146
Państwo dobrobytu: socjaldemokratyczne albo żadne Państwo dobrobytu nie może być silne słabością zatrudnianych przez siebie pracowników. Od silnych instytucji publicznych i godnie wynagradzanych urzędników powinniśmy rozpocząć budowanie dobrobytu dla wszystkich.
Anna Dobrowolska Piotr Depta-Kleśta
Tekst jest odpowiedzią na artykuł Piotra Kaszczyszyna opublikowanego w ramach projektu „Spięcie”.
O
statnie lata w Polsce z pewnością przyniosły znaczące przesunięcie akcentów w debacie politycznej. Po długim, trwającym ponad dwadzieścia lat, okresie fascynacji neoliberalizmem elity intelektualne i polityczne zaczęły orientować się, że aktywność państwa w dziedzinie polityki społecznej nie musi równać się komunistycznej dyktaturze. Transfery socjalne rządu PiS-u dobitnie pokazały, że państwo może odzyskać swoją podmiotowość, a polityka „ciepłej wody w kranie” nie jest jedyną dostępną alternatywą. Program 500 plus nie przyniósł wieszczonego przez liberałów upadku finansów publicznych czy
demoralizacji klasy ludowej, której (co może się niektórym wydać zaskakujące) dalej chce się pracować. Co więcej, dzięki wsparciu państwa wielu jej przedstawicieli mogło po raz pierwszy pozwolić sobie na (tylko i aż) prawdziwe wakacje. Dzięki obietnicom socjalnym i rozmontowywaniu porządku konstytucyjnego rządowi PiS-u udało się przebrnąć przez pierwszą kadencję. Jednak nawet tak rozpędzona machina musi w którymś momencie zwolnić i potrzebuje nowego napędu. Dlatego premier Morawiecki sięgnął w swoim exposé po koncepcję państwa dobrobytu. Do tej samej koncepcji odwołuje się Piotr Kaszczyszyn w tekście otwierającym tę odsłonę „Spięcia”. Jednak o co tak naprawdę chodzi w idei „konserwatywnego państwa dobrobytu”? Oczywiście mechanizmy polityki społecznej, takie jak gwarantowany dochód podstawowy, emerytura obywatelska czy reforma systemu podatkowego (mam nadzieję, że w stronę większej progresji, chociaż Kaszczyszyn nie precyzuje tego w swoim tekście) są pomysłami jak najbardziej godnymi pochwały.