normach społecznych i kulturowych.
Artykuły, które donoszą o gwałtach, pobiciach czy morderstwach, zwykle są całkowicie odpolitycznione – mówią o zdegenerowanej jednostce, budują obraz potwora, który kolejny raz pobił żonę czy dziecko. Co więcej, historie przemocy zwykle opowiadane są w stronie biernej – skupiają się na ofierze, a nie na sprawcy. A, jak wykazują badania, język ma fundamentalne znaczenie dla tego, jak myślimy o przemocy, w szczególności przemocy seksualnej. Gdy uczestników eksperymentów konfrontuje się z komunikatami prasowymi pisanymi w stronie biernej (na przykład „dwudziestoletnia kobieta została zgwałcona”), mają oni większą skłonność do przypisywania winy ofierze. Gdy komunikaty sformułowane są w stronie czynnej („trzydziestoletni mężczyzna zgwałcił”), znacznie częściej skupiają się na winie sprawcy. Nie bez znaczenia jest więc →
35
→
36
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Rzadko zwraca się uwagę na to, że w oceanie przemocy, który nas otacza, istotnym wyróżnikiem jest płeć.
fakt, że rozpoznanym w debacie publicznej problemem jest przemoc wobec kobiet, a nie przemoc mężczyzn. Parę miesięcy temu miał miejsce Marsz Równości w Białymstoku, podczas którego doszło do niespotykanej eskalacji przemocy – uczestników obrzucano kamieniami, racami, kostką brukową, bito, kopano. Jak wyglądały nagłówki gazet? „Białystok. Policja zatrzymała kolejną osobę podejrzaną o pobicie”; „Policja namierzyła i ustaliła tożsamość blisko 150 osób”; „Białostoccy policjanci ustalili tożsamość kolejnej osoby podejrzanej o pobicie osiemnastolatka”; „Policja identyfikuje kolejne osoby zakłócające Marsz Równości w Białymstoku”. Z tego, co udało mi się ustalić, w każdej z tych historii chodziło o mężczyzn. Jak wyglądałyby artykuły w prasie, gdyby podczas jakiejkolwiek demonstracji 150 kobiet
zaczęło rzucać kamieniami i fizycznie atakować demonstrantów? Czy pisano by o osobach? Czy od razu nie zaczęto by zastanawiać się nad rolą płci? Prawdziwy mężczyzna Zasady gry są proste, wystarczy zapamiętać, za co zdobywasz punkty. Musisz być twardy, silny i pewny siebie. Mieć powodzenie u kobiet i poczucie humoru, być inteligentny i przystojny. Dobrze jeździć autem, dobrze zarabiać, mieć mocną głowę. Nie wolno ci płakać, okazywać słabości czy troski. W toku rozgrywki zadbamy o to, żeby stępić ci empatię, więc będzie łatwiej, niż mogłoby się wydawać. Nie bardzo wypada mówić o uczuciach, ale prawdopodobnie nie będziesz musiał szczególnie się hamować, bo nie damy ci szansy się tego nauczyć. Wyjątek możemy zrobić, gdy się upijesz i będziesz rzewnie opowiadał
towarzyszom i towarzyszkom o szacunku, miłości czy tęsknocie, którymi do nich pałasz. Ta gra nazywa się „Prawdziwy Mężczyzna” i opublikowało ją Wydawnictwo Konserwacji Norm Płciowych. Zaprojektowana została tak, że nie da się jej wygrać – twój wynik zawsze oceniany jest w zestawieniu z innymi graczami i podlega nieustannej weryfikacji. Pierwszą, naczelną regułą jest konkurencja – czasem chodzi o to, kto więcej wyciska w martwym ciągu, czasem o sprawność retoryczną, a czasem o to, kto ostatni upije się na imprezie. Drugą – konieczność nieustannego dowodzenia wszystkim wokół, że jesteś wystarczająco prawdziwym mężczyzną. Kim jest prawdziwy mężczyzna? Portal „Papilot” wylicza siedem cech samca alfa: jest pewny siebie do granic przyzwoitości, może bywać agresywny,
37
podąża swoją ścieżką, partnerka musi się za niego wstydzić, często krytykuje innych, szczęście innych go nie cieszy, traktuje partnerkę jak gorszą od siebie. Serwis „Facet” Wirtualnej Polski pisze z kolei tak: „Ma władzę, cieszy się dużym szacunkiem innych facetów, którzy liczą się z jego zdaniem, a kobiety same do niego lgną. To wszystko często przekłada się na sukces zawodowy”. Chodzi więc przede wszystkim o miejsce w hierarchii, o rywalizowanie i udowadnianie, że ma się władzę. Gra w Prawdziwego Mężczyznę to przestrzeń, w której stykają się ze sobą pędzący kapitalizm, w którym trzeba zawsze biec szybciej niż wszyscy inni, pracować ciężej, zarabiać więcej, i patriarchat, którego owocem jest toksyczna męskość – nieustannie domagająca się wykazywania tego, kto jest bardziej męski i bardziej „prawdziwy”.
A wykazuje się na wiele sposobów. Prostym i powszechnym narzędziem jest brawura – pozornie niegroźna forma ustanawiania hierarchii, demonstrowania własnej siły i budowania pozycji w grupie. Być może z brawury wynika to, że jak wskazują statystyki policyjne, mężczyźni częściej przekraczają prędkość i jeżdżą mniej bezpiecznie – co za tym idzie, powodują trzy czwarte wszystkich wypadków na polskich drogach (a stanowią niewiele ponad połowę kierowców). Jak piszą autorzy raportu „Wypadki drogowe w 2018 roku”: „Zarówno w przypadku kierujących, jak i pieszych – sprawców wypadków drogowych – to głównie mężczyźni przyczyniali się do ich powstania”. Może pochodną brawury i uwewnętrznionej konieczności imponowania innym jest fakt, że – jak wskazują dane policji – spośród 545 utonięć, do których doszło
w Polsce w ubiegłym roku, w 468 przypadkach tonącym był mężczyzna, choć to właśnie mężczyźni częściej deklarują, że potrafią pływać. Ten medal ma też drugą stronę – w świecie, w którym nieustannie należy błyszczeć, okazywać siłę i władzę, brakuje przestrzeni na szczere i otwarte mówienie o problemach, bezsilności czy smutku. Mężczyźni więc nie mówią, rzadko się przed sobą otwierają, a jeżeli już do tego dochodzi, to zwykle pod wpływem alkoholu, gdy ciasny gorset toksycznej męskości może się nieco poluzować. Rzadziej też chodzą do lekarza i rzadziej się diagnozują. Jak wskazują autorzy kampanii Twarze Depresji: „68,5 tysiąca mężczyzn leczyło się na depresję w ramach publicznej służby zdrowia (dla porównania: 205 tysięcy kobiet). Ponadto z powodu ciężkiej depresji w szpitalach psychiatrycznych →
38
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Gra w Prawdziwego Mężczyznę to przestrzeń, w której stykają się ze sobą pędzący kapitalizm i patriarchat.
pomoc otrzymało ponad 8 tysięcy mężczyzn (15,5 tysiąca kobiet). Z psychoterapii finansowanej przez NFZ korzystało nieco ponad 3 tysiące mężczyzn (11,2 tysiąca kobiet)”. Nie umiemy nazywać naszych uczuć, przyznawać się do nich, nie rozumiemy ich. Jedna z niewielu emocji, do których mamy prawo w szorstkim, męskim świecie, to gniew, którego pochodną jest przemoc i agresja. Brak kontaktu z emocjami i nieumiejętność dzielenia się nimi ma katastrofalne konsekwencje, a jedną z nich jest to, że w 2018 roku śmiercią samobójczą zginęło w Polsce 5128 osób – prawie 90 procent z nich stanowili mężczyźni. Kim możemy być? Psychologowie ewolucyjni i trybuni prawicy uwielbiają opowiadać historie o tym, jak wszystkie te mechanizmy
– rywalizacji, hierarchii, władzy – to po prostu ewolucyjna scheda, bez której nie przetrwalibyśmy jako gatunek. Konkurujemy podobno i walczymy po to, żeby „natura” rozpoznała najlepiej dostosowane geny i zadbała o ich reprodukcję w kolejnych pokoleniach. W tej brutalnej wizji rzeczywistości samobójstwa mogłyby być po prostu elementem doboru naturalnego. Ale nie jesteśmy przecież bezwolnymi więźniami ewolucyjnych mechanizmów, a w zasadach, które rządzą światem toksycznej męskości, nie ma nic naturalnego. Różnią się między społeczeństwami, dostosowują się do okoliczności, płynnie zmieniają się w czasie. I choć faktem jest, że odziedziczyliśmy je po poprzednich pokoleniach, to nieustannie, w każdej interakcji społecznej, sami je współtworzymy i podtrzymujemy przy życiu. Oznacza to też, że sami możemy je zmienić.
Z bycia mężczyzną nie wynika odpowiedzialność za cały ocean przemocy, który podtapia nasze społeczeństwo. Nie ma powodu, byśmy tonęli w poczuciu winy. Jeżeli jesteś mężczyzną, masz jednak do dyspozycji szczególne narzędzia, żeby z tym stanem rzeczy walczyć i go zmienić – choć nie jest to zbyt budujące, studia nad społecznym funkcjonowaniem płci wykazywały wielokrotnie, że mężczyźni dużo bardziej poważnie traktują kwestie przemocy płciowej, nierówności płci czy systemowego seksizmu, gdy zwraca im na nie uwagę inny mężczyzna, niż gdy robi to kobieta. Jak pisze Jackson Katz w książce „Paradoks macho”: „Dramat przemocy domowej, trwający już zbyt długo w Ameryce i na świecie – obejmujący gwałt, bicie, molestowanie oraz wykorzystywanie seksualne kobiet i dziewcząt – prawdopodobnie mówi nam
39
więcej o mężczyznach niż o kobietach. Ostatecznie to właśnie mężczyźni są najczęściej sprawcami przemocy. Mężczyźni odpowiadają za większość pobić i za niemal wszystkie gwałty.” Przemoc, o której mowa w całym tym tekście, nie jest problemem kobiet, a mężczyzn. Walka z męską przemocą, z toksyczną męskością jest walką z ciasno zakreślonymi rolami płciowymi i założeniami leżącymi u ich podstaw. Z różnicami w wychowaniu chłopców i dziewcząt, w tym, na co się pozwala i na co przymyka oko. Z tego względu kresem naszych działań nie powinno być tylko wypromowanie innego, lepszego wzorca – pełnego troski, opiekuńczości czy empatii. Musimy pójść dalej i walczyć o wolność od krępujących norm płciowych, głęboko ugruntowanych, lecz zniewalających przekonań na temat tego, co oznacza bycie mężczyzną i czym różni się od bycia
kobietą. Musimy walczyć o dojście do miejsca, w którym pytanie o płeć przestanie stanowić istotny punkt odniesienia w życiu społecznym, a kategorie męskości i kobiecości będą opisywać wąski, fizjologiczny fragment rzeczywistości, na którym w istocie opierają się nieliczne różnice między kobietami i mężczyznami.
Hubert Walczyński jest absolwentem ekonomii w Szkole Głównej Handlowej oraz filozofii nauk społecznych w London School of Economics. Interesuje się socjologią wiedzy ekonomicznej. Redaktor działu „Obywatel” w Magazynie Kontakt.
Zofia Rogula instagram.com/zofiarogula
40
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
41
Malutki punkcik na strasznie czarnym oceanie Psychiczny ból został strywializowany i ośmieszony. Odruchowo mówimy „Na zdrowie”, gdy ktoś kichnie, i odruchowo odwracamy wzrok, gdy ktoś płacze. Odruchowo też mówimy: „Nie świruj!”, i śmiejemy się, gdy znany aktor karykaturuje chorobę psychiczną.
Hanna Frejlak Maciej Januszewski
W
edług danych policji w 2018 roku w Polsce dziennie około piętnastu osób odbierało sobie życie. Jedna na dziesięć była w wieku 7–24 lata. Jak pokazuje zestawienie Eurostatu z roku 2014, zajmujemy drugie miejsce w Europiepod względem samobójczych śmierci nastolatków. Na stronie internetowej Forum Przeciw Depresji możemy przeczytać, że najczęstszą przyczyną samobójstw w każdej grupie wiekowej jest depresja. Według szacunków Światowej Organizacji Zdrowia do 2030 roku stanie się ona najbardziej powszechną chorobą na świecie. Depresję można skutecznie leczyć farmakoterapią i psychoterapią. Jednak, jak podaje Forum Przeciw Depresji, w Polsce kurację podejmuje tylko połowa chorych. Trup pod fundamentami Według przyjętej w całej Europie definicji o wystąpieniu epizodu depresyjnego (potocznie zwanego depresją) możemy
mówić, gdy u kogoś przez minimum dwa tygodnie utrzymują się przynajmniej dwa spośród następujących objawów: obniżenie nastroju, utrata zainteresowań i zdolności cieszenia się oraz obniżona energia. By lekarz mógł postawić diagnozę, powinny także wystąpić co najmniej dwa spośród następujących symptomów: zaburzenia snu, zmniejszony apetyt, myśli i czyny samobójcze, niska samoocena i mała wiara w siebie, pesymistyczne widzenie przyszłości, poczucie winy i małej wartości, obniżona koncentracja. Spotykam się z trójką młodych ludzi cierpiących na depresję: Zosią, Antkiem i Markiem, by spróbować zrozumieć, co ta sucha definicja oznacza w praktyce. „Zaczęło się w drugiej klasie liceum. Dużo płakałam, w szkole miewałam ataki paniki, często się zdarzało, że cały dzień spędzałam zwinięta w kulkę w szkolnej bibliotece. Nic nie umiałam na to poradzić, ale myślałam, że jakoś to będzie, czekałam na wakacje, bo wtedy zawsze człowiek czuje się lepiej. Niestety, to nie był mój przypadek…” – zaczyna opowieść dziewiętnastoletnia Zosia, tegoroczna maturzystka.
„Już od dawna podejrzewałem, że to może być depresja, ale miałem wątpliwości, czy sobie tego nie wkręcam, żeby usprawiedliwić moje lenistwo. Nie ufałem sobie. Pod koniec maja tego roku przyszło takich kilka tygodni, kiedy spałem tylko po trzy dni w tygodniu, maksymalnie po pięć godzin” – mówi Antek, student pierwszego roku filozofii na warszawskim MISH-u. „Na początku drugiej gimnazjum spaliliśmy z dwoma kolegami półtora grama marihuany, które przyniósł jeden z nich. Okazało się, że to nie marihuana, a jakaś syntetyczna substancja, do dziś nie wiem, co to było. Miałem zaburzenia czasoprzestrzeni, czułem, że po plecach łażą mi karaluchy, słońce zmieniło kolor, coś mnie ciągnęło za nogi, wszyscy ludzie naokoło się na nas gapili. Jeśli psychikę porównamy do domu, który w moim przypadku miał solidne fundamenty, to było coś takiego, jakbym nagle odkrył, że pod tymi fundamentami jest trup. Kiedy w wieku czternastu lat przeżywasz coś takiego, to jakoś musi to w tobie zostać” – opowiada Marek, student pierwszego roku filozofii, kiedy pytam, jak zaczęła →
42
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
W Polsce co czwarta dziewczyna (23 procent) i co dwunasty chłopak (8 procent) okaleczali się – w sumie 16 procent wszystkich nastolatków.
się u niego depresja. Powiązanie początków choroby z tak zwanym bad tripem (negatywnymi, często przerażającymi doświadczeniami po zażyciu substancji psychoaktywnych) nie zaskakuje mnie. Na oddziale psychiatrycznym, który miałam okazję odwiedzać, spora część chorych znalazła się z powodu zażycia substancji, które wyzwoliły u nich halucynacje, stany lękowe, epizod depresyjny lub schizofreniczny. Zosia poszła do psychiatry na początku trzeciej klasy liceum, tuż po wakacjach. Wcześniej wyjechała na kilka tygodni z chłopakiem do Włoch. Tam, jak mówi, czuła się osłabiona, nie była w stanie przejechać dziesięciu kilometrów na rowerze, czasem w ogóle nie wstawała z łóżka, codziennie miała napady płaczu i histerii. „Mieszkaliśmy u cioci mojego chłopaka, która cały czas sugerowała mi, że pewnie jestem w ciąży, albo rzucała teksty w rodzaju: «Kobieta w związku nie powinna się tak zachowywać! Przecież kiedyś będziesz żoną i matką!»”.
Na wizytę u lekarza Zosia zdecydowała się jednak dopiero po kolejnym wakacyjnym wyjeździe. Pojechała z rodzicami na działkę i tam nagle podczas spaceru zaczęła bić swoją mamę. „Nie najlepiej pamiętam tę sytuację, znam ją raczej z opowiadań. Ja krzyczałam, a rodzice ciągnęli mnie za ręce po żwirze, żeby odejść dalej od ludzi i mnie uspokoić. Atak był na tyle mocny, że następne kilka dni przesiedziałam w zamkniętym pokoju, nie mogąc się uspokoić. Nie potrafiłam wytłumaczyć, co się ze mną dzieje, poza tym, że jestem potwornie wkurwiona”. Po powrocie z wyjazdu Zosia poszła do psycholożki, która zaleciła psychoterapię i wizytę u psychiatry. Lekarz stwierdził depresję i przepisał lekarstwa. „W pewnym momencie wprowadzasz się w stan zupełnego otępienia i zmechanizowania, zaczynasz funkcjonować jak zombie – przesz do przodu, póki masz co robić. A jak nie masz nic do roboty, to leżysz, ale nie możesz zasnąć. Najbardziej irytujące są te momenty, kiedy leżysz
w łóżku, jesteś potwornie zmęczony i liczysz tego dwa tysiące czterysta pięćdziesiątego szóstego barana, ale nic to nie daje. Więc idziesz na spacer o piątej nad ranem, palisz nie wiadomo ile petów, bo co chwila możesz sobie robić przerwę na papierosa – w końcu masz strasznie dużo czasu!” – opowiada Antek, kiedy pytam, czym jest bezsenność. „W ciągu dnia zalewasz się litrami kawy, żeby jakkolwiek funkcjonować. Przychodzi taki moment, kiedy zaczynają cię boleć wszystkie ścięgna i mięśnie, więc przestajesz się z kimkolwiek spotykać. Niby funkcjonujesz na autopilocie, ale on też szwankuje. Żeby wejść na moje osiedle, trzeba otworzyć bramę chipem. Raz nie mogłem się dostać do domu, bo zacząłem ją otwierać absolutnie wszystkim, co znalazłem w kieszeniach: kartą kredytową, kartą miejską, telefonem, ołówkiem…” W czerwcu Antek poszedł do psychiatry – prywatnie, bo jak mówi, nie wytrzymałby kolejnych trzech tygodni bezsenności w oczekiwaniu na wizytę
43
w publicznej placówce. Lekarz przepisał tabletki na bezsenność, stwierdził depresję i zalecił psycho- i farmakoterapię. „Lekarstwa mnie ustabilizowały, potrafiłem spać po siedem godzin dziennie przez większość dni w tygodniu. Teraz dostałem nowe leki, po których zdarza mi się zasypiać na zajęciach albo spać po dwanaście, siedemnaście godzin dziennie. Ale nie przejmuję się tym specjalnie – mam wrażenie, że zasługuję na to, bo odsypiam połowę swojego życia”. Choć to kłopoty ze snem bezpośrednio pchnęły go do wizyty u psychiatry, Antek podkreśla, że już wcześniej od dawna czuł nawarstwianie się problemów, a jego nastrój przypominał delikatnie schodzącą w dół sinusoidę. O stopniowym „nawarstwianiu się” mówi też Marek, tłumacząc, że incydent z narkotykami był kroplą, która przepełniła od dawna napełniającą się czarę. Opowieść zaczyna od trudnych czasów w pełnej przemocy podstawówce na warszawskich Bielanach, którą zmienił dopiero na początku piątej klasy, kiedy zapuścił włosy, za co spotkały go żarty, przepychanki i wyzwiska. „To wszystko odcisnęło piętno, ale tak naprawdę psychika zaczęła mi się powoli sypać w drugiej gimnazjum”. Zaczyna wymieniać: „Był incydent z narkotykami. Miałem też kompleks brzydkiego chłopca – bardzo nie lubiłem siebie. Mocno przeżyłem również fakt, że wdało mi się zakażenie w palec i lekarze rozważali jego amputację, a w skrajnym wypadku całej dłoni. Zaczęły się imprezy z alkoholem, na których różne rzeczy sobie rekompensowałem. W szkole też nie było najlepiej. Wychowawczyni obrała mnie
sobie za cel, potrafiła objeżdżać mnie przy całej klasie. Któregoś dnia coś we mnie pękło – wykrzyczałem, że jest głupią kurwą, że nie nadaje się na wychowawcę, że klasa jest chujowa, że mam dość bycia kozłem ofiarnym i obrywania za nie swoje przewinienia. Wyszedłem, trzaskając drzwiami”. Miewał też stany lękowe, ale jak mówi, próbował sobie z nimi poradzić. To zmieniło się pod koniec pierwszej liceum. „Pojechałem z rodzicami na działkę. Tam wyszedłem na spacer z psem i nagle zacząłem płakać, wrzeszczeć i trząść się. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Na początku nie chciałem o tym rozmawiać z rodzicami, ale w końcu się przyznałem i poszedłem do lekarza. Psychiatra rozpoznał u mnie depresję kliniczną, ale nie zaufałem mu. Na szczęście trafiłem na dobrego terapeutę, który porozmawiał ze mną o moich odczuciach w trakcie wizyty lekarskiej. Zmieniłem lekarza na lekarkę, której zaufałem, i dopiero wtedy pozwoliłem na wprowadzenie leków”. Rozmowa jak kupowanie butów Pytam Marka, czym jest stan lękowy. Długo milczy, szuka odpowiednich słów. „Jesteś malutkim punkcikiem na strasznie czarnym oceanie i nie umiesz pływać”. „Boisz się?” – dopytuję. „Nie. Bać się możesz, że stracisz pracę. Jesteś kompletnie przerażony. Jesteś tylko ciałem, nie masz łączności z nikim i niczym. To, że masz kochających rodziców, przyjaciół, partnerkę czy partnera, nic w tym momencie nie znaczy. W zasadzie nic nie jest żadnym pocieszeniem” – tłumaczy. „Zrobisz cokolwiek,
żeby to powstrzymać, żeby odzyskać tę łączność ze sobą i ze światem, żeby coś poczuć. Dlatego od jakiegoś czasu w takich momentach okaleczam się – fakt, że czujesz, daje ci znać, że istnieje cokolwiek poza twoim małym chorym światkiem”. Jak pokazują wyniki badania Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę – „Ogólnopolska diagnoza skali i uwarunkowań krzywdzenia dzieci” – przeprowadzonego pod koniec 2018 roku, w Polsce co czwarta dziewczyna (23 procent) i co dwunasty chłopak (8 procent) okaleczali się – w sumie 16 procent wszystkich nastolatków. 7 procent badanych nastolatków ma za sobą próbę samobójczą. „W pewnym momencie zacząłem się przejmować, czy tego wszystkiego nie teatralizuję przez fakt, że się okaleczam. W wielu filmach widziałem, jak ludzie tną się żyletką, więc zrezygnowałem z tego sposobu, żeby nie sprawiać wrażenia, że robię to po to, żeby w filmowy sposób wołać o atencję. Ja nie wołam o uwagę, tylko chcę się uratować. Dlatego drapię się raczej w miejscach niewidocznych pod ubraniem, a tnę się po nogach” – opowiada Marek. „Wcześniej okaleczałem się, ale bez śladów, psychicznie: stawałem przed lustrem i powtarzałem jak mantrę, że jestem beznadziejny i że do niczego się nie nadaję. Zdarzało mi się też mocno drapać – ślady są, ale da się je wytłumaczyć. Blizn po cięciach już nie”. Pytam, przed kim chce ukryć ślady. „Nie mam pojęcia przed kim. Chodzi o to, że to zupełnie nie jest akceptowalne społecznie. Choć ostatnio jak mama zobaczyła moje blizny, porozmawialiśmy o tym. Mam dużo szczęścia do rodziców”. →
44
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Opublikowany w 2017 roku przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę raport „Dzieci się liczą” wymienia wsparcie ze strony rodziców i rówieśników oraz dobre relacje w rodzinie jako główne czynniki zmniejszające ryzyko wystąpienia zaburzeń psychicznych u dzieci i młodzieży. Jako wskaźnik „dobrych relacji” uznaje się między innymi łatwość komunikacji. Jak mówi Halszka Witkowska, członkini zarządu Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego, inicjatorka i koordynatorka akcji Życie Warte jest Rozmowy: „Od grypy znacznie groźniejszy jest brak rozmowy. Młody człowiek szybko zmienia swoje upodobania i podejście do życia, bywa wewnętrznie sprzeczny – to wiele osób w jednym ciele. Dni mijają mu bardzo szybko, zmiany następują dynamicznie. Jeśli nie będziemy stale rozmawiać, nie złapiemy momentu ważnej przemiany, a w efekcie możemy już nie rozpoznać tego człowieka. O rozmowę
trzeba dbać jak o kupowanie butów – przecież nastolatkowi rośnie nie tylko stopa, on też rośnie w środku!”. Zosia przez rok chodziła do terapeutki. Po maturze, kiedy wyjechała do pracy za granicę, zakończyła terapię, ale wciąż bierze leki. „Moja psycholożka powiedziała, że wszystkie problemy, o których rozmawiałyśmy podczas terapii, są przepracowane tylko połowicznie i drugą część będę musiała przerobić sama, mierząc się z tymi rzeczami. I dokładnie tak jest: te problemy nie znikają, moje życie nadal jest moim życiem i dlatego po zakończonej terapii miałam ze trzy próby samobójcze”. Jako przykład podaje kłótnię z chłopakiem przez telefon. „Zakochuję się strasznie mocno i jeśli coś nagle zaczyna się psuć, mam wrażenie, że moje życie nie ma sensu. Tego dnia rozmawialiśmy, kłóciliśmy się, a ja poczułam, że tracę grunt pod nogami. Zamierzałam podczas rozmowy wskoczyć
pod samochód, o czym powiedziałam chłopakowi, a on natychmiast zadzwonił do moich rodziców”. Po tej sytuacji Zosia stwierdziła, że jak tylko pojawią się u niej podobne myśli, zawsze będzie kogoś informowała. Zwykle rozmawia z rodzicami. Pytam, jak na to reagują, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że ich córka jest kilka tysięcy kilometrów od domu. „Myślę, że przede wszystkim cieszą się, że ich informuję. Odkąd zaczęliśmy o tym rozmawiać, bardzo poprawił nam się kontakt. Na pewno jest to dla nich trudne, ale bardzo starają się tego nie pokazać, żebym przypadkiem nie zrezygnowała z mówienia o tym. Podkreślają często, że zawsze mogą mi pomóc. Na pewno wiedzą, że jak przyjdzie co do czego, nie przeszkodzą mi, ale wspierają mnie i to jest najważniejsze”. Marek ma za sobą jedną próbę samobójczą. Miał wtedy siedemnaście lat. „Wstydzę się o tym mówić. Siedziałem na
45
parapecie. W pewnym momencie przerzuciłem nogi na zewnątrz i trzymałem się już tylko jedną ręką. W końcu nie skoczyłem. Przekonało mnie to, że strasznie drogie jest sprowadzanie zwłok z zagranicy i że nigdy nie poznałbym lepiej mojej młodszej siostry”. „Nie bądź wariat!” W Polsce stygmatyzacja osób cierpiących na choroby i zaburzenia psychiczne nie ma afiliacji politycznej ani światopoglądu, rozciąga się też na wszystkie klasy społeczne. Fakt, że szczycące się otwartością i tolerancją „liberalne elity” w praktyce traktują te osoby raczej jako dogodny obiekt żartów niż jako grupę wymagającą akceptacji i wsparcia, dobrze pokazało zeszłoroczne przedwyborcze wzmożenie i obrazek Andrzeja Mleczki ze szpitalem psychiatrycznym w roli głównej oraz kampania profrekwencyjna „Nie świruj, idź na wybory!”. Brakuje języka, który pozwalałby mówić o własnych i cudzych problemach psychicznych w sposób zrozumiały i niestygmatyzujący, oraz społecznego wzorca zachowań, który umożliwiłby odpowiednie reagowanie. Jak mówi Marek: „Istnieje społeczne tabu na mówienie serio o własnej psychice. Nie wiem, ilu artystów musi się zabić, żeby ludzie zrozumieli, że to, że ktoś o tym mówi, to jeden z największych darów, jakie społeczeństwo może dostać. To nie jest ekshibicjonizm, to jest akt odwagi”. Zosia była uczennicą jednego z pięciu najlepszych warszawskich liceów. Jej niemieszczące się w „normie” wesołej,
aktywnej i ambitnej nastolatki zachowania nie spotkały się ze specjalnym zrozumieniem ze strony nauczycieli. „Pani od matematyki rzucała mi teksty: «Zagłuszasz mnie, jak płaczesz, więc wyjdź na pięć minut, wypłacz się i wróć», a gdy mijało pięć minut, wychodziła na korytarz, oznajmiała, że czas minął, i kazała wracać. Kiedyś zdarzyło mi się popłakać podczas sprawdzianu z historii. Historyk głośno przy całej klasie zaproponował, że postawi mi jedynkę i napiszę test innym razem, bo rozmazuję sprawdzian, który właśnie wydrukował”. Empatią nie wykazała się również szkolna psycholożka, która – gdy Zosia próbowała załatwić sobie indywidualny tok nauczania na trzecią klasę liceum – oznajmiła, że dziewczyna musi po prostu więcej pracować. Razem z wychowawczynią sugerowały również, że powinna poszukać sobie innej, mniej renomowanej szkoły. Od pewnego momentu Zosia większość czasu zaczęła spędzać w szkolnej bibliotece. „Panie bibliotekarki przynosiły mi kanapki, czekoladki, chusteczki, ukrywały mnie przed nauczycielami i wskazywały znajomym drogę do mojej kryjówki”. Pytam, jak reagowali znajomi z klasy. „Moja klasa zastosowała strategię kompletnego wyparcia. Nie chce mi się wierzyć, żeby nikt z nich nie zmagał się z żadnymi problemami psychicznymi, ale tak się zachowywali. Oprócz mojego chłopaka i dwójki przyjaciół nikt nie reagował, kiedy płakałam. Jedyną reakcją klasy było to, że nagle zaczynali uporczywie patrzeć w okno. Kiedy
siedziałam zapłakana na korytarzu, nikt nawet nie przystanął, udawali, że mnie nie widzą”. Staram się przypomnieć sobie sytuacje, kiedy sama mijałam w metrze, w parku, pewnie i w szkole zapłakaną osobę. Nigdy się nie zatrzymałam, o nic nie spytałam, uzasadniając to przed sobą własną dyskrecją, a czasem nie uzasadniając niczym, po prostu odruchowo. Psychiczny ból został z jednej strony społecznie sprywatyzowany, z drugiej – strywializowany i ośmieszony. Odruchowo mówimy „Na zdrowie”, gdy ktoś kichnie, i odruchowo odwracamy wzrok, gdy ktoś płacze. Odruchowo też mówimy: „Nie świruj!”, i śmiejemy się, gdy znany prezenter czy aktor robią z siebie clowna, karykaturując chorobę psychiczną. Naczynia połączone Pytam moich rozmówców, co im daje terapia farmakologiczna i psychoterapia. Antek chodzi do terapeuty od początku października. „W terapii najbardziej cenię to, że uświadamia mi, co depresja robi z człowiekiem. Nie czuję jeszcze jakiejś znacznej poprawy, ale zaczynam widzieć, że rzeczywistość dociera do mnie przefiltrowana i skrzywiona przez chorobę, więc tak naprawdę może być nieco przyjemniejsza, niż mi się wydaje. Pierwszym krokiem, który muszę wykonać, jest przekonanie samego siebie, że terapia faktycznie może mi pomóc. Drugi to wydostanie się jakoś z tych wizji, żeby pozbyć się ich na dobre”. Pytam, jakie to wizje. „Mam w sobie zakodowane różne negatywne przekonania, z których →
46
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Miesięczne wydatki na leczenie psychiatryczne w rodzinie pani Iwony wahają się od 1 760 do 3 050 złotych.
najintensywniejsze jest przeświadczenie, że nie jestem człowiekiem, którego da się lubić. Przez pryzmat tego patrzę na wszystkie zachowania ludzi wokół mnie i dorabiam do nich takie historie, żeby upewniały mnie w tym przekonaniu. Kiedy więc dowiaduję się, że ktoś się o mnie troszczy, reaguję zazwyczaj irytacją połączoną ze zdziwieniem, po co właściwie ten ktoś to robi, co mu to daje. Na tyle intensywnie szukam negatywnych momentów, że w końcu je znajduję”. „Farmakoterapia to nie jest coś, co ludzie biorą, żeby mieć lepszą fazę” – mówi Marek. „Często leki zwyczajnie pozwalają ci jakkolwiek funkcjonować. Siedem godzin snu, w momencie kiedy od tygodnia nie spałaś ani godziny, jest warte wszystkiego”. Zosia, Antek i Marek leczą się prywatnie. Żadne z moich rozmówców ani razu nie korzystało z publicznego leczenia psychiatrycznego ani z usług publicznego terapeuty. Na stronie swiatprzychodni.pl znajdziemy dane dotyczące średnich długości
kolejek do publicznych lekarzy specjalistów w poszczególnych województwach. Na wizytę u psychiatry trzeba w Polsce czekać średnio 57 dni. W województwie mazowieckim średni czas oczekiwania to 93 dni. Terminy na konsultacje psychologiczne wyglądają właściwie identycznie – średni czas w całej Polsce to 57 dni, na Mazowszu – 92 (stan na 2 grudnia 2019). Zastanawiam się, jakie są koszty prywatnego leczenia depresji. Rodzinny „depresyjny budżet” zgadza się pokazać mi będąca w moim bliskim otoczeniu pani Iwona, która jest matką trójki dzieci: Tosi (19 lat), Basi (21 lat) i Stefana (25 lat). U Tosi i Basi pod koniec zeszłego roku stwierdzono depresję, obie od tego czasu są na leczeniu psychoterapeutycznym i farmakologicznym. W lipcu Tosia po próbie samobójczej trafiła na miesiąc do szpitala psychiatrycznego. „Rodzina to zbiór naczyń połączonych. Depresja jednego dziecka, zwłaszcza jeśli przebiega burzliwie, sprawia, że może być potrzebna terapia dla całej rodziny. U nas z tej możliwości nie skorzystał jak
dotąd tylko mąż” – mówi pani Iwona i rozpisuje mi miesięczne wydatki. Psychoterapia: Tosia – przez kilka miesięcy chodziła do psychologa dwa razy w tygodniu, obecnie tylko raz; koszt jednej wizyty: 100 złotych; Basia – od stycznia chodzi raz w tygodniu; koszt: 150 złotych za wizytę; Stefan – kilka miesięcy temu uznał, że też potrzebuje wsparcia; koszt: 140 złotych; pani Iwona – chodzi do psychologa „interwencyjnie”, płaci 130 złotych za spotkanie. Wizyty u psychiatry: na początku leczenia konieczna jest co najmniej jedna wizyta w miesiącu, obecnie Tosia i Basia chodzą do psychiatry co 2 i co 3 miesiące, zdarzają się też wizyty awaryjne, kiedy na przykład leki nie działają, jak powinny. Koszt wizyty stałej – 180 złotych, w przypadku wizyty awaryjnej zależy od tego, u którego lekarza wzbudzającego zaufanie będzie najbliższy wolny termin. Najdroższa wizyta kosztowała 400 złotych za półgodzinną konsultację. Farmakoterapia: Basia – około 40 złotych miesięcznie; Tosia – przyjmuje
47
Brintellix, który dopiero wszedł na rynek i jest jednym z najdroższych dostępnych leków. Razem ze środkami nasennymi i antylękowymi – około 200 złotych miesięcznie. Podliczam te kwoty. Miesięczne wydatki na leczenie psychiatryczne w rodzinie pani Iwony wahają się od około 1 760 złotych (zakładając, że pani Iwona nie ma wizyty u psychologa i akurat wypada miesiąc bez wizyt psychiatrycznych) do 3 050 złotych (w miesiącu, kiedy Tosia chodziła na terapię dwa razy w tygodniu i oprócz standardowej wizyty u psychiatry konieczna była wizyta awaryjna). * Pytam Zosię, Antka i Marka o ich własne definicje depresji. Zosia: „Mentalnie zawsze byłam małym dzieckiem – cieszyły mnie i zachwycały takie najdrobniejsze codzienne rzeczy. Depresja mi to wszystko zabrała”. Antek: „Narzuca mi się stwierdzenie, że depresja to ja. To jest coś, co oddziałuje na każdy element mojego życia i czyni je niesatysfakcjonującym albo w ogóle wysysa z niego przyjemność. Depresja działa też jak hamulec czy klatka, która powstrzymuje mnie przed dążeniem do czegokolwiek”. Marek: „Depresja odkrywa przed tobą, że tak naprawdę jesteś niczym, a jedyne, co się liczy, to czy masz siłę, żeby przetrwać noc, kiedy leżysz i nie możesz spać, a obok ciebie leży osoba, którą kochasz, z którą dzielisz życie, ale nie masz z nią absolutnie żadnej łączności. Wiem, że nigdy się w pełni nie
wyleczę. Żeby się wyleczyć, musiałbym tego wszystkiego nie pamiętać, a gdybym nie pamiętał, nie byłbym sobą”. Wiele z naszych wewnętrznych dolegliwości daje łatwo dostrzegalne fizyczne objawy. Część z nich możemy zauważyć gołym okiem, przechodząc obok chorego: ktoś kichnął, ktoś uporczywie kaszle, a inny ma nogę w gipsie. Niektóre symptomy może dostrzec dopiero lekarz, używając specjalistycznego sprzętu: aparatu rentgenowskiego, rezonansu magnetycznego, tomografu. Depresja może, jak w przypadku moich rozmówców, dawać fizyczne objawy: stany lękowe, bezsenność, napady histerii, choć należy pamiętać, że żaden z nich sam w sobie nie musi wskazywać akurat na to zaburzenie. Jednak depresja wcale nie musi wywoływać obiektywnie zauważalnych, możliwych do zważenia i zmierzenia symptomów. Moi rozmówcy mają szczęście – należą do tej połowy osób cierpiących na depresję w Polsce, która podjęła leczenie: bo jest ono dla nich dostępne geograficznie i finansowo, bo mieli przestrzeń, żeby w pewnym momencie powiedzieć najbliższym o swoich problemach i poprosić o pomoc, bo przed podjęciem leczenia nie powstrzymała ich powszechna stygmatyzacja chorób i zaburzeń psychicznych, bo w ich środowisku tabu i piętnowanie tego typu problemów jest relatywnie mniejsze niż poza nim. By wspomniane na początku tekstu tragiczne statystyki uległy poprawie, kluczowe są zmiany systemowe związane z dostępnością leczenia
depresji. Jednak stygmatyzacja i odium szaleństwa narosłe wokół zaburzeń psychicznych z całą pewnością nie sprzyjają decyzji o udaniu się do specjalisty i podjęciu kuracji. Depresja doskonale pokazuje, jak istotna jest uważność i delikatność w kontaktach z drugim człowiekiem i z samym sobą. Dla wielu osób ta uważność może być kwestią życia lub śmierci.
Imiona bohaterek i bohaterów oraz niektóre szczegóły zostały zmienione. Bardzo dziękuję Zosi, Antkowi, Markowi i pani Iwonie za okazane zaufanie.
Hanna Frejlak Maciej Januszewski prowadzi dział macienzo@gmail.com „Poza Centrum” w Magazynie Kontakt. Studiuje antropologię na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie pisze pracę magisterską o migrantach z Afryki Zachodniej, którzy z Libii dostali się na Sardynię. Współpracuje z portalem ngo.pl i Fundacją Polska Gościnność.
→
48
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Starość nie radość Stanisław Krawczyk
Andrzej Dębowski
jakie czynniki współwystępują z depresją u osób starszych?
MCMLIV
29,7% U tylu osób po 65 roku życia w badaniu PolSenior stwierdzono umiarkowane lub znaczne objawy depresji
O depresji wśród ludzi starszych ciągle mówimy zbyt rzadko w porównaniu ze skalą problemu. W badaniu PolSenior niemal co trzecia osoba z tej grupy wykazywała przynajmniej umiarkowane objawy depresyjne. Były one częstsze u tych ankietowanych, którzy mieli niskie wykształcenie lub żyli samotnie, a w gronie najuboższych z objawami takimi zmagała się aż połowa. Rozpoznawanie oraz leczenie depresji u seniorek i seniorów już teraz stanowi więc palący problem, a jego waga w miarę starzenia się społeczeństwa będzie tylko wzrastać. Dlatego bardzo ważne są zarówno działania profilaktyczne (indywidualne i systemowe), jak też terapia, która – zgodnie z badaniami naukowców takich jak Waguih William IsHak – może być skutecznym wsparciem nawet w okresie późnej starości.
33,3% Tyle osób z wykształceniem nie wyższym niż zawodowe wykazywało objawy depresyjne po 65 roku życia
36,2% Tyle osób żyjących samotnie wykazywało objawy depresyjne po 65 roku życia
Źródło danych: Aspekty medyczne, psychologiczne, socjologiczne i ekonomiczne starzenia się ludzi w Polsce (raport z badania PolSenior), red. M. Mossakowska, A. Więcek, P. Błędowski, Termedia, Poznań 2012. Dane dotyczące depresji pochodzą z lat 2008-2009. Obecnie dobiega końca badanie PolSenior 2, które zaktualizuje przytoczone dane.
51,7% Tyle osób deklarujących, że nie wystarcza im pieniędzy nawet na najtańsze jedzenie i ubranie, wykazywało objawy depresyjne po 65 roku życia
49
w grupie wiekowej 65–79 lat znaczne objawy depresji wykazywali
1
40
1
15
kobiet
po 80 roku życia znaczne objawy depresji wykazywali
1
20
1
12
kobiet
→
50
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
→
51
Zatrzymać obrotowe drzwi Polski system opieki psychiatrycznej wciąż koncentruje się na chorowaniu, a nie na zdrowieniu. Zamiast możliwie szybko przywracać pacjenta do jego środowiska, chętniej trzyma go w bezpiecznym „azylu” szpitala psychiatrycznego.
Jarosław Ziółkowski Jakub Ferenc
N
a plakacie widać kilkanaście osób. Stoją w rzędzie: dzieci, seniorzy, ludzie w średnim wieku. Bardzo eleganccy obok luźno ubranych. Napis nad ich głowami mówi: „Co czwarty z nas miał lub będzie mieć problemy ze zdrowiem psychicznym”. Na dole logotyp Ministerstwa Zdrowia. Zgodnie z informacją prasową celem przeprowadzonej w 2013 roku kampanii było „zwiększenie świadomości publicznej w kwestii chorób psychicznych oraz przeciwdziałanie wykluczeniu osób nimi dotkniętych”. Zdaniem Ministerstwa zmiana miała polegać na „zwiększaniu świadomości publicznej w kwestii chorób psychicznych, w efekcie prowadząc do zmniejszenia marginalizacji i wykluczenia społecznego osób chorych”.
Stereotypy i uprzedzenia – to oczywiście istotne przeszkody stojące na drodze powrotu osób po kryzysie psychicznym do pełnego uczestnictwa w życiu społecznym. Jednak w Polsce wciąż większą przeszkodą jest sam system opieki psychiatrycznej. Koncentruje się on bowiem na chorowaniu, a nie na zdrowieniu. Zamiast możliwie szybko przywracać pacjenta do jego środowiska, chętniej trzyma go w bezpiecznym „azylu” szpitala psychiatrycznego. Oddzieleni od świata Słowo „azyl” w tym kontekście najłatwiej da się zrozumieć, patrząc przez okno pociągu WKD na linii Warszawa Śródmieście– Grodzisk Mazowiecki. Po 25 minutach podróży z centrum Warszawy pociąg mocno zwalnia przed przejazdem kolejowym i w żółwim tempie mija rozległy teren otoczony płotem. Pośród starodrzewu widać luźno porozrzucane ceglane jednopiętrowe budynki.
Mogłyby to być koszary albo XIX-wieczna przędzalnia. Na bramie obok przystanku kolejki czytamy: „Mazowieckie Specjalistyczne Centrum Zdrowia im. profesora Jana Mazurkiewicza”. Tak – by z pacjentów zdjąć piętno oryginalnej nazwy – podpisuje się dzisiaj szpital psychiatryczny w Tworkach. Swoje szpitale-azyle mają wszystkie duże miasta. Ich nazwy pobrzmiewają w zapamiętanych z wczesnej podstawówki groźbach – „zobaczysz bramy Lubiąża”, „wyślą cię do Kocborowa”, „będziesz oglądał mury Morawicy od środka”. Szpital psychiatryczny jest oddzielony od reszty świata. Kiedy w pierwszej połowie XIX wieku rozpoczynano przygotowania do budowy Tworek, komitet budowy świadomie szukał miejsca poza miastem, z dala od ludzi. Miało to zapewnić chorującym niezbędny w rekonwalescencji spokój. Ale też oddzielić ich od zdrowej części społeczeństwa. →
52
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Szpitale psychiatryczne zdają się tkwić w odrębnej rzeczywistości, a ich pacjenci nie mają prostej drogi powrotu do życia za murami.
