88
Prawo pracy bez wartości Polskie prawo pracy w bardzo niewielkim zakresie nawiązuje do społecznego nauczania Kościoła. Mówi się przede wszystkim o rynku pracy, a unika się tematu człowieka, który w tym znika.
Z dr hab. Anną Musiałą rozmawia Remigiusz Okraska Łukasz Drzycimski
We wstępie do swojej najnowszej książki „Polskie prawo pracy a społeczna nauka Kościoła” wspomina pani o tezie postawionej w poprzedniej rozprawie – „Zatrudnienie niepracownicze”. Tezie, którą uznano za kontrowersyjną. Mówiła ona, że „właściwe” są tylko dwa rodzaje pracy – albo świadczy się pracę jako pracownik z całym tego „bagażem”, jak umowa o pracę i przynależne świadczenia, albo prowadzi się działalność usługową jako przedsiębiorca.
Kwestia ta łączy się przede wszystkim z tak zwanymi umowami śmieciowymi. To wymysł bardzo rozpowszechniony w Polsce, a zupełnie niezgodny ze standardami prawa pracy państw cywilizowanych. Tam albo jest się zatrudnionym, albo się zatrudnia. Przekładając to na język normatywny: albo ma się umowę o pracę, albo prowadzi się własną działalność gospodarczą. W tym ostatnim przypadku można nie tylko osobiście pracować, ale i zatrudniać. W poprzedniej książce wskazałam, że człowiek, który pracuje przez dłuższy okres, w przeważającej liczbie przypadków w celach zarobkowych, zasadniczo jest po prostu pracownikiem, a nie zleceniobiorcą. To jest punkt wyjścia do myślenia o pracy ludzkiej świadczonej osobiście przez dłuższy czas w celu pozyskania środków utrzymania. To bowiem najczęstszy model. Owszem, jest cała rzesza ludzi prowadzących własną działalność gospodarczą. Są to osoby, które nie tylko same pracują, ale tworzą również miejsca pracy. Tyle tylko, że tak naprawdę nie ma niczego pomiędzy. Bo w innym wypadku powstaje pytanie o równość.
Jakie były losy pani tezy na gruncie polskiego prawodawstwa?
Została w zasadzie przez doktrynę prawa pracy absolutnie odrzucona. Nie przyjęto jej. Uznano za błędną. Akcentuje pani kwestię ludzkiej i pracowniczej godności. Przejawia pani niechęć wobec traktowania pracownika w kategoriach „zasobu” czy „kosztu”, jak to często robi się w środowiskach liberałów gospodarczych, wśród pracodawców czy w mediach wspierających doktrynę neoliberalną. Skąd bierze się u pani to podejście?
Sama doświadczałam uderzania w moją godność pracowniczą. Wielokrotnie widziałam także poniżanie człowieka pracy w Polsce. Bardzo dużo o tym czytałam. Ogromne wrażenie robiła na mnie lektura pamiętników i relacji osób upokarzanych. Utożsamiałam się z nimi. Pamiętam jesień 2005 roku, kiedy czytałam „Pamiętniki bezrobotnych” – cztery tomy wspomnień osób, które traciły pracę w latach 90. i opowiadają o swoim dramacie. Moje skłonności do obrony godności człowieka pracy biorą się także stąd, że kończyłam studia na początku obecnego wieku. Był to czas wysokiego bezrobocia. Wiele moich koleżanek i kolegów miesiącami pracowało za darmo w kancelariach prawniczych – za obietnice odpłatnej pracy „za jakiś czas”. Żyliśmy w rzeczywistości strasznej rywalizacji, a wyścig, w który zostaliśmy wplątani, niszczył wszystkie więzi. Strach przenikał nasze życie. Nikt nie mówił o żadnej godności. Bo to byłoby jak przyznanie się do słabości.