4. Bonnie i Clyde katolickiego gimnazjum Gdy byłam w gimnazjum, zaczęły się rzeczy z kategorii p i e r w s z y c h , chyba dlatego, że gimnazjum było katolickie, prywatne i pełne nabuzowanych, niegłupich dzieciaków, walących setkę między szkółką a dodatkowym angielskim. Mimo posiadania mocniejszych hehe historii, żadna nie sprawiła, że czułam się bardziej jak Bonnie i Clyde niż wtedy, gdy uciekałam z lekcji, chociaż nie byłam w tym zbyt dobra. Wydaje mi się, że podstawowym błędem, jaki popełnialiśmy — my, bo uciekać samemu to zupełnie nie frajda, dlatego moim towarzyszem był Bartek z fryzurą typu garnek, którą znał lub miał każdy polski na-stolatek (ja też zabłądziłam w tym kierunku w liceum, kiedy ścięłam włosy bardzo krótko, pokręciły się i okazało się,
12
że wyglądam na lat 43, mam na imię Halina, dwójkę uroczych, acz niesfornych dzieci, a na te włosy przywdziewam zazwyczaj siatkę, gdy podaję mięso w sklepie spożywczym, z uśmiechem, zaczepiając klientów dobrym słowem) — było dobieranie sobie miejsca docelowego ucieczki. Potrafiliśmy na przykład z angielskiego zwiać do stołówki, która była salą zaraz naprzeciwko i miała przeszklone drzwi – to znaczy wiecie, były drzwi główne, trochę ściany, potem przeszklona wnęka, znowu trochę ściany itd. Pewnego razu wagarując tamże zauważyliśmy panią od angielskiego zbliżającą się do stołówkowych drzwi. Szybko we dwoje schowaliśmy się we wnęce, wciągnęliśmy brzuchy i starałam się nie oddychać.