Temu podziałowi sprzyjała też samowystarczalność szpitala. Na terenie Tworekw latach międzywojennych zaczęły działać biblioteka, kawiarnia i klub pacjenta. Szpital miał własną pralnię, kuchnię i gospodarstwo rolne. Pracowali w nich pacjenci. Także personel mieszkał na miejscu. W jubileuszowej publikacji wydanej na stulecie szpitala czytamy: „Opinia publiczna zwykłą uważać szpital psychiatryczny za miejsce odosobnione i ponure. W Tworkach lat 30. kwitnie życie kulturalne i towarzyskie. Obok surowych i obowiązkowych szkoleń personel tworzący jakby jedną rodzinę – bawi się. Początkowo są to zabawy i wieczory poetycko-dramatyczne na wolnym powietrzu pod prowizorycznym dachem. Po otworzeniu Domu Rozrywki działalność przenosi się do nowych obszernych sal, gdzie jest również kino”. Podobna idylla pobrzmiewa także w opisach powojennych Tworek, kiedy szpital szybko się rozwijał, ściągał kadrę z całej Polski i budował po sąsiedzku budynki mieszkalne dla pracowników.
W ten sposób wokół chorych psychicznie narastał coraz szerszy kordon sanitarny. Umacniał się podział na świat ludzi chorych w środku i zdrowych poza murami szpitala. Dzisiaj azyl nie jest już tak kompletny. Gospodarstwo rolne zlikwidowano, podobnie kuchnię i pralnię. Szpital obsługują zewnętrzne firmy cateringowe, a większość pracowników dojeżdża z zewnątrz. Podobnie dzieje się w całej Polsce. Wciąż jednak szpitale psychiatryczne zdają się tkwić w odrębnej rzeczywistości, a ich pacjenci nie mają prostej drogi powrotu do życia za murami. Włoska rewolucja W latach 60., kiedy tworkowski azyl kwitł w najlepsze, w prowincjonalnym włoskim miasteczku zaczynało się wykuwać drugie obok „azylu” słowo istotne dla zrozumienia współczesnej psychiatrii – „środowisko”. W 1961 roku młody naukowiec Franco Basaglia objął stanowisko dyrektora szpitala psychiatrycznego w położonej na granicy Włoch
i Jugosławii Gorycji. Nie był to ani awans, ani spełnienie marzenia. Basaglia został reformatorem psychiatrii niemal przypadkowo. Jego kariera akademicka utknęła w miejscu, szpital był szansą na nowe otwarcie. Kiedy Basaglia przyjechał do Gorycji, tamtejszy szpital był azylem w pełnym tego słowa znaczeniu. Pacjenci nie byli poddawani żadnej szczególnej terapii, chyba że za taką uznać trwałe przywiązywanie do łóżek lub zamykanie w klatkach i izolatkach. Z bardziej aktywnych prób poprawy stanu psychicznego sięgano po elektrowstrząsy i leczenie wstrząsami insulinowymi (pierwsza z metod, choć kontrowersyjna, bywa w psychiatrii stosowana do dziś, drugą szczęśliwie zarzucono zupełnie). Nawet jeśli pacjenci wychodzili do szpitalnych ogrodów, byli przywiązywani do drzew. Na każdym kroku następowało wytyczenie granicy między zdrowiem a chorobą. Między personelem i pacjentami. Między wyznaczającymi normę i tymi, którzy ją przekraczali.
53
Anegdota mówi, że już pierwszego dnia pracy Basaglia nie zgodził się na podpisanie listy pacjentów, wobec których personel pielęgniarski miał zastosować unieruchomienie. Wkrótce pacjenci wraz z personelem – a szybko istotną jego część zaczęły stanowić nowe, zatrudniane przez Basaglię osoby – obalili mur otaczający szpital. Wprowadzono metody terapii nastawionej na autentyczny i równościowy kontakt. Od 1965 roku w szpitalu odbywały się demokratyczne zebrania pacjentów, w czasie których dyskutowano o sprawach całej społeczności i podawano pod głosowanie decyzje jej dotyczące. Basaglia, o ile to było możliwe, odbierał władzę personelowi medycznemu i nadawał pacjentom podmiotowość. Praca Basagli i jego zespołu była częścią rozwijającego się w Europie nurtu myślenia o chorobie psychicznej i jej leczeniu. Coraz częściej odrzucano model azylu, podkreślając, że osoby w kryzysie psychicznym powinny móc uzyskać pomoc w sposób, który nie będzie ich
izolował od „społeczności zdrowych”. Kwestionowano dychotomiczny podział na zdrowie i chorobę. Sam szpital był postrzegany jako jedno z głównych źródeł choroby – przypisując personel i pacjentów do określonych ról, utrwalał lub wręcz wytwarzał symptomy choroby. Wyjątkowe w pracy zespołu z Gorycji było to, że Basaglia stał się celebrytą pokolenia ‘68. Tak się złożyło, że właśnie w marcu tamtego roku ukazała się praca zbiorowa jego zespołu pod tytułem „Zanegowana instytucja. Raport ze szpitala psychiatrycznego”. Z dnia na dzień książka stała się bestsellerem rewolucyjnej wiosny. Reforma zapoczątkowana w prowincjonalnym miasteczku stała się ważną częścią ruchu wolnościowego. Wkrótce współpracownicy i uczniowie Basagli zaczęli obejmować stanowiska w szpitalach w całych Włoszech. Psychiatria stała się tematem głównego nurtu. Zwieńczeniem działania ruchu był rok 1978, kiedy parlament włoski uchwalił tak zwane „prawo 180” znane też jako „prawo Basagli”. Sankcjonując postulaty
reformatorów, stwierdzało ono, że w ciągu kolejnych dwudziestu lat zlikwidowane mają być szpitale psychiatryczne, a opieka nad chorymi ma zostać przeniesiona do przychodni i niewielkich oddziałów psychiatrycznych w szpitalach ogólnych. Założono, że pomoc musi integrować docierających do domu pacjenta psychiatrów, psychologów i personel pielęgniarski z pomocą społeczną i lokalnym samorządem. Wszystko po to, by osoby w kryzysie możliwie szybko zamiast do szpitala mogły wrócić do pełnego udziału w życiu społecznym. W ślad Włoch poszły kolejne kraje. Dziś zmiana wprowadzona przez „prawo 180” jest podstawą myślenia o nowoczesnym systemie opieki nad zdrowiem psychicznym. Problem obrotowych drzwi Pensjonat U Pana Cogito to trzygwiazdkowy hotel na krakowskich Dębnikach. Większość pracowników to osoby, które leczyły się lub leczą psychiatrycznie. U Pana Cogito dostają one szansę na →
54
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
We Włoszech lat 70. psychiatria była na ustach wszystkich. Królowała retoryka praw mniejszości i uwolnienia pacjentów od systemowej przemocy.
spokojny powrót do regularnego życia i samodzielne utrzymywanie się oraz możliwość wykonywania potrzebnej innym pracy. Miejsce prowadzone jest przez Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Psychiatrii i Opieki Środowiskowej. W jego powstanie zaangażowane były między innymi samorząd miejski, ośrodek pomocy społecznej, krakowscy psychiatrzy i psychologowie. Niestety pensjonat U Pana Cogito to wyjątek, nie reguła. Idea, wedle której pomoc powinna sięgać dalej, poza bezpośredni kryzys, nie jest wpisana w system. Polska psychiatria nie załapała się na rewolucyjny ferment lat 60. i 70. Pojedynczy psychiatrzy i psychologowie – owszem. Jednak na reformę instytucji opieki w PRL-u nie było przestrzeni. Logika systemu pozostała zakonserwowana w XIX wieku. Podstawą leczenia był i nadal jest szpital-azyl. W 2017 roku 70 procent środków Narodowego Funduszu Zdrowia na psychiatrię trafiało do szpitali. Fundusze są wyliczane na podstawie liczby zrealizowanych
świadczeń – konsultacji psychiatrycznych, wykonanych zastrzyków, spotkań z psychologiem. Dodatkowo opłacana jest każda doba pobytu pacjenta w szpitalu. Przez pierwsze sześć tygodni hospitalizacji „zapełnione” łóżko daje szpitalowi trochę poniżej dwustu złotych. W efekcie szpital jako instytucja jest skoncentrowany na „wyrabianiu punktów”, co rodzi poważne konsekwencje dla procesu leczenia. Po pierwsze, tyrania diagnozy. To ona jest podstawą refundacji z NFZ-etu. Diagnozę stawia się więc zaraz na początku i bardzo niechętnie zmienia. Również dlatego, że część diagnoz pozwala na realizację droższych świadczeń i większej liczby usług medycznych. Pacjent może dostać nie całkiem adekwatną diagnozę schizofrenii „dla własnego dobra” – taka diagnoza jest bowiem podstawą refundacji terapii droższych (i często skuteczniejszych) niż diagnozy „mniej poważne”. W parze z tyranią diagnozy idzie dominacja leczenia farmakologicznego. Tym, co szpital przede wszystkim może
zaproponować pacjentowi, są leki, zmiana leków lub odstawienie leków. I choć często działania farmakologiczne są niezbędne, pozostają wciąż daleko niewystarczające, by pozwolić na pełne zdrowienie. Jednak w systemie punktów NFZ-etu zastrzyk daje o wiele bardziej wymierne efekty niż psychoterapia, terapia zajęciowa czy spotkanie z pracownikiem socjalnym, w związku z czym pozostaje dużo lepszym źródłem utrzymania dla szpitala. Konsekwencją trzecią, która łączy w sobie efekty dwóch poprzednich, jest koncentracja na chorobie. Logika systemu szpitalnego każe stale zadawać sobie serię pytań: Na co cierpi pacjent? Jakie leki należy zastosować? Czy te leki pomogły? Czy można go bezpiecznie wypisać ze szpitala? Jeśli odpowiedź na ostatnie pytanie brzmi pozytywnie, pacjent wraca do domu. Leczenie rzadko jest kontynuowane. O dodatkowych formach wsparcia można zapomnieć. W psychiatrii mówi się czasem o problemie obrotowych drzwi. Kto raz trafił
55
do szpitala, będzie do niego stale wracał. System nie pomaga w powrocie do pełnego uczestnictwa w życiu. Zamiast tego socjalizuje do chorowania. Owszem, nikt już dzisiaj nie chce zamykać pacjenta na oddziale na wiele lat. To dlatego NFZ płaci za łóżko pełną stawkę tylko przez sześć tygodni. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, żeby hospitalizację powtarzać wielokrotnie w małych odstępach czasu. W skrajnych przypadkach może ich być kilkadziesiąt w ciągu dekady. Od jakiegoś czasu mówi się o kryzysie w psychiatrii dziecięcej. I o ile prawdą jest, że sytuacja doświadczającej kryzysów młodzieży stale się pogarsza, samo to określenie ukrywa szersze zjawisko. W permanentnym kryzysie jest cała polska psychiatria. Od lat. Śmiertelnie chory system 5182. Tyle osób zginęło w Polsce w wyniku samobójstw w 2018 roku. To tyle, ile liczy małe miasteczko lub niewielka gmina. To niemal dwa razy więcej niż ofiar wypadków drogowych. W latach 2011–2015
liczba prób samobójczych zakończonych zgonem wzrosła w Polsce o 60 procent. Jesteśmy niechlubnym europejskim liderem samobójstw dzieci i młodzieży – tylko w Niemczech każdego roku więcej osób przed dziewiętnastym rokiem życia umiera w wyniku próby samobójczej. Według policyjnych statystyk najczęstszym znanym powodem samobójstw są choroby lub zaburzenia psychiczne. Dane ogólnoeuropejskie mówią o tym, że ponad 27 procent dorosłych Europejczykówdoświadcza przynajmniej jednego z przejawów złego stanu zdrowia psychicznego w ciągu roku. Według danych Najwyższej Izby Kontroli w 2015 roku już niemal dwa miliony Polaków zmagało się z depresją. Wzrasta liczba osób walczących z uzależnieniami i zaburzeniami lękowymi. Polacy częściej niż mieszkańcy innych europejskich krajów uskarżają się na stres w pracy. Tymczasem pomoc jest absurdalnie wręcz trudna do uzyskania. W wielu miejscach w Polsce czas oczekiwania na
pierwszą wizytę u psychiatry lub psychologa wynosi nawet kilka miesięcy. Czas oczekiwania na psychoterapię jest jeszcze dłuższy. Nie mówiąc już o tym, że jej wymiar jest znacznie ograniczony. Część wyjaśnienia problemu to dostępność kadry – w Polsce na sto tysięcy mieszkańców przypada sześciu psychiatrów i mniej niż dziewiętnaście pielęgniarek psychiatrycznych. W Europie jest to odpowiednio dziewięć i niemal dwadzieścia sześć. Wspólny front dla reformy We wrześniu 2015 roku na Facebooku powstało wydarzenie pod nazwą „NIE CHCĘ, aby wbito gwóźdź do trumny POLSKIEJ PSYCHIATRII”. W krótkim czasie osiemnaście tysięcy osób dołączyło do protestu przeciwko planowanej likwidacji Narodowego Programu Ochrony Zdrowia Psychicznego. Po raz pierwszy reforma psychiatrii w Polsce wywołała tak szerokie zainteresowanie. Rząd PO-PSL, decydując o likwidacji Programu, zamierzał de facto przypieczętować własną indolencję. Program →
56
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Kto raz trafił do szpitala, będzie do niego stale wracał. System socjalizuje do chorowania.
przyjęty w 2010 roku miał bowiem w swych założeniach do końca 2015 roku rozruszać polską psychiatrię i nadać jej nowy kierunek. Stawiał na prewencję i edukację, badania naukowe i – co najważniejsze – przebudowę systemu. Psychiatria w Polsce miała rozpocząć drogę od systemu azylowego do opieki środowiskowej. Program na papierze oceniany był jako znakomity. Cóż jednak z tego, skoro przytłaczająca część jego celów pozostała niezrealizowana. NIK, pisząc o „fiasku” programu, wskazywał na kompletny brak finansowania oraz bierność instytucji odpowiedzialnych za jego realizację. Jednak wydarzenie, które mogło pogrzebać reformę psychiatrii na lata – likwidując nawet pozór dobrej woli władzy – niespodziewanie stało się impulsem rzeczywistej zmiany. Dzięki protestom program nie tylko nie został zlikwidowany, ale w nowej formie przyjęto go na lata 2017–2022. Historycznie podzielone i skłócone środowisko psychiatryczne zjednoczyło się w lobbingu
na rzecz reformy. W maju 2017 roku odbył się pierwszy ogólnopolski Kongres Zdrowia Psychicznego, rok później wystartował pilotaż reformy. W całej Polsce powstało 28 Centrów Zdrowia Psychicznego realizujących opiekę w zupełnie nowym systemie. Pacjent zgłaszający się do Centrum trafia w pierwszej kolejności do punktu koordynacyjno-informacyjnego. Tam personel medyczny wstępnie określa skalę problemu i proponuje plan leczenia. W przypadkach silnych kryzysów wizyta u psychiatry musi odbyć się w ciągu 72 godzin od zgłoszenia. Reforma nie wyklucza leczenia szpitalnego, ale Centra mogą zaproponować pacjentowi dowolną formę opieki – łącznie z pomocą asystenta zdrowienia, czyli osoby, która wykorzystuje własne doświadczenie kryzysu psychicznego do wspierania osób chorujących. Wybór terapii nie jest ograniczony koszykiem świadczeń NFZ-etu – budżet Centrów nie zależy od liczby zrealizowanych wizyt. Zamiast tego wylicza się go
w zależności od liczby mieszkańców rejonu, który Centrum obsługuje. Na razie opieką Centrów Zdrowia Psychicznego objętych jest 10 procent populacji Polski. Po raz pierwszy pojawiła się szansa prawdziwej zmiany systemu. Marek Balicki, były minister zdrowia, a obecnie pełnomocnik ministra do spraw reformy w psychiatrii, twierdzi, że reforma jest spóźniona o 25 lat. Już w 1994 roku sformułowano jej pierwsze założenia. Nie umniejsza to skali dokonań środowiska psychiatrycznego. W ciągu ostatnich czterech lat powstał wspólny front, z którym muszą się liczyć decydenci z Ministerstwa i – co może jeszcze ważniejsze – NFZ-etu, który dokonuje ostatecznych płatności na ochronę zdrowia. Reforma pozostaje jednak wciąż sprawą niszową. Nikt jeszcze nie wygrał wyborów, głosząc hasła reformy psychiatrii albo konieczności zapobiegania kryzysowi zdrowia psychicznego Polaków. We Włoszech lat 70. psychiatria
57
była na ustach wszystkich. Nie posługiwano się technokratycznym językiem reformy. Zamiast tego królowała retoryka praw mniejszości, uwolnienia pacjentów od systemowej przemocy. Wokół sprawy powstał ruch społeczny zrzeszający praktyków, polityków, pacjentów, ich rodziny i ludzi pozornie niezwiązanych – wyborców, którzy wybierali kandydatów głoszących zmianę. Bez podobnego wsparcia może być trudno. Szpitale psychiatryczne to instytucje o dużej sile bezwładności. Ich reforma wymaga inwestycji infrastrukturalnych oraz zmiany przyzwyczajeń i nawyków personelu, ale też jego kompetencji. Wszystko rozgrywa się w wyjątkowo dysfunkcjonalnym kontekście polskiej ochrony zdrowia. Pesymiści twierdzą, że to zadanie przerastające możliwości dzisiejszych reformatorów. Optymiści wskazują na pilotażowe Centra Zdrowia Psychicznego i namawiają do cierpliwości. Marek Balicki twierdzi, że „za dwa,
trzy lata polska psychiatria będzie na europejskim poziomie”. * Szpital w Tworkach doskonale nadaje się na jesienny spacer. To właściwie rozległy park z dodatkiem w postaci szpitala. To jednak także – z 815 łóżkami – jeden z największych szpitali psychiatrycznych w Polsce i Europie. Gdy go otwierano pod koniec XIX wieku, reprezentował postępowe idee swojego czasu, był wielkim krokiem naprzód w rozwoju polskiej psychiatrii. Dzisiaj jednak przyświecająca mu wizja, zakonserwowana w murach ceglanych pawilonów i parkowym starodrzewie, stała się archaiczna. Od powodzenia wdrażanej reformy zależy, czy wizja ta ostatecznie przejdzie do historii.
Jarosław Ziółkowski jest członkiem redakcji Magazynu Kontakt. Przez dwa i pół roku pracował w szpitalu psychiatrycznym jako psycholog.
Jakub Ferenc oneferenc.wixsite.com/ferenc
58
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Martwa planeta jest pełna życia Nasze przetrwanie to pewnie wystarczający argument w dyskusji nad koniecznością natychmiastowego zaprzestania degradacji środowiska naturalnego. To jednak motywacja antropocentryczna i samolubna. Czy gdybyśmy mogli uznać jakieś organizmy za całkowicie dla nas nieprzydatne, w porządku byłoby skazanie ich na śmierć?
Ida Nowak
Zofia Borysiewicz
11
listopada szykowałam z osobami z Obozu dla Klimatu transparenty na antyfaszystowską manifestację. Mówiliśmy, że idziemy w niej „za życiem – naszym, waszym, wspólnym”. Zanim ruszyłyśmy na plac Unii Lubelskiej, zdążyłyśmy jeszcze pomóc osobie z Extinction Rebellion wnieść do domku na Jazdowie czarną trumnę z napisem „Polska”. Nieco ponad miesiąc wcześniej, gdy podczas wielogodzinnej blokady ronda de Gaulle’a wściekali się na nas kierowcy stojących w korku samochodów, krzyczeliśmy: „Przepraszamy, ale wymieramy!”. Dyskurs utożsamiający walkę z kryzysem klimatycznym z walką o życie jest w ruchach ją prowadzących wszechobecny. Podczas festiwalu filmowego w Gdyni czworo aktywistów i aktywistek
Extinction Rebellion stanęło na bryłach lodu pod szubienicą, wszyscy z pętlami na szyjach. Było gorąco, więc lód szybko topniał. W różnych miastach wielokrotnie pojawiały się nekrologi, a na nich zawiadomienia o śmierci „Życia na Ziemi”, „Ludzkości”, „Przyszłości” i innych. Popularną formą klimatycznego protestu są tak zwane „Die-in’y” – kładziemy się wtedy na chodniku i przez kilka minut udajemy martwych, bo czasem tak się chyba właśnie czujemy. Martwe i martwi za życia, bez perspektyw na bezpieczną przyszłość. Kryzys klimatyczny to niewątpliwie sprawa życia i śmierci. Już dzisiaj tysiące osób doświadczają dramatycznych kataklizmów, susz, powodzi, pożarów, huraganów, które związane są ściśle z destabilizacją klimatu. Jako ludzkość stoimy na krawędzi katastrofy, nie zadbaliśmy w porę o bezpieczeństwo energetyczne i żywnościowe, nie zadbaliśmy o wspierające, równościowe społeczności. Nie zadbaliśmy wreszcie o złamanie
antropocentrycznego mitu, wedle którego człowiek jest bytem oddzielnym od przyrody, wyalienowaną spośród wszystkich zwierząt istotą, mającą prawo czynić całej reszcie organizmów bardziej lub mniej zamierzoną krzywdę. Katastrofa klimatyczna, największe wyzwanie i dominanta naszych czasów, stawia przed nami wiele pytań. Dotyczą naszej tożsamości, modelu społeczeństwa, polityki, działania. Poza pytaniami o nas z problematyki klimatycznej wyłaniają się też te związane z relacją ludzi do reszty organizmów żywych, do ekosystemów, do wody i do planety, w skrócie: do całej przyrody. I może jest to dobry pretekst, by zastanowić się nad tym, co w ogóle mogłaby oznaczać ochrona życia w kontekście pozaludzkim. Nieśmiertelne życie W 1982 roku Jack Sepkoski i David M. Raup opublikowali artykuł, w którym wyróżnili w historii życia na Ziemi pięć masowych wymierań, czyli →
59
→
60
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Życie na Ziemi przetrwa prawdopodobnie każdą katastrofę, jaką tylko bylibyśmy w stanie na nie sprowadzić.
epizodów, podczas których raptownie znikała większość gatunków wielokomórkowych zwierząt. Ostatnie, czyli wymieranie kredowe, miało miejsce około 66 milionów lat temu. To właśnie wtedy wyginęły dinozaury, a z nimi 75 procent wszystkich gatunków – prawdopodobnie przez uderzenie w Ziemię asteroidy. Wcześniejsze wymierania powodowane były różnymi czynnikami, takimi jak wulkanizm, zmiany klimatu, być może także wydarzenia kosmiczne, takie jak wybuch bliskiej supernowej. Pięć wielkich wymierań to jednak tylko umowny podział. Pomiędzy nimi, a także w trakcie ich trwania, można wyróżnić i krótsze epizody. Dzisiaj mamy do czynienia z szóstym wymieraniem. Powodujemy je my i nasze polowania, zanieczyszczenia, przeludnienie, trwałe przekształcanie krajobrazu i w końcu zmiany klimatu. W debatach wokół kryzysu klimatycznego przewija
się często hasło „śmierci planety”. Całe życie na Ziemi znalazło się przez nas na krawędzi przetrwania – twierdzą niektórzy – kryzys klimatyczny to kwestia śmierci totalnej, śmierci całego życia, na martwej planecie nie będzie niczego. Tymczasem warto pamiętać o tym, że chociaż masowe wymierania charakteryzują się zniknięciem z powierzchni Ziemi co najmniej 75 procent gatunków, dotychczas zawsze wiązały się także z ewolucyjną szansą dla pozostałych. Na przykład wspomniane już wymieranie kredowe sprawiło, że na Ziemi „rozkwitły” ssaki. Największym zatruciem w historii Ziemi było z kolei zatrucie… tlenem, które miało miejsce około 2,5 miliarda lat temu. Nagła zmiana składu atmosfery ziemskiej spowodowała wtedy wymarcie większości ówczesnego życia – czyli organizmów beztlenowych, dla których ten pierwiastek był śmiertelną trucizną. Życie poradziło sobie
z tym wyzwaniem doskonale, przystosowując się do nowych warunków i ewoluując ku organizmom tlenowym – którymi jesteśmy także my. By przetrwać mógł ktoś Biorąc pod uwagę historię życia na Ziemi, można więc założyć, że przetrwa ono każdą katastrofę, jaką tylko bylibyśmy w stanie na nie sprowadzić. Może w takim razie z punktu widzenia ekologii nie potrzebujemy chronić życia jako takiego? Skoro rządzą nim procesy przebiegające w skali wielokrotnie wolniejszej niż ta obejmowalna istnieniem ludzkości, nie mamy przecież środków, by je kontrolować. To prawda – życie na Ziemi nie potrzebuje naszej ochrony. Nie chodzi jednak o to, co ono może przetrwać, a o to, w jakich warunkach będzie coraz trudniej przetrwać nam. A tak się składa, że dewastacja środowiska naturalnego czy utrata
61
bioróżnorodności stanowią dla gatunku Homo sapiens ogromne zagrożenie. Kiedy mówimy o wymieraniu owadów, mówimy de facto o naszym bezpieczeństwie żywnościowym. Kiedy obserwujemy wycinanie lasów, obserwujemy odbieranie sobie możliwości naturalnego oczyszczania powietrza, produkowania tlenu i pochłaniania CO2. Kiedy martwimy się rosnącym stężeniem dwutlenku węgla w atmosferze, zakwaszaniem oceanów czy mikroplastikiem w wodzie, martwimy się o naszą przyszłość, w której lawinowe reakcje łańcuchowe związane z utratą bioróżnorodności i kumulacją klęsk żywiołowych uniemożliwią nam zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Gdy mówimy o martwej planecie, tak naprawdę mówimy przecież o miejscu, w którym nie może przeżyć człowiek. Wizja, w której miliony lat po wymarciu ludzi Ziemia pulsuje żywiącym się plastikiem
i ropą, zmutowanym od radioaktywności, odrodzonym po kolejnym masowym wymieraniu życiem, jak na obrazach Alexisa Rockmana, jest intrygująca, może i dla niektórych pocieszająca, ale na pewno niepożądana dla większości przedstawicieli naszego gatunku. Ochrona przed zębami Nasze przetrwanie to pewnie wystarczający argument dla natychmiastowego zaprzestania degradacji środowiska naturalnego. Taka motywacja pozostaje jednak skrajnie antropocentryczna i zwyczajnie samolubna. Czy gdybyśmy mogli z całą pewnością uznać jakieś organizmy za całkowicie dla nas nieprzydatne, w porządku byłoby skazanie ich na śmierć? Nasze przetrwanie nie jest chyba jedyną godną namysłu sprawą, jeśli chodzi o ochronę życia pozaludzkiego. Weźmy pod lupę drugi po masowym wymieraniu najważniejszy problem
związany z zabijaniem przez nas zwierząt, czyli ich przemysłową hodowlę. Dla lepszego kontekstu zarysuję realia, w jakich się ona dzisiaj odbywa, chociaż skala uprzedmiotowienia i okrucieństwa wobec zwierząt hodowlanych nie mieści się w żadnych ramach możliwych do ujęcia słowem. Miliardy świń, krów, kur, ryb i innych stworzeń produkowane są rok za rokiem w ciemności, smrodzie, ścisku i bólu tylko po to, by można było ich mięso, mleko lub jajka pozyskać i sprzedać. Ich życie liczone jest w zyskach i stratach; ich ciała mają być jak najbardziej wydajne. Warunki ich życia to zaprzeczenie humanitaryzmu w jakimkolwiek rozumieniu – upchnięte w klatkach, ciasnych boksach lub hangarach nie widzą słońca, nie mają dostępu do powietrza; poranione, taplające się we własnych odchodach lub depczące z konieczności po zwłokach innych zwierząt; transportowane tysiące kilometrów w duchocie, →
62
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
bez wody i pożywienia; zabierane od matek na chwilę po urodzeniu; zabijane często jeszcze przy pełnej świadomości, bo przy ekspresowym tempie ogłuszania zawsze coś pójdzie nie tak. Nawet jeśli zgodzimy się co do tego, że takie warunki chowu nie powinny mieć miejsca, wciąż pozostaje pytanie: czy samo życie tych zwierząt nie zasługuje na ochronę? Dlaczego w ogóle je zabijamy, skoro nie musimy tego robić? Odpowiednio zbilansowana dieta wegańska jest w końcu bezpieczna dla ludzi na każdym etapie życia. Za współczesny wyzysk zwierząt odpowiada mnóstwo czynników, od historycznych, przez ekonomiczne, polityczne, aż po indywidualne wybory konsumenckie. W pewnym sensie musimy więc jeść cierpiące zwierzęta i ich wydzieliny, ponieważ kapitalizm troszczy się o to, byśmy nie mieli za dużo czasu, energii i pieniędzy na szukanie alternatyw. To jednak nie jedyny powód. Jemy je, bo wiemy, jak przyrządzić je tak, by smakowały dobrze. Jemy je, bo do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Jemy je również dlatego, że do tego właśnie są przez nas stworzone. Jemy je, bo to zwierzęta.
Człowiekocentryzm W gruncie rzeczy nasz stosunek do zwierząt wyraża się już w samej ich nazwie. Ignorując zasady logiki, przez „zwierzęta” wciąż rozumiemy „wszystkie zwierzęta poza człowiekiem”*. Bo człowiek jest dla nas bytem radykalnie innym, należącym do zupełnie osobnego porządku. Na czym polega ta odmienność? Tu zdania są podzielone: jedni powiedzą, że to nieśmiertelna dusza, inni – że samoświadomość, jeszcze inni – że język czy kultura. Wszystkie te definicje są jednak arbitralne. Z argumentem z nieśmiertelnej duszy trudno dyskutować, chociaż nie jest to niemożliwe, co na polskim gruncie udowadniał ostatnio choćby Szymon Hołownia w książce „Boskie zwierzęta”. Pozostałe wciąż ulegać muszą przekształceniom, gdyż im lepiej poznajemy inne niż ludzie gatunki zwierząt, tym wyraźniej widzimy, że wszystkie cechy, które uważaliśmy za wyjątkowe u nas, występują również gdzie indziej w przyrodzie. A jednak to prawda – jesteśmy wyjątkowi. Ostatecznie żadnemu z innych gatunków nie udało się stać siłą
geologiczną, to znaczy przekształcić klimatu, atmosfery, gleby i wód całej planety na skalę osobnej ery w historii Ziemi. Zawsze pozostaniemy też wyjątkowi dla nas samych – bo tylko z ludzkiej perspektywy możemy patrzeć na świat. Podobnie zresztą jak każdy inny organizm. Dlatego nie warto oburzać się tym, że ludzie patrzą i myślą z ludzkiej perspektywy i z niej próbują rozumieć jak najwięcej z otaczającej rzeczywistości. Nie mamy w końcu innego wyjścia. Naszym problemem jest jednak to, że wszystkie zwierzęta równamy do nas samych, w dodatku oceniając ich umiejętności naszymi subiektywnymi zmysłami i wymyślonymi przez nas eksperymentami. Nie tylko zresztą zwierzęta, a całą przyrodę. Ostatnio furorę na rynku wydawniczym robią pozycje, których autorzy i autorki szukają odpowiedzi na pytania takie jak: czy pozaludzkie zwierzęta mają język?; czy rośliny czują ból?; czy bakterie potrafią się komunikować?; czy grzyby są inteligentne? Nad tymi kwestiami łamią sobie zresztą głowę również szeregi naukowców i naukowczyń z całego świata. Tymczasem
63
pytania zadane w ten sposób ujawniają swój dogmatyczny wręcz antropocentryzm. W jaki sposób inni są podobni do nas? Czy jest trochę człowieka w małży?; w pszenicy?; w grzybni? Co więcej, poszukujemy w tych innych czegoś, co w nas samych trudno nam uchwycić. Nie mamy spójnej definicji inteligencji, świadomości, umysłu czy kultury – a jednak udowadniamy sobie naiwnie, że czymkolwiek te rzeczy są, inne od nas byty na pewno ich nie mają (lub mają – w zależności od światopoglądu). Czy bezjęzyczni inni mogą przemówić? W animal studies wyczerpująco opisała ten problem Kari Weil w klasycznym już tekście „A Report on the Animal
Turn”, zwracając uwagę, jak wykluczające jest przyznawanie zwierzętom „praw” na podstawie podobieństwa do ludzi, a konkretnie – arbitralnie ocenianych – zdolności poznawczych. Podobnie jak ma to miejsce w każdej formie dyskryminacji, problemem jest już narzucenie perspektywy. Jeśli całe społeczeństwo ma dorastać do norm wymyślonych i reprezentowanych przez białych mężczyzn z bogatej globalnej Północy, nigdy nie uda się zburzyć krzywdzących stereotypów – problemem jest sam punkt odniesienia, oparty na relacji władzy. Powszechnie praktykowanąi zgodną z lewicowymi ideałami metodą emancypacji jest oddawanie głosu, zwiększanie reprezentacji, tworzenie przestrzeni dla
osób wykluczonych. W przypadku zwierząt metoda ta nie może być jednak z prozaicznych przyczyn zastosowana. Kari Weil pisze: „To prawda, że przez lata pozaludzkie zwierzęta zamknięte były w reprezentacjach tworzonych przez ludzi, reprezentacjach, które ponadto legitymizowały ich wykorzystywanie i wyzyskiwanie. Jednak w przeciwieństwie do obiektów studiów feministycznych czy etnicznych obiekty badań nad zwierzętami nie mogą mówić za siebie, a w każdym razie nie za pomocą języka, który akademia uznaje za konieczny dla samoreprezentacji. Czy są więc na zawsze skazane wyłącznie na status obiektów?” (tłum. IN). Jeden z często przeze mnie wspominanych filmów to brytyjski mockument →
64
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Gdy mówimy o martwej planecie, mamy tak naprawdę na myśli miejsce, w którym nie może przeżyć człowiek.
pod tytułem „Carnage: Swallowing the Past” – jego akcja rozgrywa się w roku 2067, widzimy w nim „historię” weganizacji świata. Wypowiedzi aktywistek, historyków, młodzieży, fragmenty udające materiały archiwalne – w ponadgodzinnym filmie przedstawiona zostaje wizja społeczeństwa, które odeszło od eksploatacji zwierząt. Co ciekawe, wśród wydarzeń mających doprowadzić do jej końca w Wielkiej Brytanii, naprawdę przełomowe okazuje się wynalezienie narzędzia służącego do odczytywania myśli i uczuć zwierząt. Owca Lucy jako pierwsza przemawia głosem słynnej aktorki: „Czemu mnie golicie? Jest mi zimno”, po niej odzywają się kolejne zwierzęta, które dzięki wyposażeniu w translatory myśli mają szansę powiedzieć: „Nie jestem fabryką sera, jestem kozą”, „Czemu ciągle wkładacie swoje ręce w mój tyłek?” (krowa), „Czemu ciągle chcecie, żebym ejakulował?” (rozpłodowy byk). Jak opowiada narrator „Carnage…”: „Teraz każdy mógł usłyszeć, że inne zwierzęta tak samo jak my mają uczucia”. To jednak wizja głęboko smutna. Czy rzeczywiście potrzebujemy translatora
myśli, by uznać cierpienie i krzywdę zwierząt? Przecież mamy już wystarczające dowody na wysoką doznaniowość zwierząt chronicznie przez nas krzywdzonych, a jednak wciąż niewiele to zmienia w naszym do nich stosunku. Dlaczego ciągle szukamy więc potwierdzenia podobieństwa, zamiast poszukać w sobie pokory i troski wobec nieogarnialnej wręcz odmienności? Życie poza definicją Dzisiejsze studia nad przyrodą pozaludzką coraz dobitniej pokazują, że tworzone przez nas kategorie nie mają zastosowania dla wielu aspektów rzeczywistości, chociaż przyzwyczailiśmy się do oświeceniowego paradygmatu, wedle którego nauka miała być obiektywna. Jednocześnie używane przez nią pojęcia, takie jak zmysły, umysł, myślenie, komunikacja i inteligencja okazują się jedynie prowizoryczne. Nawet pojęcie „życia” staje się coraz bardziej problematyczne. Po pierwsze, by mówić o życiu, musimy zdefiniować, kto lub co żyje. Tymczasem współczesna biologia łamie sobie głowę nad pytaniem
o to, jak w ogóle zdefiniować pojedynczy organizm. Czy rój pszczół, które z genetycznego punktu widzenia są klonami i działają wspólnie dla swojej kolonii, jest jednym organizmem, czy też jest nim każda pojedyncza pszczoła? Czy ameba Dictyostelium discoideum, która składa się z wielu jednokomórkowych ameb, mogących żyć także pojedynczo, jest osobnym bytem, czy też tylko zlepkiem odrębnych istnień? O nas – z naszą niebywałą florą jelitową – także można mówić jako o „holobiontach”, czyli jednostkach ekologicznych tworzonych przez zespół organizmów działających w symbiozie. A może rację miał James Lovelock, brytyjski biolog, który w latach 70. sformułował tak zwaną Hipotezę Gai? Wedle tej koncepcji wszystkie żyjące organizmy na Ziemi miałyby być jednością, a właściwie sama Ziemia byłaby jednym wielkim organizmem, dbającym o optymalne dla siebie warunki życia. Hipoteza Gai wciąż jest dyskutowana i ostro krytykowana jako zbyt metaforyczna, nienaukowa, teleologiczna i sprzeczna z zasadami ewolucji. Pozostaje jednak
65
punktem odniesienia dla dyskusji na temat współdziałania i współistnienia różnych form ziemskiego życia, które ciągle tak trudno nam ująć w jakiekolwiek ramy. Słynny duet Lynn Margulis i Dorion Sagan w książce „What Is Life?” wydanej na przełomie wieków pisze, że „życie przekracza samo siebie, wymyka się każdej definicji”. Kilkusetstronicowe rozważania nad tym, jakimi cechami można by opisać i skategoryzować życie, badacze podsumowują wyrażeniem nadziei, że dalsze rozwiązywanie tej zagadki nie ustanie. Stają w inspirującej niewiedzy. * Im więcej dowiadujemy się o świecie pozaludzkiej przyrody, tym bardziej zdajemy sobie sprawę z własnych ograniczeń. Wie o tym doskonale Jane Goodall, która w swojej książce „Przez dziurkę od klucza. 30 lat obserwacji szympansów nad potokiem Gombe” pisze: „Istnieje wiele okien, przez które możemy spoglądać na świat w poszukiwaniu zrozumienia. […] Większość ludzi, zastanawiając się
nad misterium naszej egzystencji, spogląda na świat tylko przez jedno z tych okien. Ale nawet ono jest często zmatowiałe z powodu naszego ograniczonego człowieczeństwa”. Nie bądźmy więc pochopni. Nie bądźmy przekonani o swoich osądach, zwłaszcza jeśli dotyczą czegoś, o czym nie możemy mieć pojęcia. Nie próbujmy za wszelką cenę ogarnąć tego, czego ogarnąć się nie da. Nie zarządzajmy procesami, w których sami jesteśmy tylko trybikiem – może trybikiem na ważnej osi, ale wciąż tylko trybikiem. Nauczmy się współistnieć ze sobą i z resztą świata. Nabierzmy pokory. A może wtedy nie wyginiemy. * * W języku zaczyna funkcjonować określenie „zwierzęta pozaludzkie”, jednak jego stosowanie nie jest powszechne. Chociaż osobiście lubię używać tej konstrukcji, w tym tekście ostatecznie z niej zrezygnowałam z powodu tak wygody, jak i lęku przed stygmatyzacją za używanie „zbyt biocentrycznego” dyskursu.
Ida Nowak jest studentką na Wydziale „Artes Liberales” UW. Pisze poezję i piosenki pod pseudonimem Ida Dzik. Zaangażowana aktywistycznie przeciwko hodowli przemysłowej i kryzysowi klimatycznemu. Członkini redakcji Magazynu Kontakt.
Zofia Borysiewicz zofiajaninaborysiewicz.tumblr.com
→
66
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Strach z miłości do Ziemi Spotkałam się z aktywistkami i aktywistami klimatycznymi z różnych środowisk. Mimo wielu różnic, wszyscy w pewnym momencie zmagali się z wszechogarniającym uczuciem bezradności wywołanym wiedzą o stanie naszej planety.
Kaja Kwaśniewska
W
obliczu katastrofy świadomość klimatyczna wzrasta w bezprecedensowym tempie. Poruszające ten temat artykuły naukowe, konferencje, kampanie społeczne czy projekty artystyczne przyciągają coraz szersze grono odbiorców. W dużej mierze przyczynia się do tego działanie ruchów aktywistycznych, których przedstawiciele licznie wychodzą na ulice w walce o klimat. To aktywiści alarmują świat o nieuchronnie zbliżającej się katastrofie. Informują o diagnozach naukowców, o związku między rekordowymi upałami a szóstym masowym wymieraniem, podwyższeniem się poziomu morza czy falą migracji. Działanie dla klimatu, w obliczu tak przytłaczających faktów, często odbija się na zdrowiu psychicznym. Spotkałam się z aktywistkami i aktywistami klimatycznymi z różnych
środowisk. Nastolatkowie z Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, terapeutka prowadząca grupę wsparcia, matka dwójki dzieci i ilustratorka działająca w ExtinctionRebellion, związany z Obozem dla Klimatu transpłciowy programista walczący o prawa osób LGBT i PR-managerka organizująca Klimatyczny Panel Obywatelski – mimo wielu różnic wszyscy w pewnym momencie zmagali się z wszechogarniającym uczuciem bezradności wywołanym wiedzą o stanie naszej planety. Problem określany depresją klimatyczną może dotknąć każdego, bez względu na wiek, zawód czy orientację seksualną. W opisie tego zjawiska coraz częściej można spotkać się z analogią do żałoby. Osoby czujące bezsilność związaną z wizją umierającej przyrody, rozpoznają u siebie przejawy występowania pięciu faz obecnych podczas przeżywania straty kogoś bliskiego.
Spisek czy „Mad Max” Faza 1 – Zaprzeczenie – Często myślę o depresji klimatycznej jak o diagnozie śmiertelnej choroby. W jej obliczu ludzie czasem wypierają świadomość swojego stanu. Początkowo może to dawać pozorne poczucie spokoju, jednak nie jest przepracowaniem problemu. Tak samo bywa w przypadku wiedzy o postępującej zmianie klimatu – mówi Olga, trzydziestoczteroletnia terapeutka, która stworzyła pierwszą w Polsce grupę wsparcia dla osób odczuwających lęk klimatyczny. – Kiedyś na imprezie wdałam się w dyskusję z chłopakiem, który twierdził, że zmiany klimatu wymyśliła Unia Europejska, żeby środowisko LGBT zniszczyło polską rodzinę, zniechęcając ludzi do posiadania dzieci. Z kolei znajoma, na moją opowieść o tym, że założyłam grupę wsparcia dla osób z depresją klimatyczną, zareagowała zdziwieniem i nazwała ten problem „egzotycznym”. →
67
Michał
→
Olga
68
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Aktywizm to pełen etat. Jak działasz w ruchu, często pracujesz dzień w dzień, czasami od rana do późnego wieczora.
Będąc w ciąży z drugim dzieckiem, odczuwałam panikę w związku z tym, co dzieje się ze światem. Nie mogłam spać, mając przed oczami obraz cierpiących zwierząt i myśląc o zagrożeniach klimatycznych. Po pewnym czasie czułam się tym wykończona, więc założyłam grupę wsparcia. Potrzebowałam spotkania z innymi, którzy myśleli podobnie, bo na co dzień nie czułam się zrozumiana. Ludzie często twierdzą, że aktywiści klimatyczni nie mają większych problemów, dlatego martwią się o zmiany klimatu. Takie bagatelizowanie sprawy jest bolesne. W czasie spotkania grupy wsparcia każdy mówi o najsilniejszej emocji, którą czuje. Często jest to strach, troska o innych, przerażenie, smutek. Ale pojawia się też ciekawość. Jak to będzie wyglądać? Czy będzie to świat jak z Mad Maxa?
56 stopni niesprawiedliwości Faza 2 – Gniew – Jestem wkurzony. Wkurzony, że człowiek stał się środkiem, a nie celem. Myślę, że warto spojrzeć na aktywizm klimatyczny z perspektywy tego, jak obecny system gospodarczy traktuje człowieka. Doszło do tak masowego wykorzystywania zasobów planety, że człowiek sam stał się jej zasobem – Michał ma osiemnaście lat, jest licealistą, działa w Młodzieżowym Strajku Klimatycznym. – Byłem wychowywany w kolektywie, więc zaangażowanie dla grupy ludzi wokół zawsze było elementem mnie. Od małego byłem świadkiem działania, czy to społecznego, czy artystycznego, pisarskiego, feministycznego czy związanego z przestrzenią osób LGBTQ+. Główne obszary mojego aktywizmu to antyfaszyzm, prawa osób LGBTQ+ i kryzysklimatyczny.
Uważam, że w walce z kryzysem klimatycznym potrzebujemy przede wszystkim zmian kulturowych. Musimy tworzyć alternatywne społeczności, bo tylko dzięki temu przestaniemy patrzeć na ludzi wokół nas jak na przeciwników, na coś, co przeszkadza nam w zysku. Tylko dzięki temu zrozumiemy, że musimy działać wspólnie. Kiedy wyobrażam sobie katastrofę ekologiczną, przewijają mi się w głowie obrazy ludzi, którzy zawinili najmniej, mają najmniejszy udział w niszczeniu klimatu, otrzymują najmniej z tego świata, a odczują jej konsekwencje najbardziej. W Indiach tego lata było 56 stopni, ludzie popełniają tam samobójstwa z powodu temperatury. Gdyby kryzys klimatyczny dotknął tych, którzy do niego doprowadzili, widziałbym w tym jakąś paskudną sprawiedliwość. Ale w historii ludzkości nie było bardziej niesprawiedliwego procesu.
69
Kiedy skończy się film Faza 3 – Negocjowanie – Najpierw zaciekawiłam się kwestiami etycznymi dotyczącymi zwierząt. Od weganizmu przeszłam do aktywizmu, zaczęłam interesować się tematem emisji gazów cieplarnianych oraz zmianami klimatycznymi – Marysia ma siedemnaście lat, jest licealistką, działa w Młodzieżowym Strajku Klimatycznym. – Rozmawiając z naukowcami, słyszę, że nie ma już szans zatrzymać katastrofy ekologicznej. Teraz walka jest tylko o czas. Czy gwałtowna zmiana nadejdzie za dziesięć czy za pięćdziesiąt lat. Sama czuję, jakby zbliżał się koniec filmu zwanego „ludzkość”. Pozostanie tylko pusta planeta i ogromna cisza. Aktywizm daje mi poczucie sprawczości, ale często i tak przychodzą momenty utraty sensu życia. Nie pozwalam sobie myśleć o dalekiej przyszłości, o rodzinie
Marysia
czy dzieciach. Planuję maksymalnie do studiów, wciąż nie wiedząc, czy jest sens na nie iść. Przekreśliłam dużo rzeczy. Nie pamiętam już, jak to było nie myśleć o zmianach klimatu, tylko przejmować się złą oceną albo uprawiać sport, żeby dbać o sylwetkę. Wszystkie problemy maleją przy tym największym – kryzysie klimatycznym. Czasem nawet nachodzą mnie myśli, że mam siedemnaście lat i to może już być połowa mojego życia.
Dzięki temu czuję, że bardziej żyję teraźniejszością, nie odkładam rzeczy na później. Z drugiej strony to trochę straszne – żyć, mając przeczucie, że to nie będzie trwało długo. Gaia i Hern Faza 4 – Depresja – Wiadomo, że każdy boi się śmierci, ale jeszcze gorsza jest wizja patrzenia na cierpienie swoich bliskich. Mam →
70
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
dwójkę dzieci w wieku dwóch i pięciu lat. Są jeszcze nieświadome tego, co wydarzyło się z naszą planetą. A to przecież one będą ponosić konsekwencje zdrowotne w związku z zanieczyszczeniem czy wysokimi temperaturami – Luiza ma 37 lat, jest ilustratorką, działa w ExtinctionRebellion. – Katastrofa ekologiczna to jeden wielki łańcuszek. Taki efekt moty-
tego lata nie było komarów… Wszystkiego się boję. Ostatnio pomyślałam, że lepiej jakby walnęła w nas kometa, bo przynajmniej będzie szybko. Aktywistycznie zaangażowałam się, kiedy zobaczyłam strajkującą Ingę. Działać dla klimatu zaczęli nawet introwertycy i ja, mimo że się wstydzę, też się przełamałam. Cała spocona jechałam metrem z transparentem, który cho-
wrażliwym na wszelkie bodźce. Dlatego wymyśliłam na jego cześć postać Herna. Jest to czarny stwór strzegący lasu, którego symbolem jest dąb. W ciąży z córką wymyśliłam postać Gai, małej dziewczynki z wielkimi oczami. Gaia i Hern chronią się nawzajem i troszczą o siebie. Zawsze chciałam, żeby moje dzieci kochały przyrodę tak samo jak ja i lepiej czuły się na świeżym powie-
Luiza
la, przez który wszystko się posypie. Wystarczy przeczytać o jakimś wirusie w Bałtyku albo pójść na spotkanie w Punkcie Informacji Klimatycznej, żeby uświadomić sobie ogrom tych zależności. Mając to w głowie, ciężko czasem cieszyć się życiem rodzinnym. Te małe, ale istotne zmiany widzę prawie codzienne. Zastanawiam się na przykład, czemu w jeziorze nie ma już żab, czemu
wałam, żeby nikt nie zauważył i żebym nie słyszała komentarzy, zanim dotrę do celu. Potem to trochę się rozrosło, zaczęłam spotykać na strajkach znajomych. Zawsze używałam ilustracji do wyrażenia tego, co czuję. Nie przepadam za rysowaniem ludzi, więc szukam odzwierciedlenia w naturze i zwierzętach. Kiedy na świat przyszedł mój pierworodny, okazał się dzieckiem bardzo
trzu niż przed tabletem. Ale boję się, że to będzie coraz trudniejsze. Deszcz faktów – Poczucie braku sensu życia pojawiało się u mnie stopniowo. Moja działalność w Obozie dla Klimatu zaczęła się od tłumaczenia tekstów naukowych o katastrofie klimatycznej z angielskiego na polski. Naczytałem się wielu
71
wybranej grupy, tylko dla wszystkich. Przetrwać mają zarówno osoby hetero-, jak i homoseksualne, osoby cispłciowe i transpłciowe. Dla mnie istotne jest to, aby transpłciowe kobiety, które często wykluczane są z rynku pracy za to, kim są i jak wyglądają, mogły skutecznie walczyć z dyskryminacją i realizować się zawodowo. Żeby nie były narażone na ubóstwo, kiedy na przykład drastycznie skoczą ceny żywności. Nastoletni etat
Kuba
przytłaczających informacji – Kuba ma 24 lata, pracuje jako programista. – Gdy siedziałem nad tymi tekstami pojawił się lęk klimatyczny. Wcześniej nigdy nie bałem się burzy, ale jednej nocy obudziło mnie mocne uderzanie deszczu o dach. Poczułem dziecięce przerażenie. Miałem wrażenie, jakby to był zwiastun końca. Jakby odtąd wszystkie burze miały być tak mocne, a zjawiska atmosferyczne miały tylko się potęgować. Nie mogłem spać całą noc. Jako osoba LGBT nie czuję się w Polsce bezpiecznie. A kiedy nadejdzie katastrofa klimatyczna, to wszędzie będzie relatywnie trudniej. Zalanie, problemy
z żywnością czy susze dotkną również te najbezpieczniejsze kraje. Sam fakt, że mieszkam w Europie, to niesamowity przywilej, bo nas kryzys klimatyczny dotknie później niż inne, mniej uprzywilejowane kontynenty. Jednak napięcia będą coraz bardziej widoczne. Już teraz nie jesteśmy daleko od rozpoczęcia większych migracji, co pokazuje wojna w Syrii, wywołana między innymi suszą wynikającą ze zmian klimatycznych. To już zaczyna się dziać. Tak jak na martwej planecie nie będzie równości, tak walka o prawa osób LGBT jest w pewnym sensie walką klimatyczną. Nie chcemy bezpieczeństwa dla
– Na spotkaniu wprowadzającym do Strajku dla Ziemi usłyszałam, że w ankiecie o uczuciach związanych z klimatem najczęściej pojawiające się słowo to bezradność. A bezradność w psychologicznych badaniach najprostszą linią prowadzi do depresji – Janka to dziewiętnastoletnia studentka filozofii, działa w Młodzieżowym Strajku Klimatycznym, Obozie dla Klimatu i Extinction Rebellion. – Jestem wegetarianką od dziesięciu lat, pochodzę z rodziny aktywistów, w której każde z trojga mojego rodzeństwa udziela się społecznie. Uczestniczyłam wcześniej w protestach na rzecz praw kobiet i uchodźców. Ale w przypadku zmian klimatu pierwszy raz poczułam tak wielki, przytłaczający problem. Po pierwsze, jest globalny, nie ma →
72
p r aw dz i wa c y w i l i z ac ja ś m i e rc i
Problem określany depresją klimatyczną może dotknąć każdego, bez względu na wiek, zawód czy orientację seksualną.
geograficznych granic. Po drugie, dotyczy wszystkich grup społecznych. Po trzecie, nie jesteśmy w stanie w pełni go zrozumieć, wykracza on poza ludzkie zdolności poznawcze.
Moja babcia, która mnie bardzo wspiera w aktywizmie, spytała mnie ostatnio, czy naprawdę wyobrażam sobie, że wielkie firmy przestaną stawiać tylko na zysk. Jej sceptycyzm sprawił, że
chciało mi się płakać. Bo jeśli osoby, które żyją tak długo, nie wierzą, że da się coś zmienić, to ciężko samemu zachować w sobie tę nadzieję. Wyobrażam sobie świat, w którym już nie ma studiów, nie ma szkoły, tylko musimy uciekać przed suszą, która trwa już szósty miesiąc. Warszawa pozbawiona jest zieleni, wygląda bardziej pustynnie, a jej mieszkańcy muszą nosić wodę w baniakach. Jest to wizja dość odległa, ale jak siedzi się w temacie zmian klimatycznych, to takie obrazy pojawiają się w głowie. Aktywizm to jest pełen etat. Jak działasz w ruchu, często pracujesz dzień w dzień, czasami od rana do późnego wieczora. Dlatego wzięłam w tym roku dziekankę. Bardzo smuci mnie to, że my, nastolatkowie w MSK, uczniowie ze swoimi marzeniami o studiach i dorosłości, musimy tyle poświęcać, żeby wywrzeć presję na starszym pokoleniu. Mówimy: „Jesteśmy waszymi dziećmi i się boimy” i wciąż czujemy się niewysłuchani. A walczymy o naszą wspólną przyszłość, z miłości do życia. Walka o empatię Faza 5 – Akceptacja – W pewnym momencie doszłam do wniosku, że z planetą jest tak źle, że
Janka
73
w zasadzie najlepszą rzeczą, jaką człowiek może zrobić dla Ziemi, to po prostu z niej zniknąć. Bo wtedy ani nie emitujesz, ani nie zużywasz zasobów. Karolina ma trzydzieści lat, pracuje jako PR-managerka, działa w Klimatycznym Panelu Obywatelskim. – W depresji klimatycznej bierzesz na siebie ciężar całego świata. Jednak z czasem dało mi to poczucie celu. Klimat to trudny kompan do aktywności, ale pomógł mi zrozumieć, jak zadbać o siebie i jak pomagać innym. Ostatnio przeczytałam świetny artykuł o tym, jak mindfulnessi rozbudowanie empatii mogą uratować świat. Bo kryzys klimatyczny to kryzys empatii. Potrzebujemy powrotu do czasów, kiedy więzi społeczne były bardziej zacieśnione. Do społeczeństwa, w którym znamy się z sąsiadką. Bo teraz jesteśmy rozstrzeleni jak atomy, każdy sobie. Wspólne działanie najwięcej daje, dlatego zaczęłam się angażować. Najpierw
Karolina
zorganizowałam warsztaty self-care’owe dla aktywistów. Biorę również udział w kampanii na rzecz paneli obywatelskich. Z czasem zaczęłam inaczej postrzegać wartość pracy i z bezpiecznej finansowo posady w korporacji przeszłam do pracy, która więcej znaczy dla świata. Pracuję w Too Good To Go, jest to aplikacja ratująca jedzenie przed wyrzuceniem. Łączymy użytkowników z miejscami, którym zostaje żywność, której już nie użyją. Naszym kluczowym wskaźnikiem efektywności jest to, ile jedzenia nie trafi do kosza i ile CO2 nie poszło do atmosfery przez uniknięcie zmarnowania jedzenia. Jako ludzie mieliśmy bardzo dużo szczęścia, że pojawiliśmy się na planecie Ziemia w takim, a nie innym momencie.
Były ku temu odpowiednie warunki atmosferyczne i klimatyczne. Teraz musimy zadbać o to, aby nasze działanie pomogło nam przetrwać na tej planecie jak najdłużej. Walka jest o nas. O nasz gatunek.
Kaja Kwaśniewska jest fotografką i absolwentką dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim.
74
Święty Jeżu, patronie artystów, módl się za nami W sztuce tradycyjnej, zakorzenionej w symbolice biblijnej, Duch Święty zstępował pod postacią gołębicy, a Zmartwychwstały objawiał się w białym baranku. Liczne współczesne przedstawienia zwierząt nie mają się zaś odnosić do niczego innego poza nimi samymi.
Ala Budzyńska
A
jeśli pod krzyżem Chrystusa nie było żadnych ludzi, tylko samotnie stał pod nim nieco pokraczny pies? A może na przedramieniu Jezusa siedziało małe stadko ptaków, traktując krzyż, zgodnie z tradycyjną metaforyką, jak drzewo – przenajświętsze lub całkiemzwyczajne? Pytania mogą wydawać się naiwne lub wręcz przeciwnie – pretensjonalne w swojej prostocie. Mówienie o zwierzętach w kontekście religijnym wciąż ma w sobie coś z poczciwego, ale przecież niezbyt poważnego, prostodusznego franciszkanizmu. Tak postawione wydają się służyć bezcelowemu snuciu apokryficznych historii, w których miejsce postaci biblijnych zajmują „bracia mniejsi”. Wbrew temu przekonaniu całkowicie poważnie pytania te stawia współczesne malarstwo. Być może właśnie poprzez sztukę nabierają one głębszego, teologicznego znaczenia.
Zbawienie teriera Craigie Aitchison, szkocki malarz urodzony w latach 20. XX wieku, pierwszego psa rasy bedlington terrier nabył w 1971 roku. Podobne czworonogi towarzyszyły mu przez resztę życia, czego wyrazem jest twórczość artysty. Teriery pojawiają się w niej wielokrotnie. Są elementami pejzażów, bohaterami portretów, a także uczestnikami tradycyjnych przedstawień religijnych takich jak właśnie ukrzyżowanie. Uparta konsekwencja powracania kanciastych piesków na kolejnych płótnach jest wręcz dojmująca. Religijność – czy wręcz mistyczność – obrazów Aitchisona nie sprowadza się wyłącznie do poruszania tematyki biblijnej. Wyraża ją w szczególny sposób forma: dziecięca prostota kształtów, kontrast żywych kolorów i pustka będąca wyraźnym tłem dla przedstawianych scen. Poza proste ramy historii zbawienia wykracza chociażby obraz „Wayney idzie do nieba”. Otoczone błękitną poświatą ciało teriera, zwróconego łapami w kierunku nieba, unosi się nad ziemią. Oprócz zakrzywionego księżyca jest jedynym punktem
‹ Ryc 1: Jerzy Nowosielski, Rzeźnia
LEWA NAWA
75
rozświetlającym granatowe tło nocy. Pies i księżyc znajdują się w jednej osi z drzewem, schematycznym i bezlistnym. Jego centralne położenie i kształt sprawiają, że trudno uciec od skojarzeń z krzyżem. Pustka konarów wraz z jednoczesną obecnością zmarłego Wayneya nawiązują do ukrzyżowania w sposób subtelny, a zarazem przewrotny. Bo czy nie prowadzą do pytania o to, czy miejsca Chrystusa w tym przedstawieniu nie zajął czasem poczciwy terier? A w konsekwencji rodzą dalsze wątpliwości dotyczące związku cierpienia zwierząt z cierpieniem Chrystusa. Cierpienie zwierząt cierpieniem Boga Problem ten w swojej refleksji teoretycznej i w pracach artystycznych podejmował inny artysta, który
prawdopodobnie nigdy nie słyszał o Aitchisonie, choć jego wypowiedzi i dzieła świadczą o bliskim pokrewieństwie wrażliwości obu malarzy. Mowa o Jerzym Nowosielskim – jednym z twórców najciekawiej podejmujących tematykę religijną w polskiej sztuce XX wieku. W jego dorobku filozoficznym i teologicznym kwestia zwierząt zajmuje szczególne miejsce. „Wszyscy współuczestniczymy w cierpieniu i śmierci Chrystusa. Tak samo zwierzęta, cała przyroda. [...] Cierpienie zwierząt jest realnym cierpieniem Boga” – mówił Nowosielski w wywiadzie udzielonym magazynowi literackiemu „Brulion”. Jego refleksja dotycząca zwierząt szła znacznie dalej niż to, w jaki sposób podejmuje ją papież Franciszekw „Laudato si’”. Podczas gdy Ojciec Święty pisze o zwierzętach jako o elemencie stworzenia, →
76
Czy na obrazie Aitchisona miejsca Chrystusa nie zajął czasem poczciwy terier?
który jako ludzie powinniśmy objąć troską, Nowosielski twierdził, że stosunek do zwierząt to jedna z głównych przyczyn kryzysu chrześcijaństwa w świecie zachodnim. W samych zaś zwierzętach widział doskonałość współistniejącą z głębokim cierpieniem. Stan, w którym żyją, porównywał do piekła, w którym znalazły się „duchy subtelne”, czyli anioły. Słabość zwierząt jest dla Nowosielskiego jednocześnie świadectwem ich doskonałości. Ten pozorny paradoks wynika z zasadniczej różnicy między ludźmi a zwierzętami. Te drugie nie są naznaczone winą ani obarczone grzechem pierworodnym wiecznie towarzyszącym człowiekowi. Świątynia a rzeźnia Ślad tych refleksji dostrzec można w zagadkowym obrazie „Rzeźnia” namalowanym w latach 1962– 1963. W dziwnej przestrzeni sakralnej, przypominającej jednocześnie rodzaj więzienia lub obozu, przebywają wyłącznie zwierzęta. Zdaje się, że postacie ludzi – kapłanów – nie są dopuszczone do sfery sacrum. Odbiorca skonfrontowany jest z jednej strony
z przedstawioną na obrazie świątynią, z drugiej – z tytułem odnoszącym się do praktyk związanych z bolesnym profanum. W „Rzeźni” dostrzec można napięcie, o którym wielokrotnie pisał Nowosielski. Zwierzęta składane kiedyś w ofierze bezpowrotnie utraciły kontakt z sacrum – w tym nawet znaczenie bycia ofiarą, pośrednikiem w relacji człowiek–Bóg. Okrucieństwo wobec zwierząt, zredukowanych do roli przedmiotów, odarte z jakiegokolwiek wymiaru symbolicznego, zaczęło być działaniem o wymiarze przede wszystkim konsumpcyjnym. „Rzeźnia”, sygnalizując tragiczne położenie zwierząt, na nowo włącza je w przestrzeń świętą. Co ciekawe, autor obrazu, pochylając się nad cierpieniem zwierząt i poświęcając mu tak wiele uwagi, nie wierzył, że sytuacja ta może się zmienić. Związana jest ona nierozerwalnie z grzechem, który choć wywołuje wyrzuty sumienia, stanowi istotę ludzkiego życia. Obraz „Rzeźnia” jest wyjątkowy także dlatego, że temat zwierząt, choć powracający wielokrotnie w rozważaniach Nowosielskiego, jest prawie nieobecny na innych jego obrazach. Sam malarz tłumaczył to
LEWA NAWA
77
Ryc. 2: Craigie Aitchison, Wayney idzie do nieba
niemożnością zrozumienia przez ludzi natury zwierząt. Stwierdzenie to wydaje się paradoksalne ze względu na fascynację Nowosielskiego ikonami, których celem jest przecież malarskie ujęcie tego, co dla chrześcijan pozostaje największą tajemnicą. Współczesność ikony Ikony jego zdaniem mają potencjał nie tylko metafizyczny, ale przede wszystkim artystyczny. Odkrycia ich jako formy malarskiej Nowosielski dokonał w czasie, gdy był ateistą. To wtedy przeżywał konflikt („rozdwojenie jaźni artystycznej”, jak sam go nazywał), który nie był wyłącznie jego doświadczeniem, ale ujawniał się także w twórczości Andrzeja Wróblewskiego – rozdarcie między abstrakcją a figuracją. Dylemat ten, zdaniem Nowosielskiego, rozwiązuje właśnie ikona łącząca w sobie w harmonijny sposób obie te perspektywy. Choć w obrazie „Rzeźnia” można dopatrywać się podobieństw do ikony, sam Nowosielski nie wykorzystał nigdy tej formy do podjęcia problematyki zwierząt w przestrzeni religijnej. Jak wielkie możliwości
stwarzają z jednej strony „daleko posunięty realizm [ikony], z drugiej zaś – duch abstrakcji”, świetnie widać z kolei w pracach tworzonych współcześnie przez Martę Jamrógz Jasielskiej Pracowni Ikon. Zwierzęta pisane na powstających tam przedstawieniach sprawiają wrażenie, jakby na ikonach pojawiały się od zawsze. Wpisane w ich charakterystyczny styl zajmują miejsce Dzieciątka Jezus w objęciach Matki Boskiej, towarzyszą świętym zamiast ich tradycyjnych atrybutów lub wreszcie same są przedstawiane jako portretowani święci. Ich znaczenie nie ogranicza się do symbolizowania czegoś innego, co było charakterystyczne dla sztuki religijnej właściwie od samych jej początków. Jak w sztuce tradycyjnej, zakorzenionej w symbolice biblijnej, Duch Święty zstępował pod postacią gołębicy, a Zmartwychwstały objawiał się w białym baranku, tak na jasielskich ikonach przedstawienia zwierząt nie mają odnosić się do niczego innego poza nimi samymi. Na jednej z najbardziej znanych ikon, stanowiącej zarazem komentarz do wydanego przez Jana Szyszkę rozporządzenia →
78
Ryc 3: Marta Jamróg, Jasielska Pracownia Ikon
o nakazie odstrzału dzików, pojawia się zwierzę przebite strzałami, nad którym łzy roni Maryja. Ponownie, tak jak na obrazach Aitchisona, wyraźnie widoczna jest analogia między cierpieniem zwierząt a cierpieniem Chrystusa. Jerzy Nowosielski zauważa, że obecne odrodzenie ikony nie byłoby możliwe, gdyby nie sztuka współczesna. Widzi w tym istotny wpływ surrealizmu (co ciekawe, dla Aitchisona momentem zwrotnym w twórczości było zetknięcie się z Salvadorem Dalim) kwestionującego podejście racjonalistyczne, a tym samym stawiającego zupełnie nowe pytania, na które nie ma łatwych odpowiedzi. Jednym z tych pytań, które umożliwiła forma malarstwa XX-wiecznego, jest pytanie o związek cierpienia zwierząt z historią zbawienia. W perspektywie katastrofy klimatycznej i gwałtownie zwiększającej się świadomości ekologicznej pytanie to dla chrześcijan może stać się w najbliższej przyszłości jednym z najważniejszych
zagadnień nie tylko teoretycznych i teologicznych, lecz przede wszystkim etycznych. Cytaty pochodzą z książki „Rozmowy z Jerzym Nowosielskim” ZbigniewaPodgórca, Znak 2009
Ala Budzyńska jest studentką polonistyki i filozofii w ramach Kolegium Międzyobszarowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych i Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Uczy w Liceum Chocimska. Redaktorka Magazynu Kontakt.
REKLAMA
Maria CzarneCka ewa kiedio
Zostały mi słowa miłości Maria Hiszpańska Neumann: życie i twórczość 360 s., cena 79,00 63,20 zł Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
„Hiszpańska należy do najpopularniejszych polskich grafików. Jest jednym z nielicznych artystów, których dzieła spotyka się na ścianach przypadkowo odwiedzanych mieszkań” – pisał o niej prof. Jan Białostocki. Książka Zostały mi słowa miłości przypomina tę niezwykłą artystkę, której życie naznaczone zostało traumą wyniesioną z obozu Ravensbrück. Na publikację składają się dwie odrębne części. Maria Czarnecka z reporterskim zacięciem kreśli biografię Hiszpańskiej, docierając do awanturniczych nieraz perypetii jej przodków, rekonstruując ze strzępów informacji los Hiszpańskiej w Ravensbrück, a wreszcie śledząc jej codzienność w PRL. Twórczość artystki, obejmującą przede wszystkim grafikę warsztatową, ilustrację książkową oraz realizacje we wnętrzach sakralnych, omawia w eseistycznym tonie Ewa Kiedio. Sztukę Hiszpańskiej przedstawia w kluczu najczęściej podejmowanych przez nią motywów, jak miasto, dziecko, matka, oraz punktów przełomowych. Publikację wzbogaca ponad 200 zdjęć i reprodukcji.
patroni medialni W naszej księgarni internetoWej 20% taniej! Warszawa, ul. Trębacka 3, tel./fax (22) 827 96 08, handlowy@wiez.pl, www.wiez.pl
80
Biedni katolicy patrzą na siebie Gdybym miał wskazać pojęcie, którego akcje w polsko-katolickiej debacie publicznej będą systematycznie rosnąć, postawiłbym na „przemoc symboliczną”.
Misza Tomaszewski Stanisław Gajewski
O
przemocy symbolicznej zaczęło się w polskim Kościelemówić głośniej minionego lata. Dziennikarze wydawanych przez diecezje tygodników „Niedziela” i „Gość Niedzielny” pisali o niej w kontekście kilku happeningów, w tym przede wszystkim Tęczowej Matki Boskiej oraz Królewskiej Waginy z Tęczowymi Madonnami. Przypomnijmy. W ostatnich dniach kwietnia wokół jednego z płockich kościołów – tego samego, w którym kilka dni wcześniej na instalacji Grobu Pańskiego obok haseł „pogarda”, „nienawiść” i „hejt” pojawiły się „homozboczenia”, „gender” i „LGBT” – ktoś rozwiesił plakaty z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej z tęczową aureolą. Miesiąc później na trójmiejskim Marszu Równości pojawiła się grupa aktywistek niosących transparent z waginą w koronie, który budził skojarzenia z monstrancją z procesji Bożego Ciała. W odpowiedzi dziennikarze tygodników katolickich ostrzegali przed „przemocą symboliczną”, która polega na „profanowaniu największych chrześcijańskich świętości” („Niedziela”)
i „szarganiu świętości osób wierzących” („Gość Niedzielny”). O „akcie przemocy symbolicznej” mówiła także niekojarzona raczej z prawicą prezydentka Gdańska, Aleksandra Dulkiewicz. Głos zabrał wreszcie Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskup Stanisław Gądecki, który w liście do pobitego księdza napisał: „Ze smutkiem dostrzegam eskalację wrogich zachowań wobec ludzi wierzących, w tym stosowanie przemocy symbolicznej i fizycznej”. W podobnym tonie utrzymane było sierpniowe „Stanowisko biskupów diecezjalnych w sprawie aktów przemocy motywowanych nienawiścią wobec Kościoła katolickiego i jego wiernych”. W ciągu raptem kilku miesięcy ukute przez francuskiego socjologa Pierre’a Bourdieu pojęcie przemocy symbolicznej zaczęło robić coraz większe zasięgi w polsko-katolickiej bańce informacyjnej. Jak to wytłumaczyć? Biskup i prokurator Mniej interesująca odpowiedź na to pytanie byłaby taka, że język nauk społecznych stopniowo przesiąka do języka publicystyki (w tym także do języka publicystyki katolickiej), a ten wymaga uproszczeń. I tak oto pojęcie pierwotnie opisujące subtelne formy
LEWA NAWA
81
oddziaływania, przy pomocy których klasy dominujące narzucają klasom zdominowanym swój własny ogląd i swoją własną ocenę sytuacji ich podporządkowania, zaczyna być używane na określenie mniej lub bardziej prowokacyjnych happeningów. Jest jednak także odpowiedź ciekawsza, która każe wziąć w nawias to, co katoliccy biskupi i dziennikarze wiedzą, a czego nie wiedzą o teorii klas społecznych Bourdieu. Narracyjny potencjał słów jest ważniejszy od intencji, z jaką się tych słów używa. Pytanie brzmi zatem: w jaką opowieść układają się wypowiedzi polskich katolików na temat wymierzonej w nich rzekomo przemocy symbolicznej? Z pewnością nie jest to opowieść o większościowej religii, której wyznawcy mogą liczyć na to, że na straży ich religijnych uczuć staną nie tylko biskup i dziennikarz, lecz także policjant i prokurator, o co otwartym tekstem apelowali w swoim liście biskupi
i do czego rzeczywiście doszło w obydwu wspomnianych przypadkach. Nie jest to opowieść o potężnej instytucji, która dysponuje całym arsenałem miękkich i twardych narzędzi wpływu, w tym również takimi, do których pojęcie przemocy symbolicznej pasuje dużo lepiej niż do wizerunku Matki Boskiej z tęczową aureolą. Definicję przemocy symbolicznej spełnia raczej wydarzenie, na które wizerunek ten stanowił odpowiedź: umieszczenie hasła „LGBT” gdzieś pomiędzy „pogardą” i „hejtem” w instalacji Grobu Pańskiego, którą – statystyki nie pozostawiają co do tego wątpliwości – oglądać musieli również nasi nieheteronormatywni bracia i siostry, ukryci w Kościele przed innymi i przed samymi sobą. To oni, stygmatyzowani przez polskich katolików w powtarzanej w tysiącu kazań i artykułów opowieści o „tęczowej zarazie” – i nieraz z pokorą przyjmujący ten stygmat – są ofiarami prawdziwej przemocy symbolicznej. →
82
Nie mamy żadnego powodu, by sądzić, że bogaty i wpływowy Kościół może funkcjonować odmiennie niż inne bogate i wpływowe instytucje.
Pojęcie przemocy symbolicznej będzie powracać w konserwatywnym dyskursie katolickim, ponieważ umożliwia mówienie o dominującej grupie wyznaniowej i o dominującej instytucji religijnej jako o słabych i, co za tym idzie, potrzebujących dodatkowej ochrony aktorach życia publicznego. Analogicznie, sprawcy i sprawczynie rzekomej przemocy symbolicznej, na przykład osoby LGBT+, stają się w tej opowieści silną, zwartą i wpływową grupą interesu. W tym miejscu chciałbym zrobić dwa zastrzeżenia. Po pierwsze, bynajmniej nie próbuję powiedzieć, że nie istnieją silne organizacje lobbujące na rzecz ograniczenia wpływu instytucji religijnych albo poszerzenia praw osób nieheteronormatywnych. Chodzi raczej o to, że rewersem konserwatywnej narracji o przemocy symbolicznej jest zapisanie tych osób en bloc do jakiejś „klasy dominującej”, co brzmi trochę śmiesznie, a trochę strasznie w kontekście dotykającej je na co dzień zgoła niesymbolicznej przemocy. Po drugie, bynajmniej nie próbuję wyrażać entuzjazmu w stosunku do Królewskiej Waginy. Nie próbuję wyrażać entuzjazmu w stosunku do czegokolwiek. Staram się po prostu zrozumieć zeszłoroczne happeningi jako narzędzia
użyte w sporze politycznym, w którym polski Kościół katolicki – będący nie tylko wspólnotą religijną, lecz także instytucją polityczną – bierze czynny udział. Logika władzy Jeśli to, jak polscy biskupi ustosunkowali się do ujawnienia skali przestępstw seksualnych wobec dzieci w polskim Kościele oraz skali związanych z tym nadużyć i zaniedbań, przyniosło jakieś dobre owoce, to jednym z nich jest uświadomienie sobie przez wiele osób wierzących, że Kościół jest strukturą władzy. W swojej socjologicznej naiwności za dobrą monetę zwykliśmy bowiem brać opowieść o „świętym Kościele grzesznych ludzi”. Nie to, że Kościół nie jest święty albo że ludzie nie są grzeszni. To prawda. Tyle tylko, że nie cała. Dopiero konfrontując się z faktem systemowego ukrywania przez menedżerów w koloratkach niewyobrażalnej krzywdy spowodowanej przez ich podwładnych w koloratkach, liczni katolicy i katoliczki zrozumieli, że zawiódł nie tylko człowiek, lecz przede wszystkim instytucja. Oczywiście, to nie instytucja gwałciła dzieci, ukrywała dowody i uciszała świadków. To
LEWA NAWA
83
instytucja została jednak zorganizowana w sposób, który bardzo to wszystko ułatwił. To właśnie miałem na myśli, kiedy po skandalicznej konferencji prasowej liderów polskiego Episkopatu pisałem do nich w liście otwartym: „Jesteście skończeni, ponieważ Wasze wypowiedzi do złudzenia przypominały wypowiedzi dyrektorów generalnych przedsiębiorstwa naftowego, próbujących się wymówić od odpowiedzialności za katastrofę ekologiczną, do której doprowadzili myślą, mową, uczynkiem i – przede wszystkim – zaniedbaniem. Jesteście skończeni nie dlatego, że jesteście ludźmi złymi, lecz dlatego, że jesteście ludźmi słabymi – ludźmi wkręconymi w tryby instytucji władzy, których logika reprezentowania tej instytucji czyni ślepymi na wydarzające się w niej i za jej pośrednictwem zło”. Kościół, oprócz tego, że – jak wierzymy – jest wspólnotą założoną przez Jezusa z Nazaretu, jest także instytucją administrowaną przez ludzi. Mało tego, zrządzeniem historii – bo mam nadzieję, że nie zrządzeniem Boga – stał się on instytucją bogatą i wpływową (przynajmniej lokalnie). Nie mamy żadnego powodu, by sądzić, że jako taki może on funkcjonować
odmiennie niż inne bogate i wpływowe instytucje, wokół których koncentruje się życie polityczne i gospodarcze. To nie jest tak, że boskie pochodzenie impregnuje na logikę władzy i posiadania. Jezus obiecał co prawda Piotrowi, że bramy piekielne Kościoła nie przemogą, ale nie wspomniał o jego własnych strukturach. Jezus w ogóle niewiele ma wspólnego z tym, jak zorganizowana jest hierarchia kościelna i jakie mechanizmy (braku) kontroli władzy zostały w niej wprowadzone. Ich obecny kształt stanowi raczej pochodną historycznych form władzy politycznej, do których większość z nas z jakiegoś powodu nie chce wracać. Pytanie, które jako wierzący chrześcijanie i chrześcijanki powinniśmy dziś zadawać, brzmi następująco: w jaki instytucjonalny sposób należy zorganizować Kościół, żeby zmniejszyć podatność jego funkcjonariuszy na wspomnianą logikę władzy i posiadania? Czysto teoretycznie na miejscu arcybiskupów Gądeckiego i Jędraszewskiego mógłby się przecież znaleźć każdy i – dlaczego nie? – każda z nas. Ponownie: nie mamy powodu, by podejrzewać, że na ich miejscu oparlibyśmy się „racjonalności obliczonej na to, żeby władzę potwierdzić, wzmocnić i odtworzyć, nie dając przy →
84
Chrześcijaństwo jest polityczne, ale nie każda sprawa stanowi równie dobry pretekst do politycznego zaangażowania Kościoła.
tym żadnego sygnału, który mógłby zostać odebrany jako przejaw słabości” (jak pisałem w cytowanym już liście). Jestem przekonany, że narzędzia socjologii władzy pozwalają nam zrozumieć działania podejmowane przez liderów i rzeczników polskiego Kościoła znacznie lepiej, niż rozumieją je oni sami. Proroctwo Symeona Myliłby się jednak ten, kto liczyłby na to, że Kościół, który straci parcie na władzę, straci również parcie na politykę. Nie jest to, moim zdaniem, możliwe, bo chrześcijaństwo ze swojej istoty jest polityczne. W tym kluczu interpretuję proroctwo Symeona: „Oto Ten dla wielu w Izraelu jest dany […] na znak, któremu będą się sprzeciwiać” (Łk 2,34). Nadwiślańscy kaznodzieje lubią sięgać po ten fragment Ewangelii, ilekroć publiczna aktywność przedstawicieli Kościoła spotyka się ze społecznym oporem (jak gdyby każdy opór świadczył o osobistym wybraniu polskich katolików przez Boga). W ten sposób plakaty z Tęczową Matką Boską stają się w ich oczach mimowolnym dowodem na słuszność biskupich i dziennikarskich wypowiedzi utrzymanych w poetyce „tęczowej zarazy”. Tak się jednak składa, że to nie polityka prowadzona przez polski Kościół jest kryterium interpretacji Pisma. Przeciwnie, to Pismo stanowi kryterium interpretacji i oceny polityki
prowadzonej przez polski Kościół. I, delikatnie rzecz ujmując, z tej perspektywy nie wygląda ona najlepiej. Jeśli potraktować płocką instalację Grobu Pańskiego jako reprezentatywną dla polskiego katolicyzmu – a tak właśnie skłonny jestem ją traktować – to w kartonowym przeglądzie grzechów głównych uwagę zwraca nie tylko obecność „gender” i „LGBT”, lecz także nieobecność innych motywów. Nie ma na przykład odwracania się plecami do przybysza, nie ma naruszania praw pracowniczych, nie ma braku troski o środowisko naturalne… A przecież krytyka wszystkich tych grzechów miałaby solidniejsze podstawy biblijne niż tropienie „homozboczeń”. Tak zwana „opcja na rzecz ubogich” jest jedną z biblijnych metanarracji, które nadają zasadniczą spójność poszczególnym księgom Pisma. Nic mi nie wiadomo o tym, żeby taką metanarracją była szeroko praktykowana w polskim Kościele katolickim „opcja przeciwko osobom LGBT+”. Chrześcijaństwo jest polityczne, ale nie każda sprawa stanowi równie dobry pretekst do politycznego zaangażowania Kościoła. Polityczne zaangażowanie Kościoła spotyka i będzie spotykać się ze sprzeciwem, ale nie każdy sprzeciw świadczy o tym, że ludzie, których działania ów sprzeciw budzą, mają Boga po swojej stronie. Osobom wierzącym, które poczuły się osobiście dotknięte zeszłorocznymi happeningami z Tęczową
LEWA NAWA
85
Matką Boską i Królewską Waginą, chciałbym powiedzieć, że staram się je zrozumieć. Muszą one jednak wziąć pod uwagę, że ich Kościół uczestniczy w sporze politycznym, którego temperaturę sam podnosi poprzez liczne wypowiedzi i działania swoich przedstawicieli. Mało tego, jest w tym sporze stroną przeważającą i wykorzystującą swoją przewagę, choć to akurat prędzej czy później ulegnie zmianie. Chcąc pozostać wierny swojemu posłannictwu – nazwijmy je „proroctwem Symeona” – Kościół nie może w tym sporze nie brać udziału. Tak czy inaczej będzie spotykał się ze sprzeciwem. Tak czy inaczej „uczucia religijne” osób wierzących będą „obrażane”. Tak czy inaczej „największe chrześcijańskie świętości” będą „profanowane”. (Chyba że spór polityczny zostanie zawieszony, ale to oznaczałoby powrót do jednej z tych „historycznych form władzy politycznej, do których większość z nas z jakiegoś powodu nie chce wracać”.) Jeśli więc tak być musi, to niech przynajmniej będzie tak w sprawach, które dotykają rdzenia tożsamości chrześcijańskiej: solidarności z przybyszem, sierotą i wdową, którzy są starotestamentowymi figurami osób ubogich i wykluczonych. Nie wolno angażować Kościoła w nagonkę na słabszych, choćby nawet kiedyś mieli stać się silniejszymi.
Misza Tomaszewski jest nauczycielem i wychowawcą w 2. Społecznym Liceum Ogólnokształcącym w Warszawie. Redaktor działu „Lewa Nawa” w Magazynie Kontakt.
Stanisław Gajewski stanislawgajewski@gmail.com
→
MEKSYK
86
Jak ważne jest uwzględnienie wszystkich aktorów i beneficjentów procesu pracy danej osoby; niedocenianie poświęcenia pracowników skutkuje naruszeniem ich praw oraz należnego im szacunku. Niedocenianie ich oddania ma bardzo przykre skutki, tak jak możemy to zaobserwować w przypadku milionów osób w naszym kraju: ilu pracowników cieszy się dziś pewnością możliwości zapewnienia godnego życia sobie i swojej rodzinie? Niskie zarobki, wzrost cen żywności oraz innych produktów niezbędnych w życiu codziennym, ograniczony dostęp do kultury oraz usług medycznych – oto codzienność wielu pracowników. Jak wiele relacji rodzinnych staje się coraz bardziej ograniczonych ze względu na brak czasu, powodowany koniecznością pracy zarówno ojca, jak i matki, a nierzadko też samych dzieci. 1 maja 2019 roku, „list na 1 maja”
ARGENTYNA Przed dniem tak ważnym dla wszystkich pracowników i pracownic [pierwszym maja], należy podkreślić, że praca jest podstawowym prawem każdego człowieka, nie tylko dlatego, że jest pożytecznym zajęciem, ale również ze względu na to, że wyraża i podkreśla ludzką godność. Dlatego właśnie bezrobocie jest […] prawdziwą katastrofą społeczną, szczególnie kiedy dotyczy ludzi młodych. […] Dzisiaj jesteśmy świadkami tego, że coraz więcej kobiet z ludu pracującego zdaje sobie sprawę z łamania ich praw jako pracownic […]. Pilna potrzeba skutecznego egzekwowania praw pracowniczych w przypadku kobiet dotyczy szczególnie kwestii wynagrodzeń oraz zabezpieczeń socjalnych. 1 maja 2019 roku, „list na 1 maja”
Jesteśmy wezwani do tego, aby nie głosować wyłącznie w celu realizacji naszych osobistych interesów, czy to rasowych, etnicznych, czy społecznych i ekonomicznych. Jesteśmy raczej wezwani do głosowania w sposób, który będzie promować dobro wspólne. Pamiętajmy o biednych, bezrobotnych i pokrzywdzonych – to nasz Pan przypomina nam, że cokolwiek czynimy najmniejszym Jego braciom i siostrom, Jemu czynimy. 12 lutego 2019 roku, „stanowisko przed wyborami parlamentarnymi”
REPUBLIKA POŁUDNIOWEJ AFRYKI
INDIE
FILIPINY
3 lutego 2015 roku
Magazyny i fabryki, które są w istocie sweat-shops [fabryka, w szczególności w przemyśle odzieżowym, gdzie pracownicy są zatrudnieni na wiele godzin za niskie płace i w złych warunkach, przyp.red.] dla naszych rodaków chcących zarabiać na życie, powinny podlegać nieustannej kontroli i monitorowaniu, a jeśli okaże się, że w rzeczywistości są miejscami eksploatacji, należy je zamknąć. Nie ma nic bardziej odrażającego dla ewangelicznego prawa miłości niż bezduszne wykorzystywanie ubogich i gromadzenie kapitału kosztem ich potrzeb.
22 maja 2015 roku, „stanowisko po jednej z wielu katastrof budowlanych w przemyśleodzieżowym”
Kościół Południa w obronie ludzi pracy Kościół od dekad podkreśla godność ludzkiej pracy oraz samych pracowników i pracownic. Problemy, z jakimi borykają się ludzie pracy, różnią się jednak od siebie w zależności od długości i szerokości geograficznej. Pochylając się nad głosem Kościoła w obronie praw pracowniczych, warto się więc przyjrzeć uważnie wypowiedziom biskupów z krajów Globalnego Południa. Ich perspektywa może być bowiem inspirująca także dla nas – żyjących w katolickim kraju, w którym ostatni głos całego Episkopatu w obronie praw ludzi pracy pochodzi sprzed niemal dwóch dekad. Źródła: strony internetowe Episkopatów poszczególnych krajów Tłumaczenie: Paulina Olivier i Ignacy Dudkiewicz
87 LEWA NAWA
Potencjał siły roboczej w Indiach rośnie szybciej niż zdolność gospodarki do zapewnienia pracy dziesiątkom milionów pracowników – wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych, analfabetów i absolwentów szkół. Ponadto prawodawstwo dotyczące płacy minimalnej zostało słusznie uchwalone, ale jeszcze nie jest egzekwowane. Ta sama sytuacja dotyczy świadczeń pracowniczych mających na celu zapewnienie prawa do urlopu, opieki zdrowotnej, pomocy medycznej i odszkodowania za wypadki, regulację kwestii niebezpiecznych warunków pracy, emerytur i ubezpieczenia emerytalnego. Chociaż prawa te są uznawane zarówno teoretycznie, jak i w prawie, nie są i nie mogą być egzekwowane z powodu braku odpowiednich instytucji.
88
Prawo pracy bez wartości Polskie prawo pracy w bardzo niewielkim zakresie nawiązuje do społecznego nauczania Kościoła. Mówi się przede wszystkim o rynku pracy, a unika się tematu człowieka, który w tym znika.
Z dr hab. Anną Musiałą rozmawia Remigiusz Okraska Łukasz Drzycimski
We wstępie do swojej najnowszej książki „Polskie prawo pracy a społeczna nauka Kościoła” wspomina pani o tezie postawionej w poprzedniej rozprawie – „Zatrudnienie niepracownicze”. Tezie, którą uznano za kontrowersyjną. Mówiła ona, że „właściwe” są tylko dwa rodzaje pracy – albo świadczy się pracę jako pracownik z całym tego „bagażem”, jak umowa o pracę i przynależne świadczenia, albo prowadzi się działalność usługową jako przedsiębiorca.
Kwestia ta łączy się przede wszystkim z tak zwanymi umowami śmieciowymi. To wymysł bardzo rozpowszechniony w Polsce, a zupełnie niezgodny ze standardami prawa pracy państw cywilizowanych. Tam albo jest się zatrudnionym, albo się zatrudnia. Przekładając to na język normatywny: albo ma się umowę o pracę, albo prowadzi się własną działalność gospodarczą. W tym ostatnim przypadku można nie tylko osobiście pracować, ale i zatrudniać. W poprzedniej książce wskazałam, że człowiek, który pracuje przez dłuższy okres, w przeważającej liczbie przypadków w celach zarobkowych, zasadniczo jest po prostu pracownikiem, a nie zleceniobiorcą. To jest punkt wyjścia do myślenia o pracy ludzkiej świadczonej osobiście przez dłuższy czas w celu pozyskania środków utrzymania. To bowiem najczęstszy model. Owszem, jest cała rzesza ludzi prowadzących własną działalność gospodarczą. Są to osoby, które nie tylko same pracują, ale tworzą również miejsca pracy. Tyle tylko, że tak naprawdę nie ma niczego pomiędzy. Bo w innym wypadku powstaje pytanie o równość.
Jakie były losy pani tezy na gruncie polskiego prawodawstwa?
Została w zasadzie przez doktrynę prawa pracy absolutnie odrzucona. Nie przyjęto jej. Uznano za błędną. Akcentuje pani kwestię ludzkiej i pracowniczej godności. Przejawia pani niechęć wobec traktowania pracownika w kategoriach „zasobu” czy „kosztu”, jak to często robi się w środowiskach liberałów gospodarczych, wśród pracodawców czy w mediach wspierających doktrynę neoliberalną. Skąd bierze się u pani to podejście?
Sama doświadczałam uderzania w moją godność pracowniczą. Wielokrotnie widziałam także poniżanie człowieka pracy w Polsce. Bardzo dużo o tym czytałam. Ogromne wrażenie robiła na mnie lektura pamiętników i relacji osób upokarzanych. Utożsamiałam się z nimi. Pamiętam jesień 2005 roku, kiedy czytałam „Pamiętniki bezrobotnych” – cztery tomy wspomnień osób, które traciły pracę w latach 90. i opowiadają o swoim dramacie. Moje skłonności do obrony godności człowieka pracy biorą się także stąd, że kończyłam studia na początku obecnego wieku. Był to czas wysokiego bezrobocia. Wiele moich koleżanek i kolegów miesiącami pracowało za darmo w kancelariach prawniczych – za obietnice odpłatnej pracy „za jakiś czas”. Żyliśmy w rzeczywistości strasznej rywalizacji, a wyścig, w który zostaliśmy wplątani, niszczył wszystkie więzi. Strach przenikał nasze życie. Nikt nie mówił o żadnej godności. Bo to byłoby jak przyznanie się do słabości.
LEWA NAWA
89
Pani stanowisko nie jest jednak w Polsce popularne, a kilka lat temu było popularne jeszcze mniej… A przecież nie pani jedna kończyła studia w tamtym czasie.
Mam świadomość niepopularności tematów godnościowych w sferze prawa pracy. To przytłaczające i bardzo smutne. Zupełnie inaczej wygląda francuskie prawo pracy i jego doktryna, w której dyskusje zaczyna się i kończy na człowieku. U nas na pierwszym planie jest praca, a dopiero gdzieś tam w oddali człowiek, a i to nie zawsze, bo nierzadko zamiast niego jest „zasób” czy „koszt”. To powoduje, że nie widzimy człowieka jako istoty ludzkiej. Polska debata o prawie pracy jest niezwykle niehumanistyczna. W nowej książce wspomina pani jednak, że wcześniej sama także pani tkwiła w narracji, w której praca była towarem jak wiele innych. Co sprawiło, że wątki godnościowe i nieliberalne stały się dla pani tak ważne w ocenie kwestii pracowniczych?
Ta świadomość – że można i należy mówić, że człowiek ma niezbywalną i przyrodzoną godność, że w pracy liczy się właśnie on, a nie praca per se, że jest ona dla człowieka, a nie człowiek dla niej – docierała do mnie zwłaszcza poprzez literaturę francuską. Ogromny wpływ miały na mnie odbyte we Francji stypendia i kontakt z profesorem Alainem Supiotem, wybitnym uczonym, który zajmuje się problematyką prawa pracy. Widzi on w nim przede wszystkim człowieka, jego biologiczne uwikłanie w pracę, ale także człowieka, który pracuje w społeczeństwie, pracuje z innymi na rzecz dobra wspólnego. Ta wiedza kiełkowała we mnie bardzo długo. Nie było tak, że wróciłam i wiedziałam… Kiedy wracałam z Francji, od profesora, zawsze coś mi się nie zgadzało. Bardzo długo. Teraz już wiem dlaczego. Dlaczego zatem?
Działo się tak, ponieważ „odzwyczajenie” od wskazywania na godność człowieka pracy to największe →
90
Polska debata o prawie pracy jest niezwykle niehumanistyczna. Praca to ciągle u nas tylko towar.
niechlubne osiągnięcie potransformacyjne w Polsce. Praca to ciągle u nas tylko towar. Obecnie za godzinę płaci się około czternastu złotych. O urlopie nie ma mowy. Pracujesz, płacimy. Nie pracujesz – nie płacimy. Inaczej jest, gdy człowiek ma umowę o pracę: podczas urlopu nie pracuje, a pracownikiem pozostaje i otrzymuje wynagrodzenie. Do miejsca, w którym stoję dzisiaj, prowadziły mnie lata przemyśleń oraz ciągłego zderzania moich zagranicznych obserwacji z tym, o czym czytałam w polskiej literaturze i co obserwowałam w polskiej przestrzeni społeczno-gospodarczej. Nie było tak, że pewnego dnia wstałam i przejrzałam na oczy. To był trudny proces – także pod względem osobistym, ponieważ w zasadzie wszyscy dookoła mówili inaczej. Uznani polscy profesorowie mówili i pisali w podręcznikach, że umowa to dwustronna relacja, to kontrakt, pewna wymiana, a o godności pracowniczej nawet się nie zająknęli. Ta narracja wciąż jest obecna. Z wielkim trudem przebija się konstatacja, że w tym wszystkim jest człowiek. Jak argumentowałaby pani przeciwko rozmaitym zachwytom nad „śmieciowym” zatrudnieniem czy to w postaci zwykłego omijania Kodeksu pracy, czy też – w przypadku nowoczesnych usług świadczonych poza Kodeksem – dzięki sprzyjającym temu regulacjom?
Całe to „niegodziwe” zatrudnienie – nieuznające wartości człowieka w procesie pracy, a skupiające się wyłącznie na pracy jako koszcie – rzeczywiście jest „opłacalne”, korzystne, czasem nawet nie tylko dla pracodawcy, ale także dla pracobiorcy. Jednak – w moim przekonaniu – jest tak wyłącznie w krótkiej perspektywie. Przy dłuższym horyzoncie czasowym absolutnie niszczy ono człowieka pracy oraz jego relacje z innymi ludźmi. Człowiek się alienuje. Nie rozumie społeczeństwa, jego sensu. Nie rozumie drugiego człowieka. Zamyka się. To często przeradza się w niechęć do innych, a nierzadko w agresję. Nie ma zrozumienia między ludźmi, bo się od siebie odzwyczajają. Skupiają się na sobie i na własnym ego. A przecież do funkcjonowania człowiek potrzebuje drugiego człowieka! I nie myślę tu tylko o rodzinie, ale o wielu innych wspólnotach pozarodzinnych, przede wszystkim o wspólnocie pracy, którą tak brutalnie wymazano z polskiej świadomości po 1989 roku. Zaczęto wtedy wskazywać, że rzekomo naturalną sytuacją jest, gdy umawiam się na pracę z pracodawcą, moim „panem i władcą”. Gdy mnie „zechce”, gdy mu się „spodobam” – to pracę uzyskam. Mój los jest w jego rękach. Nie było mowy o tym, że podpisując umowę, wchodzę w grupę ludzi, w zasadzie we wspólnotę, która ma cel łączący jej członków.
Moje zainteresowania nauką społeczną Kościoła zaczęły się już na początku mojej zawodowej drogi. W pracy doktorskiej nawiązuję do encykliki „Laborem exercens” Jana Pawła II. Duch społecznej nauki Kościoła jest mi światopoglądowo bliski. Uważam, że moja praca ma sens, gdy pomyślę, iż pracuję we wspólnocie z innymi, na rzecz innych, na rzecz społeczeństwa, starając się współtworzyć dobrobyt całej wspólnoty. To jest zaś podstawowe przesłanie społecznej nauki Kościoła z zakresu prawa pracy. W największym skrócie można powiedzieć, że normy prawne przybierają taki, a nie inny kształt, ponieważ wyrażają pewien system wartości. Inaczej rzecz ujmując: nasz światopogląd opiera się na systemie wartości, a normy prawne regulujące nasze życie, a więc stosunki społeczne – niejako „ubierają” ten system wartości w prawo. W książce „Polskie prawo pracy a społeczna nauka Kościoła” próbowałam odpowiedzieć na pytanie o to, czy polska regulacja prawna w zakresie prawa pracy wyraża wartości płynące z katolickiej nauki społecznej. Czy inaczej rzecz ujmując, polska regulacja prawna wyraża wizję stosunków społecznych pracy wynikającą z nauczania Kościoła? Polskie prawo pracy wypływa zarówno z Konstytucji, jak i z ustaw. Pojawia się więc pytanie, czy na obu tych poziomach można mówić o odzwierciedleniu społecznej nauki Kościoła. Można? Żyjemy w kraju większościowo katolickim, z dużym znaczeniem i pozycją Kościoła, z silnymi ugrupowaniami odwołującymi się do katolicyzmu, w kraju szeroko rozpowszechnionego szacunku dla Jana Pawła II, który zajmuje znaczącą pozycję wśród liderów Kościoła podejmujących wątki socjalne i pracownicze. Czy z tego
wszystkiego wynika wiele w kwestii „nasycania” nauczaniem Kościoła w kwestiach społecznych różnych aspektów rzeczywistości?
Można o tym mówić na poziomie regulacji konstytucyjnej. Tam nauka społeczna Kościoła jest wyrażona mocno. Proszę spojrzeć na artykuł 30 Konstytucji, w którym jest mowa o przyrodzonej i niezbywalnej godności człowieka, a następnie na – kluczowy z punktu widzenia ładu społeczno-gospodarczego – artykuł 20 Konstytucji, w którym wskazuje się na społeczną gospodarkę rynkową. Taka gospodarka wspiera się zaś na solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych. Warto też podkreślić znaczenie artykułu 1 Konstytucji, w którym mowa jest o tym, że Rzeczpospolita stanowi dobro wspólne wszystkich obywateli. To nic innego jak społeczna myśl Kościoła! Trzeba jednak pamiętać, że przepisy prawa się jeszcze stosuje. A to czynią ludzie. Ci zaś, mniej lub bardziej wczytując się w Konstytucję, niekoniecznie chcą widzieć w niej wartości społecznej nauki Kościoła. Myślę, że problem leży w tym, że w ogóle unikamy tematu wartości i pogłębionej dyskusji o nich. Podczas rozmowy trzeba się bowiem otworzyć, trochę obnażyć. A lepiej zachować dystans, wycofać się. Człowiek mniej ryzykuje. A jak to wygląda na poziomie ustaw?
Niestety, inaczej niż w Konstytucji. W polskim Kodeksie pracy nie znajdziemy już zakładu pracy jako jednostki zatrudniającej pracownika. Znajdziemy natomiast na przykład formułę osoby fizycznej, która narzuca logikę wyłącznie dwustronnej umowy, z pominięciem innych osób pracujących, zespołu. Nie byłoby to możliwe, gdybyśmy mówili, że pracownika zatrudnia zakład pracy. W polskim prawie pracy doktryna w bardzo niewielkim zakresie nawiązuje do społecznego nauczania Kościoła. Ten temat w zasadzie nie istnieje. Mówi się przede wszystkim o rynku pracy, o ciągłym jego uelastycznieniu dla obniżenia kosztów w całokształcie działalności przedsiębiorców. →
91 LEWA NAWA
Skąd pani zainteresowanie społeczną nauką Kościoła w kwestii prawodawstwa regulującego kwestie zatrudnienia? Czy katolicka nauka społeczna może być przydatna nie tylko na gruncie ogólnikowych wezwań do ochrony godności pracowniczej, ale także do stworzenia intelektualno-moralnej podbudowy określonych zapisów ustawowych wzmacniających ochronę i pozycję pracowników?
92
Ludzie, którzy stosują przepisy prawa, niekoniecznie chcą widzieć w Konstytucji wartości społecznej nauki Kościoła.
Unika się tematu człowieka, jego biologicznego uwikłania w proces pracy. Można powiedzieć, że człowiek w tym znika. Liczy się praca, którą on „wyprodukuje”. To wyraźnie towarowe ujęcie, które jest w polskim myśleniu o prawie pracy dominujące. Dlaczego tak się stało?
Przyczyn jest wiele. Podstawowa sprowadza się do tego, że w 1989 roku, gdy transformowano polskie prawo pracy, na zastane społeczne warunki pracy nałożono neoliberalne konstrukcje myślowe, rodem z amerykańskiego postrzegania świata. Nie tego oczekiwało społeczeństwo, które kompletnie nie było na to przygotowane. Brutalnie wyrwano polskiego człowieka pracy ze wspólnoty zakładu pracy, w której funkcjonował, na której w dużej mierze opierał też swoje życie. Narzucono mu model stosunków pracy oparty na wymianie: od teraz ów człowiek z pracodawcą, już z pominięciem zakładu pracy, w dwustronnej umowie ureguluje swój stosunek pracy. Mniej wprost mówiono, że człowiek ten podporządkuje się pracodawcy, bo przecież to jemu bardziej zależy na pracy, to on musi zdobyć środki do życia.
W swojej książce stawia pani kilka daleko idących pytań czy propozycji na gruncie samego definiowania wielu kwestii. Porozmawiajmy o tym. Czym zatem – na gruncie nauczania Kościoła – jest godność pracownicza?
Pytanie o godność jest bardzo trudne. Każdy człowiek ma godność. Istota ludzka ma przyrodzoną i niezbywalną godność. Rodzi się z nią i umiera. Nie można jej tej godności odebrać. Można w nią „uderzać”, ale nie można jej odebrać. Pracownik jako człowiek również tę przyrodzoną i niezbywalną godność posiada. Tę godność w literaturze nazywa się godnością osobową. Jest też godność osobowościowa, czyli wiążąca się z podjętym przez daną osobę trudem i jej dokonaniami oraz rozwojem etycznym człowieka. To o niej można mówić w przypadku pracownika. Czy w nauczaniu Kościoła istnieje różnica między pracownikiem i człowiekiem pracy?
Człowiek pracy jest pojęciem szerszym aniżeli pracownik. Społeczne nauczanie Kościoła w kwestiach prawa pracy wychodzi od człowieka pracującego, każdego, kto podejmuje trud budowania dobra wspólnego. To nie jest oczywiście zarzut, że w polskich przepisach prawa mówimy o pracowniku, a nie o człowieku pracy.
Bardzo gorzkie słowa znajdziemy w zakończeniu pani nowej książki. Pisze pani, że w procesie przechodzenia od realnego socjalizmu do gospodarki rynkowej porzucono perspektywę godności człowieka, że pracownik stał się tylko kosztem, a jego praca wyłącznie towarem…
Rozbijano wspólnoty pracy, człowiekowi pracy mówiono, że jest „indywiduum”, że ma się „zaprezentować” pracodawcy i „sprzedać” oraz, rzecz jasna, samemu wynegocjować stawkę przy skrajnej nierównowadze sił i pozycji negocjacyjnych. Sama to pamiętam z czasów bezpośrednio po studiach. Proszę zobaczyć, jakie konsekwencje to przyniosło: umowy śmieciowe. W takiej jak w Polsce skali i formie – szeroko rozpowszechnionych umów zlecenia i umów o dzieło, a nie tylko czasowych umów o pracę – nie ma ich nigdzie indziej w cywilizowanym świecie. Za rządów Donalda Tuska stała się rzecz katastrofalna, kiedy dopuszczono możliwość zawierania tych umów na taką skalę. Co więcej, za rządów PiS-u zostało to usankcjonowane. Pada, oczywiście, argument, że obecnie przynajmniej istnieje stawka minimalna za pracę na umowie cywilnoprawnej. Nie w tym jednak rzecz. Jaki jest praktyczny wymiar pani zainteresowań naukowych? W ostatnich latach brała pani udział w pracach Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Pracy. Jak pani je ocenia? Czy próbowała pani propagować rozwiązania zgodne z duchem nauki społecznej Kościoła? Czy spotykało się to z zainteresowaniem i zrozumieniem wśród innych osób i podmiotów biorących udział w tych pracach?
Doktryna polskiego prawa pracy to doktryna liberalizmu utożsamiana z polityką wolnościową po 1989 roku. Pojęcia godności ludzkiej, wspólnoty zakładu pracy, solidarności – z trudem przechodzą jej zwolennikom przez gardło. W Komisji Kodyfikacyjnej większość profesorów była przeciwko wskazywaniu na zakład pracy jako wspólnotę ludzi. Był to wyjątkowy czas w moim życiu zawodowym. Ale też bardzo przygnębiający. Traf jednak chciał, że właśnie wtedy powstawał także projekt francuskiego kodeksu pracy. Było to pewną osłodą. Tam pojęcie zakładu pracy wprowadzono do projektu.
dr hab. Anna Musiała jest prawniczką, specjalistką w zakresie prawa pracy. Pracuje na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autorka kilku książek, między innymi: „Polskie prawo pracy a społeczna nauka Kościoła. Studium prawno-społeczne”.
Łukasz Drzycimski pencilpanic.com
→
93 LEWA NAWA
Konstruując definicję pracownika, powinniśmy jednak inspirować się pojęciem człowieka pracy, bo właśnie ono wskazuje, że nie należy bardzo wąsko – tak jak to jest dziś w polskim prawie – rozumieć pracownika. W ten sposób bowiem pozostawia się na marginesie osoby pracujące w sposób podporządkowany, a niewpasowujące się ściśle w definicję pracownika.
94
Okruchy dobra
wyjeżdża do Hiszpanii i bierze udział w wojnie domowej
w bazylice w Asyżu doznaje objawienia i modli się po raz pierwszy w życiu
wyjeżdża z Francji i wstępuje do Wolnych Francuzów
Andrzej Wielowieyski
S
imone Weil urodziła się w 1909 roku w Paryżu w zlaicyzowanej rodzinie żydowskiej. Miała kochających rodziców i brata, który był wybitnym matematykiem. Gdy miała piętnaście lat, znajomi gratulowali rodzicom dzieci: geniusza i piękności. Od tego momentu przestała dbać o swój wygląd. Po ukończeniu studiów filozoficznych uczyła w liceach, angażując się równocześnie w działalność związków zawodowych. W 1937 roku przez kilka miesięcy służyła w batalionie syndykalistów walczącym w ogarniętej wojną domową Hiszpanii. Za życia nie wydała żadnej książki, ale publikowała artykuły i opracowała ważną broszurę „Rozważania o przyczynach wolności i ucisku społecznego”, o której Albert Camus pisał po latach, że „od czasów Marksa myśl polityczna i społeczna na Zachodzie nie wydała nic bardziej przejmującego i proroczego”. Dotyczyła ona zwłaszcza wyniszczających warunków pracy w przemyśle. Kluczowymi sprawami były według Weil
1943
1942
przez rok incognito pracuje fizycznie w fabrykach
1937
1934
uzyskuje dyplom z filozofii na École Normale Supérieure
1936
przychodzi na świat w Paryżu
1931
1909
Simone Weil
umiera w Ashford
praca i edukacja rozwijające osobowość człowieka. Zaangażowana w środowiskach lewicowych, prowadziła długie rozmowy z Lwem Trockim. Była jednak zdecydowanie niechętna komunizmowi. Przed trzydziestymi urodzinami przeżyła wstrząs spotkania z chrześcijaństwem, które wciągnęło ją w pełni. Bardzo pragnęła chrztu i dostąpienia do sakramentów, ale odrzucała niemal całą tradycje starotestamentową – oprócz Ksiąg Hioba i Izajasza oraz niektórych spośród Psalmów – z jej okrutnym Bogiem plemiennym. Wytykała Kościołowi zarażenie się władzą od „ateistycznego” Rzymu oraz zasadę anathema sit i inkwizycję. Odnosiła się z szacunkiem do tradycji gnostyków i langwedockich Albigensów. W jej przekonaniu prawdziwa cywilizacja chrześcijańska zaistniała tylko raz w dziejach: w XII wieku w krajach Langue d’Oc. Krucjata przeciw Albigensom i inkwizycja położyły tej cywilizacji kres. Bóg jest dobrem – to pewne. Dobro jest jednak całkowicie przeciwne światu, który pozostaje poddany matematycznej konieczności przyczyn i skutków,
generała, mówił mi po latach, że de Gaulle znał ten dokument i że pamiętał o nim, kiedy po raz drugi obejmował władzę w latach 50. Simone chciała walczyć i prosiła, by wysłać ją na tereny okupowane, ale była coraz słabsza. Jadła tylko tyle, ile otrzymywali od Niemców mieszkańcy podbitej Europy. Zmarła w sierpniu 1943 roku w szpitalu w Ashford w hrabstwie Kent. Przyjaciele wydali jej prace w kilkudziesięciu zeszytach. Torował im drogę opracowany przez tradycjonalistę Gustave’a Thibona zbiór myśli zatytułowany „Siła ciążenia i łaska”. Znaczną jego część umieściłem w wyborze pism Simone Weil, który pod tym tytułem ukazał się w 1961 roku w „Znaku”. Zaskakująca była u tej filozofki pracy i rozwoju miłość do przeszłości. Bez tradycji i dziedzictwa duchowego wszelka walka o rozwój człowieka i społeczeństwa jest według niej niemożliwa, bo jesteśmy na to po prostu za słabi. Wydane we wspomnianym zbiorze „Zakorzenienie”, głębokie studium historii Francji, jest wielką odpowiedzią Weil na ludzką potrzebę wspólnoty, ale bez trucizny nacjonalizmu, który egoistycznie oddziela nas od dobra innych ludzi i narodów. Znamienny jest podtytuł tego manifestu: „Wstęp do deklaracji obowiązków wobec istoty ludzkiej”. To wyraźna, ale spóźniona kontrpropozycja wobec Deklaracji Praw Człowieka. Jej zdaniem człowiek nie ma z natury rzeczy żadnych przyrodzonych praw, lecz zdobywa je w walce o byt, w którym toczy się wciąż gra sił. Dzieje się to w społeczeństwie, w którym dominuje walka i rządzi na ogół „książę tego świata”. Świat przenikają też jednak chroniące ludzi okruchy dobra. „Zakorzenienie” jest walką o człowieka i o jego rozwój. Jako takie stanowi kontynuację tego samego wezwania, które Simone sformułowała kilka lat wcześniej w swoim traktacie o zagrożeniach i wyzwaniach stojących przed ludzką pracą. Doświadczenie duchowe i religijne Simone Weil stanowi dla nas, chrześcijan, ale i dla wyznawców innych religii, a także dla osób niewierzących, niełatwe wyzwanie. Pomaga jednak zrozumieć kondycje duchową współczesnego człowieka, jej pułapki i złudzenia, którym ulegamy – oraz dobro, które spotykamy i które czeka na naszą odpowiedź. →
95 LEWA NAWA
najzupełniej obojętnej na dobro i na zło. Dlatego według Simone „Bóg jest nieobecny” – istnieje w świecie w postaci nieobecności: „Bóg jest tutaj wszechmogący tylko, aby zbawiać tych, którzy chcą być przez niego zbawieni. Całą resztę swojej mocy oddał Księciu Tego Świata i bezwładnej materii”. Utożsamianie Boga z czystym dobrem i umieszczanie go w nieskończonym dystansie do spraw ziemskich wyjaśnia Simone swoim afektem do gnostyków, a zwłaszcza do katarów. W centrum tych nurtów myśli religijnej stoi przeciwstawienie jasnego Boga ciemnemu Bogu oraz Nowego Testamentu – Staremu. Dla Simone zgoda na konieczność, która jest tkaniną świata, znaczy, że mówimy: „bądź wola Twoja”, i to wyraża miłość, dar nadprzyrodzony. Szczególnie ważnym, a dla wielu trudnym do przyjęcia aspektem myśli Simone Weil jest dyscyplina wewnętrzna i wyzbywanie się indywidualności. Mówiąc o potrzebie wygaszania pragnień i „oderwania się”, zbliża się ona do buddyzmu. Przywołuje też kategorię amor fati, czyli miłości przeznaczenia, znaną z filozofii Marka Aureliusza. Można odnieść wrażenie, że przez całe życie tęskniła do zniknięcia. Bliscy jej byli wielcy mistycy, na przykład Jan od Krzyża czy Mistrz Eckhart, ale szukała ich też w islamie i w religiach Wschodu. Myśl Simone Weil tak silnie przemawia do współczesnych, ponieważ próbuje przezwyciężyć sprzeczność między złem, w tym przede wszystkim okropnościami XX wieku, i chrześcijańskim obrazem dobrego Boga. Jej Bóg nie jest wszechmocny, a akt stworzenia świata oznaczał wycofanie się Boga, Jego dobrowolną abdykację, szaleństwo wcielenia i śmierci na krzyżu. Grzech pierworodny jest w gruncie rzeczy równoczesny z aktem stworzenia. Jeden z tomów jej myśli zatytułowano: „Czekanie Boga” („Attente de Dieux”). Niezależny, ale poddany konieczności tego świata człowiek spotyka się z dobrem i albo je przyjmie od czekającego na niego Boga, albo je odrzuci. W 1942 roku Weil wyjechała do USA, a stamtąd do Anglii, gdzie pracowała w sztabie Wolnych Francuzów generała de Gaulle’a. Napisała wtedy obszerny memoriał o objęciu władzy we Francji i pożądanym kierunku reform. Współpracownik i przyjaciel Weil, Maurice Schuman, który był wówczas bliskim doradcą
96
Wszystko, tylko nie cisza. O słuchaniu codziennym Przed dźwiękiem nie można uciec. Natura nie wyposażyła nas w dodatkową fałdę, która zatykałaby nam uszy. Jeśli widzę coś okropnego, mogę zamknąć oczy; kiedy coś mi nie smakuje, to tego nie jem. Zatkanie uszu dłońmi nie wystarczy, dźwięki odbieramy całym ciałem.
Marta Michalska Paula Kaniewska
Z
acznijmy od eksperymentu: wyobraźmy sobie, że jedziemy porannym autobusem do pracy. Niezrozumiały początkowo ambient rozpada się na poszczególne głosy codzienności: praca silnika szum klimatyzacji ostrzegawczy sygnał zamykanych drzwi suche „krst” kasowanego biletu psyk wyrównywanego ciśnienia po każdym przystanku wznoszący się i opadający szum innych pojazdów na jezdni jednostajny komunikat o kolejnych przystankach jęk i pisk przegubu przy każdym zakręcie (pamiętacie „Petycję, by przegubowe autobusy na zakrętach grały jak akordeon”?) radio, którego słucha kierowczyni (a radio to piosenki, które wszyscy znamy, radosny głos spikera lub spikerki, dżingle i reklamy) stłumiony dźwięk muzyki w czyichś słuchawkach denerwujące dudnienie basu w czyichś słuchawkach dźwięczny sygnał przychodzącej wiadomości jeden z trzech znanych dzwonków w telefonie, „halo? jestem w autobusie, jadę, co? nie mogę teraz rozmawiać” sapanie, kasłanie, chrząkanie.
Być może usłyszymy też jakieś rozmowy, choć w porannych, zatłoczonych autobusach szczególnie uderza mnie cisza braku rozmów, zwłaszcza w pochmurne, deszczowe dni, kiedy wszyscy nieco zaspani, może już zdenerwowani, obojętni albo czymś zatroskani jedziemy do pracy, na uczelnię czy do szkoły. Otaczają nas odgłosy ciała, technologii, maszyn oraz muzyka – a mimo to ktoś mógłby powiedzieć, że w porannym autobusie zazwyczaj jest cicho. Nasz eksperyment pokazuje dwie rzeczy – to, że otaczająca nas tkanka dźwiękowa jest bardzo gęsta, oraz to, że zazwyczaj nie jesteśmy świadomi różnorodnych warstw, z których się składa. Dźwięk, a konkretniej – fala dźwiękowa, porusza się w przestrzeni, ale też w czasie. Dlatego mówimy, że dźwięk jest efemeryczny, pojawia się i znika. Jeśli huknę otwartą dłonią w blat stołu, to w tym samym momencie huk już stanie się przeszłością, to nie fotografia, która łapie moment i utrwala go na kliszy. Oczywiście, mogę dźwięk nagrać, ale technologia przetwarzania i utrwalania dźwięku jest bardzo młoda w porównaniu z technikami utrwalania obrazu i pisma. Znamy pismo starożytnych kultur, ale nie znamy brzmienia ich głosu. Przeszłość gra melodię, której fizycznie nigdy nie usłyszymy, ale która wraca echem odbitym w tekstach kultury czy architekturze. Jak często zwracamy uwagę na otaczające nas dźwięki, czyli innymi słowy – na pejzaż dźwiękowy, w którym jesteśmy zanurzeni? Przypuszczam,
Historia to niemy film Ktoś mógłby powiedzieć, że słuch jest przez nas zmysłem zaniedbanym, ponieważ żyjemy w kulturze zdominowanej przez zjawiska wizualne. W szczególności środowisko miejskie przytłacza nas liczbą bodźców wzrokowych. Codzienna ekspozycja na ekrany smartfonów i innych urządzeń jedynie pogłębia związane z tym zmęczenie i stres. Ale dominacja wizualna to także pełne zawierzenie wzrokowi
na poziomie poznawczym – w nauce interesują nas słowo pisane i obraz, spoglądamy na problemy z różnych perspektyw, zjawiska skupiają się jak w soczewce, patrzymy na nie przez pryzmat czegoś lub analizujemy z różnych punktów widzenia, nasze badania rzucają nowe światło albo my doznajemy oświecenia w czasie lektury, niesiemy oświaty kaganek – oświetlamy, wydobywamy coś z mroku dziejów, nadajemy kształt, wizualizujemy. Skrupulatnie odtwarzamy wydarzenia z historii lub opisujemy procesy społeczne, ale nie uświadamiamy sobie, że nasz film jest niemy. A przecież każda epoka i każda zbiorowość będą ogłuszać nas konstelacją dźwięków! Uprzywilejowanie wzroku względem innych zmysłów w zachodniej kulturze ma poważne konsekwencje filozoficzne. Jak podkreślają redaktorki i redaktorzy tomu „Remapping Sound Studies” (2019), którego ideą jest przyłożenie studiów nad dźwiękiem do studiów postkolonialnych, od czasów Jana Jakuba Rousseau wzrok – oświecenie – rozum utożsamiano z postępem, rozwojem, indywidualizmem, kulturą wysoką i zachodnią, zaś słuch, dźwięki i mowę z emocjonalnością, instynktem, zbiorowością, kulturą ludyczną. Pismo to rozumowa Północ, dźwięk to nierozumowe Południe. Ponieważ dźwięk jest tak efemeryczny, wymyka się racjonalnej, naukowej analizie, a jako taki staje się nieopisywalnym Innym, przynależnym raczej do sfery religii, kultu i magii niż do sfery nauki. →
97 KULTURA
że dopiero wówczas, gdy ktoś nas o to zapyta – jak w klasycznej pułapce psychologicznej, kiedy mamy nie myśleć o różowym słoniu. Nasza nieświadomość dźwiękowa nie jest jednak wynikiem złej woli lub upośledzenia – tak właśnie działa zmysł słuchu. To radar, który jest nastawiony bez przerwy – do pewnego stopnia nawet gdy śpimy. Monitoruje otoczenie i analizuje bodźce dźwiękowe, dopuszczając do naszej świadomości tylko te, które w danym momencie będą dla nas istotne, oraz ignorując te, które istotne nie są. W mieszkaniu ignorujemy cały szereg dźwięków (buczenie lodówki, stłumiony szum samochodów zza okna, tupanie w mieszkaniu na górze), ale natychmiast sztywniejemy i nastrajamy uszy, gdy z pokoju dziecięcego dochodzi dźwięk, co do którego mamy absolutną pewność, że nie powinien był się pojawić. Kiedy w bezpiecznym szumie codzienności pojawi się choć jeden dysonans, nasz słuch zareaguje od razu.
98
Pojmowanie hałasu jest obarczone klasowo, genderowo i rasowo, jest uwikłane w relacje władzy.
Kto decyduje o hałasie? W rozmowie o słuchaniu nie chodzi więc, jak pisał Wolfgang Welsch w eseju „Na drodze do kultury słyszenia?”, o zastąpienie jednej dominacji drugą, ale o rewizję sposobu, w jaki definiujemy naszą kulturę, oraz o zadbanie o nasze otoczenie dźwiękowe. Problem polega jednak na tym, że przed dźwiękiem nie można uciec. Natura nie wyposażyła nas w dodatkową fałdę, która zatykałaby nam uszy. Jeśli poparzę skórę gorącą wodą, mogę jej po prostu nie dotykać; jeśli widzę coś okropnego, mogę zamknąć oczy; kiedy coś mi nie smakuje, to tego nie jem; kiedy coś brzydko pachnie, to zatykam nos, czyli odcinam dopływ powietrza, które jest niezbędne, aby zaszła reakcja chemiczna wywołująca wrażenie zapachu. Zatkanie uszu dłońmi nie wystarczy, dźwięki odbieramy tak naprawdę całym ciałem. Dźwięk to wibracja, fala, która przenika przez każdą materię i tylko w próżni nie ma się jak rozejść. Dźwięk angażuje nas, czy tego chcemy, czy nie; wywołuje reakcję emocjonalną i każe nam się określić – czy tym, co słyszę, jest, czy nie jest hałas? Hałas nie ma swojej jednoznacznej, kulturowej definicji (bo w fizyce to fala dźwiękowa jak każda inna); mówiąc, że to dźwięk niechciany lub dźwięk nie-na-miejscu, nie jesteśmy w stanie pominąć komponentu
subiektywności. Demonstracje i protesty są uciążliwe dla mieszkańców i mieszkanek miasta, są ostrzeżeniem dla władzy, ale jednocześnie są karnawałem dla jej uczestniczek i uczestników. Pojmowanie hałasu jest obarczone klasowo, genderowo i rasowo, jest uwikłane w relacje władzy: to ktoś decyduje o tym, że dany dźwięk jest hałasem. To rodzic, który karze dziecko za bekanie przy stole, to klasy średnie, które w XIX wieku przez odpowiednią legislację eliminują uliczne rozrywki klas robotniczych (historia powtórzyła się ostatnio na warszawskim Ursynowie, kiedy mieszkanki i mieszkańcy jednego z osiedli zażądali usunięcia placu zabaw ze względu na dźwięki bawiących się tam dzieci). Fonosfera władzy to konkretny porządek, który organizuje przestrzeń – syrena fabryki, która wzywa mnie do pracy, bicie kościelnych dzwonów, które przypomina mi o dominującej religii, głos rządu, który przerywa mój program, aby nadać ważny komunikat. Ale władza będzie też odbierać głos mniejszościom czy określonym grupom społecznym. Ci, którzy mówią nie-naszym językiem, to barbaros, a ich język to szwargot. Dzieląc przestrzeń na sferę sacrum i profanum, określamy: w tej pierwszej tylko wybrani dostępują udźwiękowienia – reszta pokornie milczy; w tej drugiej
Piekło decybeli Kto w Warszawie stał kiedyś na przystankach autobusowych w tunelu Wisłostrady przy Centrum Nauki Kopernik, ten na własnym ciele doświadczył tego, czym jest przestrzeń skonstruowana wadliwie pod względem głośności. Więcej niż określenie „natężenie hałasu wynosi tam 90 decybeli” powie nam własne ciało – hałas jest nie do zniesienia, czujemy ucisk w klatce piersiowej, nasze nogi same wyprowadzają nas z tego piekła. Choć to przypadek ekstremalny, prowokuje nas do zastanowienia się nad podobnymi miejscami. O zanieczyszczeniu hałasem mówimy wtedy, gdy technologie, środki transportu lub źle zaprojektowana przestrzeń generują hałas, który na dłuższą metę staje się szkodliwy dla ludzi, ale także dla zwierząt i roślin. Ekologia akustyczna jako nauka ukonstytuowała się w latach 70. XX wieku, jednak sama troska o otaczającą nas fonosferę jest zdecydowanie starsza – na przykład w XIX wieku towarzyszyła budowaniu kolei żelaznych. Zanieczyszczenie hałasem to jednak nie tylko normy i zakazy, do których muszą stosować się architekci i architektki, urbaniści i urbanistki, ale problem, który wymaga innego myślenia o otaczającej nas przestrzeni. To sytuacja, w której muzyka w restauracji lub kawiarni jest tak głośna, że nie można spokojnie porozmawiać. To nowe apartamentowce zbyt blisko dróg lub torów kolejowych, o ścianach tak cienkich, że dochodzą do nas absolutnie wszystkie odgłosy zupełnie niegroźnych sąsiadów. Choć audiosfera codzienności obejmuje także dźwięki przyjemne, nie powinniśmy pozostawać
obojętni na jakość naszego pejzażu dźwiękowego, nawet jeśli wydaje nam się, że „do wszystkiego można się przyzwyczaić”. * Nasza wrażliwość na dźwięki jest niezależna od wrażliwości na muzykę. Nie trzeba mieć muzycznego słuchu, żeby dać się ogłuszyć codziennej fonosferze. Wsłuchując się w nasze otoczenie, możemy zastanowić się nad tym, jak ono wpływa na nas, a my – na nie. Możemy zachwycić się ciszą domu, gdy wszyscy już śpią, albo kibicowską przyśpiewką, która ogłusza nas z trzydziestu tysięcy dumnych gardeł. Bogactwo fonosfery wydaje się nieskończone.
Marta Michalska jest doktorantką na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie pracuje nad zagadnieniem pejzażu dźwiękowego Warszawy na przełomie XIX i XX wieku. Uczy angielskiego, redaguje, śpiewa w chórze.
Paula Kaniewska instagram.com/paula.kaniewska
99 KULTURA
panuje karnawał. Jednak jak ze wszystkim, co kulturowe, można to odwrócić na nice – milczenie może mieć potencjał wywrotowy, kiedy odmawiam wyartykułowania wyznania, w które nie wierzę, kiedy upieram się w proteście i milcząc, patrzę hydrze w oczy.
100
Drobnica Dźwięk jest terytorialny – zaznacza przestrzeń tak samo jak obsikujący drzewa pies. Każdy z nas to wie, odkąd pierwszy raz usłyszał dźwięk tramwaju zza okna nowego mieszkania lub rzeki zza okna domu. Ale to nie o taką terytorialność chodzi Kafce. A przynajmniej nie tylko.
Michał Libera
Helena Rząsa
D
robnica to dziwne słowo. Zrozumiałe, przynajmniej w przybliżeniu, choć używane nieczęsto. Oznacza zwykle dowolny zbiór małych elementów działających en masse. Mogą to być codzienne sprawki, poranne rzeczy do zrobienia, które nieoczekiwanie pochłaniają całe przedpołudnie. Może to być ławica małych ryb lub potrawa z nich przyrządzona. Albo rodzaj ładunku w logistyce transportu – małe niepodzielne pakunki, dające się ważyć i mierzyć, gromadzić i selekcjonować. Taki ładunek można dowolnie przesuwać i ustawiać, byle tylko robić to uważnie – drobnica wymaga szczególnej troski, nawet jeśli wiadomo, że przy odpowiedniej skali utrata kilku jednostek niewiele zmienia. Istnieje wreszcie jeden przypadek, w którym słowo drobnica oznacza bliżej nieokreśloną „zwierzynę”. To za sprawą Jarosława Ziółkowskiego, który w swym tłumaczeniu niedokończonego opowiadania Franza Kafki „Jama” użył tego właśnie słowa, aby oddać niemieckie das Kleinzeug. Dosłownie tłumacząc, znaczy ono małe rzeczy, ale taki przekład, poza wieloma innymi aspektami, gubi jeden, który tak znakomicie obecny jest w drobnicy – liczbę pojedynczą, która ma mnogą naturę. Zwierzę Jeden z ostatnich tekstów Kafki, jak wiele innych – niedokończony, to opowiadanie o bliżej
niezidentyfikowanym zwierzęciu żyjącym pod ziemią i samotnie zarządzającym swoim królestwem. Pewnego razu nawiedzone ono zostaje przez równie niezidentyfikowany dźwięk: „Budzi mnie […] właściwie ledwo słyszalne syczenie. Pojmuję natychmiast: to drobnica o wiele za mało przeze mnie nadzorowana, zanadto oszczędzana, wydrążyła gdzieś, pod moją nieobecność, nową drogę, nowa droga zetknęła się z jakąś starą, powietrze zaplątuje się tam i w rezultacie daje to syczący odgłos. Cóż to za nieustannie aktywna zwierzyna, a jaka dokuczliwa jest jej pilność! Najpierw, skrupulatnie nasłuchując przy ścianach korytarza, będę musiał, robiąc próbne wykopy, ustalić miejsce zakłócenia, a dopiero potem usunąć szmer”. To fenomenalny akapit nie tylko w tym opowiadaniu, ale i w całej teorii słuchania autorstwa Kafki. Bodaj nigdzie indziej tak znakomicie nie łączą się dwie z jego największych obsesji – zwierzęta i dźwięk. I chyba nigdzie indziej nie jest to połączenie aż tak czytelne: dźwięk dosłownie staje się tutaj zwierzyną. Słowo po słowie: „[...] syczenie. Pojmuję natychmiast: to drobnica”. Najważniejsze, aby nie pomylić znaczenia tego zdania z pierwszymi intuicjami na ten temat. To nie jest żadna przenośnia. Nic tutaj nie będzie występowało w nie swoim imieniu, nie ma zresztą takiej potrzeby. Ani zwierzę nie zastępuje dźwięku, ani dźwięk nie pojawia się na miejscu zwierzęcia. Kafka nie znosił metafor, o czym wiemy z jego dzienników, przepadał za to za metamorfozami. Tu mamy do czynienia z jedną z nich. Wcale nie jest ona wymyślna. Nie jest nawet
ironiczna czy prowokująca. Jest intuicyjnie zrozumiała dla każdego, kto spędzając noc w lesie pod namiotem, pojawiający się nagle szelest liści natychmiast zinterpretował jako dzikie zwierzę. To nie jest również opis nadawania znaczenia dźwiękowi. Dźwięk, o którym pisze Kafka, nie jest dźwiękiem zwierzęcia, ale dźwiękiem, który jest zwierzęciem. Nie chodzi o to, że słyszany zza ściany dźwięk rozkodowujemy jako dźwięk psa, nawet jeśli zazwyczaj go nie widzimy. W „Jamie” to właśnie niewidzenie sprowadzone zostanie przez Kafkę do absurdu. Nigdy nie dowiemy się, co to za zwierzę. Najpierw bohater zaryzykuje tezę, że jest to drobnica, później, że jest to stado małych zwierząt, by w końcu uwierzyć w to, że jest to jedno wielkie zwierzę. To, co pozostanie jednak niezmienne, to dźwięk, który nie ma swojego źródła. Zwykłe lekkie syczenie, jakieś „nic, do którego, nie chcę rzec, można się przyzwyczaić, nie, przyzwyczaić się do tego nie można”; „jest to po prostu syk i nie da się go zinterpretować jako szumu”. „Syk”, „syczenie”, czasem „szmer”, raz nawet „nic”. I zawsze, i bez cienia wątpliwości: „zwierzę”. Syczenie Podobnie jak zwierzęta, dźwięk jest terytorialny – zajmuje przestrzeń wokół nas, włazi we wszystkie jej
zakamarki, rozpełza się wszędzie, otacza nas zewsząd, zagarnia miejsce w sposób, który może być tak samo gwałtowny i dziki, jak przymilny i łaszący się; podobnie jak zwierzęta, zawsze gotowy jest do zmiany z przyjemnego, łagodzącego, łechtającego szmeru w nieskoordynowany, przeszywający, zgrzytliwy, piszczący łoskot. Dźwięk jest terytorialny w tym najprostszym z możliwych sensów – zaznacza przestrzeń, tak samo jak obsikujący drzewa pies. O tym również wiemy doskonale, i Kafka rzecz jasna wie, że my wiemy. Każdy z nas to wie, odkąd pierwszy raz usłyszał dźwięk tramwaju zza okna nowego mieszkania lub rzeki zza okna domu; i my wszyscy również o tym wiemy, przynajmniej od kiedy nauczyliśmy się nawigować w dżungli na podstawie śpiewu ptaków, czy wyznaczać strefy jurysdykcji na podstawie zasięgu dźwięku dzwonów kościelnych. Ale to nie o taką terytorialność chodzi Kafce. A przynajmniej nie tylko. W istocie bohater „Jamy” terytorializuje dźwięk, niemal jakby był czytelnikiem powyższego akapitu. Ponieważ na nic zdaje się przypisywanie dźwiękowi znaczeń wobec niemożliwości ich weryfikacji, bohater zaczyna go badać eksperymentalnie i odkrywa dość niecodzienne zjawisko: „W rzeczywistości wszędzie jest dokładnie taki sam szmer”. Co więcej, „nie wzmaga się on także, gdy nastawiam uszu na środku korytarza, →
KULTURA
101
102
Mało kto zwraca uwagę na to, jak bardzo nasze słuchanie jest uzależnione od czystej władzy, od możliwości zapanowania nad nami.
nie nasłuchując bezpośrednio przy ścianie […], gdybym poprawnie odgadł przyczynę odgłosu, musiałby on z większym natężeniem promieniować z określonego miejsca, które po prostu można by znaleźć, a potem słabnąć”. Nadal jednak „istnieje możliwość, że są to dwa centra odgłosu, że dotąd nasłuchiwałem jedynie z dala od nich i że gdy zbliżałem się do jednego, jego szmery wprawdzie się wzmagały, lecz wskutek słabnięcia szmerów drugiego centrum wynik ogólny pozostawał dla ucha zawsze mniej więcej taki sam”. A kiedy i ta możliwość zostaje wykluczona, podejmuje nieco inną strategię: „osłuchuję ściany placu zamkowego, a gdziekolwiek słucham, wysoko i nisko, przy ścianach bądź przy podłodze, przy wejściach lub we wnętrzu – wszędzie, wszędzie ten sam odgłos”. Podobnie jak semantyka, terytorializacja nie przynosi sukcesu. Dla każdego czytelnika, który bierze dźwięk i przestrzeń na poważnie, kierunek, w którym podąża Kafka, musi być jasny i całkowicie jednoznaczny: nie ma żadnej jamy i żadnej jamy być nie może. Jeśli dźwięk pozostaje niezmienny, jeśli nie staje się głośniejszy czy cichszy, jeśli nie ma żadnego rezonansu, żadnych odbić, jeśli ciągle i upiornie jest taki sam, jeśli jego jakość jest taka sama na placu zamkowym i w wąskich
korytarzach, jeśli faktycznie „wszędzie [jest] ten sam odgłos”, oznaczać to może tylko jedno: nie ma powietrza, nie ma ziemi, nie ma ścian, nie ma korytarzy, nie ma placu zamkowego. Jest tylko syczenie. Czym jest syczenie [niem. Zischen] – znów – jak niemal zawsze u Kafki w sytuacjach najbardziej abstrakcyjnych i niemożliwych, intuicyjnie wiemy wszyscy. Jest ono dźwiękiem do bólu prozaicznym, choć nie przypadkowym. Modelowym syczeniem jest dźwięk, który uzyskujemy artykułując dłużej spółgłoskę „s”. A raczej spółgłoskę szczelinową dziąsłową bezdźwięczną, którą jest „s”. Każdy szczegół jest tutaj ważny. Spółgłoski powstają w wyniku częściowego lub wręcz całkowitego zagrodzenia kanału głosowego. Już samo to powinno dowodzić, jak uważny jest Kafka w dostosowywaniu do siebie dźwięków, zwierząt i przestrzeni. Dodatkowo chodzi tutaj o spółgłoskę szczelinową inaczej nazywaną trącą. To od tarcia, które wywołane jest przez zbliżenie do siebie zębów. Ponadto spółgłoski szczelinowe dziąsłowe artykułowane są poprzez dodatkowe zbliżenie języka do dziąseł, które razem z wcześniejszymi stanowi o tym, że wszystkie kanały, którymi zwykle dobywa się głos, są zamknięte lub niemal zamknięte. Wreszcie, spółgłoski szczelinowe
Niepokój Co to zmienia w rozumieniu dźwięku jako zwierzęcia? To, co interesuje Kafkę w każdym dźwięku, to możliwość w nim zawarta, która sprawia, że różnica między tym, co na zewnątrz, i tym, co wewnątrz jamy, jest minimalna lub wręcz żadna. To potencjał dźwięku do pokonywania czy przenikania każdej ściany – z zębów i języka, ziemi czy betonu – i sprawiania, że nasze słuchanie nigdy nie będzie bezpieczne, nigdy nie będzie wolne od zagrożenia, bez względu na to, jak starannie zadba się o granice swojego królestwa. Nie należy tego mylić z popularnym dziś trendem podkreślającym fizyczność dźwięku – jego bezpośrednim oddziaływaniem na nasze ciało. Dźwięk zgodnie z tą wykładnią jest ograniczany swą fizykalną naturą – jego natężenie czy obiekty, które stają na jego drodze, mogą być mu przeszkodą. Nie u Kafki. U Kafki każdy dźwięk może się wedrzeć w strzeżone przez nas przestrzenie, czy to anatomiczne, czy też architektoniczne. Może tego dokonać nawet najdrobniejszy dźwięk, nawet najcichszy; więcej nawet – to takie dźwięki mają do tego najlepsze predyspozycje. Każda obrona jamy, każda obrona swojego domu jest skazana na porażkę. Wystarczy, że znajdziemy jeden dźwięk, który to udowodni. Jeśli jest
jeden dźwięk, który może pokonać wszystkie przeszkody, to cała idea jamy leży w gruzach, jest strukturalnie otwarta na zagrożenie, wymaga ciągłej uwagi, ciągłej baczności, nie zazna spokoju. To pierwsza ze zwierzęcych jakości dźwięku. Jest jeszcze jedna, którą sugeruje Kafka i która obecna jest w syczeniu. Czy byłoby przesadą powiedzieć, że składowe syczenia, wszystkie razem, są drobnicą? Są elementami równorzędnymi, zmierzającymi w różnych kierunkach, ale utrzymującymi podobną amplitudę ruchu. To dźwięk występujący w liczbie pojedynczej, jak szum biały czy dźwięk wodospadu. I równocześnie w swej istocie mnogi – złożony, z zasady mętny, przenikliwy choć nieprzenikniony, niezmienny, nudny, zwalniający z obowiązku słuchania, wprowadzający w błąd. Jak cisza. I jak cisza jest to dźwięk niebezpieczny – z tych samych powodów, z których niebezpieczna jest cisza. Zwłaszcza jeśli jest ona przedmiotem słuchania, jeśli ma być właściwością otaczającego nas świata. Kiedy jeszcze spokojnie odnotowuje tylko obecność jakiejś drobnicy, nasz bohater stanowczo twierdzi: „W moich korytarzach ma być cicho”. Po jakimś czasie jego pryncypialność przekształca się w nadzieję: „Szmer jakby ustał, czyni przecież długie pauzy, niejednokrotnie nie dosłyszy się syczenia – zbyt mocno pulsuje w uszach własna krew – wówczas dwie przerwy łączą się w jedną i przez chwilkę ma się wrażenie, że syk skończył się na zawsze”. Nadzieja w pewnym momencie ustępuje miejsca rezygnacji – dokładnie w momencie, w którym decyduje się on opuścić jamę w poszukiwaniu wielkiego zwierzęcia i dociera do cichego zakątka, dochodząc również do następującego wniosku: „Cicho czy hałaśliwie, niebezpieczeństwo jak dawniej czyha ponad mchem, lecz ja stałem się na nie obojętny”. Przedziwny wniosek: cicho czy hałaśliwie – mniejsza z tym. Czy oznacza to, że wobec długiego wystawienia na syczenie, nie ma już żadnego znaczenia, czy na zewnątrz jest zagrożenie, czy nie? Czy tak należy właśnie rozumieć to, że wszystkie zauważalne zmiany w słyszanym dźwięku czy może raczej wszystkie zmiany →
103 KULTURA
dziąsłowe bezdźwięczne to takie, które powstają bez wprawiania fałd głosowych w drganie. Wszystko to sprawia, że syczenie jest dźwiękiem wysoce zaszumionym, że element tonalny jest znikomy bądź całkowicie przykryty szumem. Technicznie oznacza to, że syczenie jest falą dźwiękową o nieregularnej formie. Słyszalny zakres częstotliwości syczenia jest zrównoważony. I sam stanowi labirynt nie mniej złożony niż ten, który ze swej jamy robi bohater Kafki, próbując doszukać się zwierzęcia. Można się przekopywać przez syczenie jak przez jamę, w każdym możliwym kierunku – wierząc w to, że zmierza się do placu centralnego – ale gdziekolwiek się nie pójdzie, jakkolwiek daleko się nie zawędruje – pozostaje się otoczonym zrównoważoną masą dźwięku.
104
w samym słuchaniu są drugoplanowe? Być może znaczy to, że stawką w tej rozgrywce między naszym bohaterem a dźwiękiem-zwierzęciem jest jakiś rodzaj ekstremalnej wrażliwości, nieustannego oczekiwania ataku, niezaznawania spokoju, jakim jest słuchanie, utrzymywania się w stanie gotowości do natychmiastowej odpowiedzi. Czy nie na tym polega jego zwierzęcość? Czy to właśnie nie jest słuchanie, które Kafka teoretyzuje, zajmując się dźwiękiem i zwierzętami? Autorefleksja Jeśli nawet, to nie tylko. Jest jeszcze ostatni akapit „Jamy”, osobliwy i jak zawsze w takich sytuacjach – przyziemny, pomijalny. „Dopóki nic o nim nie wiedziałem [to jest dopóki nasz bohater nie wiedział jeszcze, że chodzi o jedno wielkie zwierzę, a nie o ich stado – przyp. ML], nie mógł w ogóle nic słyszeć, zachowywałem się wówczas cicho, nie ma nic cichszego niż ponowne spotkanie z jamą; potem, kiedy robiłem wykopy próbne, mógł mnie wprawdzie usłyszeć, choć mój sposób kopania powoduje bardzo niewiele hałasu”. Jedyny moment dźwiękowej autorefleksji – nagle, ni stąd, ni zowąd. W filmowej wersji, wycieńczony ciągłym bieganiem i przystawianiem uszu do ścian jamy, nasz bohater powinien przyłożyć wreszcie uszy do własnego ciała. Przez cały czas swego dochodzenia słuchał tego samego syczenia, niemal niesłyszalnego. Najpierw była to drobnica, ale kiedy przypomniał sobie, że drobnica nie wydaje żadnego dźwięku, zaczął domniemywać, że syczenie pochodzi od stada małych zwierząt; ale kiedy przypomniał sobie, że i stado zwierząt nie może tak brzmieć, zaczął przypuszczać, że słyszy wielkie zwierzę; ale kiedy zdał sobie sprawę z tego, że jest ono ogromne, zaczął czuć bezradność, która sprawiła, że skierował słuch na siebie samego. I co? I w obawie przed możliwością ataku ze strony bestii, korząc się, zaczął przekonywać (nas czy siebie?), że jest cichy.
Prawie niesłyszalny. Że dba o to, by nie hałasować, by zachować ciszę. Słowem, że jest drobnicą. Potulnie przeszedł od samotnego zarządzania swoimi włościami do bycia kolektywnym pokarmem dla bestii. To kolejny niezwykle zwierzęcy aspekt dźwięku i ciszy, skoro są one z grubsza tym samym. Istnieje oczywiście ogromna różnica pomiędzy – z jednej strony – poirytowaniem faktem, że za ścianą naszego domu panoszy się jakaś drobnica, a – z drugiej – grożącym nam za tą samą ścianą zbliżaniem się bestii. Ta różnica pozwala Kafce wyartykułować jego miejsce w szeregu. Tę pierwszą można przecież, jeśli nie po prostu „usunąć”, to przynajmniej „nadzorować” i nade wszystko „nie oszczędzać”, odwołując się do słów samego Kafki. Ta druga dokładnie to samo może zrobić z nami, skoro „syk ten potrafię wytłumaczyć sobie jedynie w ten sposób, że głównym narzędziem zwierzęcia nie są pazury, którymi może sobie tylko dopomaga, ale paszcza lub ryj, który bez wątpienia – pomijając oczywiście jego potworną siłę – ma też zapewne jakieś ostrza”. To zwierzęce słuchanie, które teoretyzuje w „Jamie” Kafka, jest zawieszone dokładnie między tymi dwoma ekstremami. Pomiędzy żądzą władzy i poczuciem zagrożenia; pomiędzy nasłuchiwaniem innych po to, by ich wyrżnąć, a chowaniem się w swej ciszy, aby ktoś nie wyrżnął mnie; pomiędzy połykaniem małych wyrostków a przymilaniem się do wielkiej bestii w nadziei na uniknięcie wyroku. Tylko w przypadku tego drugiego występuje moment autorefleksji. W innym przypadku jest przecież niepotrzebny. Hierarchia To bardzo krępujący wątek. Przynajmniej w teorii słuchania mało kto zwraca nań uwagę – na to, jak bardzo nasze słuchanie jest uzależnione od czystej władzy, od możliwości zapanowania nad nami. A przede wszystkim mało kto zwraca uwagę na nasze słuchowe reakcje
zwierząt – do autorefleksji, która sprawia, że znikamy w drobnicy liczącej w ciszy na to, że bestia jej nie zauważy. Dziwny to moment uspołecznienia naszego bohatera – dokonuje się w umowie opartej na prostej zasadzie: jeśli nadal będziecie siedzieć cicho, i ja będę siedział cicho.
Cytaty z opowiadania „Jama” pochodzą z tomu: F. Kafka, „Opowieści i przypowieści”, przeł.: J. Ziółkowski, PIW, Warszawa 2016.
105 KULTURA
na taką możliwość – na naszą tendencję do pomniejszania siebie w takim słuchaniu, do defensywności, do posłuszeństwa, do słuchowego strachu, który sprawia, że zwijamy się w swoim poczuciu bycia potencjalną ofiarą, że jedyne czego wtedy chcemy, to być cicho, nie zwracać uwagi, nie wchodzić w drogę. Można wręcz chyba dowodzić, że ten zwierzęco-dźwiękowy traktat Kafki mówi w istocie o skali. O tym, kto jest duży i kto jest mały, o hierarchii i o tym, jaki ma ona wpływ na nasze słuchanie, na jego intencje, na jego zamiary i na jego konsekwencje, nawet (a może zwłaszcza) w przypadku, kiedy dźwięk pozostaje „tym samym” dźwiękiem. Od głuchego pochylania się nad małymi, niewidzialnymi żyjątkami po milczące w swym posłuszeństwie kulenie się przed potencjalnym oprawcą. Poruszaniu się po tej skali odpowiada właśnie zmiana słuchania – i jest to zmiana kierunku. Można by wręcz obstawać przy tezie, że za każdym razem, kiedy zaczynamy słuchać siebie samych – paradoksalnie lub nie – robimy to w obawie przed zagrożeniem, przed czymś większym od nas, co może wbić w nas swe potworne kły. I na odwrót – kiedy siebie nie słyszymy, o zgrozo, spoglądamy w dół na naszą piramidę pokarmową, której (przynajmniej z tej perspektywy) jesteśmy panami. W „Prozach utajonych” Kafki możemy znaleźć takie zdanie: „Drobniejsze zwierzęta widać dokładnie dopiero wtedy, kiedy ma się je na wysokości oczu; gdy człowiek schyla się w ich stronę ku ziemi, zyskuje fałszywy, niepełny ich obraz”. Oto więc zręby teorii dźwięku-zwierzęcia. Po pierwsze, to dźwięk wywołujący ekstremalne przewrażliwienie zwane też potocznie strachem przed atakiem z zewnątrz – przewrażliwienie, które samo już jest przeszyte strachem z zewnątrz do tego stopnia, że żadnego zewnątrz i wewnątrz nie ma. Po drugie, to dźwięk, który prowadzi w ostatecznym rozrachunku do bezwstydnego umiejscowienia siebie w hierarchii
fot. Igor Omulecki
Michał Libera jest socjologiem zajmującym się dźwiękiem i muzyką od 2003 roku, głównie jako kurator, producent, dramaturg i librecista esejów dźwiękowych, oper radiowych, spektakli muzycznych i innych form eksperymentalnych.
Helena Rząsa instagram.com/helka.rzasa
→
106
Opór to życie Kurdyjki i Kurdowie zmienili walkę o niepodległość w walkę o naszą wspólną przyszłość. Hasłem najgłośniej rozbrzmiewającym w Rojavie i na demonstracjach solidarnościowych na całym świecie jest „jin, jîyan, azadî” – kobieta, życie, wolność.
Marcin Skupiński Zofia Różycka
O
braz kobiet z karabinami, członkiń kurdyjskich oddziałów YPJ (Kobiece Jednostki Obrony) urósł do rangi symbolu i często stanowi główny pryzmat, przez który postrzegamy sytuację Kurdów i Kurdyjek mieszkających na Bliskim Wschodzie. W Polsce ich walka o samostanowienie cieszy się sporą sympatią, a solidarność z nimi potrafi połączyć osoby z różnych politycznych „baniek”. Jednak, jak uczula badaczka kultury kurdyjskiej Joanna Bocheńska, stereotypowe postrzeganie Kurdyjek i Kurdów jedynie przez pryzmat walki i militaryzmu może przyczyniać się do ich dehumanizacji. Tymczasem na terytoriach kurdyjskich, a zwłaszcza w Rojavie, zachodzą w ostatnich latach procesy społeczne i kulturowe, których znaczenie może wykroczyć daleko poza północną Syrię czy nawet Bliski Wschód. W centrum tych przemian znajduje się koncepcja życia – która zyskuje coraz bardziej uniwersalne znaczenie wykraczające poza kontekst kurdyjskiej walki o autonomię. Kurdowie i Kurdyjki, czyli kto? Kurdowie stanowią bardzo zróżnicowany naród. Składa się on z wielu grup etnicznych i językowych, które ze względu na wspólną historię, kulturę i sytuację
polityczną nazywają siebie Kurdami. Historycznie Kurdowiezamieszkiwali pasma górskie Taurusu i Zagrosu w północnej Mezopotamii. Od początku XX wieku tereny zamieszkałe przez Kurdów, czyli Kurdystan, są podzielone pomiędzy państwa narodowe: Turcję, Irak, Syrię (wcześniej terytoria mandatowe Wielkiej Brytanii i Francji) oraz Iran. By uniknąć odwołań do istniejących państw, ale też używania kontrowersyjnego z politycznego punktu widzenia terminu „Kurdystan”, sami Kurdowie i osoby nimi zainteresowane nazywają te cztery terytoria za pomocą kurdyjskich nazw stron świata. Mamy więc: Bakur (północ, Kurdystanturecki), Başur (południe, Kurdystan iracki), Rojavę (zachód, Kurdystan syryjski) oraz Rojhilat (wschód, Kurdystan irański). We wszystkich tych regionach Kurdowie i Kurdyjki doświadczali brutalnych represji ze względu na swoje odmienne pochodzenie i dążenie do niezależności (jako przykłady można wymienić zakaz korzystania z języka kurdyjskiego w Turcji, odbieranie obywatelstwa przez rząd Syrii czy w końcu ludobójstwo przeprowadzone na Kurdach przez Saddama Husajna w Iraku). Podobnie we wszystkich czterech częściach Kurdystanu istniały silne dążenia do rozwoju autonomii kulturowej i politycznej, nieraz przeradzające się w zbrojne powstania. Jednakże wiele również dzieli cztery obszary Kurdystanu – różny jest poziom ich autonomii, rozpoznawalność na arenie międzynarodowej, różne są sympatie polityczne
Opór i wolność Jednym z ważniejszych haseł lewicowego ruchu kurdyjskiego jest fraza „berxwedan jiyan e”, którą można przetłumaczyć jako „walka (opór) jest życiem” – właśnie w tej kolejności, sugerującej, że bez oporu życie jest niemożliwe. Korzenie tego hasła sięgają lat 80. i brutalnych prześladowań tureckiej lewicy (nie tylko kurdyjskiej) prowadzonych przez turecką Radę Bezpieczeństwa po wojskowym zamachu stanu w 1980 roku. Wcześniej, w latach 70., w Turcji dynamicznie rozwijały się grupy lewicowe i rewolucyjne inspirowane
między innymi wydarzeniami maja 1968 roku. W okresie bezpośrednio po zamachu stanu do rangi najbardziej zniesławionego więzienia w Turcji urósł zakład karny w Diyarbakir (kurdyjskim Amed), gdzie brutalnym torturom poddawano działaczy i działaczki partii kurdyjskich w tym Partii Pracujących Kurdystanu (PKK). Tureccy strażnicy w Diyarbakir, oprócz technik opartych na przemocy, stosowali również tortury psychologiczne oraz metodę „kija i marchewki” – dążyli do podzielenia i skłócenia więźniów protestujących przeciw nieludzkim warunkom w zakładzie karnym poprzez nagradzanie jednych i karanie innych. To właśnie w tych warunkach zaczęła się kształtować specyficzna martyrologia PKK, przeciwstawiająca wolne życie (wolność oznacza tu również możliwość manifestowania własnej tożsamości i języka) niewolniczej egzystencji, kolaboracji, która mogła oznaczać życie „wygodne” i „bezpieczne”, lecz za cenę rezygnacji z tożsamości, przekonań, a często także osobistej wolności. Z czasem jednak ten dyskurs zaczął ewoluować i obrastać w nowe znaczenia. Koncepcja „wolnego życia” pozostaje do dziś w centrum filozofii →
107 POZA CENTRUM
i dominujące siły. Osobiście jako badacz radykalnych ruchów demokratycznych i ekologicznych skupiam się na lewicowym ruchu kurdyjskim, który najsilniejszy jest w Bakurze i Rojavie. Jest on dla mnie o tyle fascynujący, że stanowi jeden z niewielu przykładów ruchów (obok meksykańskich Zapatystów) o charakterze postkolonialnym, które stanowią inspirację dla ruchów lewicowych w krajach Globalnej Północy. To właśnie ideom rozwijanym w jego ramach poświęcam ten tekst.
108
„Kapitalizm to najbardziej zaawansowany system władzy i hegemonii w historii” – twierdzi Öcalan.
demokratycznego konfederalizmu, która z kolei stanowi filar rewolucji w Rojavie, ale też inspirację dla tureckiej parlamentarnej lewicowej Ludowej Partii Demokratycznej (HDP) i europejskich ruchów lewicowych. Termin „demokratyczny konfederalizm” odnosi się przede wszystkim do radykalnie demokratycznych idei i rozwiązań inspirowanych myślą Abdullaha Öcalana, lidera Partii Pracujących Kurdystanu, od 1999 roku pozostającego w areszcie o zaostrzonym rygorze na wyspie İmralı. Stanowią one syntezę idei ekologicznych i anarchistycznych z marksizmem, interpretowanych jednak ze specyficznie kurdyjskiej i postkolonialnej perspektywy. To właśnie w areszcie lider PKK w pełni rozwinął swoje koncepcje, inspirowane między innymi komunalizmem Murraya Bookchina czy socjologią Michela Foucaulta, poddając ostrej krytyce zarówno radziecką wersję „realnego socjalizmu”, jak i własne dotychczasowe wysiłki, które skupiały się na ustanowieniu Kurdystanu jako socjalistycznego państwa. Ów zwrot, zarówno przez sympatyków i sympatyczki partii, jak i bardziej neutralnych obserwatorów i obserwatorki spraw kurdyjskich, określany jest jako zmiana paradygmatu. Zmiana ta, o czym piszę dalej, nie dokonała się w próżni, a jej zasięg wykroczył daleko poza samą Partię Pracujących Kurdystanu. Życie stanowi jedną z kluczowych koncepcji w pismach Öcalana – w założeniu cały ustrój
demokratycznego konfederalizmu służy tylko jednemu celowi: urzeczywistnieniu pełnego potencjału tkwiącego w jednostkach i życiu jako takim. Öcalan konsekwentnie przeciwstawia „wolne życie” i „wolne społeczeństwo” temu, co nazywa „bezsensowną egzystencją” w „kapitalistycznej współczesności”. Posuwa się wręcz do stwierdzenia, że sam nie cierpi zbytnio w areszcie, bo świat na zewnątrz niespecjalnie się od więzienia różni. O ile w pierwszym odbiorze takie twierdzenie może wydać się radykalne, to warto przyjrzeć się, czym jest dla Öcalana kapitalizm i z jakimi kosztami wiąże się z tej perspektywy bezkrytyczne uczestnictwo w tym systemie. Kapitalizm dla Öcalana nie jest tylko (a w każdym razie nie przede wszystkim) systemem ekonomicznym, a raczej ideologicznym czy nawet (a)moralnym. „Kapitalizm to najbardziej zaawansowany system władzy i hegemonii w historii” – twierdzi Öcalan. Poprzez ustanowienie zysku jako wartości samej w sobie i kluczowego celu ludzkiej egzystencji kapitalizm usprawiedliwia i umacnia relacje oparte na dominacji. Zabija potencjał jednostki, wpychając ją w kierat pracy najemnej i reprodukcyjnej. Z tej perspektywy egzystowanie w kapitalistycznej współczesności skutecznie uniemożliwia wchodzenie w niemerkantylne, oparte na miłości czy opiece relacje. W konsekwencji całe otoczenie postrzegane jest jako zasoby do wykorzystania, czy będą to
Dziś stanowi ona jeden z największych eksperymentów na świecie z wprowadzaniem w życie idei wywodzących się z myśli anarchistycznej, socjalistycznej, ekologicznej i feministycznej. Zwrot ku Życiu W kontekście filozofii Öcalana i przemian politycznych w Kurdystanie znaczenie koncepcji „życia” i „oporu” ewoluowało w ramach szerszego lewicowego ruchu kurdyjskiego, nabierając uniwersalnego znaczenia – nie chodzi tu już wyłącznie o obronę godności jednostki i narodu wobec brutalnego etnocydu dokonywanego przez państwa narodowe, jak na przykład Irak czy Turcja, a o obronę szeroko pojmowanego życia ludzi i nie-ludzi przed tym, co antropolog Dominic Boyer określił jako „kapitalistyczny pęd ku śmierci”. Wolne życie oznacza budowanie relacji nieopartych na dominacji. Jest to o tyle trudne, że nawet w podstawowych relacjach pomiędzy ludźmi pojawiają się strukturalne nierówności – na przykład między kobietami i mężczyznami w patriarchalnym społeczeństwie. Większe grupy starające się żyć poza systemem kapitalistycznym czy państwem narodowym – tworząc przestrzenie autonomiczne – narażają się często na represje. Życie jest walką w takim sensie, że stworzenie jakiejkolwiek formy wolnego życia wymaga pewnej pracy – oporu. Błędem byłoby jednak →
109 POZA CENTRUM
„zasoby ludzkie”, lasy czy paliwa kopalne. Taka analiza kapitalistycznej współczesności pozwala zwrócić uwagę zarówno na jednostkowe koszty życia w społeczeństwie opartym na (wy)zysku, jak i na globalne konsekwencje takiego stanu rzeczy z zagrażającą całemu życiu na Ziemi katastrofą klimatyczną na czele. Obecnie idee polityczne i społeczne demokratycznego konfederalizmu na największą skalę realizowane są w Rojavie. Paradoksalnie umożliwiła to wojna. W wyniku wojny domowej w Syrii i osłabienia tamtejszego reżimu organizacje kurdyjskie mogły wyjść z podziemia i przejąć kontrolę nad niewielkim skrawkiem w północno-wschodniej części kraju. Na wyzwolonych terenach zaczęto budować zręby demokratycznej autonomii, jednocześnie powołując jednostki samoobrony. To właśnie kurdyjskie jednostki samoobrony odegrały kluczową rolę w pokonaniu tak zwanego Państwa Islamskiego w Syrii. Konsekwencją było przejęcie przez autonomiczną administrację kontroli nad sporym fragmentem kraju zamieszkałym przez wiele narodów. Zgodnie z paradygmatem demokratycznego konfedaralizmu celem nie jest jednak budowa państwa narodowego, a autonomii dla wszystkich mieszkanek i mieszkańców. By podkreślić różnorodny i inkluzywny charakter tego projektu, z oficjalnych dokumentów zniknęła kurdyjska nazwa „Rojava”. Oficjalna nazwa to Demokratyczna Federacja Północno-Wschodniej Syrii.
110
Według aktywistek modelem dominacji człowieka nad środowiskiem jest dominacja mężczyzny nad kobietą.
interpretowanie tej myśli jako pochwały militaryzmu – głównym narzędziem oporu jest edukacja, mająca pomagać jednostkom walczyć z własną patriarchalną i kapitalistyczną mentalnością. Sama walka militarna, choć w obliczu licznych zagrożeń stanowi konieczność, traci dziś na znaczeniu w kurdyjskim ruchu lewicowym. Hasłem najgłośniej rozbrzmiewającym w Rojavie i na demonstracjach solidarnościowych na całym świecie jest „jin, jîyan, azadî” – kobieta, życie, wolność. Hasło to skrótowo obrazuje trzy filary demokratycznego konfederalizmu i rewolucji w Rojavie, którymi są demokracja, feminizm i ekologia. Obrazuje też zmianę paradygmatu: wolne życie jest osiągalne tylko w kontrze do patriarchatu jako podstawowej formy dominacji. Odrzucenie patriarchalnej wizji świata i opartej na niej eksploatacji osób i środowiska implikuje z kolei szacunek do życia. Wszystkie te elementy są ściśle powiązane i wzajemnie się warunkują. Przemiany w ideologii kurdyjskiego ruchu wyzwoleńczego wpisują się w szerszą tendencję we współczesnej kulturze kurdyjskiej, którą na podstawie oryginalnych tekstów kultury opisuje Joanna Bocheńska. Czerpiąc z przykładów literackich i filmowych, pokazuje ona skomplikowaną relację pomiędzy honorem i godnością w kontekście kurdyjskiej walki o autonomię. W tradycyjnej kulturze kurdyjskiej
honor zajmował (i nadal zajmuje) bardzo istotne miejsce, a pojęcie to było wyrażane za pomocą dwóch koncepcji – męskiego şeref i kobiecej namuş. W dużym uproszczeniu – honorowe dla mężczyzny były odwaga granicząca z brawurą i gotowość do oddania życia w walce w obronie wyznawanych wartości. Dla kobiet, które w tradycyjnym społeczeństwie nie brały udziału w działaniach wojennych, honorem było utrzymanie czystości/cnoty nawet za cenę oddania życia. Życie, w tym kontekście, było przede wszystkim czymś, co można było poświęcić, a wraz z rozwojem kurdyjskiego nacjonalizmu i dążeń niepodległościowych w XX wieku, to poświęcenie stawało się coraz bardziej powiązane z walką o wolny Kurdystan. Bocheńska pokazuje jednak, jak na przestrzeni czasu, zwłaszcza w kurdyjskiej literaturze i filmie, pojawiło się bardziej uniwersalne rozumienie życia, powiązane z uniwersalistycznymi koncepcjami przyrodzonej godności ludzkiej. Według niej jedną z wyjątkowych cech kurdyjskich narracji jest sposób, w jaki wykorzystują one przednowoczesne zasoby swojej kultury do mówienia o problemach współczesności. Młodsi twórcy kultury nie odrzucają bagażu tradycji i takich pojęć jak „honor”, zmuszają jednak do refleksji nad tym, jakie zachowania są faktycznie odważne i godne. Zwracają przy tym uwagę na takie problemy, jak prawa kobiet czy relacje Kurdów
Kurdów z ziemią oraz, posiadającymi ogromne znaczenie symboliczne, górami. Zwrot ku życiu rozumianemu w sposób coraz bardziej uniwersalny oraz coraz większa świadomość lokalnych i globalnych problemów środowiskowych to tendencje w różnym nasileniu występujące we wszystkich częściach Kurdystanu. Przemiany polityczne w północnej Syrii są jednak o tyle wyjątkowe, że jedynie tam, w ramach praktycznej realizacji programu demokratycznego konfederalizmu, ekologiczne społeczeństwo znajduje się w centrum uwagi kurdyjskich aktywistek i aktywistów. Dzieje się tak mimo ciągłego zagrożenia wojną i embarga ograniczającego realizację bardziej ambitnych projektów. Ekologiczne społeczeństwo Ekologia i ekologiczne społeczeństwo są wśród zwolenniczek i zwolenników kurdyjskich koncepcji rewolucyjnych rozumiane nieco inaczej, niż ma to miejsce w przypadku na przykład głębokiej ekologii czy podejść opartych na konserwacji przyrody, których podstawowym założeniem jest postrzeganie człowieka jako głównego zagrożenia dla natury. Wynika to między innymi z rozumienia relacji człowieka i środowiska, które ruch zaczerpnął z koncepcji ekologii społecznej amerykańskiego myśliciela Murraya Bookchina. Ekologia społeczna jest interdyscyplinarną →
111 POZA CENTRUM
z przedstawicielami innych narodowości, wcześniej postrzeganymi jako wrogie albo obce. Osobiście obserwuję powiązanie pomiędzy tropami w sztuce, które omawia Joanna Bocheńska, a kurdyjskimi projektami i politycznymi, i społecznymi w nurcie demokratycznego konfederalizmu, których rozwojowi się przyglądam. Zmiana paradygmatu w kurdyjskim ruchu rewolucyjnym w Turcji i Rojavie ma pewne cechy wspólne z tymi narracjami, takie jak otwarcie na pokojowe rozwiązanie konfliktu z Turcją, redefinicja roli kobiet czy uniwersalistyczne dążenie do takiego rozwiązania „kwestii kurdyjskiej”, które będzie brało pod uwagę potrzeby i interesy niekurdyjskich mieszkańców i mieszkanek regionu. Rozumienie „życia” może jednak wykraczać poza jedynie osoby ludzkie, i takie rozumienie obejmujące całą „żyjącą planetę” również jest coraz głośniej artykułowane w Kurdystanie. Symbolem takiego podejścia jest przywołany również przez Joannę Bocheńską „pomnik miłości” w Diyarbakir przedstawiający Ziemię w objęciu ludzkich dłoni. Młodzi aktywiści i aktywistki oraz badacze i badaczki zwracają przy tym dużą uwagę na lokalne problemy, takie jak dbałość o stan wielkich rzek Mezopotamii czy bioróżnorodność obszarów górskich. I choć aktywizm środowiskowy wydaje się domeną młodszego pokolenia, to i tu nie brakuje odwołań do tradycyjnej kultury i związków
112
propozycją ewaluacji relacji pomiędzy człowiekiem i środowiskiem, obierającą za punkt wyjścia tezę, że źródeł dominacji człowieka nad przyrodą należy szukać w dominacji człowieka nad człowiekiem. Jednym z problemów, które naświetla podejście ekologiczno-społeczne, jest uprzedmiotowienie w relacji człowiek–środowisko i stawianie człowieka poza „naturą”, zgodnie z dualistycznymi podziałami podmiot/ obiekt czy natura/kultura. Punktem wyjścia dla ekologicznego społeczeństwa nie może być więc postrzeganie człowieka jako „pasożyta niszczącego planetę”. Wręcz przeciwnie – człowiek musi być uznany za część świata przyrody, posiadającą jednak dużą sprawczość, którą można ukierunkować na rozwój różnorodności i wspieranie życia, a nie jedynie jego destrukcję. Taka transformacja relacji wymaga jednak radykalnych zmian społecznych, które uwzględnią choćby negatywny wpływ kapitalistycznej współczesności. Próbując sobie wyobrazić, jak takie społeczeństwo może wyglądać, aktywistki i aktywiści sięgają po koncepcje zaczerpnięte ze świata biologii i rolnictwa, jak na przykład permakultura. Permakultura to idea projektowania środowiska w taki sposób, by zwiększać jego potencjał do długotrwałej i stabilnej produktywności. Koncepcja ta najczęściej pojawia się w kontekście ekologicznego rolnictwa, w którym chodzi przede wszystkim o korzystanie z symbiotycznego potencjału różnych roślin uprawnych oraz uwzględnianie roli niegospodarczych gatunków roślin i zwierząt w tworzeniu stabilnego ekosystemu – na przykład drzew chroniących uprawy przed pustynnieniem. W pewnym sensie permakultura jest przeciwieństwem monokultury – jednorodnych upraw, które dominują obecnie w krajobrazach wielu krajów na świecie. Jednocześnie permakultura, jako podejście skoncentrowane na wartościach, może być rozumiana szerzej jako narzędzie projektowe pomagające w tworzeniu całych założeń urbanistycznych uwzględniających, poza potrzebami
ludzkimi, potrzeby roślin i zwierząt. Założenia takie zyskują stabilność i zdolność do dynamicznego odpowiadania na zmiany w środowisku zatracone w przypadku monokultury. Na podobnych filarach opiera się system społeczno-polityczny Federacji Północno-Wschodniej Syrii. Poszukuje on równowagi w demokratycznej współpracy różnorodnych autonomicznych segmentów społeczeństwa. Dzięki oddolnej strukturze i szacunkowi dla potrzeb zróżnicowanych grup etnicznych, wiekowych czy płci ma szanse w elastyczny sposób odpowiadać na zmiany społeczne. Permakultura i społeczeństwo stają się dla siebie nawzajem modelami i wzorcami do naśladowania. Podobnie jak w podejściu ekologii społecznej kwestie ekologiczne, społeczne i polityczne w Rojavie splatają się i wzajemnie warunkują. Połączenie kwestii ekologii i wyzwolenia wybrzmiewa najwyraźniej w głosach kurdyjskich kobiet. Aktywistki zaangażowane w tworzenie nauki kobiet – jineoloji – postrzegają obie kwestie jako nierozerwalnie związane. Według nich modelem dominacji człowieka nad środowiskiem jest dominacja mężczyzny nad kobietą. Budowanie wolnego życia w oparciu o wartości postrzegane jako kobiece, takie jak troska, jest więc bezpośrednią odpowiedzią na kryzys klimatyczny. Przerwanie błędnego koła dominacji stanowi klucz do społeczeństwa zdolnego przezwyciężyć obecny impas w polityce klimatycznej, która wciąż w centrum stawia raczej stabilność systemu ekonomicznego niźli życie jako takie. Przykładem praktycznej realizacji tych idei jest Jinwar – wioska kobiet w Rojavie. Wykorzystane w niej rozwiązania w znacznej mierze oparte są na tradycyjnej wiedzy mieszkanek regionu. Budynki zostały wzniesione z glinianych cegieł – technologii znanej w regionie od tysięcy lat, a wciąż nadającej budynkom lepsze parametry energetyczne od produkowanych przemysłowo bloków betonowych. Dzięki staraniom kobiet Jinwar jest też pierwszą
Ekologia czasów wojny Wszelkie dywagacje na temat życia, ekologii i przemian kulturowych, które zachodzą w Kurdystanie, wydają się jednak blednąć w obliczu tragedii, jaką jest wojna. Wojna, która wyniszcza nie tylko ludzi, lecz także środowisko. Wojna, której nie da się prowadzić w „ekologiczny” sposób, gdy każda dostępna broń niszczy również środowisko. Stając przed dylematem „wojna czy ekologia?”, ruch kurdyjski stara się przezwyciężyć tę dialektykę, wykorzystując po raz kolejny koncepcję oporu – berxwedan – która zawiera w sobie znaczenie „oddania życia za coś/w imię czegoś”. Jeżeli, jak zakłada ekologia społeczna, przemiana relacji społecznych jest warunkiem utworzenia bardziej ekologicznego społeczeństwa, a w kontekście katastrofy klimatycznej również przetrwania, to w obliczu groźby zniszczenia dotychczasowych osiągnięć demokratycznego społeczeństwa w zniewolonej Rojavie/Kurdystanie nie będzie żadnej ekologii. Nieprzypadkowo według mnie podobne rozumienie oporu w obronie życia podzielają ruchy skupione na kryzysie klimatycznym, które tak jak Ende Gelände czy Extinction Rebellion przyjęły akcję bezpośrednią, czyli działania mające na celu doprowadzenie do zmiany bez udziału osób trzecich, jako taktykę walki ze zmianami klimatu. Jedno z haseł skandowanych przez demonstrantów brzmi: „Jesteśmy naturą broniącą samej siebie”. Przemoc wobec aktywistek i aktywistów broniących środowiska nie jest w żadnym stopniu ograniczona do krajów, w których tak jak w Syrii trwa wojna. Według
spisu prowadzonego przez „Guardiana” i organizację Global Witness każdego tygodnia gdzieś na świecie zamordowanych zostaje czwórka aktywistów i aktywistek związanych z ochroną przyrody. W dobie postępującej katastrofy klimatycznej, której źródeł należy szukać w kapitalistycznym systemie eksploatacji zasobów naszej planety, heroiczna walka Kurdyjek i Kurdów o równościowe i ekologiczne społeczeństwo stawia przed nami poważne pytanie natury etycznej. Czy same i sami jesteśmy w stanie podjąć ryzyko i stanąć do walki w obronie życia na naszej planecie?
113
Marcin Skupiński jest etnologiem i antropologiem kulturowym. Ukończył studia na Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuje się ekologią polityczną. Współpracuje z organizacjami pozarządowymi i kolektywami aktywistycznymi. Prowadził obserwacje w Ukrainie, Polsce i Kurdystanie.
POZA CENTRUM
miejscowością w północnej Syrii zasilaną energią słoneczną, dzięki czemu jest niezależna od infrastruktur opartych na eksploatacji paliw kopalnych. W Jinwar rozwijana jest też wiedza tradycyjnie wiązana z kobietami, taka jak tradycyjne metody leczenia chorób czy ogrodnictwo.
Zofia Różycka facebook.com/zofiarozycka
→
114
To społeczeństwo tworzy niepełnosprawność To my jako społeczeństwo tworzymy bariery, a następnie przez nie konstruujemy i definiujemy niepełnosprawność. W związku z tym to naszym zadaniem jest pokonywanie i znoszenie tych przeszkód. Powinniśmy skupić się na społecznym wysiłku tworzenia dostępnego świata.
Z Natalią Pamułą rozmawia Zuzanna Rokita Agnieszka Wiśniewska
W swojej pracy zajmujesz się nowym na polskim gruncie nurtem, jakim są disability studies, czyli studia o niepełnosprawności. Czego one dotyczą i dlaczego zostały wyszczególnione jako oddzielna dziedzina naukowa i badawcza?
Disability studies to podmiotowe podejście do niepełnosprawności, myślenie o niej w kategoriach praw człowieka i rozpoznawanie osób z niepełnosprawnościami jako równoprawnych obywateli i obywatelek, przed którymi społeczeństwo stawia fizyczne oraz społeczne bariery. W tej perspektywie niepełnosprawność nie sprowadza się do doświadczenia indywidualnego, ponieważ jest społecznie konstruowana. Oznacza to, że nie wynika z jednostkowych kondycji, a ma społeczne konsekwencje dla osób z niepełnosprawnościami, w postaci wykluczenia i etykietowania, których źródłem są przyjęte kulturowo normy oraz wartości. Studia o niepełnosprawności dekonstruują też tak zwany imperatyw rehabilitacyjny mówiący, że każdą niepełnosprawność należy bezwzględnie leczyć przy pomocy narzędzi i metod, których dostarcza nam zachodnia medycyna (nawet jeżeli jednostka sobie tego nie życzy).
W perspektywie disability studies niepełnosprawność to również doświadczenie, które wpływa na dostęp jednostki do zasobów, relacji, do edukacji i do równości prawnej, czego przykładem są regulacje dotyczące braku możliwości zawarcia związku małżeńskiego w przypadku osób z niepełnosprawnością intelektualną. W Polsce nie ma równości małżeńskiej nie tylko dla osób nieheteronormatywnych, lecz także dla pewnej grupy osób niepełnosprawnych. Akademickie treści i dyskusje są dość ekskluzywne i nie wszyscy mają do nich dostęp. Czy w takim razie disability studies mają szansę zmienić społeczne myślenie o niepełnosprawności?
Przede wszystkim disability studies nie wzięły się z akademii, tylko z aktywizmu. Idee, założenia, doświadczenia ludzi z niepełnosprawnościami, ich pisanie o sobie zostały przechwycone przez świat naukowy i dały napęd do stworzenia teorii. Dlatego należy pamiętać, że język disability studies nie jest językiem akademii. Na uniwersytetach możemy wymyślać kolejne terminy czy bardziej skomplikowane sposoby mówienia o niepełnosprawności. Uważam
POZA CENTRUM
115
jednak, że w tym przypadku akademia nie zmieni rzeczywistość, to raczej ona sama zmieni się pod wpływem disability studies. Na razie uniwersytet wciąż reprodukuje bardzo dużo ableistycznych – czyli wykluczających osoby z niepełnosprawnościami – praktyk, które mówią, że uczestniczyć w życiu akademickim można tylko wtedy, gdy jest się sprawnym. Ponadto sama przestrzeń akademicka pozostaje miejscem niedostępnym dla osób z niepełnosprawnościami. Dlatego widzę dużą potrzebę, żeby akademię pomyśleć przez pryzmat idei i refleksji zaczerpniętych z disability studies. Najlepiej byłoby, gdybyśmy mogli ją wymyślić na nowo, stworzyć jako przestrzeń dostępną dla osób o różnych potrzebach oraz możliwościach fizycznych, psychicznych i zmysłowych. Zmienić ją od strony architektonicznej, ale również zmodyfikować formy nauczania
czy oceniania. Uniwersytet jest bardzo konserwatywną instytucją, ale jego rola i sposób funkcjonowania nie muszą być określone raz na zawsze. Jak w praktyce mogłaby wyglądać taka zmiana na uniwersytecie?
Przykładem byłaby próba zmiany postrzegania oceny za aktywność: przecież studenci i studentki z różnych powodów nie odzywają się na zajęciach – być może wynika to stąd, że mają lęki społeczne. Dlatego moglibyśmy inaczej zdefiniować „uczestnictwo”. Inną praktyką wpływającą na omawiane zmiany mogłoby być przyjmowanie na zajęcia uniwersyteckie osób z niepełnosprawnością. Wtedy na przykład należałoby przemyśleć, jakie teksty zadajemy do przeczytania, w jaki sposób je omawiamy, jakie metody pedagogiczne stosujemy, ile czasu trwają zajęcia et cetera. →
116
W Polsce nie ma równości małżeńskiej nie tylko dla osób nieheteronormatywnych, lecz także dla pewnej grupy osób niepełnosprawnych.
W latach 70. XX wieku w Wielkiej Brytanii nieformalni działacze i działaczki z niepełnosprawnościami rozpoczynają walkę o swoje prawa i o podmiotowe traktowanie, a także dekonstruują samo pojęcie niepełnosprawności. Jakie znaczenie miał ten moment dla ruchu osób z niepełnosprawnościami?
Musimy zacząć wcześniej i podważyć powszechne myślenie o tym, że ruch zaczął się w latach 70. w Wielkiej Brytanii. Od końca XIX wieku zaczynają powstawać liczne stowarzyszenia i federacje, przede wszystkim osób niewidomych, ale także głuchych, które zaczynają walczyć o swoje prawa w takich kwestiach jak dostęp do zatrudnienia i jego bezpiecznych warunków. Dzieje się dużo na całym świecie, oczywiście w Stanach, ale też w krajach afrykańskich i na terenie ZSRR, gdzie powstają grupy i stowarzyszenia osób niesłyszących. Ruch na rzecz czyichś praw nie powstaje wtedy, gdy mamy manifest, jego skodyfikowaną wersję oraz zorganizowaną grupę rozpoznawalną pod jedną nazwą; on często rodzi się oddolnie. Osoby z niepełnosprawnościami walczyły o swoje prawa od bardzo dawna, a manifest UPIAS (Union of the Physically Impaired Against Segregation) oddaje historyczną chwilę dla ruchu obywatelskiego osób z niepełnosprawnościami, ale go nie rozpoczyna.
Czy padające w manifeście słowa: „To nie indywidualne ciała, a społeczeństwo odpowiada za produkcję niepełnosprawności” były krystalizacją wcześniejszych postulatów osób z niepełnosprawnościami? Czy może były czymś nowym, co rozpoczęło zmianę zarówno w samym ruchu, jak i w jego odbiorze społecznym?
Jeżeli prześledzimy to, co działo się w Stanach Zjednoczonychw latach 20. XX wieku, kiedy zawiązywały się różne organizacje – na przykład głuchych albo osób, które przeszły polio – to zauważymy, że według ich wypowiedzi za niepełnosprawność odpowiedzialny jest świat. Te grupy oczekują prawa do edukacji, prawa do opieki zdrowotnej, prawa do pracy, prawa do istnienia. Poprzez swoje działania domagają się zmiany świata i wskazują, że niepełnosprawność nie tkwi w ich ciele, tylko jest skonstruowana wokół wykluczenia. Natomiast dzięki manifestowi te słowa po raz pierwszy tak mocno wybrzmiały. Nazwał on wprost sytuację, która dla większości społeczeństwa nie była oczywista, uwidocznił zmieniające się mechanizmy społecznego konstruowania niepełnosprawności. Jeżeli wierzymy, że niepełnosprawność jest brakiem, i uznajemy ją za sprawę jednostki, to zdejmujemy z siebie odpowiedzialność za miejsce tej osoby w społeczeństwie. Jeżeli jednak powiemy, że
W Polsce o tym ruchu głośno zrobiło się najpierw w 2014 roku, a następnie w 2018, podczas protestów osób z niepełnosprawnościami i ich opiekunów oraz opiekunek. Jak zmienia się u nas podejście do walki na rzecz osób z niepełnosprawnościami?
W Polsce ten aktywizm szybko się zmienia, często też widać w nim znamiona walki intersekcjonalnej, w której zachodzą sojusze różnych grup i ruchów. W przypadku protestu w sejmie osób z niepełnosprawnościami oraz ich opiekunek i opiekunów w 2018 roku mamy do czynienia właśnie z takim sojuszem. Strajk Kobiet i Porozumienie Kobiet 8 Marca są obecne pod parlamentem i pokazują, że walka o prawa osób z niepełnosprawnościami to wspólna sprawa. Nie zawsze jednak jest to oczywiste i nie zawsze się to udaje, co widać, gdy spojrzymy na Czarne Protesty. Tam kontekst niepełnosprawności też wybrzmiewa na sztandarach, ale w postaci takich niefortunnych haseł jak: „Czy adoptowałeś już niepełnosprawne dziecko?”, „Czy adoptowałeś już dziecko Chazana?”. Niepełnosprawność jest orężem w walce o dostęp do bezpiecznej i legalnej aborcji. Jestem za
prawem do aborcji na żądanie, ale nie za wykorzystywaniem niepełnosprawności bez uwzględnienia podmiotowości i praw osób nią dotkniętych. Przytoczone hasła są kierowane przez pełnosprawną większość do pełnosprawnej większości i stoi za nimi nieme założenie, że nikt nie chce adoptować takiego dziecka. Nie można uzasadniać praw kobiet opresją innej grupy mniejszościowej. Natalia Broniarczyk, badaczka i aktywistka społeczna, pisze, że jeżeli jesteśmy za wyborem, to nie jesteśmy tylko za dostępem do aborcji, jesteśmy też za wyborem urodzenia czy też przyjęcia roli macierzyńskiej, jeżeli kobieta tego chce. Mówienie, że można zostać matką dziecka pod warunkiem, że jest ono sprawne, to odbieranie tego wyboru. Te sytuacje pokazują, że doświadczenia osób z niepełnosprawnościami są też wykorzystywane instrumentalnie dla osiągnięcia pewnych celów politycznych, często bez pytania tych osób o ich własny punkt widzenia. Gdzie jeszcze możemy dostrzec tego typu praktyki?
W dyskursie publicznym niepełnosprawność jest wykorzystywana przez różne grupy, na przykład jako straszak w komunikatach do pełnosprawnej większości. Dobrym przykładem jest kampania →
117 POZA CENTRUM
to społeczeństwo tworzy niepełnosprawności, nagle okaże się, że wszyscy uczestniczymy w tym procesie.
118
Nie można uzasadniać praw kobiet opresją innej grupy mniejszościowej.
społeczna Fundacji Integracja „Płytka wyobraźnia to kalectwo”, w której niepełnosprawność została obsadzona w roli kary za bezmyślne skakanie na główkę do płytkiej wody. W ten sposób z niepełnosprawności jednoznacznie tworzy się tragedię. Oczywiście to doświadczenie bywa różne i każda osoba radzi sobie z nim nieco inaczej, jednak pamiętajmy, że niepełnosprawność wcale nie musi być katastrofą – katastrofą jest to, jak społeczeństwo traktuje osoby niepełnosprawne. Czy są jeszcze jakieś nieoczywiste sytuacje, w których spotykamy się z wykluczeniem osób z niepełnosprawnościami?
Na wielu protestach, w których uczestniczyłam, słyszałam hasło: „Kto nie skacze, ten nie z nami”. Ostatnio na jednym z marszów poprosiłam o porzucenie tej frazy. Czemu to zrobiłaś? Co jest złego w tym haśle?
Ten slogan jest wykluczający, bo nie każdy może skakać, co wcale nie oznacza, że nie jest z nami. To zawołanie dotyczy wspólnoty, do której dostęp ma ten, kto charakteryzuje się pewną sprawnością fizyczną. To samo dzieje się też w przypadku hasła „Naród, który wstaje z kolan”. Przecież żeby wstać z kolan, trzeba mieć możliwość takiej mobilności. Mówimy też
o godności, której ucieleśnieniem jest pozycja wyprostowana. Chcemy narodu, który w końcu wstanie i będzie zdrowy, sprawny, silny. Bez względu na poglądy polityczne, światopogląd czy wyznawaną ideologię nawiedza nas – jako wspólnotę – widmo niepełnosprawności. Jeśli nie skaczemy, to z kim jesteśmy? Z tymi, którzy nie skaczą, z tymi, którzy są słabi? Trochę pewnie upraszczam tę narrację, ale myślę, że nasze społeczeństwo definiuje się wobec i przeciwko niepełnosprawności. O osobach z niepełnosprawnościami mówi się też często jako o „inspiracji”. Podziwia się je za wykonywanie codziennych czynności i stawia w roli bohaterów przezwyciężających własne słabości. To jest tak zwane inspiration porn, czyli sytuacja, w której uprzedmiotawiamy jedną grupę, aby zadowolić inną – osoby z niepełnosprawnościami stają się inspiracją i motywacją do działań dla osób pełnosprawnych. Cieszymy się, kiedy osoba z niepełnosprawnością przekracza jakieś bariery, drukujemy jej twarz na okładkach magazynów, nagradzamy ją społecznym podziwem i brawami. A przecież w postrzeganiu niepełnosprawności nie chodzi o wyjątkowość, tylko o równość. Zapominamy, że to my, jako społeczeństwo, tworzymy bariery, a następnie przez nie konstruujemy i definiujemy niepełnosprawność. W związku z tym to naszym zadaniem jest
Swoją pracę doktorską poświęciłaś obrazowi niepełnosprawności w literaturze PRL-u. Jakie zmiany zaszły w postrzeganiu niepełnosprawności od tamtych czasów?
W doktoracie pisałam, że o PRL-u można myśleć jako o reżimie rehabilitacyjnym. W okresie między 1945 a 1989 rokiem przemocy doświadczyli robotnicy, opozycjoniści, kobiety, Żydzi czy Niemcy, którzy zostali przesiedleni. Również osoby niepełnosprawne zostały poddane przemocy, dla której jedną z form był przymus rehabilitacyjny. W jaki sposób rehabilitacja może być systemem przemocowym?
Oczywiście w Polsce dużym problemem jest fakt, że dostęp do rehabilitacji jest często utrudniony i reglamentowany mimo potrzeb wielu osób. Chciałabym jednak zwrócić uwagę na drugą stronę medalu – rehabilitacja może być systemem przemocowym, szczególnie wtedy, gdy staje się formą przymusu, gdy decyzja o niej jest podejmowana ze względu na zewnętrzne naciski, a nie w oparciu o potrzeby jednostek. Wysyłany jest wtedy sygnał, że ktoś cię nie akceptuje takim, jakim jesteś. Ponadto rehabilitacja wiąże się często z silnym bólem fizycznym. Wielokrotnie w pamiętnikach osób z niepełnosprawnościami opublikowanych w PRL-u ukazywane jest potworne cierpienie. Fizyczne rozciąganie przez pięć godzin dziennie, wyczerpujące ćwiczenia, które nie są dla ciała neutralnym zabiegiem. Na rehabilitację można też patrzeć jako na system opresji ze względu na koszty finansowe i emocjonalne.
Jak zmienia się sam język mówienia o niepełnosprawności?
Jest niezwykle dynamiczny. Dawniej mówiło się „kaleka” czy „inwalida”, teraz używamy sformułowań „osoba z niepełnosprawnością” lub „osoba niepełnosprawna”. Czy te zmiany językowe mają realny wpływ na społeczne widzenie niepełnosprawności?
Tak, bardzo silny, choć osobiście mam też ambiwalentny stosunek do nadzorowania języka, do roli „policji językowej”. Pamiętam na przykład międzynarodową konferencję dotyczącą dostępu do instytucji kultury dla osób z niepełnosprawnościami, która odbywała się w budynku Akademii Sztuk Pięknych. Głos zabrała pani pracująca w warsztatach terapii zajęciowej, która użyła zwrotu „osoby z upośledzeniem”. Słowa te wywołały duże wzburzenie na dwustuosobowej sali, krzykami upominano tę kobietę, by natychmiast zmieniła sposób mówienia. Tymczasem zwracanie uwagi w sytuacji publicznej, w dodatku w sposób roszczeniowy, nie ma według mnie szansy przyniesienia zmiany społecznej, a jedynie odbiera wagę wypowiedzi. Po tym komentarzu zaczęły się pojawiać następne i już nikt nie słuchał tego, co ta pani ma do powiedzenia – przez jedno złe słowo jej wypowiedź straciła znaczenie. Jak myślisz, dlaczego ta sytuacja tak się potoczyła? Dlaczego tej osobie nie zwrócono uwagi w sposób, który pozwoliłby podjąć realną dyskusję i doprowadzić do zmiany?
Odnoszę wrażenie, że to pokazuje, jak ableistyczny sposób myślenia o osobach z niepełnosprawnościami i traktowania ich przenosi się na bliskich im ludzi. To jest przedłużenie tej samej praktyki na osoby pełnosprawne, przy jednoczesnym błędnym założeniu, że staje się w obronie osób z niepełnosprawnościami. Na tę panią możemy krzyknąć, ponieważ →
119 POZA CENTRUM
pokonywanie i znoszenie tych przeszkód. Dokładnie o tym jest również mowa w manifeście UPIAS. Jeśli nie będzie barier, to nie będziemy musieli nikogo oklaskiwać. Nie powinniśmy się skupiać na jednostkowych wyczynach, tylko na społecznym wysiłku tworzenia dostępnego świata.
120
(tak przynajmniej odczytywałam wtedy tę sytuację) mamy o niej niskie mniemanie. Niepełnosprawność w tej sytuacji jawi się jako doświadczenie, które nie jest osadzone w jednym ciele, lecz w wielu; które przeżyć może rodzina osoby z niepełnosprawnością, jej partner/partnerka bądź opiekun/opiekunka. W takiej sytuacji dobre sojusznictwo nie polega na zwracaniu uwagi i wykluczaniu ze wspólnej debaty, a na zrozumieniu, że de facto mogę wspierać osobę pełnosprawną, pomagać jej i próbować wspólnie z nią zmieniać dyskurs – i w ten właśnie sposób być sojusznikiem osób niepełnosprawnych. Czy jednak lepszym sojusznictwem nie jest oddawanie głosu osobom z niepełnosprawnościami zamiast dyskutowania o niepełnosprawności z osobami pełnosprawnymi?
Myślę, że sojusznictwo nie jest jednorodną praktyką, a zestawem różnorodnych działań, w zależności od sytuacji, tematu, grupy i tak dalej. Czy ja teraz oddaję głos? Nie, nie oddaję. To ja mam głos i komentuję rzeczywistość społeczną i polityczną. Ale czy to znaczy, że nie jestem teraz sojuszniczką? Chciałabym myśleć, że nadal nią jestem. Nie wypowiadam się w imieniu osób z niepełnosprawnościami, mówię w swoim własnym: jako badaczka, dla której niepełnosprawność jest najważniejszym zainteresowaniem, jako członkini społeczeństwa, jako obywatelka (a dla mnie niepełnosprawność to zagadnienie obywatelskie). Ważne wydaje mi się również to, że zwykle staram się nie mówić o konkretnych doświadczeniach, a o pewnych procesach kulturowych, zawsze mając na uwadze, aby jedynie zapośredniczać historie o niepełnosprawności. A czy w sytuacji idealnej ta rozmowa powinna się odbywać między dwiema osobami z niepełnosprawnością?
Pytanie, dlaczego to właśnie ja zostałam do niej zaproszona, a nie osoba z niepełnosprawnością. Mnie oczywiście jako badaczce i aktywistce jest dużo łatwiej uzyskać dostęp do tej gazety. Wynika to stąd, że możliwość wypowiadania się, szczególnie publicznego, to przywilej dawany osobom, które są postrzegane jako posiadające wiedzę i umiejętności, czyli posiadające sprawność. Ale czy faktycznie w świecie idealnym byłoby tak, że ten wywiad prowadziłyby
dwie osoby z niepełnosprawnością, tego nie wiem. Jako osoba bez niepełnosprawności, autorka tekstów naukowych i wykładowczyni często zastanawiałam się nad słusznością własnego głosu w dyskursie o niepełnosprawności. Jednak jeżeli pomyślimy, że niepełnosprawność jest doświadczeniem zarówno indywidualnym, jak i uniwersalnym, to ona mnie dotyczy w tym drugim aspekcie. Czym jest ten uniwersalny aspekt niepełnosprawności?
Mam na myśli społeczne kodowanie niepełnosprawności jako widma, którym straszymy, jako tragedii dotykającej wiele osób, od której powinno się odwracać i której powinno się unikać. Jeżeli więc pomyślimy, że jest to doświadczenie uniwersalne, pamiętając też, że nie dotyka nas osobiście taka stygmatyzacja, to może nie ma przeszkód, abyśmy rozmawiały na ten temat, i być może to nie jest złe sojusznictwo. Pytanie, ile wywiadów takich jak nasz pojawia się w polskich mediach. Jeżeli jesteśmy my – pełnosprawne – jedynym głosem, to zaczyna być problem, ale jeżeli dostęp do mediów mają różnorodne grupy, to nie widzę w tym nic złego.
Natalia Pamuła jest asystentką w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka tekstów na temat niepełnosprawności w kulturze polskiej, tłumaczka na język polski książki R. Garland Thomson „Extraordinary Bodies: Figuring Physical Disability in American Culture and Literature”.
Agnieszka Wiśniewska suszinka@gmail.com
REKLAMA
122
Portret prowincji Widzieliśmy, jak te miejscowości się zmieniają. Powstają nowe rynki i drogi, ale znikają sklepy, dworce kolejowe czy PKS. Zobaczyliśmy też, jak wielu ludzi wyjeżdża za granicę za pracą.
Katarzyna Dędek Jacenty Dędek
Przez ponad sześć lat Katarzyna i Jacenty Dędek jeździli po całej Polsce, odwiedzili kilkaset miejscowości nie większych niż trzydzieści tysięcy mieszkańców, przeprowadzili setki rozmów, zrobili tysiące zdjęć. Powstał projekt dokumentalny zatytułowany „portretprowincji.pl”. Publikujemy fragmenty tekstu oraz zdjęcia z albumu, a także rozmowę z autorami.
BARMANKA Jeszcze tylko cztery dni, do czwartku, i koniec. Pani Maria zamknie lokal na klucz. Teraz odpocznie po 62 latach pracy. Nie licząc czterech spędzonych w fabryce, to 58 lat stoi za barem. – Narobiłam się – mówi – przecież to wystarczy i na dwie kobiety. Wszystko ma już zaplanowane od maja. Chorowała wtedy trochę, niby nic poważnego, uszy ją bolały, zebrała się w sobie i postanowiła: „Wypowiadam”. Decyzji swojej nie cofnie, choć ją prosili: „Pani Mario, jeszcze trochę…”. Ale wypowiedziała i koniec, nie będzie z gęby dupy robić. W pierwszym miesiącu odwiedzi synów, co mieszkają pod Wrocławiem. Za długo nigdzie nie posiedzi, tydzień, najwyżej dwa, bo nie lubi. Później zęby sobie zrobi. A może będzie odwrotnie? Zrobi zęby i dopiero pojedzie do synów? A potem? Co potem, tego jeszcze nie wie. Do N. przyjechała w 1956 roku, tylko na kilka dni, na wesele brata. Miała wtedy 21 lat i dobrą pracę w fabryce w rodzinnych stronach. Zapisała się już do Związku
Młodzieży Polskiej i mieszkanie miała obiecane po Nowym Roku. Ale brat mówi: „Co będziesz wracać, samego mnie tu zostawisz?”. No to została. Pracę znaleźli jej zaraz na drugi dzień. Nie przypuszczała, że ona, tokarz-ślusarz, całe życie spędzi za barem. Pani Maria dziwi się samej sobie, 58 lat bez żadnej przerwy. – N. nie było wtedy takie obdarte jak teraz. Tu było siedemnaście zakładów, i kopalnia była, ludzie zjeżdżali się do pracy z całej Polski, z Białostockiego, Warszawy, Krakowa, Lublina. Robili, mieli pieniądze, to się i bawili. Dancingi były codziennie do północy, w soboty i niedziele do czwartej nad ranem. Tak było jeszcze w „Kolorowej” w Rynku, bo w barze to już zupełnie inna robota. Bar był od zawsze. Za Niemca nazywał się „Kaffe Mutter”. Później był „Robotnik”. – Do „Robotnika” to i chłop wozem przyjechał, konia zostawił po drugiej stronie ulicy, przyszedł z batem, wypił setkę, kiełbasę zjadł i poszedł. Ale później i woźnicom nie wolno było pić – kwituje pani Maria. Potem nazywał się „Grunwaldzki”, ale nie podobało się urzędnikom, że ludzie mówili: „Biją się chłopy jak pod Grunwaldem”, i zmienili na „Mozaikę”. W „Mozaice” bili się tak samo, choć zdaniem pani Marii, wcale nie tak mocno. – Ludzi przychodziło dużo, nieraz i sto osób, miejsca nie było, żeby się bić w środku. Popchnął jeden drugiego, najwyżej we dwóch się przewalili. A ja z ludźmi nie zadzierałam, nie chodziłam po sądach, jak niektóre, i na milicję nie dzwoniłam.
Białe obrusy na metalowych stołach przykręconych do podłogi. Przy automatach do gry trzech nastolatków. – Mafia sycylijska – mówi barmanka. – Pozwoliłam wstawić, bo mi co miesiąc sto złotych dokładają do czynszu. Znudzony mężczyzna pośrodku sali kończy trzecią butelkę piwa. Ruchu wielkiego nie ma. – Kiedyś kolejka się do baru ustawiała aż do mostu. Sprzedawałam sto butelek wódki dziennie, wino jak przywieźli, to dziesięć skrzynek za dwa dni poszło. A teraz – krzywi się – dziennie najwyżej dwie, trzy butelki wódki sprzedam. A wino? Tego fikoła czy mamrota jednej skrzynki i przez miesiąc nie wypiją. Dawniej żyło się lepiej. Był kryzys, ale klienci wszystko przywieźli, i kurę, i gęś. Bili świnię – to kiełbasy miałam. Szczególnie jak kłopot z wódką był, to za butelkę wszystko się dało załatwić. Bo jak – świniobicie i bez wódki się obejść? →
123 KRAJOZNAWCZY
Najwięcej klientów było w soboty, bo przychodzili kierowcy, mieli wolne. Tu była taka firma, „Transport” się nazywała, to oni jak przyszli, pili ile weszło. Mieli pieniądze. Jak by nie mieli? Paliwa zaoszczędzili, komuś coś przewieźli. Pili i tak sobie siedzieli, ale jak za piętnaście dziesiąta powiedziałam: „Panowie, proszę kończyć, bo zamykam”, to bardzo ładnie w sznureczek się poustawiali. No i z mężczyznami pracuje się dziesięć razy lepiej, bo chłopa to ja z tyłu wezmę za ramiona i wywalę, jak pijany i nie słucha. A baby się nie da. Będzie wyzywać… Baby agresywne są, jak popiją… Pani Maria podkręca telewizor w rogu bufetu. Za nim, na ścianie pomiędzy sztucznymi i prawdziwymi kwiatami, ekspozycja dostępnych piw i wódek. W przeszklonej gablocie znów piwa i wódki, zimne nóżki i śledzik. Można też zjeść na ciepło: jajecznicę z dwóch jaj za 4 zł, bigos i flaczki, pierogi ruskie i gulasz z podrobów. Gołąbki z sosem – 5 zł. Herbata –2, a kawa – 3 zł.
124
Władza ludowa umiała dowartościować pracowników. W nagrodę organizowano wycieczki, a pani Maria pracowała bardzo dobrze. – Za komuny to ja całą Polskę zwiedziłam. – Jej palec ląduje na białym obrusie. – W ciemno na mapie mogę pokazać, gdzie jakie miasto się znajduje. Do partii się nie zapisała, a jak chciała iść do kościoła na misje, to kierowniczka jeszcze jej doradziła: „Napisz, że wyszłaś do biura, po biurze cię nie będziemy szukać”. – W końcu sama zostałam kierowniczką. Jak przyjechałam, miałam tylko siedem klas, ale jak dali mnie na bufet i szefową zrobili, to musiałam iść do szkoły – technikum gastronomiczne skończyłam. Dobrze mi szło, miałam zdolności. Granice Polski do dzisiaj pamiętam: Czechy – 1310, Ruskie – 1244, NRD – 460,
morze razem z Helem – 524. A teraz podliczyć – powinno być 3538 kilometrów. Rozgląda się po lokalu, którego jest właścicielką od 21 lat. – Wzięłam to na ostatku, jak już wszystkie lepsze sklepy pobrali ci, co pracowali w biurach. Właściwie to pierwszeństwo mieli pracownicy, ale myśmy nie mieli pieniędzy na wykup. Zaryzykowałam i wzięłam na kredyt. I po dwóch miesiącach pracy wszystko im spłaciłam, łącznie z piecem węglowym na dole, wszystko za dwa miesiące. A teraz te graty to już nic nie warte. Lodówka – gdzie kto teraz taką kupi? Ale jeszcze chodzi, wezmę i wszystko porozdaję, a reszta na złom. – Zaraz podam, Andrzejku, siadaj, pal papieroska. Ja ich tu wszystkich znam, i po imieniu, i po nazwisku, cztery pokolenia przychodziły do mnie. O, tam siadali – pani Maria wskazuje na stołek z boku baru, przy okienku „zwrot naczyń”. – Siadali i mówili. Dawniej ludzie dużo mieli do opowiedzenia, a mnie ciekawiło i słuchałam… Trzy opowieści wryły jej się w pamięć: – O dziesięcioletnim chłopcu (teraz starszy pan, przychodzi do baru do dzisiaj), co wracał w 1945 roku z Białorusi z młodszym bratem. Ludzie na granicy pączki im dali, a oni nie wiedzieli, co to pączek, bo w życiu pączka nie widzieli. – O nastolatku, co z matką i krową do Polski po wojnie ze Wschodu jechał (tego ze dwa lata już nie było). Na polskiej granicy kolejarze dali bydłu jeść i pić, a ludziom zupę i chleb. Można było jeść, ile kto chciał, i jeszcze po sto złotych dali. To matka mu mówi: „Idź i kup trochę chleba”. Przyniósł pełny worek. Matka się ucieszyła: „Dobrze zrobiłeś, to i krowie damy, jak będzie głodna”. Nie wiedzieli, gdzie jadą i jak długo podróż będzie trwała. Dojechali do Kłodzka. A że byli z krową, to przydzielili im gospodarkę. Niemka jeszcze tam mieszkała, zupy nagotowała, podała do stołu, ale mówi: „Nie mam chleba”. I patrz pani, jakie szczęście, że oni ten worek chleba przywieźli… – O żołnierzu (ten już dawno nie żyje), który gdy front się cofnął, znalazł rannego Niemca. Nie dobił go, ale dał mu pić. Zabrał też jego dokumenty, bo myślał: Jak go Ruscy znajdą, to i tak po nim. Po wojnie postanowił napisać do jego rodziny, że widział śmierć, i zwrócić papiery. Przyszła odpowiedź – on żył i pamiętał Polaka. Chciał mu się odwdzięczyć – zapraszał, słał paczki i pieniądze. Mieszkał na południu Niemiec, w Bawarii.
oprawione w drewniane ramki barwne fotografie z Janem Pawłem II zrobione podczas audiencji. – Po zamknięciu to ja przez trzy miesiące nie mogłam dojść do siebie, zapadłam na taką – jak to się mówi? Depresję. Siedziałam cały czas w oknie, a jak nie, to w łóżku leżałam. Powiedziałam synom, żeby do mnie nie dzwonili, sąsiedzi mi przynosili jedzenie. Żal mi tego lokalu strasznie. Teraz widzę przez okno, jak tu nad rzeką te pijaki moje chodzą… to znaczy konsumenci. Konsumenci przenieśli się parę ulic dalej do „Trumienki”, do baru, wcześniej mieścił się tam zakład stolarski wyrabiający trumny. Właścicielka irytuje się na tę zwyczajową nazwę. – To nie jest żadna „Trumienka”. – Jak to? – nie ukrywa zdziwienia jeden z bywalców. – No, a jak się nazywa? – A jak ma moja córka na imię? – …? – Paulina. Nazywa się „Bar u Pauliny”. Szefowa zna osobiście panią Marię. – Wszyscy ją tu dobrze znają – mówi. – Takiej jak ona to nie było i już nie będzie, z ludźmi umiała się obchodzić, ale jak trzeba było, to i szmatą przyłożyła – dodaje. – Bo z nimi czasem inaczej nie można, następnego dnia są jeszcze wdzięczni. – Nie, panie Stasiu, pan już piwa nie dostanie, mleka niech pan się lepiej napije. →
125 KRAJOZNAWCZY
No, ale ten nie pojechał. Niemiec chciał go tu odwiedzić, to znowu wstydził się, że ma małe mieszkanie. Szczególnie ta opowieść weszła pani Marii w głowę. Bo to przecież wojna, ale ludzkie uczucie. – Mówię mu: „To pan miał szczęście i on. Pan przeżył i on przeżył”. Płakać mi się chciało… Dużo się tu w barze ludzkich losów nasłuchała, dlatego nie wierzy w żadne przeznaczenie. Każdy sobie sam życie układa, tylko myśleć trzeba trochę. Miłość? Miłość jest ślepa – to ślepota, choroba mózgu, człowiek wariuje od tego. Wartość człowieka największa, to być uczciwym, krzywdy nikomu nie robić, wybaczyć… Do baru przychodzi przed dziewiątą, kończy pracę punktualnie o dwudziestej drugiej. Tylko w Boże Narodzenie i Wielkanoc nie otwiera. – Nie potrzebuję wolnego, no bo ja tu mam wolne, siedzę sobie, ja tu jestem jak w domu. I ludzie przychodzą. Dawniej to jeszcze brała na zastępstwo, jak potrzebowała na parę dni wyjechać. Wystarczyło, że człowiek uczciwy był, a teraz to i uczciwy rady nie daje, musi się na tej maszynie, na kasie, znać, więc od dziesięciu lat pani Maria nigdzie nie była. – Ale już wymówiłam. Napisałam tylko do urzędu miasta i zaraz kierowca burmistrza takiemu jednemu powiedział, i teraz wszyscy wiedzą. No, zęby muszę sobie w końcu zrobić… PS: Pani Maria siedzi na tapczanie. Na ścianie nad nią
126
PIEKARNIKI S. mogłoby być miasteczkiem idealnym. Ryneczek jest niewielki i zgrabny, z popiersiem TadeuszaKościuszki na wysokim białym cokole. Od południa, w prześwicie między pierzejami klasycystyczny kościół, a dalej Urząd Miasta. Po przeciwnej stronie centrum autobusowe i dawna synagoga. Nawet pałac jest w okolicy, choć akurat on popada w coraz większą ruinę. Natomiast miasteczko wciąż tętni życiem. Przecina je droga krajowa 78, na której ruch słabnie dopiero wieczorami, więc może to wrażenie ciągłego ruchu i płynności udziela się ludziom. W ryneczkowych sklepikach kwitnie handel, nieliczne witryny świecą pustkami, czekając na nowych właścicieli. Tylko budynek dawnego GS-u tu nie pasuje… Przyciężki jak na skalę miasteczka, ale władza ludowa postawiła, to stoi, i handel się toczy w nim raczej niemrawo. Ludzie wolą kupować w zakolu PKS. Tam raczkujący kapitalizm wystawił swoje centra handlowe i ludzie jak dzika rzeka, co opuściła dawne koryto, przenieśli się obok dawnej synagogi. Synagoga, teraz restauracja „Aprile”, dziś jest przystrojona białymi wstążkami. Czeka na komunijne dzieci i ich gości.
Szklarz przyjechał tu ze swej wioski między Bolesławcem a Złotoryją w dobrych czasach, jak nazywa lata 80. minionego wieku. Działał jeszcze wtedy Bumar, a w tutejszych domach klepało się słynne piekarniki. On zresztą nie był jeszcze szklarzem, tylko pracownikiem miejscowego „kołchozu” (PGR), ale później też się wkręcił w piekarnikowy biznes. – Nie wie pani, co to piekarniki? Takie prostokątne blaszane skrzynki z drzwiczkami, z szybką, na nóżkach. Upiecze pani w tym kaczkę, kurczaka, boczek. Upiecze pani ciasto, wysuszy grzyby. W S. pracowało przy tym po pięć, sześć osób w każdym domu. Szklarz nie wie, czy na prawo, czy na lewo, ale wszyscy żyli z piekarników. Przyjeżdżali po nie z całej Polski, bo S. to była jedna wielka fabryka, tyle że w wielu domach. Dziś trudno byłoby ustalić, kto z miasteczka to wymyślił, a potem wszyscy się rzucili i zaczęliklepać. Szklarz zastanawia się chwilę i robi rozmarzoną minę. – Niech pani sobie wyobrazi, że tylko na te szkiełka tygodniowo ośmiu ludzi pracowało; cięło się ich po sześćdziesiąt tysięcy i wszystko na pniu schodziło. To nie były żadne żaroodporne szybki, zupełnie zwykła
Jedzie ich dwoje do pracy, dzieci z dziadkami zostawiają, przyjadą, podremontują i znowu jadą zarabiać. W rodzinie Szklarza pierwszy wyjechał syn, zięcia później ściągnął, potem synową z dziećmi. Szklarz nie ma co do tego wątpliwości, pracy się teraz w S. nie znajdzie, a jak znajdzie, to za pięćset złotych i na czarno. Ciężko wzdycha, zapalając kolejnego papierosa. – Co tam będę dużo gadał. Przyjść do kościoła o dwunastej godzinie. Nie ma młodzieży. Wszystko za granicą siedzi, jeszcze dwa, trzy lata i S. się wyludni. Starzy poumierają i będą pustostany. W rynku pełno takich po czterdziestce siedzi na ławkach bez roboty. Cholerne bezrobocie jest, proszę pani. Gdzie w zakładach pracowało po dwadzieścia, trzydzieści ludzi, teraz pracuje czterech. A jak pracy nie ma, to jest złodziejstwo i chuligaństwo, bo każdy chce żyć. Dobrze, że jest gdzie wyjechać, bo tu nie będziejuż lepiej. Moja babcia, co jeszcze hrabiów pamiętała, opowiedziała mi przyszłość, to znaczy wywróżyła. Byłem wtedy w Solidarności i z przypiętą Matką Boską pojechałem do niej. A babcia w krzyk, żebym natychmiast to zdjął. „Dlaczego?”. „Przecież ona płacze, a z tego nic dobrego nie będzie”. I widzi pani, do czego doszło? Stare czasy wracają. Świat się odwrócił i jest tak, jak w babci młodości. Hrabiostwo sobie dobrze żyją, a reszta musi na nich zasuwać.
→
127 KRAJOZNAWCZY
czwórka. Czasami po te szkiełka i trzy razy dziennie jeździłem do okolicznych hut. To szło okropnie, to szły tysięce, w każdym domu, panie. I nagle – trach, przestało się sprzedawać. Korzeni Szklarza należy szukać na północy i południu Polski, bo ojciec był z Białostockiego, a matka z Bieszczad. W jej wsi działały bandy i tym podobni. – Nawet chrzestnego brat brał w tym udział – Szklarz nie chce wdawać się w szczegóły. – Lepiej nie mówić, okropne rzeczy robili. W końcu wyłapali ich, a całą wieś wysiedlili. W wagony wsadzili i na Dolny Śląsk. Na miejscu Ruscy ich rozlokowali, ta wioska tu, ta tam. W Wojcieszynie mieszkała cała Polana Dolna, a w Chojnowie ludzie z sąsiedniej wioski. Jeden brał ten dom, drugi następny, tak że cała rodzina w kupie zamieszkała. A Niemców już nie było. Wystraszyli się, że Iwan idzie, w popłochu wszystko pozostawiali i uciekli. Babcia opowiadała, że u nas pierzyny jeszcze ciepłe były, krowy ryczały, trzeba było je zaraz doić. Ze swojej wioski między Bolesławcem a Złotoryją wyjechał, zanim wszystko zaczęło się walić, a ludzie uciekać. Zresztą starzy zawsze się tam czuli tymczasowo. Nie pozwalali młodym remontować, bo nie warto, bo Niemcy wrócą, bo wszystko zabiorą. Babcia powtarzała mu, że to cudze, ich ziemie są tam, w Bieszczadach. Miała nadzieję, że uda jej się wrócić. Szklarz co roku jeździ na groby na Wszystkich Świętychi wie, że tam teraz bieda taka sama jak tu, w S. Wszystko pouciekało do Niemiec, Belgii, Holandii. Domy niby odmalowane, ale ludzie za granicą siedzą.
128
→
Chcieliśmy stworzyć uniwersalną opowieść o człowieku
Z Katarzyną i Jacentym Dędek, autorami projektu, rozmawia Tomek Kaczor
Katarzyna Dędek: W naszym projekcie zwróciliśmy uwagę przede wszystkim na te miejscowości, które wydają się zawieszone między poprzednim systemem a współczesnością. Tym, co łączy te małe miasta, wsie i przysiółki, jest brak perspektyw. To miejsca, które potrzebują pomocy, pomysłu, jak wyjść z zapaści, w którą wpadły na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat. Jacenty Dędek: Te wszystkie miejscowości, niezależnie, czy leżą na Podlasiu, w województwie zachodniopomorskim, czy na Kielecczyźnie, są tak samo poszkodowane. Różnią się tylko krajobrazem. W wielu z tych miejsc ludzie do dziś nie rozumieją, dlaczego przestały funkcjonować PGR-y czy cukrownie, skoro działały i ludzie mieli tam pracę.
KD: Chcieliśmy te miejsca sfotografować, a mieszkańców prosić, by opowiedzieli nam o swoim życiu. I już po pierwszych podróżach wiedzieliśmy, że dotknęliśmy ważnego tematu, że skala zaniedbań jest bardzo duża i nie da się tego zrobić szybko. JD: Nie opowiadamy o całej prowincji, nie mieliśmy nawet takiego zamiaru. Są w małomiasteczkowej Polsce miejscowości, które świetnie sobie radzą, na przykład dzięki walorom turystycznym okolic albo dobrze funkcjonującej firmie w pobliżu. W każdym regionie są takie miejsca, ale je właśnie pomijaliśmy w naszych podróżach. Określenie „prowincja” często używane jest pejoratywnie jako synonim obszarów opóźnionych w rozwoju cywilizacyjnym czy kulturalnym. Jak wy je rozumiecie?
KD: Dla mnie prowincja to po prostu teren oddalony od centrum. Są różne tego konsekwencje: i dobre, i złe. Przemiany gospodarcze po 1989 roku prowincję →
129 KRAJOZNAWCZY
Czy można stworzyć jeden portret polskiej prowincji? Czy małe wsie wzdłuż ściany wschodniej i miejscowości w Legnicko-Głogowskim Okręgu Miedziowym mają w ogóle jakieś cechy wspólne?
130
Na prowincji, o której opowiadamy, wszystko upadało, a nie było niczego nowego w zamian.
dotknęły chyba najmocniej. Większe miasta jakoś sobie poradziły, a prowincja została z pustką po PGR-ach i wielu upadłych przedsiębiorstwach. Najgorsze, że nie powstał w sferach rządzących żaden plan, jak pomóc tym obszarom. Czasem decyzje polityczne są potrzebne, magiczna ręka wolnego rynku takich problemów nie rozwiąże. Na prowincji, o której opowiadamy, wszystko upadało, a nie było niczego nowego w zamian. Nawet szkoły, które mieszkańcy budowali
w czynie społecznym, zaczęto zamykać. Wyjazdy do większych miast, za granicę to był ratunek dla ludzi z prowincji, ale to przecież niczego nie rozwiązuje. Jak zajęliście się tym tematem?
KD: To konsekwencja naszych wcześniejszych działań, czyli reportaży dla gazet. Jacenty robił zdjęcia między innymi dla polskiej edycji magazynu „National Geographic”. Kilka dużych materiałów, które
Brzmi trochę jak motywacja Zofii Rydet, która swoim „Zapisem socjologicznym” chciała uratować od zapomnienia odchodzącą na jej oczach wieś.
JD: Mieliśmy świadomość, tak jak Zofia Rydet, że ten rejestrowany przez nas świat zniknie. „Zapis socjologiczny” nie był naszą inspiracją, ale jest ważnym odniesieniem. Zaczęliśmy wyjeżdżać w Polskę w styczniu 2011 roku, a w połowie roku 2017 skończyliśmy zbieranie materiałów. Każde województwo odwiedziliśmy parokrotnie, zdjęcia powstawały w 421 miejscowościach, ale odwiedziliśmy ich dużo więcej. Do niektórych z nich wracaliśmy i widzieliśmy, jak się zmieniają. Owszem, powstawały nowe rynki i drogi, ale znikały sklepy, dworce kolejowe czy PKS. No i zobaczyliśmy, jak wielu ludzi wyjeżdża za granicę za pracą. KD: Bardzo nam zależało, żeby powstał dokument zapisujący przemiany i stan sprzed nich. Dużo czasu
spędziliśmy wcześniej w terenie, wiedzieliśmy, że jest wiele spraw, o których trzeba powiedzieć głośno, pokazać je. JD: Prawie zawsze jednym z wątków w rozmowach, które prowadziła Kasia, była praca, a najczęściej jej brak. To były trudne rozmowy, bo co odpowiedzieć, kiedy mieszkający w dwurodzinnym domku gdzieś w lesie na Warmii i Mazurach były pracownik PGR-u mówi: „Mam 45 lat skończone. Żyje się, trzeba jakoś żyć, nie chodzi się kraść. W październiku to ja prawie cały miesiąc przesiedziałem w domu, miałem tylko sześć dni przepracowanych, a w tym miesiącu dopiero piętnaście dni, ale gdybym calutki miesiąc przerobił, to spokojnie około dwóch tysięcy bym wyciągnął. A co to jest na siedmioro dzieci? Kiepsko jest. Jest praca, a nie robię, on nie każe pracować”. KD: Pięćdziesięcioletnia kobieta, moja bohaterka ze wsi na Dolnym Śląsku, opowiada tak: „Emeryci żyją z emerytury, a młodzi wyjeżdżają. Nawet starsi muszą wyjeżdżać. Ja pracuję za granicą jako opiekunka. Z tego, co wiem, to stąd chyba z piętnaście kobiet tak na tych walizkach żyje…”. →
131 KRAJOZNAWCZY
przygotował między rokiem 2001 a 2010, dotyczyło życia małych miast i wsi w Polsce. Zauważyliśmy, że po wejściu do Unii Europejskiej w bardzo dynamiczny sposób zaczęła zmieniać się przestrzeń publiczna, nie tylko tych małych miejscowości. JD: Po kilku latach naszej obecności w Unii spostrzegliśmy, że zupełnie nikogo to nie interesuje jako proces oraz że nikt nie dokumentuje tej rzeczywistości w sposób zorganizowany, kompleksowo, szeroko. A ponieważ to były lata kryzysu ekonomicznego na świecie, zleceń było dużo mniej, miałem czas, żeby sobie w ogóle przewartościować swoje fotograficzne życie.
132
Twarz prowincji to w waszej książce często twarze jej mieszkańców.
JD: Chciałem wrócić do portretu, bo od tego zaczynałem fotografowanie w latach 90. Od zawsze podziwiałem pracę fotografów rzemieślników z XIX i XX wieku i chciałem zrobić coś podobnego w sensie formy. Duża kamera, statyw, kasety z negatywami – to było wyzwanie – zmierzyć się z tym, co było udziałem Karola Beyera, Augusta Sandera, Edwarda Curtisa czy współcześnie Richarda Avedona i Stephena Shore’a. Blisko mi też do amerykańskiej fotografii dokumentalnej spod znaku FSA [Farm Security Administration – przyp. red.], takich twórców jak Walker Evans czy Dorothea Lange.
Roy Stryker. My jesteśmy tylko dwiema prywatnymi osobami, które za własne pieniądze (pomijając krótki okres ministerialnego stypendium) jeździły przez ponad sześć i pół roku po Polsce i rejestrowały przemiany. KD: Jeśli dokumentowaniem zmian nie zajęły się instytucje, ktoś musiał to zrobić. My kierowaliśmy się czymś, co można by nazwać obywatelską odpowiedzialnością, staraliśmy się zapisać to, co widzieliśmy, i zrobiliśmy to w skali przekraczającej nasze możliwości. Sami zastanawiamy się dziś, jak się to udało, bo były to dla nas bardzo trudne lata, pełne wyrzeczeń. A co takiego chcieliście opowiedzieć?
Fotografowie z FSA mieli konkretną misję. To był rządowy program, a ich zdjęcia miały pomóc w zwalczaniu kryzysu gospodarczego w południowych stanach. Wy działaliście na własną rękę.
JD: Trudno porównywać jeden z największych na świecie projektów dokumentalnych z naszą pracą. FSA zatrudniało kilkunastu opłacanych przez rząd USA fotografów, którymi kierował człowiek z wizją,
KD: Ważne były dla nas tematy społeczne, relacje międzyludzkie, życiowe niedogodności, rzeczy, które uwierają, i choć dotyczą naszych konkretnych rozmówców, to znane są wszystkim. Nie mieliśmy żadnego klucza w doborze miejsc i bohaterów. Po prostu wyznaczaliśmy sobie kierunek trasy i jechaliśmy, a to, co spotkaliśmy, zawsze było niespodzianką. Z ludźmi było podobnie, czasem ktoś nas zainteresował, a czasem my kogoś. Zaczynaliśmy rozmowę i nieraz okazywało się, że rozmówca stawał się naszym bohaterem. Nie mieliśmy żadnych tez i tylko jedno założenie formalne – że odwiedzamy miejscowości do trzydziestu tysięcy mieszkańców. JD: Ta książka – bo od początku to miało być zbieranie materiałów do zwartej publikacji – jest po prostu dokumentem, zapisem przemian w Polsce małomiasteczkowej. Historią o życiu na prowincji opowiedzianą w dużej części przez naszych bohaterów, przez ludzi, których w czasie tej całej ponad sześcioletniej podróży spotkaliśmy. Jest ona bardzo obyczajowa. KD: Zresztą rzecz dzieje się na kilku poziomach: są fantastyczne portrety, które Jacenty zrobił dużym formatem, obok wielu z nich znajdują się bardzo szczere i różnorodne opowieści o życiu; są zdjęcia o charakterze dokumentalnym czy reportażowym, pokazujące te małe miasteczka czy wsie – ich przestrzeń, wydarzenia, codzienność, święta. A pomiędzy tym wszystkim jest jeszcze kilka tekstów reporterskich o życiu w niewielkich miejscowościach.
JD: Zdjęcia w książce będą miały podpisy, chociaż wcześniej nie chcieliśmy ich w ogóle podpisywać, bo to miała być opowieść o prowincji, nie o konkretnych miejscach. Jednak ze względu na wartość dokumentalną zdecydowaliśmy się opisać fotografie miejscem, nazwą województwa i datą powstania. KD: Szczególnie w tekstach zależało nam, żeby nie robić historii o konkretnym miejscu, bo przecież pewne rzeczy przytrafiają się wszędzie. To nie jest materiał do codziennej gazety czy tygodnika, tylko opowieści z podróży po małomiasteczkowej Polsce. A ponieważ dziś bardzo łatwo o tanią sensację, tym bardziej chcieliśmy chronić bohaterów. A jak praca nad tą książką ukształtowała wasze myślenie o Polsce mniejszych miejscowości?
KD: Po tych trwających ponad sześć i pół roku podróżach przez Polskę słowo „prowincja” ma dla nas pozytywne znaczenie, głównie dzięki ludziom, których tam spotkaliśmy. Nasi bohaterowie mają w sobie jakąś niesamowitą siłę, odwagę, oryginalność, pomysłowość. Mają często do tego zwariowanego świata dystans, którego ludziom z dużych miast brakuje. JD: Zrobiła się z tego bardzo obszerna opowieść, bo to 360 stron zdjęć i tekstów. Opinię, jaka jest prowincja, zostawiamy czytelnikom, ale powiem, że
mieliśmy okazję poznać naprawdę szczerych, autentycznych i odważnych ludzi, a ich losy są poruszające. Mam nadzieję, że powstała po prostu uniwersalna historia o człowieku.
133 Jacenty Dędek jest fotografem, zajmuje się portretem i dokumentem. Laureat konkursów fotografii prasowej w Polsce. Dwukrotny stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Student czeskiego Instytutu Twórczej Fotografii w Opawie.
KRAJOZNAWCZY
Oglądamy zdjęcia, czytamy teksty, ale nie dowiadujemy się, skąd pochodzą. Dlaczego przyjęliście taką strategię?
Katarzyna Dędek jest historyczką. Publikowała w „Dużym Formacie”, „Dzienniku Zachodnim” i „Gazecie Turystyka”. Uwielbia polską literaturę i poezję. Lubi literaturę non-fiction i biografie.
→
134
Nie ma czegoś takiego jak wieś po prostu Wyobrażenia na temat wsi biorą się z kultury popularnej, z przekazu medialnego, z badań statystycznych, które mówią, że wieś jest raczej religijna, rolnicza, konserwatywna albo że ta na wschodzie jest uboższa niż na zachodzie. To wszystko opowieści tworzone w centrum.
Z Agnieszką Pajączkowską rozmawia Zofia Sikorska Andrzej Dębowski
Od lat prowadzisz działania na wsi – jako animatorka, twórczyni, badaczka. Czy rzeczywistość kiedykolwiek zweryfikowała twoje wyobrażenie o wsi?
Ale o jakiej wsi rozmawiamy? Nie ma czegoś takiego jak wieś po prostu – mogę porozmawiać o konkretnej wsi na Mazowszu, o wiosce przy granicy na Podlasiu czy na Dolnym Śląsku i o wioskach wokół Warszawy. W rozmowie o wsi jest taka sama pułapka, jak w rozmowie o każdej innej dużej kategorii – jest na tyle pojemna i szeroka, że mieści w sobie bardzo wiele historii, których nie umiem i nie chcę uogólniać. Ale uogólnienia i stereotypy jednak funkcjonują powszechnie – czy towarzyszyły ci w trakcie podróży?
Oczywiście, łapałam się na tym, że kiedy jechałam do wioski przygranicznej na wschodzie, raczej zakładałam, że będzie tam biednie w sensie ekonomicznym. Gdy na miejscu zdarzyło mi się widzieć nowe domy, zadbaną przestrzeń publiczną, dobre samochody i maszyny rolnicze – było to dla mnie zaskoczeniem. Z kolei nie wyobrażałam sobie w ogóle wsi na Dolnym Śląsku, bo to region, który mi kojarzy się bardziej industrialnie, ewentualnie małomiasteczkowo. Skąd według ciebie biorą się te wyobrażenia?
W moim wypadku – i pewnie wiele osób ma podobnie – na pewno z zapasu doświadczeń osobistych. Ale
także z kultury popularnej, literatury, przekazu medialnego. Taki przekaz budują też badania statystyczne, ilościowe, które zamieniają się w obiegowe opinie o wsi – na przykład, że wieś jest raczej religijna niż niereligijna, raczej konserwatywna niż postępowa, że jest rolnicza albo że ta na wschodzie jest uboższa od tej na zachodzie. To wszystko opowieści tworzone w centrum.
Sposób myślenia o wsi w głównej mierze idzie z miasta. Mieszkańcy tak zwanej prowincji mają mniej narzędzi do tego, żeby oddolnie, a przy tym skutecznie tworzyć swój wizerunek w wyobrażeniach ogółu społeczeństwa i zabierać głos we własnej sprawie. To, co ja jako mieszkanka miasta wyobrażam sobie na temat wsi, jest konstruowane w dużej mierze przez uniwersytety, teksty kultury, gazety, media informacyjne. To częściej my z centrum decydujemy o tym, jaka jest prowincja. Czy oddolne działania mają szansę budować wspólną tożsamość wsi?
Myślę, że wsi jako takiej – nie. W ogóle nie sądzę, żeby zasadnym było pytanie o to, czy wieś konstruuje jakąś wspólną tożsamość – miasta przecież też takiej nie mają. Krążąc po różnych rejonach Polski, spotkałam się z tym, że wieś sama o sobie nic nie wie – ludzie ze wsi nie mają wyobrażenia o tym, jak się żyje
Nie masz poczucia, że funkcjonują jednak, choćby w sferze wyobrażeń, jakaś ponadlokalna tożsamość czy poczucie wspólnoty, które kształtuje się choćby w opozycji do centrum, o którym już mówiłyśmy?
To by oznaczało, że wieś jest tym, co marginalne względem centrum. Pytanie czy to źle, czy to dobrze. Na wsi pojawia się przynajmniej kilka narracji na ten temat. Z jednej strony: „Całe szczęście, że
jesteśmy daleko od tego wszystkiego, że nikt nam tu się nie wtrąca, że mamy tutaj swój kawałek tego przysłowiowego poletka i u nas jest cisza i spokój”. A z drugiej: „Wszyscy o nas zapomnieli. Tu nie ma drogi, nikt o nas nie pamięta, wyście o nas w tej Warszawie zapomnieli” i tak dalej. Obie te narracje wynikają ze świadomości odległości wsi od centrum, która może być postrzegana w pozytywnym lub negatywnym świetle – w zależności od indywidualnej sytuacji. Z czego wynikają te odmienne podejścia?
Z bardzo różnych doświadczeń – tego, czy mieszka się w tym miejscu z wyboru, czy z konieczności, czy jest się tam urodzonym, czy miało się możliwość albo doświadczenie mieszkania gdzie indziej, z obecnej sytuacji życiowej, ekonomicznej. To, że „prowincja” istnieje, pozwala mieszkańcom miast określić się względem niej. To działa w dwie strony. →
135 KRAJOZNAWCZY
we wsiach w innych częściach Polski. Czasami się spotykałam z tym, że osoby na wsi na Dolnym Śląsku prosiły mnie, żebym powiedziała im, jak tam jest na tym Podlasiu. Albo na Warmii – żebym opowiedziała o tym, jak tam na Lubelszczyźnie. Gdy pracowałyśmy z Olą Zbroją nad książką, nawet w obrębie samego Mazowsza opowiadałyśmy ludziom, co zaobserwowałyśmy na północy, a co na południu – bo oni nie byli, nie wiedzą. Kręcili głowami ze zdziwienia.
136
Chodzi o to, żeby własne wyobrażenia o wsi zweryfikować w trakcie rozmowy pod sklepem czy z panią gospodynią mieszkającą w danym miejscu.
Ale pozostaje w tym relacja władzy – znowu centrum definiuje postrzeganie wsi. Jak ta różnica widziana jest z drugiej strony?
Osoby, z którymi o tym rozmawiałam, wyrażały często przekonanie, że na wsi utrwalone są pewne wartości, które – ich zdaniem – w miastach nie istnieją lub są szczątkowe. Na przykład: dobre relacje sąsiedzkie, pomaganie sobie nawzajem, przywiązanie do rodziny, spokoju, natury, stawiane w opozycji do panujących w miastach: pośpiechu, anonimowości, znieczulicy. To stereotyp „miastowych”, który często spotykałam na wsi, może szczególnie jako osoba z Warszawy. A jeżeli już przyjrzeć się bardziej codzienności, a nie stereotypom, to na czym współcześnie polegałaby różnica między życiem na wsi a w mieście?
Wydaje mi się, że na dostępie do komunikacji publicznej, a tym samym – do instytucji publicznych, codziennej infrastruktury. W mieście łatwo jest dotrzeć do przychodni, szkoły, przedszkola, stacji kolejowej, sklepu, domu kultury, biblioteki. Mamy to w zasięgu spaceru i żyjemy w przekonaniu, że to wszystko jest dostępne. Choć niektórzy mieszkańcy wsi – dotyczy to tych zmotoryzowanych – odbierają to podobnie. Mówią – wszędzie można dojechać w piętnaście minut, wszystko, czego potrzebujemy, znajduje się w najbliższym mieście powiatowym czy wojewódzkim.
Ale nie każdy ma samochód.
No właśnie. W większości dużych miast w Polsce to nie od posiadania samochodu zależy dostęp do tej infrastruktury. Na wsi jest inaczej. Ale to nie jest stała cecha prowincji, to zmienia się w czasie – połączenia kolejowe i autobusowe cały czas znikają. Jak o tym mówią mieszkańcy wsi?
Że w PRL-u było lepiej. To jest silna narracja, wcale niekoniecznie związana z obecnymi wyborami politycznymi czy światopoglądowymi. Chodzi o coś, co nazwałabym pamięcią o życiu codziennym. Zarówno w dawnych PGR-ach, jak i w wioskach, w których było dużo indywidualnych gospodarstw, powtarza się opowieść o tym, że w poprzednim systemie działały instytucje, których już dziś nie ma: kolej, PKS, przedszkola, sklepy, skupy, koła gospodyń, kluby rolnika, objazdowe kina. To też opowieść o tym, że w ogóle była praca – na miejscu, blisko domu, a nie za granicą – i wszystko, co się wyprodukowało, można było sprzedać, można było za to wysłać dzieci na studia do miasta, zbudować dom. I oczywiście trzeba było ciężko pracować, ale dostawało się za to pieniądze. A teraz?
Teraz ludzie mówią, że praca nadal jest ciężka, ale przestaje się opłacać – przynajmniej w małych gospodarstwach. Poza tym kolej się rozpadła, nie ma już pekaesów, przystanek dawno zardzewiał, państwowych
Czyli pamięć o PRL-u sprowadzana jest do kwestii polityki socjalnej?
Oczywiście wiemy, że to zaplecze socjalne miało cenę wolności, ale dla części rozmówców, których mam w pamięci, to było godniejsze życie na co dzień. Dla nich tamto wspomnienie jest punktem odniesienia przy ocenianiu obecnych warunków życia. Nie wiem, czy to opowieść statystycznie dominująca. Ale na pewno, gdy rozmawiałam w różnych częściach Polski z osobami, których młodość lub wiek średni przypadł na okres PRL-u, to większość twierdziła, że warunki życia były wtedy lepsze – odnosząc się nie do wartości politycznych, ale własnej codzienności. Czy istnieją takie momenty historyczne, ponadlokalne wydarzenia, które kształtują pamięć prowincji?
Ta pamięć sięga aż do dworu, czyli przedwojennej wsi zorientowanej względem bardzo silnego symbolicznie lokalnego centrum, którym był dwór i związane z nim elementy: pan, pani, folwark, praca. Potem jest wspomnienie II wojny światowej. To są inne historie niż miejskie – o przechodzeniu frontów, o tym, że żołnierzy trzeba było nakarmić, jednych, drugich, że trzeba było uciekać ze zwierzętami do lasu, zostawiać dom. Kolejny wspólny moment w pamięci to powojenna bieda, wspomnienie, że niczego nie było, że wszystko trzeba było odbudowywać i obsiewać od
zera, że było ciężko, ale ludzie byli razem. Lata 50. i 60. zlewają się w powojenne odbudowywanie, staranie, niedobór. Tu być może rodzi się wspomnienie, że „wszyscy byli razem” i „każdy każdemu pomagał”. Kolejnym wyraźnym punktem są lata 70. – Gierek wprowadza emerytury i renty rolnicze. Kończy się sytuacja, w której osoby stare lub chore musiały być na łasce rodziny albo żebrać. Poza tym ruch ze wsi do miast był wtedy silny. Wyrazista jest też opowieść o momencie transformacji. Bardzo silnym emocjonalnie wspomnieniem jest zamknięcie PGR-ów – do dziś ludzie mają żal o to, w jaki sposób przebiegały przemiany, że zostali z niczym z dnia na dzień, że odprawy były niewielkie. To opowieści powtarzane bez względu na to, czy rozmawiałam o tym na Warmii przy granicy z Obwodem Kaliningradzkim, czy na Dolnym Śląsku, czy na Mazowszu. Czy istnieją podobne narracje o wejściu do Unii Europejskiej?
Jest taka legenda wiejska, że niektórzy się bardzo wzbogacili na dotacjach unijnych, że posiadają dużo ziemi, ale w rzeczywistości tylko markują jej uprawianie, albo twierdzą, że mają gospodarstwo ekologiczne (czego rzekomo nikt nie sprawdza), dzięki czemu są w stanie otrzymywać duże wsparcie finansowe. Z drugiej strony jest też pozytywna narracja o zwiększonej mobilności i wyjazdach do pracy, ale już nie do miast, tylko za granicę. Jednak, co też istotne, wyjazdy zagraniczne wynikają nie tyle z chęci, ile często z konieczności wynikającej z nieopłacalnego rolnic→ twa lub lokalnego bezrobocia.
137 KRAJOZNAWCZY
przedszkoli na wsiach prawie nie ma, szkoły zamykają, bo mało dzieci. Dawniej były koła gospodyń wiejskich, wycieczki zakładowe. Funkcjonuje pewnie jakoś idealizowana, ale żywa opowieść o zapleczu socjalnym, które dawał poprzedni system.
138
Dla wielu w PRL-u było lepiej. To wciąż bardzo silna narracja.
W jaki sposób współczesna polityka jest odbierana na prowincji? Czy polityka PiS-u widziana jest jako zwrot ku wsi?
Powołam się na jedną z naszych rozmówczyń, która mówiła: „Jestem przeciwko PiS-owi, ale nigdy nie głosowałam za typowym inteligentem, bo on ma wieś w dupie. Zawsze byłam za PSL-em. To jest partia chłopska. Sąsiedzi mają mnie za głupią. Pytam jednego z drugim: co ci dał PiS? Mówią, że 500 plus. Ale to dał wszystkim, a ja się zastanawiam, co PiS dał wsi? Nic”. Ten program bywa odbierany na wsi pozytywnie, ale obecna władza nie jest postrzegana jako „prowiejska”, nawet jeśli wieś na nią głosuje. Mimo wszystko PiS odnosi na wsi wyższe wyniki niż dotychczasowe partie rządzące.
Tak, bo to, co robi PiS, a co w dużej mierze zaniedbały inne partie, to jeżdżenie na wieś i spotkania z jej mieszkańcami. Dla społeczności wiejskich bezpośrednie kontakty są może szczególnie ważne, bo wpisują się w tradycję spotkań gminnych, na których sołtys czy radni gminy to osoby, które zna się osobiście. Dlatego kiedy polityk z pierwszych czy nawet z drugich stron gazety przyjeżdża, żeby się z nimi spotkać i porozmawiać, to buduje zaufanie i poczucie znaczenia. Podobna opowieść dotyczy PSL-u z lat siedemdziesiątych. Jedna z naszych rozmówczyń jest wiejską aktywistką, liderką lokalną, przez wiele lat była kierowniczką koła gospodyń wiejskich. Opowiadała nam
o etosie PSL-u. Etosie, który zasadzał się na bezpośrednim wpływie mieszkańców wsi na politykę i władzę: „Od 37 lat należę do PSL-u. Dziś pchają się tam ludzie niezwiązani z gospodarzeniem. Krajowy przewodniczący mądry jest, ale to lekarz. PSL od ludzi się oderwał. Szkoda. Kto się za zwykłymi ludźmi wstawi? Kto się nimi zajmie?”. Chodzi o poczucie, że ci, którzy podejmują decyzje w naszym imieniu, to są ci, którzy u nas byli, na naszym podwórku, i nie mają wyobrażeń o tym, jak wygląda nasze życie, tylko mają wiedzę, która płynie od nas. O czerpanie wiedzy bezpośrednio stamtąd?
W niedawnym wywiadzie Olga Tokarczuk zapytana o to, w czym tkwi siła literatury tworzonej w języku polskim, odpowiedziała: „Myślę, że w jej rozumianej, odczytywanej wyłącznie w dobrym sensie prowincjonalności. Zawsze wydaje mi się, że prowincja to te obszary ludzkiego doświadczenia, z których przychodzi do nas najwięcej istotnych rzeczy. Nieoczywistych, z dala od centrum, podających w wątpliwość to, co wydaje się naturalne, czym żyje mainstream. To, co inne i niecodzienne, ma ogromny wpływ na proces twórczy”. Ona to mówi z pozytywną intencją, ale też w ten sposób prowincja jest egzotyzowana – jako coś, co jest inne, niecodzienne, a więc wiejskie, rolnicze, dzikie, nieznane, niewykształcone. W zależności od kontekstu ta „prowincja” może być postrzegana negatywnie albo pozytywnie?
Czyli wracamy do kierunku wytwarzania wiedzy i powszechnych przekonań.
Ja też nie jestem z prowincji, a o prowincji właśnie mówię. Mam przekonanie, że ze świadomością własnej „centralnej” pozycji można próbować poznawać prowincję, spotykać się z nią i o niej opowiadać, szukając takiego na to sposobu, aby unikać pułapki egzotyzacji. Z Olą zdecydowałyśmy, aby naszym rozmówczyniom z mazowieckich wsi oddać głos – to one opowiadają w naszej książce, my nie mówimy za nie. Nie wiem, czy to wystarczające – przecież też wybrałyśmy te historie, ułożyłyśmy je, zredagowałyśmy. Trudno powiedzieć, czy to wystarczy. Ważna jest chyba intencja i świadomość miejsca, z którego się opowiada – to my jesteśmy na prowincji gościem, to my się tam uczymy: poszerzania własnej wyobraźni, zmiany punktu widzenia. To, co my jako miejskie centrum możemy próbować robić, to wychodzenie z własnej perspektywy: wyjeżdżanie z miasta, tworzenie sytuacji, w których
możemy z osobami ze wsi rozmawiać. Chodzi o to, żeby swoje wyobrażenia zweryfikować w trakcie rozmowy choćby ze sklepową, z rolnikiem wracającym z pracy, z młodymi na przystanku czy z gospodynią, którą może być babcia, ciocia. Przecież wielu z nas ma na wsi korzenie. Warto się spotykać, rozmawiać, próbować poznawać i zrozumieć – żeby nie popełniać błędu wrzucania wszystkich „wsi” do jednego worka.
Agnieszka Pajączkowska jest kulturoznawczynią, animatorką kultury, kuratorką, autorką projektów twórczych. W 2019 roku wydała dwie książki dotyczące polskiej wsi: „A co wyście myślały? Spotkania z kobietami z mazowieckich wsi” (wraz z Aleksandrą Zbroją) oraz „Wędrowny Zakład Fotograficzny”.
139 KRAJOZNAWCZY
Kiedy pracowałyśmy z Olą Zbroją nad książką, zastanawiałyśmy się, czy chcemy używać tego słowa – sięgnęłyśmy do słownika języka polskiego. Pierwsze znaczenie słowa „prowincja” jest neutralne, dopiero drugie jest pejoratywne. Jest ono wtórne. Tak samo jest różnica między wieśniaczką i wieśniarą. „Prowincja” z neutralnego pojęcia oznaczającego region, który charakteryzuje się luźną zabudową wiejską, rolnictwem, opisem geograficzno-społecznym, stała się synonimem ciemnogrodu.
Andrzej Dębowski andrzej@magazynkontakt.pl
→
140
Czy możliwe jest konserwatywne państwo dobrobytu? Polityczny spór o model państwa dobrobytu może okazać się jednym z najważniejszych w nadchodzących latach. Dyskutując o kształcie nadwiślańskiego welfare state, rozmawiamy o wielkiej etycznej umowie społecznej, która ma łączyć obywateli polskiej wspólnoty politycznej.
Piotr Kaszczyszyn Karol Mularczyk
Przedrukowujemy tekst wiodący odsłony „Spięcia” dotyczącej państwa dobrobytu, a także odpowiedź redaktorki Magazynu Kontakt. Skróty pozostałych trzech tekstów znajdują się na marginesach. „Spięcie” to projekt współpracy międzyredakcyjnej pięciu środowisk, które dzieli bardzo wiele, ale łączy gotowość do podjęcia niecodziennej rozmowy. Klub Jagielloński, Kontakt, Krytyka Polityczna, Kultura Liberalna i Nowa Konfederacja co kilka tygodni wybierają nowy temat do dyskusji, a pięć powstałych w jej ramach tekstów publikujemy naraz na wszystkich pięciu portalach. Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski zarządzany przez Fundację dla Polski.
Państwo dobrobytu w pigułce Rok 1979 to symboliczna data dla historii projektu zachodniego welfare state. To właśnie wówczas miały miejsce dwa istotne wydarzenia: do władzy doszła Margaret Thatcher, która na dobre rozpoczęła demontaż brytyjskiego państwa dobrobytu, a we Francji do księgarni trafiła praca Jeana-François Lyotarda „Kondycja ponowoczesna. Raport o stanie wiedzy”,
w której filozof kultury wskazał na koniec epoki wielkich narracji. Powiązanie tych dwóch, na pierwszy rzut oka przypadkowo zestawionych ze sobą wydarzeń, przypadkowe wcale nie jest. Koncept państwa dobrobytu należy bowiem rozpatrywać nie tylko przez pryzmat określonego modelu polityczno-gospodarczo-społecznego, lecz przede wszystkim w kluczu wielkiej narracji jako modernistyczny w swojej istocie projekt racjonalizacji kapitalizmu przemysłowego, uporządkowania świata oraz nadania mu stabilnej i przewidywalnej postaci. Trójkąt państwo–pracodawcy–związki zawodowe, który organizował funkcjonowanie zachodniego welfare state, to tak naprawdę instytucjonalna forma wielkiej etycznej umowy społecznej, w której każda ze stron bierze na siebie odpowiedzialność za określony fragment rzeczywistości. Jednocześnie ta umowa miała charakter moralny – trudne negocjacje co do podziału uzyskiwanego dochodu, owoców pracy i wzrostu gospodarczego były rodzajem kiełznania ludzkich namiętności: pychy oraz chciwości.
demontażu zachodniego państwa dobrobytu rozpoczął się jeszcze w roku 1973 wraz z kryzysem naftowym, który podważył dwie podstawowe zasady welfare state: ideę pełnego zatrudnienia oraz stopniowy wzrost płac. Jednocześnie w latach 70. doszło do zachwiania równowagi sił społecznych w ramach trójkąta państwo–pracodawcy–związki zawodowe. Po kryzysie naftowym państwo i związki zaczęły słabnąć, stopniowo podporządkowując się pracodawcom i rynkowi. Proces ten postępował w kolejnych dekadach, aż do współczesnego modelu kapitalizmu finansowego z kluczową rolą transnarodowych korporacji i wielkiej „wędrówki fabryk” za jak najniższymi kosztami pracy i poziomem opodatkowania. Półperyferia i Zachód Międzynarodowy kontekst niedawno rozpoczętej przez Jarosława Kaczyńskiego dyskusji o pożądanym modelu polskiego państwa dobrobytu jest mocno specyficzny. W momencie, w którym Zachód, z powodu przekształceń globalnego kapitalizmu, odchodzi od powojennego welfare state, my dopiero →
141 OBYWATEL
Podejmując się próby syntetycznego przedstawienia założeń i mechanizmów działania państwa dobrobytu, warto wskazać na sześć jego zasadniczych cech: 1. Idea pełnego zatrudnienia zakładająca odpowiedzialność państwa za utrzymywanie niskiej stopy bezrobocia (w latach 60. poza USA wskaźnik ten oscylował wokół 1,5–2 procent). 2. Stały, stopniowy wzrost płac równoległy do rosnącej wydajności pracy. 3. Stworzenie rozbudowanej siatki świadczeń pozapłacowych, gwarantowanych zarówno przez przedsiębiorstwa (na przykład emerytury zakładowe), jak i państwo (zasiłki dla bezrobotnych, zasiłki chorobowe, emerytury). 4. Powstanie szerokiej sieci instytucji i usług publicznych w zakresie edukacji, służby zdrowia czy mieszkalnictwa. 5. Kluczowa rola związków zawodowych – funkcjonujących często na poziomie całych gałęzi gospodarki – odpowiedzialnych za dialog społeczny z państwem i pracodawcami. 6. Dążenie do niwelowania nierówności społecznych za pośrednictwem progresywnego opodatkowania. To już jednak w przeważającej mierze mniej lub bardziej nostalgiczna przeszłość. Proces stopniowego
142
W latach 70. państwo i związki zaczęły słabnąć, stopniowo podporządkowując się pracodawcom i rynkowi.
zaczynamy się nad nim zastanawiać. Nie ma w tym jednak przypadku. Po pierwsze, debatując o państwie dobrobytu, trzeba jasno podkreślić jeden fundamentalny fakt: z tej perspektywy Polska (ale także kraje Europy Środkowo-Wschodniej) nie są częścią Zachodu. Patrząc na rzecz historycznie – upadek żelaznej kurtyny zapoczątkował proces powrotu/dołączenia niedawnych „demoludów” do Zachodu. A patrząc na ten proces z geoekonomicznej perspektywy zachodniego „centrum”, dla krajów Zachodu była to okazja do wzmocnienia swojej gospodarczej pozycji i łatwego zarobku kosztem peryferyjnych państw uwalniających się spod kurateli Moskwy. Stąd też wynika drugi zasadniczy kontekst – idąc za refleksją Jadwigi Staniszkis z książki „O władzy i bezsilności”, Polska w latach 90. funkcjonowała (dziś dzieje się to już w mniejszym stopniu) w odmiennym czasie historycznym, znajdowała się na innym etapie rozwoju gospodarczego czy też kapitalistycznego. Fakt, że dopiero dziś, po trzydziestu latach od momentu rozpoczęcia transformacji ustrojowej, zaczynamy myśleć o polskim welfare state, pokazuje, że profesor Staniszkis miała rację. Wciąż półperyferyjna Polska po trzech dekadach zaciskania pasa i bezprecedensowego wzrostu gospodarczego w końcu zaczyna dyskutować
o innym porządku polityczno-gospodarczo-społecznym na historyczny wzór Zachodu, do którego wróciła po pół wieku realnego socjalizmu (abstrahując od pytania o to, na ile Polska Ludowa była komunistycznym wariantem kapitalistycznego welfare state). Przyglądając się debacie o potencjalnym nadwiślańskim państwie dobrobytu, ale także szerzej – trwającemu już od dobrych kilku lat rozliczeniu z kształtem transformacji ustrojowej, trzeba zauważyć, że tę dyskusję można, a nawet należy czytać w kluczu poszukiwania naszej własnej polskiej etycznej umowy społecznej co do podziału owoców gospodarczego wzrostu. Z tej perspektywy polskie spory o Balcerowicza i terapię szokową przypominają powojenne spory na Zachodzie, które finalnie doprowadziły do konsensusu i narodzin projektu welfare state. Dla państw Zachodu impulsami do stworzenia nowego porządku były traumatyczne doświadczenia wielkiego kryzysu i II wojny światowej, a także konieczność „licytacji” z komunistycznym imperium. Dla Polski – doświadczenia transformacji ustrojowej i ambicja, „żeby było jak na Zachodzie”. Jakie polskie państwo dobrobytu? W opasłej monografii „Trzy światy kapitalistycznego państwa dobrobytu” Gøsta Esping-Andersen
Równe szanse. To podstawa dobrobytu Łukasz Pawłowski – Kultura Liberalna
stwierdził jasno – nie było jednego uniwersalnego państwa dobrobytu. Duński badacz wyróżnił trzy zasadnicze modele funkcjonujące na powojennym Zachodzie: liberalny, socjaldemokratyczny i konserwatywny. Z polskiej perspektywy interesują nas dwa ostatnie. W modelu socjaldemokratycznym to jednostka była podstawowym adresatem maksymalnie uniwersalnych i równych świadczeń, a państwo brało odpowiedzialność za dobrobyt społeczny, stawiając na szeroko rozbudowane świadczenia socjalne i system usług publicznych. W porządku konserwatywnym fundamentem była rodzina, a nie jednostka. Całość miała sznyt korporacjonistyczny – istotną rolę miały odgrywać organizacje społeczne, a nie tylko instytucje publiczne. Dodatkowo sam kształt i wysokość świadczeń były mocniej związane ze stażem pracy. Przystawiając modelowe rozwiązania do Polski AD 2019, widać jasno, że wizja Lewicy podręcznikowo wpisuje się w porządek socjaldemokratyczny, natomiast państwo dobrobytu według Zjednoczonej Prawicy to mieszanka obu typów idealnych: z wizji konserwatywnej obóz „dobrej zmiany” wziął rodzinę oraz mniejszy nacisk na usługi publiczne, a z socjaldemokratycznej równość i uniwersalność świadczeń (500 plus, trzynasta emerytura).
traktować nie tylko jako element realizacji ideałów społecznej sprawiedliwości, lecz także jako – mówiąc chłodnym językiem rynkowym – inwestycję, która może przynieść bardzo wymierne zyski. A to dzięki lepszemu wykorzystaniu potencjału polskich obywateli. Marnując talenty ludzi, którzy nie mieli możliwości ich rozwinąć, tracimy szanse na reformowanie polskiej gospodarki. Ilu potencjalnych przedsiębiorców nie zrealizowało swoich planów, ilu naukowców nie wykształciliśmy, ile innowacji nie zostało wprowadzonych w życie tylko dlatego, że nikt nie zagospodarował talentu uzdolnionych ludzi? Inwestycja w edukację to inwestycja nie tylko w wiedzę. To także pieniądze
na kształtowanie ludzi zdolnych do podważania utartych schematów, do jasnego, publicznego formułowania swoich myśli, a przede wszystkim do współpracy z innymi. W czasach, gdy pochodzenie społeczne, miejsce zamieszkania, pieniądze, ale także nowe technologie komunikacji szatkują społeczeństwa na coraz mniejsze „bańki”, szkoła publiczna jest jednym z niewielu miejsc pozwalających na spotkanie osób z różnych środowisk. Zamiast więc wysyłać pieniądze z podatków z powrotem do ludzi w postaci jednakowych transferów gotówkowych niezależnie od potrzeb, lepiej zainwestować je w instytucje, z których może skorzystać każdy.
Idąc dalej i analizując działania partii rządzącej z perspektywy wskazanych wcześniej sześciu cech konstytutywnych dla zachodniego państwa dobrobytu, można wskazać, że Zjednoczona Prawica dwie z nich już w pewnym stopniu realizuje, trzecią planuje wdrożyć w najbliższej kadencji, a pozostałe ignoruje. Patrząc na obecne wskaźniki bezrobocia, realizowana jest niejako dawna idea pełnego zatrudnienia, a świadczenie 500 plus odpowiada w jakiejś części założeniu o istnieniu pozapłacowych świadczeń gwarantowanych przez państwo. Kluczową rolę powinna jednak odegrać obiecana gigantyczna podwyżka płacy minimalnej, którą można czytać w kluczu powiązania wzrostu płac ze wzrostem wydajności pracy (z uzasadnionymi wątpliwościami, czy aż tak wysoka podwyżka w tak krótkim okresie nie przekroczy poziomu wydajności pracy). Pozostałych trzech cech (rozbudowanego systemu usług publicznych, roli związków zawodowych i progresywnego opodatkowania) „dobra zmiana” jak dotąd nie realizuje. Jak daleko do celu? Jak więc budować typ idealny konserwatywnego państwa dobrobytu? Wydaje się, że kluczem jest łączenie elementów i poszukiwanie balansu: w ramach trójkąta państwo–rynek–społeczeństwo, pomiędzy →
143 OBYWATEL
Z perspektywy liberalnej dążenie do równości wydaje się najważniejszym zadaniem, które należy postawić przed państwem dobrobytu. Nie o równość płac czy równość majątkową tu chodzi, ale o równość szans. Z tego punktu widzenia absolutnie kluczowe są nie dalsze transfery gotówkowe w postaci kolejnych „piórnikowych”, „pensji rodzicielskich” czy bonusowych emerytur, ale przekierowanie środków na usługi publiczne – zarówno na często omawiane oświatę czy ochronę zdrowia, jak i transport publiczny, opiekę żłobkową oraz przedszkolną, która realnie przygotowuje do szkoły, wyrównując różnice między dziećmi z różnych środowisk. Każdy z tych wydatków można
144
Konserwatyzm powinien akceptować państwo, ale jednocześnie szukać „małej skali” tam, gdzie to możliwe.
jednostką a rodziną, w ujęciu solidarności międzypokoleniowej, czy łącząc ze sobą wymiar socjalny, instytucjonalny, ustrojowy, a nawet geoekonomiczny. Punkt wyjścia do stworzenia takiego modelu wypracował rząd Zjednoczonej Prawicy – to świadczenie 500 plus. Wbrew głosom wskazującym, że ten nowy „socjal” to tylko sposób na drugą wielką prywatyzację, ma on charakter konserwatywny – po pierwsze, jest skierowany do rodzin z dziećmi; po drugie, gwarantowanie ekonomicznej samodzielności poszczególnych osób jest w swej istocie konserwatywne. Teraz należałoby pójść jednak dalej: nazwać 500 plus pensją rodzicielską, być może podwyższyć jej wysokość, ale zastanowić się nad likwidacją innych świadczeń pieniężnych dla rodzin – dla maksymalnego uproszczenia całego systemu wsparcia i jego finansowej optymalizacji. Dalej, szukając balansu pomiędzy rodziną a jednostką, nie uciekniemy od dyskusji o wprowadzeniu choćby w ograniczonym stopniu dochodu gwarantowanego (od 18. roku życia do momentu przejścia na emeryturę), który należałoby nazwać dywidendą obywatelską (ponownie łącząc to z likwidacją innych obecnych świadczeń, ale także państwowego systemu pośrednictwa pracy). W wymiarze międzypokoleniowym
konieczna jest głęboka reforma systemu emerytalnego w stronę uniwersalnych świadczeń i emerytury obywatelskiej. Konserwatywny w swojej istocie jest także modelowo socjaldemokratyczny system usług publicznych, z którego nie sposób zrezygnować (w pierwszej kolejności: ochrona zdrowia, edukacja i mieszkalnictwo). Niezbędna będzie także wielka reforma danin publicznych i zastanowienie się nad pożądanym z perspektywy wspólnoty politycznej kształtem systemu podatkowego: stawki podatku VAT, wysokość podatku PIT i CIT, większe postawienie na podatki majątkowe, pytanie o niezbędność modelu progresywnego et cetera. Na poziomie ustrojowym należy inspirować się Alexisem de Tocqueville’em i katolicką nauką społeczną, szukając rozwiązań subsydiarnych – deglomeracyjnych z jednej strony, a wzmacniających wspólnoty gminne z drugiej. Konserwatyzm powinien akceptować państwo, korzystać z jego narzędzi dla gwarantowania egzystencjalnej wolności obywateli, ale jednocześnie szukać „małej skali” tam, gdzie to możliwe. Jednocześnie niezbędne jest cedowanie zadań i odpowiedzialności na podmioty społeczne w tych obszarach i w takim zakresie, w jakim jest to
Państwo dobrobytu? To nie luksus, to warunek rozwoju Michał Sutowski – Krytyka Polityczna
efektywne (na przykład pomoc społeczna, edukacja, spółdzielczość mieszkalna). Na poziomie geoekonomicznym, jako państwo wciąż „na dorobku”, kraj półperyferyjny, nie możemy abstrahować od kontekstu międzynarodowego, starając się wpływać na niego na tyle, na ile możemy. Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście napięcia polityczno-ekonomiczne w Unii Europejskiej, kwestia walki z poziomu wspólnotowego z nieuczciwymi optymalizacjami podatkowymi (na państwo dobrobytu potrzebne są środki w budżecie) czy sprawa podatku cyfrowego. Dalej mamy rywalizację amerykańsko-chińską, która ostatnio zmaterializowała się w sporze o technologię 5G. A międzynarodowych zmiennych jest oczywiście więcej, na czele z widmem nadchodzącego kryzysu finansowego. Na końcu wreszcie pojawia się konieczność redefinicji samego pojęcia „dobrobytu” i wyjścia poza wskazane na początku tekstu cechy konstytutywne. Wsparcie dla niepełnosprawnych, kwestie ekologiczne, rosnąca plaga samotności, wartości metafizyczne – zmiennych, które możemy dodać do modelu, jest mnóstwo. Za inspirację do podjęcia wysiłku mogą posłużyć: Światowy Indeks Szczęścia lub Szczęście Narodowe Brutto – wskaźnik stosowany w… Bhutanie.
o wysokiej wartości dodanej. Powszechnie dostępna i skuteczna służba zdrowia to nie tyle wciąż rosnący – ze względu na starzenie się społeczeństwa – koszt, ile jedyna nadzieja na uczynienie życia milionów seniorów znośnym. Ale także szansa, by Polacy faktycznie byli w stanie i mieli ochotę pozostać aktywni (także zawodowo) dłużej. Ale znów – nie chodzi tylko o odbiorców usług, ale także ich wykonawców. Dobrze opłacona, wysokiej jakości praca w usługach publicznych kreuje niskoemisyjne PKB. Wyznacza standardy dla reszty rynku pracy i daje wiarygodną nadzieję kariery zawodowej na masową skalę. Państwo doświadczone jako wehikuł wyższego standardu życia, kreator rynku dla innowacyjnego przemysłu
i siatka zbiorowego bezpieczeństwa byłoby w stanie ściągnąć wyższe, niezbędne do utrzymania daniny przy względnej akceptacji społecznej. Państwo usług publicznych może zatrzymać prywatyzację strategii życiowych i atomizację społeczną, stworzyć bazę dla opowieści o inkluzyjnej wspólnocie. Nie widzę innej drogi przekonania Polaków z metropolii i z prowincji, że jadą na tym samym wózku. Że mają sobie nawzajem coś do zawdzięczenia, że od siebie zależą. Że mają jakiś powód do dumy poza tym, że być może naszych zabito kiedyś więcej, niż myśmy sami zabili.
Piotr Kaszczyszyn jest redaktorem naczelnym strony klubjagiellonski.pl oraz współredaktorem naczelnym czasopisma idei „Pressje”. Członek Klubu Jagiellońskiego. Doktorant w Instytucie Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Karol Mularczyk k.mularczyk123@gmail.com
145 OBYWATEL
Jak powinno wyglądać dziś w Polsce państwo dobrobytu? Powinno skupić się na usługach publicznych. Jeśli chcemy, żeby w krajowych firmach miał kto pracować, to dostępny transport publiczny na pozbawionej zatrudnienia prowincji wyjątkowo temu sprzyja. A raczej sprzyjałby, gdyby komunikację zbiorową uznać za nieodzowny element włączenia wsi i małych miast w obieg gospodarczy i społeczny. Realnie dostępna, wysokiej jakości edukacja publiczna to priorytet oczywisty z punktu widzenia równości szans, budowania wspólnoty demokratycznej i cywilizowanych relacji międzyludzkich. Równocześnie to też przewaga konkurencyjna pozwalająca przyciągać inwestycje efektywne rozwojowo i organizować produkcję
→
146
Państwo dobrobytu: socjaldemokratyczne albo żadne Państwo dobrobytu nie może być silne słabością zatrudnianych przez siebie pracowników. Od silnych instytucji publicznych i godnie wynagradzanych urzędników powinniśmy rozpocząć budowanie dobrobytu dla wszystkich.
Anna Dobrowolska Piotr Depta-Kleśta
Tekst jest odpowiedzią na artykuł Piotra Kaszczyszyna opublikowanego w ramach projektu „Spięcie”.
O
statnie lata w Polsce z pewnością przyniosły znaczące przesunięcie akcentów w debacie politycznej. Po długim, trwającym ponad dwadzieścia lat, okresie fascynacji neoliberalizmem elity intelektualne i polityczne zaczęły orientować się, że aktywność państwa w dziedzinie polityki społecznej nie musi równać się komunistycznej dyktaturze. Transfery socjalne rządu PiS-u dobitnie pokazały, że państwo może odzyskać swoją podmiotowość, a polityka „ciepłej wody w kranie” nie jest jedyną dostępną alternatywą. Program 500 plus nie przyniósł wieszczonego przez liberałów upadku finansów publicznych czy
demoralizacji klasy ludowej, której (co może się niektórym wydać zaskakujące) dalej chce się pracować. Co więcej, dzięki wsparciu państwa wielu jej przedstawicieli mogło po raz pierwszy pozwolić sobie na (tylko i aż) prawdziwe wakacje. Dzięki obietnicom socjalnym i rozmontowywaniu porządku konstytucyjnego rządowi PiS-u udało się przebrnąć przez pierwszą kadencję. Jednak nawet tak rozpędzona machina musi w którymś momencie zwolnić i potrzebuje nowego napędu. Dlatego premier Morawiecki sięgnął w swoim exposé po koncepcję państwa dobrobytu. Do tej samej koncepcji odwołuje się Piotr Kaszczyszyn w tekście otwierającym tę odsłonę „Spięcia”. Jednak o co tak naprawdę chodzi w idei „konserwatywnego państwa dobrobytu”? Oczywiście mechanizmy polityki społecznej, takie jak gwarantowany dochód podstawowy, emerytura obywatelska czy reforma systemu podatkowego (mam nadzieję, że w stronę większej progresji, chociaż Kaszczyszyn nie precyzuje tego w swoim tekście) są pomysłami jak najbardziej godnymi pochwały.
Państwo dobrobytu kosztem kobiet? Zamiast idei pełnego zatrudnienia – charakterystycznej dla oryginalnego projektu państwa dobrobytu – Kaszczyszyn proponuje pełne zatrudnienie, owszem, ale tylko mężczyzn. Bo jak inaczej nazwać propozycję wprowadzenia pensji rodzicielskiej, likwidację innych zasiłków, świadczeń i państwowego pośrednictwa pracy (a pewnie i innych mechanizmów kontroli rynku pracy)? Na papierze wyglądać to może atrakcyjnie – przecież usprawnienie skomplikowanego biurokratycznego systemu leży
w interesie wszystkich, a przede wszystkim tych o najniższym kapitale kulturowym i finansowym. Wprowadzenie takich rozwiązań stwarza jednak nieproporcjonalnie duże ryzyko wypchnięcia z rynku pracy kobiet, szczególnie tych o niższych kwalifikacjach zawodowych. Już teraz to głównie one decydują się na przerwy w pracy związane z wychowywaniem dzieci (pisaliśmy o tym w jednej z poprzednich odsłon „Spięcia”). W „konserwatywnym państwie dobrobytu”, zamiast wsparcia w powrocie na rynek pracy i zasiłków umożliwiających łączenie różnych ról społecznych, kobiety otrzymają „pensję rodzicielską” i zapewnienie, że ich rola jako „matek Polek” jest jedyną, którą interesuje się rząd. Warto więc powiedzieć jasno: bezpośrednie transfery dla rodzin nigdy nie zastąpią dobrze działających instytucji publicznych. Chociażby dlatego, że rodzina, w jej konserwatywnym sensie, traci w Polsce na znaczeniu (jak ciekawie pokazała ostatnio analiza OKO. press), a zatem budowanie polityk publicznych w oparciu o nią byłoby błędem. Coraz mniejsza jest liczba →
147 OBYWATEL
Jednocześnie nie dajmy sobie wmówić, że przynależą do grona postulatów konserwatywnych. To przecież z gruntu lewicowa, socjaldemokratyczna wizja wspólnoty państwowej! Jedyne, co odróżniać ma znacząco „konserwatywne państwo dobrobytu” od jego oryginalnej wersji, to postawienie na większą rolę rodziny kosztem silnych instytucji państwowych. Warto więc zastanowić się przez chwilę nad znaczeniem tego przesunięcia.
148
Bezpośrednie transfery dla rodzin nigdy nie zastąpią dobrze działających instytucji publicznych.
rodzin wielodzietnych czy wielopokoleniowych, coraz częstsze nietradycyjne modele – rodziny patchworkowe, niepełne, przyjacielskie, rośnie też liczba ludzi (zarówno młodych, jak i starszych) żyjących samotnie. Wobec tych cywilizacyjnych przemian rosnąć (a nie maleć) musi rola państwa i samorządów, które efektywniej koordynować mogą wsparcie obywateli i redystrybucję dochodów. Silne państwo, godnie opłacani urzędnicy Z drugiej strony, jak słusznie punktował premiera Morawieckiego Adrian Zandberg, państwa dobrobytu nie można budować w oparciu o degradację publicznych instytucji. Wręcz przeciwnie – o jego sile świadczy jakość usług publicznych, które zapewnia swoim obywatelom. A z tym nie jest w Polsce dobrze – przykładem może być chociażby katastrofalna sytuacja w ochronie zdrowia czy nawracający kryzys szkolnictwa. Oczywiście, można próbować reformować system, usprawniać procedury oraz inwestować w nowe technologie. Jakość usług publicznych nie poprawi się jednak tak długo, jak długo osoby zatrudnione w tym sektorze zarabiać będą
na poziomie urągającym ich godności, kompetencjom i niepozwalającym na utrzymanie rodziny – a przecież właśnie taka sytuacja dotyka wielu urzędników i urzędniczek, listonoszy i listonoszek, nauczycieli i nauczycielek, młodych naukowców i naukowczyń, pielęgniarek i pielęgniarzy, lekarzy i lekarek (listę te można by oczywiście ciągnąć dłużej). Państwo dobrobytu nie może być silne słabością zatrudnianych przez siebie pracowników. Zgadzam się z Piotrem Kaczyszczynem, że powinniśmy redefiniować pojęcie dobrobytu i zastanowić się, co znaczyć może ono wobec współczesnych wyzwań. Takiej refleksji nie przeprowadzimy jednak bez mądrych i godnie opłacanych ludzi – pracowników sektora publicznego. To właśnie sprawne instytucje publiczne mogą być w stanie realnie odpowiedzieć na wyzwania, jakie stawia przed nami kryzys klimatyczny, za który odpowiedzialność przerzucana jest obecnie na pojedynczych konsumentów (poprzez wyższe ceny energii, wywozu śmieci czy z pozoru niewinne kampanie uświadamiające), podczas gdy głównymi winnymi są wielkie transnarodowe korporacje i najbogatsi obywatele.
Ordoliberalna odpowiedź na państwo dobrobytu? Stefan Sękowski – Nowa Konfederacja
Zerwijmy z historyczną amnezją Lata 90. w Polsce były naznaczone nie tylko fascynacją neoliberalnymi modelami „rozwoju”, lecz także historyczną amnezją. Wszystko, co związane z PRL-em, uznane zostało w Polsce za niebyłe, niegodne refleksji, do jak najszybszego rozmontowania (o czym świetnie na przykładzie transportu kolejowego pisał ostatnio Karol Trammer). Ten pierwszy, neoliberalny fenomen został już skrytykowany i intelektualnie przepracowany. Jednak z tym drugim zjawiskiem zmagamy się cały czas. Nawet otwierając dyskusję na temat państwa dobrobytu, Kaszczyszyn chce abstrahować od pytania: „Na ile Polska Ludowa była komunistycznym wariantem kapitalistycznego welfare state?”. Wydaje mi się to intelektualną pułapką. W końcu jedyne doświadczenie państwa dążącego do pełnego zatrudnienia, oferującego szeroki zakres usług publicznych, które w swojej historii miała Polska, to właśnie okres państwowego socjalizmu! Co więcej, do dzisiaj wiele propozycji bardziej aktywnych polityk socjalnych spotyka się w Polsce z argumentem „o powrocie do komunistycznych, totalitarnych praktyk”. Dlatego nie
500 plus czy dodatkowe pieniądze dla emerytów, i jeszcze bardziej zdecydowanie niż wcześniej podwyższa płacę minimalną. Robi się to rzekomo – jak twierdzi Jarosław Kaczyński – w celu budowy polskiego modelu państwa opiekuńczego. To raczej dopisywanie ex post teorii do praktyki wyborczej. Nie widzę w tym spójnej wizji opierającej się na hierarchizacji potrzeb i ustaleniu najbardziej efektywnych metod zaradzenia istniejącym problemom – a raczej rozpoznanie, jakim grupom najlepiej „dosypać”, by zapewnić sobie ich głosy. W artykule Kaszczyszyna brakuje bezpośrednich odpowiedzi na fundamentalne pytania: Co właściwie
mamy na myśli, mówiąc o welfare state, a także po co i czy w ogóle mamy je wprowadzać? Jak pisałem na łamach „Nowej Konfederacji” w artykule „Koniec państwa opiekuńczego”, postawiłbym na triadę: praca, własność, współdziałanie. To uelastycznienie prawa pracy w połączeniu z bogatą siatką socjalną na wypadek bezrobocia (flexicurity) mogłoby pomóc w walce o stałe wysokie zatrudnienie. Wspieranie akcjonariatu pracowniczego i różne formy akumulacji kapitału ułatwiałyby ludziom samodzielność w ramach bycia właścicielami. Zapomina się też o znaczeniu różnych form samoorganizacji, jak wspomniane przez Kaszczyszyna spółdzielnie.
można od tego kontekstu abstrahować, a raczej trzeba zastanowić się, w jaki sposób wpłynął na rozumienie w Polsce dobrobytu i roli państwa w jego zapewnianiu. Jakie były zatem osiągnięcia Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w budowaniu w Polsce państwa dobrobytu? Wśród najważniejszych warto z pewnością wymienić ostateczną likwidację analfabetyzmu, znaczącą aktywizację zawodową kobiet, wprowadzenie bezpłatnej opieki przedszkolnej i żłobkowej oraz powszechnego systemu ochrony zdrowia. Nie do pominięcia jest również rola polityki państwowej w zapewnieniu możliwości awansu edukacyjnego grupom wcześniej wykluczonym z systemu szkolnictwa wyższego (czyli młodzieży z rodzin robotniczych i chłopskich). Zgodnie z ideologicznymi deklaracjami PRL ogłosił również likwidację bezrobocia – choć dyskusyjne pozostaje to, na ile deklaracja ta, szczególnie w przypadku kobiet, wprowadzona została w życie. Jak wskazują krytycy systemu, teoretyczne wyeliminowanie tego problemu możliwe było dzięki przerostom zatrudnienia w wielu sektorach gospodarki. W latach 90. stało się to przyczynkiem do masowych zwolnień →
149 OBYWATEL
W momencie, w którym wiele krajów zachodnich reformuje swoje systemy socjalne, tak by móc unieść ich rosnący ciężar, w Polsce rozmawia się o państwie dobrobytu, jakby wybór jego formy nie wiązał się z żadnymi konsekwencjami. Prawie wszędzie politycy zdają sobie sprawę z tego, że dotychczasowe rozwiązania wymagają daleko idących korekt. Starzenie się społeczeństwa, rewolucja technologiczna, problem z zastępowalnością pokoleń – to tylko kilka przykładowych przyczyn. W tym samym czasie w Polsce cofa się wcześniejsze podniesienie wieku emerytalnego, wprowadza kosztujące miliardy stałe świadczenia takie jak Rodzina
150
Jakość usług publicznych nie poprawi się, póki osoby w nich zatrudnione zarabiać będą na poziomie urągającym godności.
i pauperyzacji całych grup społecznych, a także na pewien czas do kompromitacji idei pełnego zatrudnienia zapewnianego przez państwowe polityki. Prześmiewczo politykę tę określano hasłem „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Jednak, jeśli odłożymy na chwilę na bok ironię, w haśle tym dostrzeżemy logikę, stojącą współcześnie za ideą gwarantowanego dochodu podstawowego. Przekonanie, że każdy obywatel powinien posiadać środki do życia, niezależnie od wartości rynkowej jego pracy, mierzonej kategoriami kapitalistycznego zysku, kiedyś mogło wydawać się rewolucyjne. Dziś postulat ten trafia do głównego nurtu debaty publicznej, znajdując swoje miejsce również w zaproponowanej przez Kaszczyszyna idei „konserwatywnego państwa dobrobytu”. To tylko jeden z przykładów tego, w jaki sposób refleksja nad PRL-owską wersją welfare state może nam pomóc w budowaniu współczesnego polskiego dobrobytu. Przełamanie historycznej amnezji może sprzyjać poszukiwaniu pomysłów na polityki społeczne, ale też uczeniu się na ówczesnych błędach. Obydwu tych komponentów będziemy potrzebować, jeśli chcemy, aby nowe państwo dobrobytu przetrwało dłużej niż jedną perspektywę budżetową.
Anna Dobrowolska jest doktorantką na Wydziale Historii Uniwersytetu Oksfordzkiego. Studiowała historię i socjologię w Kolegium Międzyobszarowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych i Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Laureatka Diamentowego Grantu na badania nad seksualnością w powojennej Polsce.
Piotr Depta-Kleśta facebook.com/piotrdeptaklestaposters
REKLAMA
152
Dobrostan znaczy więcej niż dobrobyt Jeżeli myślimy o gospodarce wyłącznie przez pryzmat PKB, to tak, jakbyśmy jadąc samochodem, zwracali uwagę tylko na prędkość. Staramy się jechać jak najszybciej niezależnie od tego, czy to bezpieczne dla pasażerów. Powinniśmy myśleć o wskaźnikach sukcesu bardziej kompleksowo, dla dobra nas wszystkich.
Magdalena Biejat Julia Chibowska
S
przeciwiam się propozycji podniesienia płacy minimalnej w takim kształcie, w jakim postuluje to Prawo i Sprawiedliwość. Żeby nie było wątpliwości, jestem zdecydowaną zwolenniczką podniesienia najniższych płac (i będę o to zabiegać w Sejmie, zgodnie z programem, z którym Lewica szła do wyborów), bo za pracę należy się wynagrodzenie pozwalające na godziwe życie. Ale nie należy zabierać się do tego w sposób tak nieodpowiedzialny, jak robi to partia rządząca, bo ciągnie to za sobą wiele negatywnych skutków ubocznych. Na przykład tak popularne ostatnio świadczenia gotówkowe (a zwłaszcza te jednorazowe) nie poprawią jakości życia. Potrzeba nam systemowej, długofalowej strategii opartej na współpracy między obywatelami a państwem. Strategii, która pozwoli przekuć dobrobyt państwa w dobrostan obywateli. Po prostu stać nas na więcej. Ale nie tylko w sferze finansów – to już wiemy – lecz także w kwestii sposobu ich rozdzielania. Jak tego dokonać? Mam pewną propozycję. Wymaga ona jednak radykalnej zmiany naszego myślenia o państwie, demokracji i usługach publicznych, ukształtowanego w latach dziewięćdziesiątych.
Refren najntisów Przypomnijmy sobie, jak to było. Mam takie wspomnienie z samego początku podstawówki. Nauczycielka puszczała nam audycję dla dzieci nagraną wcześniej na kasetę z radia, ale nie zdążyła wyłączyć magnetofonu, dzięki czemu usłyszeliśmy refren jakiejś dziwnej piosenki: ,,Pieniądze leżą na ulicy, więc je podnieś’’. Słuchaliśmy jej z dzieciakami i ze śmiechem biegaliśmy po klasie, wygłupiając się, że zbieramy z ziemi wymyślone banknoty. Po latach odnalazłam tę piosenkę (to ,,Biznesmeni’’ Kabaretu OT.TO) i nie mogłam wyjść ze zdumienia, że po pierwsze, jest taka zła (no, ale czego się spodziewać), a po drugie, że tak świetnie oddaje klimat ówczesnej epoki – mogłaby wręcz stać się hymnem polskich najntisów. Ten quasi-ironiczny zachwyt szybkimi karierami, pieniędzmi na wyciągnięcie ręki (więc je podnieś…), pogarda dla ciężkiej pracy. Takim powietrzem oddychaliśmy w latach 90., my, dzieci polskiej transformacji, którym wkładano do głowy, że wszystko jest na wyciągnięcie ręki, tylko trzeba się postarać. A jak ci się nie udało, to sama jesteś sobie winna. W tym samym okresie na murach czytałam „Balcerowicz musi odejść”, ale wszyscy wkoło zapewniali zdroworozsądkowo, że wcale nie powinien. Przekonująca do wyrzeczeń obrona modelu polskiej transformacji towarzyszyła nam od tamtej pory przez długie
wyrzeczenia i kredyt na resztę życia są gwarancją sukcesu i spełnieniazawodowego. Czekaliśmy zapatrzeni w rosnące słupki PKB, ale efekty tego niesamowitego wzrostu „tygrysa Europy”, jak ładnie określano nasz kraj, nie docierały do szerszych grup społecznych. Wsłuchani w refren przekonujący nas o konieczności wyrzeczeń godziliśmy się na samozatrudnienie czy kolejne umowy o dzieło („Oczywiście możemy pani odprowadzić składki, ale kwota brutto zostaje ta sama” – znacie to?). Nasz „cud gospodarczy” w dużej mierze opierał się na elastyczności zatrudnienia i przerzuceniu ryzyka ekonomicznego na pracowników, czyli – jak to w swoim czasie ujął premier Morawiecki – na „zarządzaniu oczekiwaniami” ludzi harujących za miskę ryżu. Dodam tu od siebie, że drugie tyle energii często wkładamy w wyegzekwowanie tego ryżu pod postacią „zwlekającego przelewiku” („Tak, tak, wyjdzie w przyszłym tygodniu” – to też pewnie słyszeliście). →
153 OBYWATEL
lata. Zmieniali się politycy, partie, kontekst, ale refren pozostał ten sam: że tak trzeba było z tą transformacją, że musimy poczekać, że nie będzie teraz na kulturę, bo to jeszcze nie czas, nie będzie na socjal, bo nie możemy „przejadać”, nie będzie na zdrowie, bo to czarna dziura, nie będzie na budżetówkę, bo jak ktoś chce więcej, to może przejść do prywatnej firmy, że gonimy Europę, że oczywiście zajmiemy się ważnymi sprawami, ale niech tylko nas przyjmą do NATO, a potem do Unii Europejskiej, niech minie kryzys, niech wzrośnie PKB, już tylko odsuńmy PiS od władzy. A gdy już będziemy drugą Japonią, dogonimy Hiszpanię, Niemcy i resztę świata, to wtedy oczywiście się tym wszystkim zajmiemy. Taki sposób myślenia wpływał na wszystkie obszary życia społecznego: nie pytaj, co ci da państwo, tylko bierz się do roboty. Czekaliśmy więc i wchodziliśmy na rynek pracy w przeświadczeniu, że tylko ciężka harówka,
154
Transfery PiS-u, choć na pierwszy rzut oka zrywają z polityką zaciskania pasa, są paradoksalnie emanacją najntisowego neoliberalizmu.
Stać nas na więcej? (wersja PiS-u) Prawo i Sprawiedliwość było pierwszym ugrupowaniem u władzy, które zrozumiało, że ludzie czują, iż stać nas na więcej niż tylko ślizganie się utartym torem lat dziewięćdziesiątych. Diagnoza była słuszna, choć niestety wyszło jak zwykle. Oczywiście, należy pamiętać o tym, że program 500 plus to pierwszy transfer społeczny na taką skalę, który trwale odmienił życie Polaków, radykalnie rozprawiając się z nieprzyzwoitą dla rozwiniętego kraju skalą ubóstwa. Ale prostota 500 plus jest też największą słabością tego programu. To był przecież chwyt kampanijny, reklamowany zresztą – o czym mniej już pamiętamy – jako narzędzie polityki prorodzinnej. Ruch ten nie wynikał w żadnym stopniu z myślenia systemowego, które mogłoby zakładać na przykład wzmocnienie samego świadczenia inwestycjami w żłobki, przedszkola, służbę zdrowia czy wzrost płac dla nauczycieli, by zapewnić strategiczne, długofalowe wsparcie dla rodziców i ich dzieci. Podobnie jest z flagowym pomysłem PiS-u z zakończonej niedawno kampanii wyborczej – podniesieniem pensji minimalnej do trzech tysięcy na koniec 2020 roku i czterech na koniec 2024. Jeszcze przed wyborami Onet.pl ujawnił notatkę Ministerstwa Finansów, z której wynika, że efektami ubocznymi tak gwałtownego i nieproporcjonalnego do skali krajowych
zarobków wzrostu najniższych płac będzie wypychanie ludzi na śmieciówki, wykluczenie z rynku pracy ludzi o niższych kwalifikacjach czy wzrost cen produktów i usług kompensujący w budżetach przedsiębiorców skok wynagrodzeń. W konsekwencji zostanie piękny frazes na użytek kolejnej kampanii („Chcieliście zarabiać więcej, to macie”), ale sytuacja gorzej zarabiających – którzy w teorii mają najwięcej zyskać – de facto się pogorszy. Transfery PiS-u, choć na pierwszy rzut oka zrywają z trwającą od ponad ćwierćwiecza polityką zaciskania pasa, są paradoksalnie emanacją najntisowego neoliberalizmu. Zamiast inwestować w rozwój usług publicznych, oddajemy pieniądze obywatelom, żeby w prywatnym sektorze szukali tego, czego państwo nie chce im zapewnić. Sęk w tym, że taka polityka, po pierwsze, nie jest wystarczająca, bo każdy rodzic wie, że za 500 złotych miesięcznie nie opłaci prywatnego żłobka, serii wizyt u specjalisty z chorym dzieckiem czy korepetycji z kilku przedmiotów dla nastolatka siedzącego wieczorami w przepełnionych klasach publicznej szkoły. Po drugie, zwiększony popyt na usługi, które w normalnej sytuacji powinno świadczyć państwo, i rosnąca pula pieniędzy możliwych do zgarnięcia nieuchronnie prowadzą do wzrostu cen. 500 plus to krok w dobrym kierunku i należy to świadczenie utrzymać. Ale bez wsparcia dobrze przemyślanymi
Zapatrzeni w PKB Jak zatem wyjść z rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych? Przede wszystkim musimy zacząć myśleć takimi kategoriami, które pozwolą nam dostrzec złożoność rzeczywistości społecznej, czyli rozprawić się ze z wygodnym – a jakże upraszczającym i krzywdzącym – sprowadzaniem miary dobrobytu państwa do jednej liczby, jaką jest Produkt Krajowy Brutto (PKB). Problem ze wskaźnikami makroekonomicznymi, jak właśnie PKB, jest taki, że czasem zapominamy o tym, co tak naprawdę mierzą. Jednym z największych błędów polskich dyskusji o ekonomii od czasów transformacji jest hipnotyczne przywiązanie do rosnących słupków PKB jako wyroczni w zakresie ekonomicznej sytuacji Polski i jej obywateli. Nawet OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) uznała PKB za wskaźnik kontrowersyjny, ponieważ „mierzy dochód, ale nie równość, mierzy wzrost, ale nie zniszczenia, a także ignoruje takie wartości jak spójność społeczna czy środowisko”. Bardzo dobitnie wyraził te zastrzeżenia już pół wieku temu Robert Kennedy podczas przemówienia w kampanii prezydenckiej tragicznie przerwanej zamachem kilka miesięcy później: „Do Produktu
Narodowego Brutto wlicza się zanieczyszczenie powietrza, reklamy papierosów i karetki, które oczyszczają nasze autostrady z zabitych. [...] Wlicza się [do niego] napalm, głowice nuklearne i policyjne pojazdy opancerzone do walki z rozruchami w naszych miastach. [...] Nie bierze [on] jednak pod uwagę zdrowia naszych dzieci, jakości ich edukacji czy radości, którą czerpią z zabawy. [...] Nie mierzy naszego sprytu ani odwagi, naszej wiedzy ani nauki, naszego współczucia ani oddania krajowi. W skrócie, mierzy wszystko prócz tego, co czyni życie wartościowym. I może nam powiedzieć o Ameryce wszystko, prócz tego, dlaczego jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy Amerykanami”. Na marginesie warto dodać, że Kennedy mówił o Produkcie Narodowym Brutto (PNB). PNB (wskaźnik wyparty z makroekonomicznych porównań przez PKB na początku lat 90. XX wieku) korygował PKB o wartość dochodu lub straty wynikającej z transferów z zagranicą (PNB nie wlicza zysków wygenerowanych na przykład przez obywateli francuskich w Polsce, ale wlicza zyski wygenerowane przez polskich obywateli we Francji). Inaczej mówiąc, kraje, które czerpią duże zyski z inwestowania za granicą (jak USA czy Niemcy) będą miały PNB wyższy od PKB, odwrotnie niż te, w których dochody z inwestycji trafiają za granicę (jak Chiny czy Polska). Chociażby ta różnica pokazuje, że PKB należy stosować z wiedzą →
155 OBYWATEL
inwestycjami w usługi publiczne, transfery gotówkowe będą tylko nędznym coverem ascetycznego refrenu najntisów. Wiem, że stać nas na więcej.
156
o jego ograniczeniach, mając świadomość tego, że jest on miarą bieżącej produkcji czy raczej „ruchu w interesie”, ale już nie typu tej produkcji, jej charakteru narodowego czy wpływu na warunki życia obywateli, zwłaszcza w perspektywie długofalowej. Jeżeli myślimy o gospodarce i szerzej o sukcesie narodowym wyłącznie przez pryzmat PKB, to tak, jakbyśmy jadąc samochodem, zwracali uwagę tylko na prędkość. Staramy się jechać jak najszybciej, skupiając się na tym, żeby nie obniżyć tempa jazdy, niezależnie od tego, czy pasażerowie mają gdzie siedzieć, czy prędkość jest dla nich bezpieczna, ile benzyny spalimy i czy nie przegapimy zjazdu z autostrady. Stać nas na to, by pomyśleć o wskaźnikach sukcesu bardziej kompleksowo dla dobra nas wszystkich. Przekuć dobrobyt w dobrostan Przyjmuje się czasem, że PKB jest miarą dobrobytu, choć nic nie mówi o dobrostanie obywateli. Innymi słowy, mierzy wynik ekonomiczny państwa, ale już nie to, jak się w nim żyje. A to poważny problem dla decydentów, którzy chcą na tej podstawie podejmować decyzje polityczne. Właśnie dlatego dziesięć lat temu prezydent Nicolas Sarkozy zamówił głośny raport o miarach stanu gospodarki i rozwoju społecznego. Komisja wybitnych ekonomistów, pod kierunkiem noblisty Josepha Stiglitza, postulowała w nim poszerzenie repertuaru wskaźników o miary dobrostanu (wellbeing), ujmującego także kwestie
pozaekonomiczne, to jest, co ludzie robią, co mogą robić, jak się czują i w jakim żyją środowisku. W ostatnich dekadach wypracowano wiele alternatywnych mierników, które mają pokazać bardziej zniuansowany obraz rozwoju ekonomicznego. Już w latach 90. XX wieku ONZ opracowała Wskaźnik Rozwoju Społecznego (Human Development Index) biorący pod uwagę oczekiwaną długość życia, średnią liczbę lat edukacji i dochód narodowy per capita. W ostatnim czasie w kontekście mierzenia dobrostanu obywateli rozwija się podejście wieloaspektowe. Od 2007 roku Legatum Institute – londyński think-tank działający na rzecz likwidacji ubóstwa – publikuje doroczny indeks koniunktury oparty między innymi na zmiennych, takich jak jakość ekonomii (stabilność, dochód), środowisko biznesowe (łatwość założenia, prowadzenia i rozwijania przedsiębiorstw), władza (efektywność, korupcja), edukacja (dostęp, wyniki, jakość na kolejnych poziomach kształcenia), zdrowie (stan zdrowia, dostęp do usług, śmiertelność), bezpieczeństwo (konflikty, przestępczość, ich długofalowy wpływ na sytuację społeczną), wolność osobista (podstawowe wolności i tolerancja), kapitał społeczny (siła relacji osobistych i społecznych, normy społeczne i zaangażowanie obywatelskie) czy środowisko naturalne (otoczenie mające bezpośredni wpływ na ludzi i zmiany wpływające na przyszłe pokolenia). Od 2011 roku ukazują się także raporty OECD mierzące dobrostan w poszczególnych krajach. Zobaczmy, jakie możemy
Ramy Rozwoju, wedle których celem polityki państwa jest dobrostan wszystkich obywateli, określany zestawem 81 wskaźników odnoszących się do wszystkich obszarów życia społecznego, takich jak oczekiwana długość życia, zdrowie psychiczne, aktywność fizyczna, podróże, zadowolenie z opieki medycznej czy choroby związane z pracą zawodową. Cele wyznaczane w Krajowych Ramach Rozwoju koncentrują się wokół wybranych parametrów, które pozwalają zaplanować budżet, a następnie zmierzyć skuteczność inwestycji. Nowa Zelandia jako pierwszy kraj na świecie oprócz zwykłego budżetu przyjęła w tym roku budżet dobrostanu (Wellbeing Budget), zwiększający nakłady na takie obszary priorytetowe jak zdrowie psychiczne, walka z przemocą w rodzinie czy przeciwdziałanie ubóstwu dzieci. Islandia, która wraz ze Szkocją i Nową Zelandią ustanowiła sieć Rządów Ekonomii Dobrostanu (WellbeingEconomy Governments), kładzie nacisk na równość dochodów i opiekę rodzicielską. Krajowe Ramy Rozwoju i Budżet Dobrobytu to także droga do inkluzywnego społeczeństwa i odpowiedź na frustrację wykluczonych oraz zniechęconych do polityki →
157 OBYWATEL
wyciągnąć wnioski z raportu „Jak się żyje w Polsce” (How’s life in Poland) z 2017 roku. Na tle innych krajów OECD Polska nie wypada dobrze w kwestii warunków materialnych, to jest wysokości płac czy dochodu netto gospodarstw domowych. Polscy pracownicy są też bardziej zestresowani i mają mniej czasu wolnego. Co więcej, przewidywana długość życia należała do najniższych wśród krajów zrzeszonych w OECD, a swoje zdrowie ocenia dobrze lub bardzo dobrze tylko 58 procent dorosłych Polek i Polaków, czyli aż o jedenaście punktów procentowych mniej, niż wynosi średnia wszystkich badanych krajów. Istniejące wskaźniki dobrostanu pozwalają zatem wyjść poza proste ramy ekonomii dobrobytu i wieloaspektowo zdiagnozować złożony, ekonomiczno-społeczny stan państwa oraz problemy, których usunięcie zaowocuje poprawą warunków materialnych i środowiskowych ludności. A teraz najważniejsze: to nie tylko teoria! Pierwsze kraje z sukcesem wyciągają wnioski z tych badań i przekładają nowe wskaźniki na pragmatykę procesu politycznego. W 2017 roku Szkocja przyjęła Krajowe
158
PKB mierzy wszystko prócz tego, co czyni życie wartościowym.
obywateli. Dla Ministra Finansów Nowej Zelandii Granta Robertsona ekonomia dobrostanu to także sposób na zniwelowanie nierówności społecznych wykorzystywanych przez populistów w trakcie walki wyborczej. Stać nas na więcej! (wersja lewicy) Czas, byśmy rozpoczęli w Polsce ogólnonarodową dyskusję nad Krajowymi Ramami Rozwoju i wskaźnikami, które powinny się w nich znaleźć, bo uznajemy je za istotne dla jakości naszego życia. Świat jest przecież wieloaspektowy i potrzebujemy wieloaspektowych wskaźników, a nie jednej uproszczonej statystyki, która mówi nam o Polsce wszystko, prócz tego, co najważniejsze dla nas jako obywateli. Inaczej nadal będziemy zachwycać się tym, że Polska jest cudowną zieloną wyspą, na której rośnie PKB, choć mieszkańcy tego nie odczuwają, pracują długie godziny, mają marne szanse na dotarcie do lekarza specjalisty, gdy zachorują, i nie mogą liczyć na przyzwoite usługi publiczne. Jako posłanka chcę przekonać zarówno koleżanki i kolegów z Lewicy, jak i wszystkie progresywne posłanki i posłów z innych ugrupowań, których znów w tym Sejmie nie jest tak mało, by rozpocząć działania na rzecz przyjęcia polskich KRR. Definiowałyby one nadrzędne cele polityki krajowej we wszystkich jej głównych obszarach i stanowiłyby zobowiązanie polityków względem obywateli w zakresie tego, jaki kraj dla nich budujemy, jakie kwestie są dla nas, jako społeczeństwa, najważniejsze, jak je rozumiemy i mierzymy, jak realnie działamy na ich rzecz.
Cele wyznaczone w KRR stanowiłyby punkt wyjścia dla lokalnych – samorządowych wskaźników rozwoju. Państwo czy jednostki samorządu terytorialnego, definiując swoje cele, miałyby możliwość samodzielnie wybrać parametry, którymi mogłyby zmierzyć poziom realizacji. Byłby to punkt odniesienia dla operacjonalizacji budżetów krajowych i samorządowych, wyznacznik dla oceny wartości inwestycji, również w perspektywie długofalowej. Dzięki KRR, które jasno zdefiniują cele i wskaźniki ich osiągnięcia, debata publiczna ma szansę powrócić na poziom racjonalnych argumentów, konkretnych rozwiązań i ich skutków społecznych. KRR wymuszają ocenę efektywności proponowanych rozwiązań systemowych, ograniczając w ten sposób argumentacje światopoglądowe i ideowe oraz demagogię. Ponadto KRR mobilizują do współpracy międzyresortowej i synchronizacji polityk, na przykład w obszarze zdrowia i polityki pracy lub edukacji i ochrony środowiska. Ta propozycja to nie tylko postulat techniczny. Przekłada się on na zmianę sposobu projektowania usług publicznych i myślenia o rozwoju państwa w kategoriach dobra wspólnego, a nie sumy odosobnionych osiągnięć. Tylko zmieniając paradygmat myślenia, jesteśmy w stanie realnie odpowiedzieć na wyzwania współczesności: rewolucyjne zmiany rynku pracy pod wpływem nowych technologii, kryzys zaufania dla demokratycznych instytucji, kryzys klimatyczny i dramatyczne napięcia społeczne, które mogą za nim iść. Być może ten pomysł wyda się na pierwszy rzut oka
egzotyczny. Takim właśnie epitetem niektórzy określają pogram Lewicy, jednak fakt, że tak wielu wyborców nam zaufało, świadczy o rosnącej gotowości na zmianę sposobu myślenia, zarówno o uprawianiu polityki, jak i o roli państwa i sektora usług publicznych. Wierzę, że już teraz powinniśmy zabrać się do roboty i przekonywać do tego pomysłu obywateli, by wreszcie zbudować dla nich państwo, na jakie nas stać. Najwyższy czas, byśmy zainwestowali nie tylko we wzrost produkcji, lecz także w dobrostan obywateli, tym bardziej, że on również przekłada się na wynik gospodarczy, tylko w nieco dłuższej perspektywie. Nie ograniczajmy się tylko do dyskusji o wzroście płac czy świadczeń, lecz także myślmy kompleksowo o celach i zadaniach sektora usług publicznych. Wieloaspektowe spojrzenie leżące u podstaw decyzji politycznych pomoże nam zbudować kraj, w którym czujemy się dobrze, bezpiecznie i zdrowo, w którym możemy realizować nasze potrzeby, nawet jeśli pieniądze nie leżą na ulicy.
Magdalena Biejat jest socjolożką. Od lat związana z organizacjami pozarządowymi. Członkini Lewicy Razem. Posłanka na Sejm IX kadencji.
Julia Chibowska behance.net/juliachibowska
159 OBYWATEL
Źródła: How’s Life in Poland?, oecd.org Is GDP a satisfactory measure of growth?, oecdobserver.org National Indicator Performance, nationalperformance.gov.scot Stiglitz Joseph E., Sen Amartya, Fitoussi Jean-Paul, Report by the Commission on the Measurement of Economic Performance and Social Progress, ec.europa.eu The Wellbeing Budget 2019, treasury.govt.nz
→
160
Nasz protest był modlitwą Wysoki poziom sklerykalizowania Kościoła to choroba polskiego katolicyzmu, której sami jesteśmy po części winni. Oczekujemy zbyt wiele od księży zamiast wziąć się do roboty, zamiast pokazać im i sobie, że świeckość, tak samo jak stan duchowny czy konsekrowany, jest darem dla Kościoła.
Z Jakubem Juzwą rozmawia Paulina Olivier Tomek Kaczor Jakub Juzwa jest współinicjatorem krakowskiego protestu katolików i katoliczek oraz inicjatywy OdzyskajMY nasz KOŚCIÓŁ. Studiuje socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Zaangażowałeś się w inicjatywę „OdzyskajMY nasz Kościół”. Dlaczego postanowiłeś włączyć się w organizację protestu?
Ja i moi przyjaciele, z którymi podjęliśmy tę inicjatywę, uznaliśmy, że to moment, w którym głos świeckich katolików i katoliczek, właściwie nieobecny w debacie publicznej, powinien zostać usłyszany. Głos sprzeciwu wobec wszystkiego, co od dłuższego czasu dzieje się w Kościele rzymskokatolickim w Polsce. Doszliśmy do wniosku, że wobec zachowań, które w naszym odczuciu są sprzeczne z nauczaniem Kościoła i z przekazem Ewangelii, a mają miejsce właśnie w Kościele, powinniśmy wystąpić w imię wartości, które są nie tylko rozmywane czy zapominane, ale wręcz deptane. Co było momentem przełomowym, po którym zdecydowałeś, że musisz się aktywnie zaangażować?
Niezgoda na oficjalną narrację prezentowaną przez przedstawicieli Kościoła narastała we mnie od dłuższego czasu, a ostatecznym przekroczeniem granicy był list pasterski arcybiskupa MarkaJędraszewskiego, który pod koniec września odczytano w krakowskich kościołach. Od wielu znajomych słyszałem, że w czasie odczytywania tego listu (zamiast homilii) po prostu wychodzili z kościoła. To nie był pierwszy przypadek, gdy z ambony straszono nas „ideologią LGBT”, jednak tym razem, po licznych internetowych dyskusjach i rozmowach w gronie znajomych, uznaliśmy, że zbyt wiele osób zostało zranionych, nie tylko przez te akurat słowa, ale również cały przekaz hierarchów Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce – zbyt wiele, by wobec tego milczeć. Doszliśmy do wniosku, że nasz sprzeciw musimy wyrazić publicznie, że trzeba jasno powiedzieć, że to są słowa krzywdzące nie tylko nas, ale przede wszystkim naszych braci i siostry, którzy czują się wykluczeni z Kościoła. Zorganizowaliście protest pod hasłem: „OdzyskajMY nasz KOŚCIÓŁ”. Dlaczego czujesz, że musicie Kościół „odzyskiwać”? I na czym, Twoim zdaniem, to „odzyskiwanie” miałoby polegać?
Bardzo długo zastanawialiśmy się nad nazwą protestu. Myślę, że ona odwołuje się w pierwszej kolejności do tego wszystkiego, czego my sami doświadczyliśmy w Kościele, czyli wielkiego dobra, miłości i czułości. Zdecydowaliśmy się zorganizować protest, ponieważ w Kościele coraz bardziej brakowało nam spojrzenia na człowieka jako kogoś ukochanego przez Boga. W haśle „odzyskiwania” Kościoła chodziło nam przede wszystkim o to, aby przypomnieć to, co zostało zapomniane: że chrześcijaństwo nie jest religią przemocy, ale religią miłości, zrozumienia, akceptacji i bycia dla drugiego człowieka takim, jakim on jest. Przecież Chrystus najpierw przyjmował człowieka i dla tego człowieka był. Dla mnie odzyskanie Kościołajest przypomnieniem o jego ewangelicznej posłudze, wyrażającej się przede wszystkim w pomocy najsłabszym. Dobrze by było, gdyby ten przekaz wybrzmiewał również w słowach i postawach naszych pasterzy. To nie był protest, który oskarżał, to nie był protest, który był rachunkiem sumienia. Dla mnie ten protest był wyrazem naszego bólu i rozpaczy, naszym płaczem nad tym, że wartości takich jak wierność Ewangelii, miłość, akceptacja, →
→
ZMIENNIK
161
162
Po samym proteście poszliśmy do kościoła na mszę i to była jedna z najpiękniejszych mszy w moim życiu.
zrozumienie coraz bardziej zaczyna brakować. A ich ciągłe „odzyskiwanie” powinno być posługą Kościoła: zarówno jego pasterzy, jak i każdego z nas. Organizując protest, określiliście się jako świeccy katolicy i katoliczki, a więc osoby wciąż będące częścią Kościoła rzymskokatolickiego. Dla kogo chcielibyście ten Kościół odzyskać: dla siebie czy również (a może przede wszystkim) dla osób, które z rozmaitych powodów znalazły się poza nim?
Kiedy w czasie protestu stałem pod kurią, leciały mi łzy. I pamiętam, że myślałem wtedy o osobach mi bliskich, które doświadczyły złych rzeczy w Kościele i od osób Kościoła. To nie był protest zorganizowany tylko po to, by zaspokoić nasze potrzeby. Ten protest, przynajmniej dla mnie, był efektem zebranych doświadczeń bliskich mi osób, które bardzo często powtarzają: „Jestem katolikiem, jestem katoliczką, ale Kościół przestał być dla
mnie domem. Czuję się w nim źle, ponieważ w ten czy inny sposób zraniono mnie słowem, czynem, konkretną sytuacją. Zabrakło wysłuchania, zabrakło zrozumienia, zabrakło słowa «przepraszam»”. Niektórzy tracą nadzieję, ale znam dziesiątki osób, które wciąż ją mają. I według mnie u podstaw tej inicjatywy leżała nadzieja na to, że Kościół może wyglądać inaczej. W manifeście protestu dużo pisaliście o poczuciu bycia bezdomnym w Kościele. Czy ty też czujesz się w Kościele„bezdomny”?
Myślę, że poczucie bezdomności towarzyszyć może każdemu i każdej z nas. Pojawia się ono w tych wszystkich momentach, gdy Kościół, który powinien być dla ciebie domem, przestaje nim być, ponieważ słowa, które w nim padają, czy czyny, które mają w nim miejsce, po prostu cię z niego wypychają. Osobiście czuję się do pewnego stopnia „bezdomny” w tych wszystkich chwilach, w których w moim Kościelena
pierwszym miejscu stawia się prawo, zasadę, normę, a nie obecność człowieka. Wtedy człowiek staje się przedmiotem, a nie piękną istotą stworzoną przez Boga i przez Boga przyjętą. To momenty, w których miłość i akceptacja zastępowane są nienawiścią i wykluczeniem. To, co mówię, może wydawać się bardzo ogólne, natomiast myślę o konkretnych słowach, które padają w listach biskupich, o konkretnych zdarzeniach takich jak choćby to, co stało się w Białymstoku, gdzie w imię wartości ewangelicznych pozbawiano godności drugiego człowieka. Co więcej, tę nienawiść, która była okazywana podczas marszu równości, usprawiedliwiano, nadając jej jakieś „szlachetne” znaczenie. I robili to katolicy, katoliczki, robili to przedstawiciele Kościoła, księża i biskupi. Mówiąc o poczuciu bezdomności, myślę również o momentach, kiedy we wspólnocie brakuje przestrzeni na wysłuchanie. Jest przestrzeń do rządzenia,
Czy krakowski protest oraz odbywające się równolegle protesty w Szczecinie i Poznaniu, a później również w Gdańsku pozwoliły ci znowu poczuć się w Kościele „u siebie”, jak w domu?
Po samym proteście poszliśmy do kościoła na mszę i to była jedna z najpiękniejszych mszy w moim życiu, ponieważ byliśmy tam wszyscy razem, modląc się za siebie nawzajem i za cały Kościół. Czułem wtedy bardzo mocno, że jesteśmy wspólnotą i właśnie jako wspólnota – jesteśmy Kościołem. Pamiętam też, że po samym proteście pomyślałem sobie: „No wreszcie!”. Co jeszcze musiałoby się stać, ile jeszcze kamieni musiałoby zostać rzuconych, żeby katolicy i katoliczki zabrali głos w przestrzeni publicznej? Czy wiązało się to również z odzyskaniem poczucia sprawczości?
Zdecydowanie tak. Wydaje mi się, że w Polsce jako katolicy i katoliczki nie jesteśmy przyzwyczajeni do kultury protestu, do kultury zabierania głosu przez świeckich w Kościele w sprawach ważnych, które dotyczą przede wszystkim nas. Niedawno byłem w Niemczech, odwiedzałem przyjaciół i w kościele, do którego zabrał mnie znajomy, zobaczyłem tablicę, a na niej sylwetki kilku osób: kartki z wydrukowanymi zdjęciami i krótkimi opisami. Zapytałem znajomego, co to jest, a on odpowiedział: „Kuba, w przyszłym tygodniu mamy wybory
do rady parafialnej i tutaj prezentowani są wszyscy kandydaci”. Zapytałem go wtedy, czy to jest utopia, czy rzeczywistość, a on odpowiedział: „Tak wygląda nasz Kościół”. Grupy katolików i katoliczek w wielu krajach zabierają głos, czego przykładem jest choćby ostatni synod dla Amazonii. Mamy przykłady różnych protestów wiernych, choćby „Maria 2.0” w Münster (to przypadek ruchu kobiet domagających się pełnej przejrzystości i rozliczenia wykorzystywania seksualnego w niemieckim Kościele) czy „Votes for Catholic Women” (to inicjatywa na rzecz zwiększenia udziału kobiet w podejmowaniu ważnych dla Kościoła decyzji). Wysoki poziom sklerykalizowania polskiego Kościoła, jego zamknięcie się w pewnej patologicznej strukturze, w której kapłan jest osobą najważniejszą i pełni większość funkcji, a w konsekwencji często postrzegany jest jako ktoś stojący ponad „zwykłymi wiernymi” – to choroba polskiego katolicyzmu. Choroba, której sami jesteśmy winni, ponieważ to nie jest tak, że pozycję społeczną poszczególnych osób kształtuje wyłącznie hierarchia. Nie, my sami również ją podtrzymujemy. Oczekujemy zbyt wiele od księży zamiast wziąć się do roboty, zamiast pokazać im i sobie, że świeckość, tak samo jak stan duchowny czy konsekrowany, jest darem dla Kościoła. Manifest waszego protestu miał formę listu otwartego, skierowanego do biskupów Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce. Jednak formuła „listu otwartego” sugeruje chęć dotarcia do szerszego
grona odbiorców. Do kogo jeszcze skierowany był wasz list? Co chcieliście osiągnąć, decydując się na taką formę?
Chcieliśmy, żeby ten list był pewnym punktem wyjścia w dyskusji na temat problemów polskiego Kościoła, takich jak język nienawiści i pogardy, język homofobiczny, który nierzadko słyszany jest z ambon i używany w listach pasterskich, wykorzystywanie Ewangelii do celów politycznych czy ciągle wzmacniany sojusz tronu z ołtarzem. Znam osoby, które opowiadały mi o tym, jak musiały przekonywać proboszcza, aby niedzielna msza nie stała się prezentacją kandydata w wyborach parlamentarnych czy samorządowych. Kościół nie jest miejscem dla polityki i nigdy nim nie był. Kolejną kwestią, którą poruszyliśmy w naszym liście, jest problem przemocy seksualnej: tego, że Kościół w Polsce nie rozliczył się – a niekiedy nie wyraził nawet woli rozliczenia – z krzywd, które się wydarzyły i które były (oraz często niestety nadal są) ukrywane. Chcieliśmy, aby nasza niezgoda na zło dziejące się w Kościele dotarła do społecznej świadomości. W internetowych komentarzach dotyczących waszej inicjatywy można zobaczyć całe spektrum reakcji: od słów aprobaty i wsparcia, po zupełnie niemerytoryczny hejt. Chciałabym zapytać cię szczególnie o jeden typ komentarzy, który przewijał się wielokrotnie. Chodzi o argument, że tego typu protest jest formą nieewangeliczną i niepotrzebną ostentacją, i że lepiej byłoby się pomodlić i pościć w intencji pasterzy Kościoła. → Co byś odpowiedział na taki zarzut?
163 ZMIENNIK
do wyznaczania zasad i przydzielania ról, ale brakuje chwil zatrzymania i wysłuchania, dostrzeżenia obecności drugiego człowieka.
164
Co jeszcze musiałoby się stać, żeby katolicy i katoliczki zabrali głos w przestrzeni publicznej?
Nasz protest był też modlitwą. Najpierw odczytaliśmy świadectwa osób skrzywdzonych w Kościele, później przez kilkanaście minut trwaliśmy w milczeniu i na koniec zapaliliśmy świece. Dla mnie to milczenie, w czasie którego myślałem o różnych osobach, które znam, a które czują się w Kościele bezdomne, było również formą modlitwy. Odpowiadając na tę krytykę, powiem: tak, stojąc pod kurią, modliłem się za swój Kościół, modliłem się za jego pasterzy, za moich przyjaciół, za wszystkich, którzy ten Kościół tworzą. Czy takie działanie jest „formą nieewangeliczną”? A czy rzucanie kamieni w Białymstoku jest formą ewangeliczną? Czy mówienie o „tęczowej zarazie” jest czymś ewangelicznym? Czy tuszowanie zbrodni pedofilskich jest ewangeliczne? Czy mobbing jest ewangeliczny? Czy wykluczanie kogoś tylko na podstawie tego, kim jest, jest ewangeliczne? Czy odrzucanie kogoś z jakiegokolwiek powodu jest ewangeliczne?
A jak „zwyczajny wierny” może na co dzień wyrazić swój sprzeciw i zaprotestować przeciwko temu, co mu się w Kościele nie podoba?
Bardzo prosto: spotkać się i porozmawiać. Jeżeli usłyszysz kazanie, z którym się nie zgadzasz, którego treść w twoim odczuciu przeczy wartościom ewangelicznym, podejdź do księdza i z nim o tym porozmawiaj, powiedz mu, co cię zdenerwowało. Jeśli zauważysz, że we wspólnocie, w której jesteś, ważniejsze niż drugi człowiek są relacje władzy, określona pozycja w hierarchii czy pieniądze – porozmawiaj o tym problemie. Oczywiście to wymaga dużej odwagi i wiąże się z ryzykiem, ale jeśli się nie mylę, Chrystus i bohaterowie Ewangelii cały czas ryzykowali. Chodzi o to, aby być świadomym swojego zdania i z miłością, szacunkiem wobec drugiego człowieka to zdanie wyrażać. Umieć powiedzieć proboszczowi, że palnął głupotę na kazaniu, tak, aby go to nie zraniło, ale również tak, by rozmowa pokazała, jak można byłoby się wypowiedzieć inaczej.
Chodzi o to, aby móc porozmawiać z liderem wspólnoty o tym, że rzeczy, które się dzieją, nie powinny mieć miejsca. Ale zrobić to w taki sposób, żeby to tej wspólnoty nie zburzyło, tylko dało wszystkim możliwość nowego spojrzenia na problem. Myślę, że tylko to nam może pomóc: rozmawianie, słuchanie siebie nawzajem i podejmowanie prób zrozumienia osób myślących inaczej.
42
cena : 20 pln (w tym 8% VAT)